Intrygująca opowieść o tajemniczym kościele wężowników mającym swoje zbory na południu Ameryki.

Autor, reporter „New York Timesa”, został zainspirowany do napisania książki po tym, gdy przypadkowo trafił na proces jednego z kapłanów „ludzi od węży” oskarżonego o zabójstwo żony. Człowiek ten zmusił kobietę, by włożyła rękę do klatki pełnej jadowitych węży. Dennis Covington, przerażony ale i zafascynowany tajemniczym światem wężowników, postanawia wkroczyć w ich hermetyczne środowisko, w którym ekstremalna wiara miesza się ze śmiercią, a cuda wydają się na wyciągnięcie ręki.

Zbory wężowników to jedna z najmniej znanych i najbardziej tajemniczych twarzy południa Ameryki. Powstały w latach 20. XX wieku. Ich członkowie wierzą w namaszczenie przez Ducha Świętego. Odprawiają swoje nabożeństwa w ustronnych miejscach, gdzie biorą do rąk śmiertelnie niebezpieczne węże: żmije, kobry, grzechotniki. W swej niezachwianej wierze piją również strychninę, mówią językami, wypędzają demony, prorokują i uzdrawiają. A wszystko dzieje się przy ogłuszającej muzyce i spontanicznych pieśniach na cześć Pana.

 

Spotykając się tu z ubogimi białymi Południa, którzy w czasie swoich nabożeństw dokonują niepokojących rzeczy – „mówią językami”, wzywają Ducha Świętego, wkładają dłonie w ogień, piją truciznę i biorą węże do rąk, prorokują i wpadają w ekstazę – mamy więc do czynienia z przywracaniem wartości pewnej zgrzebnej, plebejskiej, spontanicznej kulturze oporu. Kulturze rewolty, nawet „wojny” z „jankeską kolonizacją” i „zdeprawowaną” cywilizacją miast. To spotkanie z ludźmi, którym „nie pozwolono mieć własnej historii”, staje się zarazem dla autora wędrówką mistyczną do jądra wewnętrznej „nocy” – aby tam odzyskać i poniekąd ocalić zatraconą duchową moc, którą dotąd nieświadomie nosił „we krwi”. Ale też i po to, aby na swój sposób przekroczyć jej niepiękne – rasistowskie czy paternalistyczne i „samcze” – ograniczenia.

- prof. Zbigniew Mikołejko