Dom nocy (4) - Nieposkromiona - P. C. Cast; Kristin Cast - ebook

Dom nocy (4) - Nieposkromiona ebook

P.C. Cast, Kristin Cast

4,0

Opis

[PK]

 

Życie robi się nieznośne, gdy przyjaciele są na ciebie wściekli. W ciągu tygodnia Zoey traci wszystkich swoich trzech chłopaków i staje się wyrzutkiem, choć jeszcze niedawno otaczał ją szeroki krąg znajomych. Teraz liczba przyjaciół zmalała do dwóch osób, z których jedna jest Nieumarłą, a druga Nienaznaczoną. Neferet tymczasem wypowiedziała wojnę ludziom. Zoey nie uważa tego za dobry pomysł, ale czy ktokolwiek jej wysłucha? Jej przygody w szkole dla dorastających wampirów przybierają niebezpieczny obrót. Lojalność przechodzi ciężką próbę, ujawniają się szokujące podteksty, budzi się pradawne zło...

 

Cykl: Dom Nocy, t. 4

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (10)

Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agata_wilczek

Dobrze spędzony czas

W końcu coś ciekawszego! Docieram do tych wydarzeń, które tak mnie wciągnęły przy pierwszym czytaniu tej serii. Chociaż problemy miłosne bohaterki są wciąż irytujące momentami, zwłaszcza jej trzecie już w życiu zakochanie się od pierwszego wejrzenia, a postaciom pobocznym brakuje głębi, w końcu dotarliśmy do Kalony, a dzięki temu wszystko jestem w stanie wybaczyć.
00

Popularność




— Taaa... — zaczęła, nie zwracając uwagi na Stevie. — Nadal mam te zasrane wizje, jedyna rzecz, której nie lubiłam jako adeptka, okazała się też jedyną, jaka mi pozostała, gdy z powrotem zostałam durnym człowiekiem.

Przyjrzałam się jej bliżej, ignorując maskę, której uparcie się trzymała, i zauważyłam bladość oraz ciemne worki wyglądające spod nałożonego pospiesznie korektora. Tak, wyraźnie wyglądała na kogoś, kto ostatnio zaznał wielu nieprzyjemności, a jedną z nich mogły być te wyczerpujące, zmieniające rzeczywistość wizje. Nic dziwnego, że się tak wrednie zachowywała.

— Widziałam wampiry mordujące ludzi i ludzi mordujących wampiry w akcie zemsty. Widziałam świat wypełniony przemocą, nienawiścią i mrokiem. A w tym mroku krążyły jakieś straszne istoty. Nie wiem, co to było. Nawet nie byłam w stanie na nie patrzeć. To był koniec wszystkiego — mówiła przerażonym głosem.

— Powiedz jej wszystko — zażądała Stevie Rae zaskakująco łagodnym głosem. — Powiedz, dlaczego to się działo.

Gdy Afrodyta znów się odezwała, jej słowa wbijały mi się w serce jak odłamki szkła.

— Bo ty nie żyłaś, Zoey. To się zaczęło z powodu twojej śmierci.

NIEPOSKROMIONA

GRUPA WYDAWNICZA

PUBLICAT S.A.

Firma rozpoczęła swoją działalność w 1990 roku pod nazwą Podsiedlik-Raniowski i Spółka. W 2004 roku przyjęto nazwę PUBLICAT S.A., w tym samym roku w skład grupy PUBLICAT weszło wrocławskie Wydawnictwo Dolnośląskie. W 2005 roku dołączyło do niej katowickie Wydawnictwo Książnica. Rok 2006 to objęcie nazwą Papilon programu książek dla dzieci.

W roku 2007 częścią grupy stała się warszawska Elipsa.

publicat

Elipsa

Papilon baśnie i bajki, klasyka polskiej poezji dla dzieci, wiersze i opowiadania, książki edukacyjne, nauka języków obcych dla dzieci

Publicat książki kulinarne, poradniki, książki popularnonaukowe, literatura krajoznawcza, hobby, edukacja

Elipsa Wydawnictwo Dolnośląskie Książnica

albumy tematyczne: malarstwo, historia, krajobrazy i przyroda, albumy popularnonaukowe

literatura faktu i poradnikowa, historia, biografie, literatura współczesna, kryminał i sensacja, fantastyka, literatura dziecięca i młodzieżowa

literatura kobieca, powieść historyczna, powieść obyczajowa, fantastyka, sensacja, thriller i horror, beletrystyka w wydaniu kieszonkowym, książki

popularnonaukowe

ww;NajlepszyPrezeiiLpi\ /W

TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA

Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz:

QM^ [email protected]

MBS +48 61 652 92 60

MM +48 61 652 92 00 Publicat S.A., ul. Chlebowa 24, 61-003 Poznań

książki szybko i przez całą dobę • łatwa obsługa • palna oferta • promocje

P.C. CAST + KRISTIN CAST

NIEPOSKROMIONA

Tom IV cyklu

DOM

NOCY

Przełożyła z angielskiego Iwona Michałowska-Gabrych

Wydawnictwo „Książnica”

Tytuł oryginału

Untamed

Koncepcja okładki

Michael Storrings

Projekt serii

Cara E. Petrus

Opracowanie graficzne

Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce

© Arman Zhenikeyev

Copyright © 2008 by P.C. Cast and Kristin Cast

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.

Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.

Książka ta jest fikcją literacką. Wszystkie postaci, organizacje i zdarzenia są albo wytworem fantazji autorek, albo użyte zostały w celu wykreowania sytuacji fikcyjnych.

For the Polish edition

Copyright © Publicat S.A., MMX

ISBN 978-83-245-7856-6

Wydawnictwo „Książnica” 40-160 Katowice

Al. W. Korfantego 51/8 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. (32) 203-99-05 faks (32) 203-99-06 www.ksiaznica.com e-mail: [email protected]

Wydanie pierwsze Katowice

Ten tom dedykujemy byłym i obecnym uczniom South Intermediate High School w Broken Arrow w Oklahomie. Wielkie dzięki za Wasz entuzjazm, poczucie humoru i wsparcie dla naszego cyklu. Jesteście najlepsi! Nie zapominamy też o paniach z organizacji Street Cats w Tulsie. Wprawdzie nie są zakonnicami, ale i tak można je nazwać kocimi świętymi!

PODZIĘKOWANIA

Pragniemy podziękować naszej wspaniałej agentce, Meredith Bernstein, bez której Dom Nocy w ogóle by nie istniał.

Serdeczne uściski niech przyjmie nasza wspaniała ekipa z St. Martin’s: Jennifer Weis, Anne Marie Tallberg, Matthew Shear, Carly Wilkins, Brittney Kleinfelter, Katy Hershberger, Talia Ross i Michael Storrings. To niesamowite, jak dobrze nam się razem pracuje.

Chylimy czoła przed wszystkimi wielbicielami Domu Nocy.

I wreszcie dziękujemy wspomnianej już organizacji Tulsa Street Cats za pomoc, poczucie humoru i za wszystko, co robi dla kotów. By się o niej więcej dowiedzieć, a może i wesprzeć ją, zajrzyjcie na stronę www.streetcatstulsa.org. Wielkie uściski od nas obu!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kra! Kra!

Uparte krakanie jednej głupiej wrony nie pozwalało mi zasnąć przez całą noc — a konkretnie przez dzień, bo pewnie wiecie, że dla wampirów, do których już prawie należę, dzień i noc zamieniły się miejscami. Tak czy owak nie zmrużyłam oka, choć brak snu był w tej chwili najmniejszym z moich zmartwień. Moje życie straciło sens. Przyjaciele się ode mnie odwrócili. Ale czyż mogło być inaczej? Halo, to ja, Zoey Redbird, niekwestionowana Mistrzyni we Wkurzaniu Wszystkich Dookoła.

Persefona, potężna kasztanka, którą dostałam pod opiekę na czas swego przebywania w Domu Nocy, wykręciła łeb i musnęła nosem mój policzek. Pocałowałam ją w miękki pysk i wróciłam do szczotkowania gładkiej szyi. Oporządzanie klaczy zawsze pomagało mi w myśleniu i poprawiało samopoczucie. A bez wątpienia potrzebowałam obu tych rzeczy.

— No dobra. Od dwóch dni udaje mi się unikać Wielkiej Konfrontacji, ale dłużej już się nie da — powiedziałam jej. — Owszem, wiem, że są teraz w stołówce i pałaszują obiad, oczywiście wszyscy razem, adorując się wzajemnie, a mnie totalnie olewając.

Persefona prychnęła, po czym powróciła do przeżuwania siana.

— Taaa, ja też uważam, że są palantami. No dobra, okłamywałam ich, choć głównie przez pomijanie pewnych kwestii. Najczęściej dla ich dobra. — Westchnęłam. Owszem, niemówienie im o tym, że Stevie Rae ożyła, było dla ich dobra, ale to o moim romansie z Lorenem Blakiem, Mistrzem Poezji i nauczycielem z Domu Nocy, raczej dla mojego. — Mimo to — Persefona zastrzygła uchem, jakby naprawdę słuchała — trochę za surowo mnie oceniają.

Klacz znów prychnęła, a ja znów odpowiedziałam jej westchnieniem. Niech to szlag. Muszę wreszcie stawić im czoło.

Raz jeszcze poklepałam Persefonę, po czym powoli przeszłam z jej boksu do pomieszczenia pomocniczego, by odłożyć wszystkie zgrzebła, których używałam przez ostatnią godzinę. Wciągnęłam głęboko w płuca zapach koni i skórzanych siodeł, by uspokoić skołatane nerwy. Pochwyciłam własne odbicie w oszklonym oknie pomieszczenia i machinalnie przeczesałam ciemne włosy, żeby nie wyglądać jak czupira-dło. Minęły dopiero dwa miesiące, odkąd zostałam naznaczona przez boginię i przeniosłam się do Domu Nocy, a moje włosy wyraźnie już się zagęściły i wydłużyły. Była to zaledwie jedna z zachodzących we mnie zmian, zarówno tych niewidocznych — takich jak dar komunikacji ze wszystkimi pięcioma żywiołami — jak i tych bardzo widocznych, jak nietypowy tatuaż, który pokrywał moją twarz filigranową kombinacją niesamowitych szafirowych wzorów, po czym (w odróżnieniu od tatuaży innych adeptów, a nawet dorosłych wampirów) schodził w dół, obejmując szyję i ramiona, ciągnąc się wzdłuż kręgosłupa, a ostatnio także obramowu-jąc talię, o czym nie wiedział jeszcze nikt z wyjątkiem mojej kotki Nali, bogini Nyks i mnie.

Bo niby komu mogłabym go pokazać?

— Cóż, wczoraj miałaś faceta, a nawet trzech — oznajmiłam swojej podobiźnie z lustra, przyglądającej mi się ciemnymi oczami z dość cynicznym półuśmieszkiem. — Ale załatwiłaś tę sprawę, co? Nie dość, że jesteś sama, to w zasadzie masz zagwarantowane, że nikt ci nie zaufa przez najbliższy... hm... powiedzmy, trylion lat. — A konkretnie nikt oprócz Afrodyty, która dwa dni temu całkiem ześwi-rowała i zmyła się z Domu Nocy z powodu podejrzenia, że niespodziewanie wróciła do ludzkiej postaci, i Stevie Rae, która ścigała wyżej wymienioną z powodu podejrzenia, że to ona (Stevie) przyczyniła się do Przemiany tamtej w wyniku utworzonego przeze mnie kręgu, który to krąg pozwolił jej (Stevie) z półmartwego zombiaka zmienić się w dziwacznego, ale żywego wampira z czerwonym tatuażem. Owszem, było to tak skomplikowane, jak się wydawało. — Tak czy owak — kontynuowałam rozmowę ze sobą — udało ci się zadrzeć praktycznie z każdym, kto kiedykolwiek przewinął się przez twoje życie. Gratulacje!

Warga mi drżała, a oczy szczypały od nacierających łez. Nie, powiedziałam sobie, ryczenie tu nic nie pomoże. Gdyby mogło pomóc, to moi przyjaciele już dawno rzuciliby mi się na szyję i odpuścili wszystkie winy. Musiałam po prostu stawić im czoło i zacząć stopniowo wszystko odkręcać.

Późnogrudniowa noc była chłodna i nieco mglista. Gazowe latarnie ciągnące się wzdłuż chodnika od stajni i sali gimnastycznej po główny budynek szkoły roztaczały małe aure-olki żółtego światła, piękne i trochę w stylu retro. W gruncie rzeczy cały campus Domu Nocy był niesamowicie urokliwy i zawsze bardziej kojarzył mi się z legendami arturiańskimi niż ze współczesnym światem. Uwielbiam to miejsce, pomyślałam. To mój dom, moje życie. Pogodzę się z przyjaciółmi i wszystko znów będzie jak przedtem.

Przygryzłam wargę i zastanawiałam się głęboko, jak też właściwie mam to zrobić, gdy nagle moje wysiłki umysłowe przerwał dziwny furkot w otaczającym mnie powietrzu. Ciarki przebiegły mi po plecach. Podniosłam wzrok, ale nie dostrzegłam nic oprócz odległego nieba i nagich gałęzi ogromnych dębów, które rosły szpalerem wzdłuż chodnika. Mimo to zadrżałam, czując w kościach, jak noc z łagodnej i mglistej przemienia się w mroczną i złowrogą.

Że niby co? Mroczną i złowrogą? Co za bzdury. Pewnie tylko wiatr szeleścił w gałęziach. Jezu, kompletnie mi odwala!

Pokręciłam głową z dezaprobatą i ruszyłam przed siebie. Po paru krokach znów usłyszałam ten dźwięk. Dziwaczne furkotanie nad moją głową tak wzburzyło powietrze, które wydało mi się nagle o parę stopni chłodniejsze, że uderzały we mnie podmuchy silnego wiatru. Machinalnie zaczęłam się oganiać, wyobrażając sobie nietoperze, pająki i różne inne obrzydliwe stwory.

Moje palce trafiły w pustkę, ale była to pustka wywołująca lodowaty ból. Jęknęłam z przerażenia i przycisnęłam dłoń do piersi. Przez chwilę nie miałam pojęcia, co robić. Zesztywniałam ze strachu. Furkotanie stawało się coraz głośniejsze, a zimno coraz bardziej dotkliwe. W końcu jakoś się pozbierałam, pochyliłam głowę i zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić: pobiegłam w kierunku drzwi najbliższego budynku.

Wśliznęłam się do wnętrza, zatrzasnęłam grube drewniane drzwi i oddychając ciężko, wyjrzałam przez umieszczone w nich łukowate okienko. Noc przeobrażała się przed moimi oczami, jakby ktoś nakładał na ciemną kartkę kolejne pędzle czarnej farby. Lodowaty strach nie ustępował. Co tu się dzieje?

— Ogniu, przybądź — szepnęłam automatycznie, ledwie świadoma własnych słów. — Potrzebne mi twoje ciepło.

Żywioł zareagował natychmiast, wypełniając otaczającą mnie przestrzeń kojącym ciepłem kominkowego ognia. Nie odrywając oczu od okienka, przycisnęłam dłonie do szorstkiego drewna drzwi.

— Tam — wymamrotałam. — Rozgrzej powietrze na zewnątrz.

Ogień oddalił się ode mnie ze świstem, przelatując przez drzwi i wylewając się w noc. Usłyszałam syk, jakby z suchego lodu unosiła się para. Mgła kłębiła się jak gęsta zupa, aż zakręciło mi się w głowie i poczułam mdłości, ale wkrótce potem dziwna ciemność zaczęła znikać. W końcu ciepło całkowicie pokonało chłód i wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło, a noc znów stała się spokojna i znajoma.

Co to u diabła było?

Ręka wciąż mnie szczypała. Oderwałam wzrok od okna, spojrzałam w dół i ujrzałam na dłoni czerwone pręgi, jakby podrapały mnie jakieś szpony. Potarłam ślady. Szczypały jak oparzenia od lokówki.

I wtedy nagle doznałam obezwładniającego uczucia, tak silnego, że musiała w tym maczać palce Nyks, a uczucie to mówiło, że za nic w świecie nie powinnam tu być sama. Chłód, który skaził noc — niewidzialna obecność, która mnie zraniła i ścigała — wypełnił mnie potwornym przeczuciem i pod jego wpływem po raz pierwszy od dawna zrodził się w mojej duszy prawdziwy, głęboki strach. Nie o przyjaciół. Nie o babcię, byłego chłopaka czy nawet mamę, z którą i tak nie utrzymywałam kontaktów. Tym razem bałam się o siebie. I już nie tylko pragnęłam towarzystwa najbliższych mi osób, lecz potrzebowałam go jak powietrza.

Przez krótką chwilę kręciłam się pod drzwiami zatłoczonej Jadłodajni”, czyli po prostu szkolnej stołówki, patrząc, jak inni uczniowie spokojnie i wesoło sobie rozmawiają, i nagle strasznie zapragnęłam być jednym z nich, przeciętną adeptką bez nadzwyczajnych mocy i związanej z nimi odpowiedzialności. Przez ten jeden moment tak strasznie chcia-łam być zwyczajna, że aż zaparło mi dech.

Potem jednak poczułam na skórze łagodne muśnięcie wiatru, który wydawał się nieść z sobą płomień niewidzialnego ognia. Wciągnęłam w płuca odległą woń oceanu, choć w naszych okolicach próżno szukać jakiejkolwiek wielkiej wody, usłyszałam śpiew ptaków i poczułam zapach świeżo skoszonej trawy, a moja dusza zadrżała z rozkoszy, wiedząc, że to odpowiedź wszystkich pięciu żywiołów, z którymi potrafiłam się komunikować: powietrza, ognia, wody, ziemi i ducha.

Nie byłam zwyczajna. Nie byłam taka jak jakikolwiek inny adept czy wampir i nie powinnam tego żałować. Teraz część mojej niezwyczajności podpowiadała mi, że muszę wejść do stołówki i spróbować pogodzić się z przyjaciółmi. Wyprostowałam więc plecy, rozejrzałam się twardo po sali i bez trudu odnalazłam swoją gromadkę siedzącą przy tym stoliku co zwykle.

Wzięłam głęboki oddech i szybko przeszłam przez salę, pozdrawiając skinieniem głowy lub uśmiechem osoby, które mnie witały. Zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie z typową mieszanką szacunku i podziwu, co oznaczało, że najbliżsi przyjaciele nie obgadali mnie przed całą szkołą oraz że Neferet nie przypuściła na mnie otwartego ataku. Jeszcze nie.

Chwyciłam pierwszą z brzegu sałatkę i colę, po czym trzymając tacę tak sztywno, że aż palce mi zbielały, skierowałam się prosto do właściwego stołu i zajęłam swoje zwykłe miejsce obok Damiena.

Gdy usiadłam, nikt na mnie nie spojrzał, ale swobodna pogawędka momentalnie umilkła. Nienawidzę tego jak diabli. Co może być gorsze od sytuacji, w której podchodzi się do swoich rzekomych przyjaciół, a oni natychmiast cichną, żeby nie zdradzić, o czym akurat rozmawiali?

— Cześć — powiedziałam, choć miałam ochotę uciec i zalać się rzewnymi łzami.

Odpowiedziała mi grobowa cisza.

— Co nowego? — zwróciłam się do Damiena, wiedząc, że jest najsłabszym ogniwem w łańcuchu milczenia.

Niestety, odpowiedziały mi Bliźniaczki, a nie Damien, który jako gej był z natury bardziej wrażliwy i uprzejmy.

— Nic a nic, prawda, bliźniaczko? — odparła Shaunee.

— Jak wyżej, bliźniaczko. Nikt nam nic nie mówi, bo przecież nie jesteśmy godni zaufania — poparła ją Erin. — Komu jak komu, ale nam po prostu nie można ufać. Wiedziałaś o tym, bliźniaczko?

— Do niedawna nie — odpowiedziała Shaunee. — A ty?

— Ja też nie — przytaknęła Erin.

Pewnie już wiecie, że w rzeczywistości bynajmniej nie są bliźniaczkami. Shaunee Cole to śniada Amerykanka pochodzenia jamajskiego, wychowana na Wschodnim Wybrzeżu. Erin Bates jest z kolei uroczą blondynką urodzoną w Tulsie. Spotkały się dopiero po tym, jak zostały naznaczone i znalazły się w Domu Nocy. Wylądowały tu tego samego dnia i od razu się okazało, że idealnie do siebie pasują, jakby genetyka i geografia nie miały nic do rzeczy. Dziewczyny potrafiły dokańczać za siebie myśli, jakby się telepatycznie komunikowały. W tym momencie obie patrzyły na mnie spode łba z identycznym wyrazem gniewnej podejrzliwości na twarzy.

Matko, jakie to było męczące.

I wkurzające. Owszem, miałam przed nimi tajemnice. Owszem, okłamywałam je. Tylko dlatego, że było to absolutnie konieczne. No dobra: było konieczne w większości przypadków. Więc to idiotyczne wywyższanie się Bliźniaczek naprawdę działało mi na nerwy.

— Dziękuję za przeuroczy komentarz. Spróbuję teraz zadać pytanie komuś, kto nie stanowi stereofonicznej wersji Blair z Plotkary. — Odwróciłam się od nich i spojrzałam prosto na Damiena, choć słyszałam, jak dziewczyny wciągają powietrze, żeby powiedzieć coś, czego w przyszłości (miałam nadzieję) będą gorzko żałować. — Cóż, kiedy pytałam „co nowego”, tak naprawdę chodziło mi o to, czy zauważyłeś ostatnio na dworze tę straszną widmową, trzepoczącą dzi-waczność. Co mi odpowiesz?

Damien jest wysokim, naprawdę przystojnym facetem o idealnej budowie. Jego orzechowe oczy, zwykle wyraziste i życzliwe, teraz były nieufne i chłodne.

— Trzepoczącą widmową dziwaczność? — zapytał. — Wybacz, ale nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

Serce ścisnęło mi się na dźwięk tego obco brzmiącego głosu, lecz starałam się docenić fakt, że przynajmniej uzyskałam odpowiedź.

— W drodze ze stajni coś mnie jakby zaatakowało. W sumie niczego nie widziałam, ale to było zimne i zrobiło mi na ręce wielką pręgę. — Uniosłam dłoń, żeby mu pokazać, i okazało się, że nic już na niej nie ma.

Super.

Shaunee i Erin równocześnie prychnęły, a Damien miał jedynie bardzo, ale to bardzo smutną minę. Otwierałam właśnie usta, by wyjaśnić, że jeszcze parę minut wcześniej pręga była doskonale widoczna, gdy do stolika podbiegł Jack.

— Hej, cześć. Sorki, że się spóźniłem. Po prostu wkładając koszulę, nagle zobaczyłem na niej wielką plamę, centralnie z przodu! Nie do wiary, co? — paplał, stawiając na stole swoją tackę i wciskając się na siedzenie obok Damiena.

— Plamę? Chyba nie na tej cudnej koszuli od Armanie-go, którą ci dałem na gwiazdkę, co? Tej z długim rękawem? — zapytał nerwowo Damien, przesuwając się, by zrobić miejsce dla swojego chłopaka.

— Jezu, nie! W życiu bym jej nie poplamił. Jest najcu-do... — Zamilkł jak rażony gromem, przenosząc wzrok na mnie. Przełknął ślinę. — O. Cześć, Zoey.

— Cześć, Jack — odparłam z uśmiechem.

Bynajmniej nie mam nic przeciwko temu, że on i Damien są razem. Są fajni i bardzo ich lubię, podobnie jak reszta moich przyjaciół i każda inna osoba, która nie jest wyjątkowo ograniczona i przekonana o swojej wyższości.

— Nie spodziewałem się ciebie tutaj — wymamrotał Jack. — Myślałem, że wciąż się... no... — Umilkł niezręcznie i zarumienił się uroczo.

— Że wciąż się ukrywam w pokoju? — zapytałam usłużnie.

Skinął głową.

— Nie — odparłam stanowczo. — Z tym już koniec.

— Rychło w czas — mruknęła Erin, ale zanim Shau-nee zdążyła dorzucić swoje trzy grosze, od strony drzwi dobiegł bezczelnie uwodzicielski śmiech i wszyscy obrócili się w tamtą stronę.

Do sali wparowała Afrodyta, mrugając do Dariusa, jednego z najmłodszych i najprzystojniejszych Synów Ereba — wojowników strzegących Domu Nocy — i kokieteryjnie potrząsając włosami. Zawsze miała talent do robienia wielu rzeczy naraz, więc to mnie specjalnie nie zaskoczyło w przeciwieństwie do luzu i opanowania, jakie demonstrowała. Zaledwie dwa dni wcześniej omal nie umarła, a potem dosłownie dostała schizy, bo szafirowy kontur półksiężyca, zdobiący każdego adepta od chwili rozpoczęcia przemiany, wskutek której albo przeobrazi się w wampira, albo umrze, zniknął z jej czoła.

A to znaczyło, że jakimś cudem zmieniła się ponownie w zwykłą śmiertelniczkę.

ROZDZIAŁ DRUGI

To znaczy: sądziłam, że zmieniła się w śmiertelniczkę. Teraz jednak nawet z dużej odległości doskonale widziałam, że Znak jest z powrotem na swoim miejscu. Afrodyta omiotła salę chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu i zaśmiała się wyniośle, po czym podeszła do Dariusa i położyła mu rękę na piersi.

— To niezmiernie miłe z twojej strony, że odprowadziłeś mnie do jadalni. Masz rację. Nie powinnam była opóźniać powrotu z wakacji aż o dwa dni. Przy tym wszystkim, co się tu dżieje, lepiej siedzieć w campusie i mieć ochronę. A skoro mówisz, że przydzielono cię do ochrony naszego internatu, będzie to nie tylko najbezpieczniejsze, ale i najatrakcyjniejsze miejsce do życia. — Po tych słowach dosłownie zamiau-czała z rozkoszy. Matko, co za palantka. Gdybym nie była taka zaskoczona, pewnie zaczęłabym głośno rzygać. Oczywiście na niby.

— Muszę wracać na stanowisko. Dobranoc, pani — od-rzekł Darius i skłonił jej się szarmancko jak przystojny romantyczny rycerz z dawnych czasów, tyle że bez konia i zbroi. — Służenie ci jest dla mnie przyjemnością. — Uśmiechnął się do Afrodyty raz jeszcze, po czym obrócił się zwinnie na pięcie i wyszedł z sali.

— A ja się założę, że całkiem przyjemnie byłoby posłużyć się tobą — powiedziała obrzydliwym tonem Afrodyta, gdy tylko się trochę oddalił. Potem zwróciła się twarzą do gapiącego się w milczeniu tłumu, uniosła idealnie wyregulowaną brew i zachichotała w swoim stylu. — No co? Wyglądacie, jakbyście nigdy w życiu nie widzieli mojej słodkiej osoby. Przecież nie było mnie tylko dwa dni! Halo! Pamiętacie? Jestem tą uroczą francą, której z taką rozkoszą nienawidzicie. — Wszyscy milczeli, więc tylko przewróciła oczami. — Dobra, kij wam w oko. — Dopiero gdy poleciała do lady z sałatkami, wszyscy znowu zaczęli gadać i jeść, udając, że jej nie widzą.

Jestem przekonana, że dla niedoinformowanych Afrodyta była taka jak zawsze — bezczelna i zarozumiała. Ja jednak zauważyłam jej maskowaną nerwowość i napięcie. Kurczę, doskonale wiedziałam, jak się czuje, bo sama dopiero co przeszłam przez piekło. A właściwie nie tyle przeszłam, ile utknęłam w samym jego środku wraz z nią.

— Zdawało mi się, że wróciła do ludzkiej postaci — zauważył szeptem Damien. — Ale jej Znak znów jest na swoim miejscu.

— Niezbadane są wyroki Nyks — odparłam, starając się mówić jak ktoś, kto się na tym zna. W końcu szkoliłam się na najwyższą kapłankę.

— Nie tyle „niezbadane”, ile inne słowo na „n”, prawda, bliźniaczko? — mruknęła Erin.

— „Nieźle porąbane”? — odgadła Shaunee.

— Właśnie — przytaknęła Erin.

— To dwa słowa — wtrącił Damien.

— O rany, nie musisz się zaraz wymądrzać — burknęła Shaunee. — Zasadniczo chodzi o to, że Afrodyta to głupia pinda i miałyśmy nadzieję, że Nyks wywaliła ją stąd na dobre.

— „Nadzieję” to mało powiedziane — zauważyła Erin.

Wszyscy gapili się na nowo przybyłą, a ja usiłowałam wepchnąć sobie do gardła odrobinę sałatki, nie mogąc przestać myśleć o niedawnych zdarzeniach. Swego czasu Afrodyta była najpopularniejszą, najpotężniejszą i najwredniejszą adeptką w Domu Nocy. Odkąd jednak naraziła się naszej najwyższej kapłance Neferet, została całkowicie pozbawiona dwóch pierwszych atrybutów i pozostała jedynie najwredniejszą.

A potem, jak to ze mną bywa, całkiem niechcący się z nią zakumplowałam — no, w każdym razie zawarłyśmy sojusz. Pilnowałyśmy, żeby to się nie rozniosło, ale muszę przyznać, że martwiłam się o nią, kiedy się zmyła ze szkoły, chociaż Stevie Rae za nią poleciała. Przez dwa ostatnie dni nie miałam wieści od żadnej z nich.

Oczywiście reszta moich przyjaciół — Damien, Jack i Bliźniaczki — nienawidziła jej jak psa, więc powiedzenie, że byli wstrząśnięci i niezadowoleni, gdy podeszła prosto do naszego stolika i usiadła obok mnie, będzie takim samym eufemizmem jak słowa rycerza z Indiany Jonesa mówiącego „zły wybór”, gdy gość pociągnął łyk z niewłaściwego kielicha i rozsypał się na kawałki.

— Nie wypada się gapić, nawet na kogoś tak olśniewającego jak mówiąca te słowa — obwieściła Afrodyta, po czym jakby nigdy nic zaczęła wcinać sałatkę.

— Co ty tu, kurde, robisz? — zapytała Erin.

Zapytana przełknęła, po czym spojrzała na nią z niewinną minką.

— Jem, debilko — oznajmiła słodko.

— To jest stół dla porządnych ludzi — mruknęła Shau-nee, kiedy wreszcie odzyskała mowę.

— Właśnie. Nie widzisz napisu? — poparła ją Erin, wskazując wyimaginowany szyld na oparciu ławki.

— Nienawidzę powtarzać dwa razy tej samej opinii, ale zrobię wyjątek: nadal jesteście szajbuskami nierozłączkami.

— To już szczyt! — uniosła się Erin. — Bliźniaczko, ze-trzyjmy jej z czoła ten przeklęty Znak.

— Taaa, może tym razem zniknie na dobre — zapaliła się do pomysłu Shaunee.

— Przestańcie — powiedziałam i na widok ich krzywych spojrzeń poczułam ucisk w żołądku. Czy naprawdę aż tak mnie nienawidzą? Choć serce mi się krajało na samą myśl o tym, uniosłam dumnie głowę i popatrzyłam im prosto w oczy. W końcu miałam kiedyś zostać najwyższą kapłanką Domu Nocy (pod warunkiem że doczekam chwili ukończenia przemiany w wampira), więc słuchanie mnie leżało w ich interesie. — Już to przerabialiśmy. Afrodyta należy teraz do Cór Ciemności. Jest też niezbędną częścią naszego kręgu z racji swojego daru komunikacji z ziemią. — Zawahałam się, nie mając pewności, czy rzeczywiście wciąż ten dar posiada czy też utraciła go w chwili przemiany powrotnej w człowieka, choć wszystko wskazywało na to, że i ten proces został odwrócony. Było to jednak zbyt skomplikowane, więc pospiesznie wróciłam do poprzedniej myśli. — Pamiętacie chyba, że zgodziliśmy się akceptować ją w tych rolach i zaprzestać wszelkich wyzwisk oraz uszczypliwości.

Bliźniaczki milczały, za to z drugiej strony dobiegł dziwnie matowy i beznamiętny głos Damiena.

— Owszem, ale nie obiecywaliśmy, że będziemy się z nią przyjaźnić.

— Nie mam najmniejszego zamiaru się z wami przyjaźnić! — wypaliła Afrodyta.

— Wal się, franco! — oznajmiły chórem Bliźniaczki.

— Olać was — mruknęła Afrodyta i sięgnęła po swoją tacę, jakby chciała ją zabrać i odejść.

Otwierałam właśnie usta, by kazać jej zostać, a Bliźniaczkom się zamknąć, kiedy od strony wejścia dobiegł dziwny dźwięk.

— A to co... — zaczęłam, lecz zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej, do stołówki wpadło co najmniej kilkanaście kotów, syczących i plujących jak opętane.

Cóż, kotów jest w Domu Nocy od groma. Wszędzie za nami łażą, śpią z nami, a czasem, jak w przypadku mojej kotki Nali, dodatkowo strasznie marudzą. Na jednej z pierwszych lekcji wampirskiej socjologii dowiedziałam się, że koty i wampiry przyjaźnią się od wieków. Jesteśmy więc z tymi zwierzakami naprawdę oswojeni, ale takiej akcji nie widziałam jeszcze nigdy.

Wielki kocur Bliźniaczek, Belzebub, wskoczył prosto pomiędzy nie tak nastroszony, że zrobił się dwa razy większy niż normalnie, i zmrużonymi gniewnie bursztynowymi oczami wpatrywał się w otwarte drzwi sali.

— Belzebub, kochanie, co się stało? — zapytała uspokajająco Erin.

W tym momencie na kolana wskoczyła mi Nala, która stanęła na tylnych łapkach, biało zakończone przednie opierając na moim ramieniu i warcząc jak opętana. Ona także wpatrywała się w drzwi, zza których wciąż dobiegały chaotyczne dźwięki.

— Hej — odezwał się Jack — wiem, co to za odgłos.

Zrozumiałam to w tym samym momencie.

— Szczekanie psa!

Zaraz potem do jadalni wpadło coś przypominającego raczej wielkiego żółtego misia. W ślad za nim podążał jakiś chłopak, a za nim z kolei biegła gromada dziwnie zasapanych opiekunów, wśród których rozpoznałam naszego trenera szermierki Smoka Lankforda, instruktorkę jazdy konnej Lenobię i kilku Synów Ereba.

— Mam cię! — wrzasnął chłopak, łapiąc psa, który był już w drodze do naszego stolika. Przytrzymał rozszczeka-ną bestię za obrożę (zauważyłam, że jest zrobiona z różowej skóry i nabita srebrnymi ćwiekami) i zręcznie przyczepił do niej smycz. Ledwie zapięcie znalazło się na swoim miejscu, zwierzak przestał szczekać, klapnął grzecznie tyłkiem na podłogę i wpatrywał się w chłopaka, dysząc ciężko. — Dobrze. Grzeczny pies. Od teraz masz się zachowywać — przemawiał właściciel, podczas gdy psisko ewidentnie szczerzyło się od ucha do ucha.

Choć szczekanie ustało, zgromadzone w stołówce koty bynajmniej się nie uspokoiły. Wszędzie wokół rozbrzmiewał syk, jakby powietrze uchodziło z przebitej dętki.

— Teraz widzisz, co próbowałem ci wyjaśnić, James — odezwał się Smok Lankford, z marsową miną wpatrując się w psa. — Ten zwierzak po prostu nie pasuje do Domu Nocy.

— Stark, nie James — poprawił go chłopak. — Ja też już ci tłumaczyłem, że pies musi ze mną zostać. Musi i już. Jeśli dla mnie jest tu miejsce, to dla niej też.

Zauważyłam, że nowy adept ma specyficzny sposób bycia. Nie można go było wprawdzie nazwać bezczelnym, ale też nie odnosił się do Smoka z szacunkiem, nie mówiąc już o lęku, z jakim ogromna większość nowo przyjętych uczniów podchodziła do dorosłych wampirów. Przyjrzałam się jego koszulce w stylu retro z Pink Floydami: brakowało na niej insygniów klasowych, więc nie miałam pojęcia, z którego jest formatowania ani kiedy został naznaczony.

— Stark — powiedziała Lenobia, najwyraźniej próbując przemówić mu do rozumu — trzymanie psa w campusie jest po prostu niemożliwe. Nie widzisz, jak koty się go boją?

— Przywykną. Tak jak w chicagowskim Domu Nocy. Ona na ogół ich nie goni, ale ten szary kocur sam się o to prosił tym swoim syczeniem i drapaniem.

— No, no — szepnął Damien.

Nie musiałam patrzeć na Bliźniaczki, by wiedzieć, że nadęły się jak balony.

— Na miłość Nyks, a cóż to za harmider? — Do sali wpadła Neferet wyglądająca jak zwykle pięknie, władczo i bardzo statecznie.

Nowy chłopak zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej był pod wrażeniem jej postaci. Matko, jakie to było wkurzające, kiedy wszyscy prawie sikali z zachwytu na widok naszej kapłanki i sprawczyni moich nieszczęść.

— Przepraszam za zamieszanie, Neferet. — Smok przyłożył pięść do serca i skłonił się jej z szacunkiem. — To mój nowy adept. Dopiero co przyjechał.

— To wyjaśnia jego obecność, lecz nie obecność tego — wskazała sapiącego psa.

— Ona jest ze mną — odparł chłopak, a kiedy Neferet zwróciła ku niemu swoje zielone oczy, skopiował salut i ukłon Smoka. Potem się wyprostował, a ja omal nie padłam na widok bezczelnego uśmieszku, który jej posłał. — To moja wersja kota.

— Czyżby? — Neferet uniosła jedną ze swoich cienkich kasztanowych brwi. — Dziwnie przypomina niedźwiedzia.

No proszę. A więc to nie był wytwór mojej bujnej wyobraźni.

— To labradorka, kapłanko, ale nie tylko ty masz takie skojarzenia. W każdym razie łapy ma równie wielkie jak misiek. Zobacz! — Z wybałuszonymi oczami patrzyłam, jak chłopak odwraca się plecami do Neferet. — Przybij piątkę, Cesa. — Olbrzymka posłusznie uniosła łapę i uderzyła nią w dłoń Starka. — Dobra sunia! — pochwalił ją chłopak i podrapał za oklapniętymi uszami.

Hm, musiałam przyznać, że to fajna sztuczka.

Chłopak ponownie zwrócił się do Neferet.

— Pies czy niedźwiedź, jest ze mną od czterech lat, to znaczy od samego Naznaczenia, więc zdążyła się świetnie wczuć w rolę mojego kota.

— Labradorka? — Neferet teatralnie obeszła i zlustrowała psa. — Jest ogromna!

— Owszem, kapłanko, Cesa zawsze była nietypowo duża.

— Cesa? Tak się wabi?

Chłopak pokiwał głową, szczerząc się od ucha do ucha, a ja pomyślałam, że nawet jak na szóstoformatowca jest wyjątkowo swobodny w rozmowie z dorosłą wampirką, zwłaszcza z kimś tak ważnym jak najwyższa kapłanka.

— Skrót od Cesarzowa.

Neferet przeniosła wzrok z psa na właściciela i zmrużyła oczy.

— A ty, chłopcze, jak się nazywasz?

— Stark — odparł.

Zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze zauważył, jak zaciska zęby.

— James Stark? — zapytała.

— Po prostu Stark — odparł. — Od kilku miesięcy nie używam imienia.

Ignorując go, kapłanka zwróciła się do Smoka.

— To ten adept, którego przeniesiono z Domu Nocy w Chicago?

— Tak, kapłanko — przytaknął Smok.

Kiedy Neferet znów spojrzała na chłopaka, na jej wargach tańczył wyrachowany uśmieszek.

— Sporo o tobie słyszałam, Stark. Wkrótce będziemy musieli sobie uciąć dłuższą pogawędkę. — Nie spuszczając z niego badawczego wzroku, zwróciła się do Smoka: — Zapewnij Starkowi stały dostęp do wszelkiego sprzętu łuczniczego, z jakiego będzie miał ochotę skorzystać.

Zauważyłam, że Stark lekko się wzdrygnął. Neferet też musiała to dostrzec, bo uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

— Oczywiście, że wieść o twoich zdolnościach dotarła tu przed tobą. Nie możemy dopuścić, żebyś wyszedł z wprawy tylko dlatego, że zmieniłeś szkołę.

Po raz pierwszy od spektakularnego wejścia chłopakowi wyraźnie zrzedła mina. Nawet więcej niż zrzedła. Na wzmiankę o hicznictwie przeobraził się z uroczego i lekko sarkastycznego w chłodnego i niemal wściekłego.

— Już mówiłem przed przeniesieniem, że więcej nie wezmę udziału w zawodach — powiedział tak stłumionym głosem, że ledwie go usłyszeliśmy. — Zmiana szkoły nic tu nie pomoże.

— W zawodach? Masz na myśli coś tak banalnego jak konkurs strzelniczy, w którym rywalizują różne Domy Nocy? — Neferet wybuchnęła śmiechem, od którego przeszły mnie ciarki. — Chłopcze, twoje uczestnictwo w tych zabawach nic dla mnie nie znaczy. Jako rzeczniczka Nyks oznajmiam ci, że musisz pielęgnować otrzymany od niej talent. Nie znasz dnia ani godziny, w których bogini może cię wezwać, i to bynajmniej nie na jakieś głupkowate zawody.

Mój żołądek dosłownie fiknął koziołka. Wiedziałam, że kapłanka ma na myśli swoją wojnę z ludźmi. Ale Stark nie miał o tym zielonego pojęcia, więc wyraźnie mu ulżyło, że nie będzie musiał brać udziału w zawodach, i znów stał się nonszalancki, by nie rzec bezczelny.

— Nie ma sprawy. Mogę poćwiczyć — odparł.

— A co mamy zrobić z tym... hm... pieskiem? — zwrócił się do kapłanki Smok Lankford.

Neferet znieruchomiała na moment, po czym przykucnęła z wdziękiem przed jasną labradorką, która zastrzygła wielkimi uszami i z zaciekawieniem obwąchała jej uniesioną dłoń.

Siedzący na ławie naprzeciwko mnie Belzebub syknął złowrogo. Nala warknęła gardłowo. Kapłanka uniosła głowę i napotkała mój wzrok.

Usiłowałam zachować kamienną twarz, ale nie wiem, do jakiego stopnia mi się udało. Poprzednim razem widziałam Neferet dwa dni wcześniej, gdy wyszła za mną z auli po wypowiedzeniu wojny rodzajowi ludzkiemu w odpowiedzi na zabójstwo Lorena. Oczywiście wdałyśmy się w pyskówkę. Neferet była kochanką Lorena. Ja też, choć jak się później okazało, nic dla niego nie znaczyłam. To ona zaaranżowała nasz romans i miała świadomość, że teraz już o tym wiem. Podobnie jak o tym, że Nyks nie popiera jej postępowania.

Mówiąc najkrócej, kapłanka bardzo mnie zraniła, w związku z czym nienawidziłam jej niemal równie mocno, jak się jej bałam. Miałam nadzieję, że żadne z tych uczuć nie maluje się na mojej twarzy, gdy podchodziła do naszego stołu, lekkim skinieniem ręki nakazując Starkowi i jego psu, by szli za nią. Kot Bliźniaczek wydał jeszcze jedno przeciągłe syknięcie, po czym czmychnął. Gorączkowo głaskałam Nalę, licząc na to, że nie dostanie kompletnej schizy, gdy pies znajdzie się zbyt blisko. Neferet przystanęła przy stoliku, na chwilę przeniosła wzrok ze mnie na Afrodytę, a potem zatrzymała go na Da-mienie.

— Cieszę się, że cię tu widzę. Chciałabym, żebyś pokazał Starkowi jego pokój i oprowadził go po campusie.

— Z przyjemnością, Neferet — odparł natychmiast Da-mien, a gdy Neferet rzuciła mu jeden ze swoich stuwatowych uśmiechów, jego oczy odbiły blask.

— Smok pomoże ci załatwić formalności — powiedziała kapłanka, po czym przeniosła wzrok na mnie. Twardo odwzajemniłam spojrzenie. — Zoey, to jest Stark. Stark, to Zoey Redbird, przywódczyni Cór Ciemności.

Skinęliśmy sobie głowami.

— Zoey, powierzam sprawę psa Starka tobie jako przyszłej kapłance. Ufam, że jeden z licznych talentów, jakimi obdarzyła cię Nyks, pomoże ci zapewnić integrację Cesarzowej w szkole. — Cały czas przewiercała mnie zimnym spojrzeniem, całkowicie odmiennym od ociekającego słodyczą głosu. Zdawało się mówić: „Pamiętaj, że ja tu rządzę, a ty jesteś tylko dzieckiem”.

Celowo przerwałam kontakt wzrokowy i uśmiechnęłam się sztywno do Starka.

— Z przyjemnością pomogę twojemu psu w aklimatyzacji.

— Doskonale! — zagruchała Neferet. — Jeszcze jedno. Zoey, Damien, Shaunee i Erin. — Uśmiechnęła się do moich przyjaciół, a oni wyszczerzyli się do niej jak przygłupy. Na Jacka i Afrodytę nawet nie spojrzała. — Na dwudziestą drugą trzydzieści zwołałam nadzwyczajne zebranie. — Zerknęła na swój wysadzany diamentami platynowy zegarek. — Już prawie dziesiąta, więc musicie szybko kończyć posiłek, bo chcę widzieć na zebraniu całą radę starszych.

— Z przyjemnością! — zaćwierkali jak upośledzone pisklęta.

— Neferet — odezwałam się, podnosząc głos, by usłyszano mnie w całej sali — zapomniałaś o Afrodycie. Ponieważ otrzymała od Nyks dar komunikacji z ziemią, podjęliśmy decyzję o przyjęciu jej do rady. — Wstrzymałam oddech w nadziei, że moi przyjaciele jakoś to przełkną.

Na szczęście nie odezwał się nikt z wyjątkiem Nali, która warczała cicho na Cesę.

— Jakim cudem Afrodyta mogłaby uczestniczyć w radzie? Przecież nie należy już do Cór Ciemności — wycedziła lodowato Neferet.

Zrobiłam niewinną minę.

— Czyżbym ci nie powiedziała? Tak mi przykro, Neferet! To chyba przez te wszystkie okropności, które się ostatnio wydarzyły. Afrodyta ponownie wstąpiła do Cór Ciemności. Przysięgła mnie i Nyks, że będzie przestrzegać nowego kodeksu postępowania, więc pozwoliłam jej wrócić. Sądziłam, że ty też byś chciała, żeby znów była z boginią.

— Fakt — dziwnie cicho przyznała Afrodyta. — Zgodziłam się przestrzegać nowych zasad. Chcę się zrehabilitować za dawne błędy.

Wiedziałam, że Neferet sprawiłaby wrażenie podłej, gdyby otwarcie odrzuciła Afrodytę po tym, jak ta wyznała, że pragnie się zmienić. A kapłance zbyt mocno zależało na zachowaniu pozorów.

Uśmiechnęła się więc do całej sali, nie patrząc na naszą dwójkę.

— Jakie to wielkoduszne ze strony Zoey, że przygarnęła Afrodytę z powrotem do piersi Cór Ciemności, zwłaszcza że teraz osobiście będzie odpowiadać za postępki nowo przyjętej. Ale Zoey świetnie sobie radzi z odpowiedzialnością. — Wtedy na mnie spojrzała. W oczach miała taką nienawiść, że aż dech mi zaparło. — Tylko uważaj, żeby się nie udusić pod naporem tych wszystkich obowiązków, które sama sobie narzucasz, droga Zoey. — Po czym jakby przesunąwszy dźwignię, znów przywołała na twarz słodycz i blask, uśmiechając się promiennie do nowego chłopaka. — Witaj w Domu Nocy, Stark.

ROZDZIAŁ TRZECI

— No dobra, hm... Jesteś głodny? — zwróciłam się do Starka, gdy Neferet i reszta wampirów wyszli ze stołówki.

— Taaa... chyba tak — odparł.

— Jak się pospieszysz, możesz zjeść z nami, a potem Da-mien zaprowadzi cię do pokoju i zdążymy przed zebraniem.

— Podoba mi się twój pies — powiedział Jack, przechylając się przez Damiena, żeby obejrzeć Cesę. — Owszem, jest duży, ale ładny. Nie ugryzie mnie, co?

— Chyba że ty zaczniesz — odrzekł Stark.

— Ble! — jęknął Jack. — Nie wyobrażam sobie, żeby psia sierść dostała mi się do ust. Co za koszmar!

— Stark, to jest Jack. Chłopak Damiena. — Postanowiłam jak najszybciej mieć z głowy prezentację i ewentualną reakcję z cyklu „O jeny, to pedały!”.

— Cześć — rzekł z bardzo słodkim uśmiechem Jack.

— Witaj — odparł Stark. Nie było to wielkie i radosne „witaj”, ale też nie dostrzegłam w nim specjalnych oznak ho-mofobii.

— A to Erin i Shaunee. — Wskazałam każdą po kolei. — Reagują także na słowo „bliźniaczka”, co zrozumiesz, jak ich posłuchasz przez jakieś dwie i pół minuty.

— Witaj — rzekła Shaunee, lustrując go wzrokiem.

— Jak wyżej — zawtórowała jej Erin z identycznym spojrzeniem.

Na twarz Starka powrócił lekko ironiczny uśmieszek.

— A ty jesteś boginią miłości. Wiele o tobie słyszałem.

Afrodyta przyglądała mu się z dziwną intensywnością, która raczej nie wyglądała na zaproszenie do flirtu, choć gdy tylko chłopak się odezwał, od razu spektakularnie zarzuciła włosami.

— Cześć — powiedziała. — Lubię być rozpoznawana.

Jego uśmiech poszerzył się, teraz już ewidentnie sarkastyczny.

— Trudno byłoby cię nie rozpoznać — rzekł i zaśmiał się lekko. — Imię jest dość oczywiste.

Badawcze spojrzenie dziewczyny szybko ustąpiło miejsca znajomemu wyrazowi snobistycznego lekceważenia, lecz nim zdążyła się odezwać, by dać Starkowi odprawę, wtrącił się Damien.

— Pokażę ci, gdzie są tace i wszystko. — Podniósł się, ale przystanął przed Cesą wyraźnie skonsternowany.

— Bez obaw — rzekł Stark. — Nie ruszy się z miejsca. O ile jakiś kot nie zrobi nic głupiego.

Przeniósł wzrok na Nalę, która po ucieczce Belzebuba była jedynym kotem w pobliżu. Tym razem nie zaczęła warczeć, tylko siedziała sztywno na moich kolanach, wpatrując się w psa bez najmniejszego mrugnięcia.

— Nala będzie grzeczna — powiedziałam, łudząc się, że to prawda. W rzeczywistości nie miałam nad nią żadnej władzy. No bo kto ma władzę nad jakimkolwiek kotem?

— No dobra. — Skinął mi szybko głową. — Zostań, Cesa — rozkazał psu, a ten o dziwo naprawdę został na miejscu, gdy jego pan ruszył za Damienem do przejścia.

— Wiecie — odezwał się Jack, wpatrując się w Cesarzową, jakby była obiektem badań naukowych — psy są znacznie głośniejsze od kotów.

— Bo ciągle dyszą — rzekła Erin.

— Poza tym więcej pierdzą, bliźniaczko — dodała Shau-nee. — Moja mama hoduje te olbrzymie pudle. Straszne z nich śmierdziele.

— Zmywam się — oznajmiła Afrodyta. — Dziękuję za niemiły wieczór.

— A nie chcesz zostać i powdzięczyć się do nowego? — zapytała przesłodzonym tonem Shaunee.

— Właśnie — włączyła się Erin. — Chyba wpadłaś mu w oko.

— Zostawię nowego waszej dwójce, co będzie absolutnie właściwe, biorąc pod uwagę jego miłość do suk. Zoey, wpad-nij do mnie, jak już się rozstaniesz ze swoim durnym stadkiem. Chcę z tobą o czymś pogadać przed zebraniem rady. — Zarzuciła włosami i uśmiechnęła się złośliwie do Bliźniaczek, po czym wymaszerowała z jadalni.

— Nie jest taka zła, na jaką pozuje — powiedziałam do nich, a gdy spojrzały na mnie z niedowierzaniem, wzruszyłam ramionami. — Po prostu kreuje się na wredną.

— Jest absolutnie nieznośna — obstawała przy swoim Erin.

— Dzięki niej zaczynamy rozumieć, dlaczego niektóre kobiety topią swoje dzieci — dodała Shaunee.

— Dajcie jej szansę — zaproponowałam. — Przy mnie już czasem zrzuca tę złośliwą maskę. Zobaczycie, że potrafi być miła.

Milczały przez parę sekund, a potem popatrzyły na siebie, jednocześnie kręcąc głowami i przewracając oczami. Westchnęłam.

— Wróćmy do ważniejszego tematu — podsunęła Erin.

— Właśnie — pochwyciła Shaunee. — Nowe ciacho w szkole.

— Przyjrzyj się jego tyłkowi.

— Mógłby trochę opuścić te dżinsy, żebym więcej widziała.

— Bliźniaczko, opuszczanie dżinsów jest na maksa wieśniackie. Tak robili gangsterzy-pozerzy z lat dziewięćdziesiątych. Ciacha mówią takim rzeczom stanowcze „nie” — oświadczyła Erin.

— Tak czy owak chciałabym zobaczyć jego tyłeczek — upierała się Shaunee. Potem zerknęła na mnie i rzuciła mi powściągliwą wersję swojego dawnego przyjacielskiego uśmiechu, znacznie już lepszą od sarkastycznej ostrożności, z którą odnosiła się do mnie przez ostatnie dni. — Jak myślisz, to typ Christiana Bale’a czy Tobeya Maguire’a?

Miałam ochotę rozpłakać się z radości i zawołać: „O rany, laski, jak to cudownie, że znów ze mną rozmawiacie!”, ale zachowałam odrobinę rozsądku i dołączyłam do nich w obgadywaniu Starka.

Bo w sumie miały rację. Był ciachem. Średniego wzrostu, nie tak wysoki jak mój były, Heath, który grał na pozycji rozgrywającego, ani nie gigantyczny jak Superman czy mój następny chłopak, Erik, który niedawno ukończył przemianę z adepta w wampira. Niski jednak też nie. Mniej więcej taki jak Damien. I dosyć szczupły, chociaż przez koszulkę przebijały muskuły, a ręce miał super. Włosy też fajne, po męsku rozczochrane, piaskowej barwy — ani bardzo jasne, ani ciemne. Twarz w miarę, z wyrazistą brodą, prostym nosem, dużymi orzechowymi oczami i ładnymi ustami. Krótko mówiąc, rozpatrywany w oparciu o poszczególne aspekty Stark prezentował się nieźle. Przyglądając mu się, doszłam jednak do wniosku, że tym co wybija go ponad przeciętność, jest jego wyrazistość i pewność siebie. Poruszał się tak, jakby każdy jego ruch był przemyślany, ale przez cały czas otaczała go leciutka aura sarkazmu. Sprawiał wrażenie, jakby z jednej strony był częścią świata, a z drugiej totalnie go olewał.

Ciekawe, że tak szybko to zauważyłam.

— Zdecydowanie ciacho — zawyrokowałam.

— O matko! Właśnie sobie uświadomiłem, kto to jest! — wyjąkał nagle Jack.

— No to gadaj — zaciekawiła się Shaunee.

— To James Stark! — wysapał Jack.

— Też mi nowość — zakpiła Erin.         •

— Nie! Nic nie rozumiesz! To ten James Stark! Najlepszy łucznik świata! Nie pamiętasz, jak czytaliśmy o nim w necie? Skopał wszystkim tyłki na letnich igrzyskach w zeszłym roku. Ludzie, on walczył z dorosłymi wampirami, Synami Ereba, i pokonał ich wszystkich! To gwiazdor! — zakończył z marzycielskim westchnieniem Jack.

— Bez jaj! W mordę jeża! Trzymaj mnie, bliźniaczko! Jack ma rację! — wykrzyknęła Erin.

— Wiedziałam, że on musi być kimś wyjątkowym — zauważyła Shaunee.

— Lał. — Tylko tyle mogłam dodać.

— Chyba spróbuję polubić jego psa — zadeklarowała Erin.

Oczywiście wszyscy gapiliśmy się na Starka jak banda debili, gdy wraz z Damienem wrócił do stolika.

— Co? — zapytał z ustami wypchanymi kanapką i zerknął na Cesę. — Zrobiła coś, jak mnie nie było? Przyznaję, że trochę lubi lizać palce.

— Kurczę, to... — zaczęła Erin, lecz zaraz umilkła, bo Shaunee kopnęła ją pod stołem.

— Nie, spoko. Zachowywała się jak prawdziwa dama — powiedziała, uśmiechając się do chłopaka z wielką, ale to wielką sympatią.

— To dobrze — odparł, a myśmy się nadal gapili. W końcu Stark zaczął się niespokojnie wiercić, a Cesarzowa jak na rozkaz przysunęła się, oparła o nogę swego pana i wpatrywała w niego z miłością w oczach. Od razu się rozluźnił, machinalnie wyciągając dłoń i drapiąc psa za uszami.

— Czytałem o tobie! — wypalił Jack. — Pokonałeś w zawodach wiele wampirów! — Potem zacisnął gwałtownie usta i zaczerwienił się jak burak.

Stark wzruszył ramionami, nie unosząc głowy znad talerza.

— Taaa, jestem dobry w łucznictwie.

— To ty??! — zdumiał się Damien, dopiero teraz pojmując. — „Dobry w łucznictwie”? Człowieku, jesteś niesamowity!

Tym razem Stark podniósł głowę.

— Niech wam będzie. Odkąd zostałem naznaczony, zawsze miałem do tego dryg. — Przeniósł wzrok na mnie. — A skoro mowa o słynnych adeptach, widzę, że plotki o twoich dodatkowych tatuażach były prawdziwe.

— Tak. — Naprawdę nienawidziłam pierwszych spotkań. Czułam się cholernie niezręcznie, rozmawiając z kimś, kto widział we mnie jedynie superadeptkę, a nie prawdziwą Zoey.

I wtedy załapałam. Stark prawdopodobnie czuł się mniej więcej tak samo.

By odejść od tematu naszej wyjątkowości, zadałam pierwsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy:

— Lubisz konie?

— Konie? — Sarkastyczny uśmieszek znów zatańczył na jego wargach.

— No, pomyślałam, że wyglądasz na miłośnika zwierząt — wyjaśniłam głupio, wskazując brodą psa.

— Taaa, chyba lubię konie. I większość zwierzaków. Oprócz kotów.

— Oprócz kotów! — pisnął Jack.

Stark znów wzruszył ramionami.

— Nigdy ich nie lubiłem. Jak na mój gust, są zbyt wredne.

Bliźniaczki prychnęły jednogłośnie.

— Koty są niezależne — zaczął Damien, a ja na dźwięk jego profesorskiego tonu od razu poczułam, że moja próba zmiany tematu się powiodła. — Wszyscy oczywiście wiemy, że były czczone w wielu starożytnych kulturach, ale czy wiedziałeś, że były też...

— Wybaczcie, że przerywam — odezwałam się, wstając i mocniej chwytając Nalę, żeby przypadkiem nie wylądowała na grzbiecie Cesarzowej. — Muszę sprawdzić, czego chcia-ła Afrodyta, a zaraz potem lecę na zebranie. Zobaczymy się tam, dobra?

— Dobra.

— Spoko.

— Nie ma sprawy.

Cóż, przynajmniej tym razem jakoś mnie pożegnali.

Rzuciłam Starkowi przyjazny uśmiech.

— Miło było cię poznać. Jak będziesz potrzebował czegoś dla Cesy, daj mi znać. Niedaleko jest dobry sklep zoologiczny. Mają bardzo dużo żarcia dla kotów, więc myślę, że dla psa też sporo się znajdzie.

— Dam znać — odparł.

A potem, gdy Damien powrócił do swojego wykładu z cyklu „koty są cudowne”, Stark mrugnął do mnie szybko i skinął głową, dając wyraźny znak, że docenia moją niezbyt subtelną zmianę tematu. Odmrugnęłam. W połowie drogi przez salę załapałam, że szczerzę się jak pomylona, zamiast myśleć o tym, że gdy ostatnio byłam na dworze, coś mnie zaatakowało.

Gdy stałam przed wielkimi dębowymi drzwiami jak osoba specjalnej troski, ze schodów prowadzących do jadalni dla personelu zbiegła grupa Synów Ereba.

— Kapłanko — rzekł na mój widok jeden z nich i wszyscy się zatrzymali, by mi się pokłonić i zasalutować zamaszyście, przykładając pięść do muskularnej klatki piersiowej.

Nerwowo odwzajemniłam salut.

— Pozwól, że otworzę ci drzwi — zaoferował jeden ze starszych wojowników.

— Och, dziękuję — mruknęłam niezręcznie i pod wpływem nagłego olśnienia dodałam: — Może któryś z was mógłby pójść ze mną do internatu i podać mi listę wojowników przydzielonych do ochrony żeńskiego budynku? Myślę, że będą się lepiej czuli, jeśli poznamy ich imiona.

— To bardzo miłe z twojej strony, pani — rzekł starszy wojownik, wciąż przytrzymując dla mnie drzwi. — Z chęcią ci je podam.

Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Wojownik przez całą drogę do budynku opowiadał kurtuazyjnie o kolegach, którzy mieli nas strzec, a ja kiwałam głową i przytakiwałam, kątem oka zerkając na spokojne nocne niebo.

Tym razem nic nie furkotało ani nie zmrażało powietrza. Mimo to nie mogłam się pozbyć przerażającego wrażenia, że ktoś lub coś mnie obserwuje.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Ledwie zdążyłam dotknąć klamki, drzwi mojej sypialni się otworzyły i Afrodyta schwyciła mnie za nadgarstek.

— Właź szybko, do cholery! Jezu, Zoey, ruszasz się jak mucha w smole! — Wciągnęła mnie do pokoju i mocno zatrzasnęła za mną drzwi.

— Bynajmniej. Za to ty musisz mi wyjaśnić parę rzeczy — powiedziałam. — Jak się tu dostałaś? Gdzie jest Stevie Rae? Jak to się stało, że znów masz Znak? Co... — Moją tyradę przerwało głośne uparte stukanie dobiegające od strony okna.

— Po pierwsze, jesteś debilką. To Dom Nocy, a nie szkoła publiczna w Tulsie. Nikt tu nie zamyka drzwi na klucz, więc po prostu sobie weszłam. Po drugie, Stevie Rae jest tam. — Minęła mnie i podbiegła do okna, a ja stałam jak wryta, przyglądając się, jak odsuwa grube kotary i zabiera się do otwierania ciężkiego okna z szybami ze szkła ołowiowego. Z irytacją obejrzała się na mnie przez ramię. — Halo! Przydałby mi się ktoś do pomocy!

Zupełnie skołowana podeszłam do niej i dopiero wspólnym wysiłkiem udało nam się otworzyć okno. Spojrzałam z góry na stary budynek z surowego kamienia, bardziej przypominający zamek niż internat. Grudniowa noc wciąż była zimna i ponura, a z nieba zaczynało kapać coś w rodzaju słabowitego deszczu. W ciemnościach ledwie dostrzegałam ukryty za szpalerem drzew wschodni mur. Zadrżałam, ale nie z zimna. Adepci rzadko je odczuwali. Dreszcz przeszedł mnie raczej na widok muru — siedliska mocy i miejsca okrutnej zbrodni. Za moimi plecami Afrodyta westchnęła i pochyliła się, by wyjrzeć.

— Przestań kombinować i właź. Zaraz cię złapią, a co gorsza, od tej wilgoci porobią mi się kudły.

Omal się nie posikałam, kiedy za oknem pojawiła się nagle głowa Stevie Rae.

— Cześć, Zo — zaćwierkała. — Fajnie się wspinam, co?

— Jezu. Właź już. — Afrodyta wyciągnęła rękę na zewnątrz, schwyciła Stevie za jedną z dłoni i pociągnęła, a ta wpadła do środka jak balon. Afrodyta szybko zatrzasnęła okno i zasunęła zasłony.

Udało mi się w końcu zamknąć usta, ale nadal gapiłam się jak sroka w gnat na Stevie, która spokojnie stała przede mną, otrzepując kowbojskie dżinsy i wpychając w nie koszulę.

— Stevie Rae — zdołałam wreszcie wyjąkać — czy mi się zdaje, czy właśnie wspięłaś się po ścianie budynku?

— Bingo! — Wyszczerzyła się, potrząsając głową tak energicznie, że krótkie jasne loczki latały jej jak jakiejś kopniętej cheerleaderce. — Jazda, co? To tak, jakby się było zrobionym z tego samego kamienia co budynek. Jakbym nic nie ważyła. Rach-ciach i już tu jestem. — Rozłożyła ręce.

— Jak Drakula. — Dopiero gdy Stevie Rae zmarszczyła brwi, uświadomiłam sobie, że powiedziałam to na głos.

—- Co jak Drakula?

Klapnęłam ciężko na skraj łóżka.

— W starej książce Brama Stokera — wyjaśniłam — Jonathan Harker widzi Drakulę schodzącego po ścianie zamku.

— Aha. A tak, to umiem. Jak powiedziałaś „Drakula”, to myślałam, że niby według ciebie wyglądam jak on. Że niby mam taką zakazaną bladą mordę, skudlone kłaki i długie ohydne paznokcie. Ale nie o to ci chodziło, prawda?

— Nie. Jak już chcesz wiedzieć, to wyglądasz super. — Wcale nie przesadzałam. Wyglądała rewelacyjnie, szczególnie w porównaniu ze swoim wyglądem (oraz zachowaniem i zapachem) z poprzedniego miesiąca. Znów przypominała dawną Stevie, tę sprzed chwili, w której niemal dokładnie miesiąc wcześniej, ciało mojej najlepszej przyjaciółki odrzuciło Przemianę, co skończyło się jej natychmiastową śmiercią, a potem niepojętym zmartwychwstaniem — już w innej, zepsutej postaci. Tamta Stevie Rae niemal całkowicie utraciła człowieczeństwo, a co gorsza, nie była w tym osamotniona. Po starych tunelach z czasów prohibicji, biegnących pod nieczynnym dworcem autobusowym w centrum Tulsy, kręciła się cała banda obrzydliwych zom-biaków, którzy kiedyś byli adeptami. Stevie omal nie stała się taka jak oni — wredna, ziejąca nienawiścią i niebezpieczna. Tylko otrzymana od bogini zdolność komunikacji z ziemią pomogła jej zachować odrobinę własnej osobowości. To jednak nie wystarczało. Coraz bardziej się oddalała. Z pomocą Afrodyty (która także otrzymała dar więzi z ziemią) utworzyłam więc krąg i poprosiłam Nyks o uleczenie Stevie.

Bogini nas wysłuchała, lecz podczas procesu uzdrawiania okazało się, że Afrodyta musi umrzeć, by uratować Stevie. Na szczęście jej śmierć nie była rzeczywista. Z czoła dziewczyny zniknął za to półksiężyc będący stemplem każdego członka wampirskiej społeczności, a Znak Stevie Rae jakimś cudem wypełnił się i rozszerzył, co oznaczało, że ukończyła przemianę w dorosłego wampira. Żeby było jeszcze dziwniej, Znak nie był szafirowy, jak u wszystkich, tylko szkarłatny — koloru świeżej krwi.

— Halo, halo! Ziemia do Zoey! Jest tam kto? — wdarł się w moje rozmyślania bezczelnie kpiący głos Afrodyty. — Lepiej się zajmij swoją kumpelą, bo chyba się rozkleiła.

Zamrugałam. Niby cały czas wpatrywałam się w Stevie, ale tak naprawdę wcale jej nie widziałam. Dopiero teraz zobaczyłam, że stoi pośrodku pokoju, który dzieliłyśmy, dopóki jej śmierć na zawsze nie zmieniła naszego świata, i rozgląda się wokół ze łzami w oczach.

— O rany, Stevie, przepraszam. — Podeszłam i przytuliłam ją. — To musi być dla ciebie trudne. Myślałaś, że już tu nie wrócisz. — Poczułam, że nagle dziwnie zesztywniała, i odsunęłam się nieco, aby się jej przyjrzeć.

Wyraz jej twarzy dosłownie zmroził mi krew. Zamiast łez zobaczyłam w oczach wściekłość. Przez chwilę się zastanawiałam, skąd znam ten wyraz twarzy, bo Stevie rzadko wpadała w furię, i zaraz mnie olśniło: wyglądała tak, zanim utworzyłam ostatni krąg. Zanim odzyskała człowieczeństwo.

Cofnęłam się.

— Co się stało?

— Gdzie moje rzeczy? — Głos miała równie wściekły jak wzrok.

— Stevie — próbowałam ją uspokoić — wampiry zabierają wszystkie rzeczy adepta, kiedy ten, no wiesz... umiera...

Wbiła we mnie zmrużone oczy.

— Przecież ja żyję.

Afrodyta podeszła i stanęła obok mnie.

— Hej, nie wyżywaj się na nas. Przecież wampiry wciąż myślą, że umarłaś.

— Nie martw się — wtrąciłam szybko. — Zmuszę je do wydania mi części twoich rzeczy. Wiem też, gdzie znaleźć resztę. Jak będziesz chciała, to ją dla ciebie odzyskam.

W tym momencie jej wściekłość natychmiast się ulotniła i znów miałam przed sobą najlepszą przyjaciółkę.

— Nawet lampę z kowbojskiego buta?

— Nawet lampę — odparłam z uśmiechem. Kurde, też bym się wkurzyła, jakby mi ktoś wszystko pozabierał.

— Można by sądzić, że gdy ktoś umiera, to przynajmniej gust mu się poprawia, ale widzę, że nic z tego — wtrąciła swoje trzy grosze Afrodyta. — Najwyraźniej twoje zasrane zamiłowanie do kiczu jest nieśmiertelne.

— Afrodyto — napomniała ją stanowczo Stevie Rae — naprawdę powinnaś być milsza.

— Mam w głębokim poważaniu ciebie i twoje podejście do życia, panno Mary Poppins z rancza rodem — oznajmiła Afrodyta.

— Mary Poppins była Brytyjką, więc nie mogła pochodzić z rancza — zauważyła wyniośle Stevie Rae.

Tak bardzo przypominała dawną siebie, że wydałam radosny okrzyk i znów rzuciłam jej się na szyję.

— Cieszę się jak jasna cholera, że wróciłaś! Bo teraz to już naprawdę ty?

— Trochę odmieniona, ale ja — odparła, odwzajemniając uścisk.

Było mi tak błogo, że kompletnie zignorowałam słowo „odmieniona”. Radość z faktu, że Stevie znów tu jest, równie żywa i normalna jak dawniej, i że przez jakiś czas nie będę mogła nikomu o niej mówić, a więc także nie będę musiała się nią dzielić, absolutnie przyćmiła wszelkie obawy związane z jej nowym obliczem.

Było jednak coś jeszcze.

— Chwila — powiedziałam, uświadamiając to sobie — jakim cudem dostałyście się z powrotem na teren campusu niezauważone przez wojowników?

— Zoey, musisz zacząć zwracać uwagę na to, co się wokół ciebie dzieje — odparła Afrodyta. — Weszłam główną bramą. Alarm nie działa i chyba wiem dlaczego. Informacja o skróceniu świątecznej przerwy, którą dostałam na komórkę, trafiła też zapewne do wszystkich innych osób przebywających poza campusem. Neferet musiała wyłączyć czar, boby dostała na łeb, gdyby uruchamiał go powrót każdego adepta, nie mówiąc już o milionach cudnych Synów Ereba, którzy spadają nam z nieba stadami jak smaczniutkie prezenty.

— Chcesz powiedzieć, że przez te wszystkie alarmy stałaby się jeszcze bardziej kopnięta niż jest?

— Nie da się ukryć, że jest jebnięta jak mało kto — przyznała Afrodyta, tym razem absolutnie zgadzając się ze Stevie. — Ale tak czy owak czar nie działa, nawet na ludzi.

— Co? Na ludzi też? Skąd wiesz? — zdziwiłam się.

Westchnęła, po czym dziwnym ruchem, jakby w zwolnionym tempie, uniosła rękę i grzbietem dłoni potarła czoło. Kontur półksiężyca rozmazał się i częściowo starł.

Jęknęłam ze zgrozy.

— Jezu, dziewczyno! — jęknęłam zdławionym głosem. — Ty jesteś... — Umilkłam, bo reszta nie chciała mi przejść przez gardło.

— Człowiekiem — podpowiedziała chłodnym, beznamiętnym tonem.

— Jak to? Znaczy, na sto procent?

— Na dwieście — odparła ponuro.

— Ale nawet jeśli stałaś się człowiekiem, to jest więcej niż pewne, że nie całkiem normalnym — wtrąciła Stevie Rae.

— Czemu? — zapytałam.

Afrodyta wzruszyła ramionami.

— Klepie trzy po trzy.

Stevie westchnęła ciężko.

— Wiesz co, ciesz się, że zmieniło cię w człowieka, a nie w drewnianego chłopca, bo przy tych wszystkich kłamstwach miałabyś już nos długi na milę.

Afrodyta pokręciła głową z niesmakiem.

— Nie zawracaj mi tu dupy jakimiś odwołaniami do filmów klasy G. Nie mam pojęcia, czemu nie mogłam po prostu umrzeć i iść do piekła. Tam przynajmniej nikt by mnie nie bombardował Disneyem.

— Nie pierdziel, tylko gadaj, o co chodzi! — wkurzyłam się.

— Lepiej jej powiedz, bo zaraz zacznie kląć — zadrwiła Afrodyta.

— Ty wredna krowo. Szkoda, że cię nie pożarłam, jak byłam trupem — burknęła pod jej adresem Stevie Rae.

— Lepiej byś zrobiła, zjadając swoją mamusię z rancza — oznajmiła Afrodyta, kłaniając się jak czarna niewolnica. — Nic dziwnego, że Zoey potrzebuje nowej przyjaciółki, bo ty, panno Pollyanno, jesteś tylko wrzodem na dupie.

— Zoey nie potrzebuje nowej przyjaciółki!!! — ryknęła Stevie Rae, odwracając się i robiąc krok w jej kierunku. Przez chwilę miałam wrażenie, że widzę w jej niebieskich oczach ohydną czerwień, która się tam jarzyła, gdy Stevie była zombiakiem i traciła panowanie nad sobą.

Weszłam pomiędzy nie, czując, że zaraz pęknie mi głowa.

— Afrodyto, przestań się z niej nabijać!

— W takim razie lepiej ty się nią zajmij — mruknęła, po czym podeszła do lustra nad zlewem, wyjęła chusteczkę i zaczęła ścierać sobie z czoła to, co zostało z półksiężyca. Zauważyłam, że chociaż udaje twardzielkę, trzęsą jej się ręce.

Spojrzałam na Stevie Rae, której oczy znów były znajomo niebieskie.

— Sorki, Zo — powiedziała, uśmiechając się jak dzieciak, który coś zbroił. — Te dwa dni z Afrodytą doprowadziły mnie do szału.

Od strony lustra dobiegło prychnięcie. Podniosłam głowę.

— Tylko znów nie zaczynaj.

— Luz. Mam to gdzieś. — Pochwyciłam wzrok Afrodyty w lustrze i byłam niemal pewna, że dostrzegam w jej oczach strach. Po chwili wróciła do zmywania makijażu.

Kompletnie skołowana usiłowałam wrócić do miejsca, w którym rozmowa zeszła na boczny tor.

— No więc o co chodzi z tym gadaniem, że Afrodyta jest nienormalna? Oczywiście nie mam na myśli jej nienormalnej złośliwości — dodałam pospiesznie.

— Spoko — mruknęła Stevie Rae. — Chodzi o to, że wciąż ma wizje, a to chyba nie jest typowe dla ludzi. — Rzuciła Afrodycie spojrzenie mówiące: „O to mi tylko chodziło, idiotko”. — No dalej, powiedz jej.

Afrodyta odwróciła się od lustra i usiadła na stojącym obok taborecie.

— Taaa... — zaczęła, nie zwracając uwagi na Stevie. — Nadal mam te zasrane wizje. Jedyna rzecz, której nie lubiłam jako adeptka, okazała się też jedyną, jaka mi pozostała, gdy z powrotem zostałam durnym człowiekiem.

Przyjrzałam się jej bliżej, ignorując maskę, której uparcie się trzymała, i zauważyłam bladość oraz ciemne worki wyglądające spod nałożonego pospiesznie korektora. Tak, wyraźnie wyglądała na kogoś, kto ostatnio zaznał wielu nieprzyjemności, a jedną z nich mogły być te wyczerpujące, zmieniające rzeczywistość wizje. Nic dziwnego, że się tak wrednie zachowywała. Trzeba być debilem, żeby się tego nie domyślić.

— Co było w tej wizji? — zapytałam.

Spojrzała mi prosto w oczy i otaczający ją obronny mur arogancji na chwilę zniknął. Przez jej ładną twarz przemknął cień przerażającej otchłani, a dłoń zakładająca za ucho kosmyk włosów zadrżała.

— Widziałam wampiry mordujące ludzi i ludzi mordujących wampiry w akcie zemsty. Widziałam świat wypełniony przemocą, nienawiścią i mrokiem. A w tym mroku krążyły jakieś straszne istoty. Nie wiem, co to było. Nawet nie byłam w stanie na nie patrzeć. To był koniec wszystkiego — mówiła przerażonym głosem.

— Powiedz jej wszystko — zażądała Stevie Rae zaskakująco łagodnym głosem. — Powiedz, dlaczego to się działo.

Gdy Afrodyta znów się odezwała, jej słowa wbijały mi się w serce jak odłamki szkła.

— Bo ty nie żyłaś, Zoey. To się zaczęło z powodu twojej śmierci.

ROZDZIAŁ PIĄTY

— No, nieźle — mruknęłam, po czym nogi odmówiły mi posłuszeństwa i musiałam przysiąść na łóżku. W uszach dziwnie mi brzęczało, a oddychanie stało się nagle strasznie trudne.

— Wiesz, że to jeszcze nic nie znaczy — powiedziała Stevie Rae, poklepując mnie po ramieniu. — W końcu Afrodyta widziała też śmierć twojej babci, Heatha, a nawet moją. Znaczy, widziała, jak umieram po raz drugi. Ale tamte rzeczy się nie wydarzyły, więc i to się nie wydarzy, jeśli się postaramy. No nie, Afrodyto?

Zapytana tylko się wierciła, jakby miała owsiki.

— Nieźle — mruknęłam po raz drugi, po czym zmusiłam się do myślenia, ignorując wielką gulę, która wyrosła mi w gardle. — Twoja wizja o mnie różni się od tamtych, prawda?

— Może to dlatego, że jestem człowiekiem — odparła powoli. — To jedyna wizja, jaką miałam od swojej Przemiany, no i pewnie przez to czułam się przy niej inaczej niż wtedy, kiedy byłam adeptką.

— Ale? — zapytałam.

Wzruszyła ramionami i w końcu spojrzała mi w oczy.

— Ale faktycznie była jakaś inna.

— A konkretnie?

— No, bardziej niejasna, pogmatwana i pełna emocji. Niektórych rzeczy zupełnie nie rozumiałam. Na przykład nie rozpoznałam tych strasznych stworów, które skwierczały w ciemnościach.

— Skwierczały? — Przeszedł mnie dreszcz. — To nie brzmi zachęcająco.

— I nie było takie. Widziałam cienie skryte w mroku i cienie wewnątrz cieni. Były jak duchy próbujące wrócić do życia, ale to w co się zmieniały, było zbyt potworne, by na to patrzeć.

— Znaczy, nie było człowiekiem ani wampirem?

— Ani trochę.

Mimowolnie potarłam dłoń, mając wrażenie, że po całym ciele biegają mi mrówki.

— No, pięknie...

— Co jest? — zapytała Stevie Rae.

— Coś mnie dzisiaj jakby zaatakowało w drodze ze stajni do stołówki. Coś w rodzaju zimnego cienia, który wyłonił się z ciemności.

— To nie wygląda za dobrze — mruknęła Stevie Rae.

— Byłaś sama? — zapytała kamiennym głosem Afrodyta.

— Tak.

— Właśnie. W tym problem — oceniła.

— W czym? Co jeszcze było w twojej wizji?

— Hm, zacznijmy od tego, że umierałaś na parę różnych sposobów, z czym nigdy wcześniej się nie spotkałam.

— Na pa... parę różnych sposobów? — Robiło się coraz weselej.

— Może powinnyśmy poczekać na kolejną wizję, zobaczyć, czy coś się wyjaśni, i dopiero o tym pogadać? — zaproponowała Stevie Rae, siadając na łóżku obok mnie.

Nie odwróciłam wzroku od Afrodyty i zauważyłam w jej oczach odbicie tego, co sama już wiedziałam.

— Wizje, które ignoruję, zawsze się spełniają — powiedziała stanowczo.

— Myślę, że część tej wizji już się spełnia — powiedziałam, czując narastający ból w żołądku i chłód drętwiejących warg.

— Nie umrzesz! — zawołała Stevie Rae, wyraźnie zdenerwowana i zachowująca się w stu procentach jak moja dawna przyjaciółka.

Otoczyłam ją ramieniem.

— No dalej, Afrodyto. Gadaj.

— To była mocna wizja, z wyrazistymi obrazami, tylko strasznie zakręcona. Może dlatego, że oglądałam i odczuwałam to wszystko z twojego punktu widzenia. — Przerwała i przełknęła ślinę. — Umierałaś na dwa sposoby. Raz tonęłaś. Woda była zimna i ciemna. I cholernie śmierdziała.

— Śmierdziała? Jak te małe sadzawki w Oklahomie? — zapytałam zaciekawiona pomimo przerażenia wywołanego słuchaniem o własnej śmierci.

Pokręciła głową.

— Nie. Jestem prawie na sto procent pewna, że to nie była Oklahoma. Za dużo wody. Trudno wyjaśnić, skąd bio-rę taką pewność, ale to coś było za wielkie i za głębokie na zwykłe jezioro. — Przerwała zamyślona. Potem jej oczy nagle się rozszerzyły. — Pamiętam jeszcze coś. Niedaleko tej wody był jakiś budynek przypominający prawdziwy pałac na samotnej wyspie, a to wskazuje na starą dobrą arystokrację, raczej europejską, a nie na jakichś nadzianych pozerów z wielkimi wozami kempingowymi.

— Prawdziwa z ciebie snobka — zauważyła Stevie Rae.

— Dziękuję — odparła Afrodyta.

— Do rzeczy. Widziałaś, jak tonę w pobliżu prawdziwego pałacu na prawdziwej wyspie, być może w Europie. Zauważyłaś coś jeszcze, co mogłoby choć trochę nam pomóc?

— Cóż, oprócz tego, że w obu wizjach czułaś się bardzo osamotniona, odizolowana, widziałam pewną twarz. Twarz, która kompletnie nic mi nie mówiła. Przynajmniej do dziś.

— Co? Jak to?

— To był ten cały Stark.

— Stark? On mnie zabił? — Myślałam, że za chwilę się porzygam.

— Co to za jeden? — wtrąciła Stevie Rae, biorąc mnie za rękę.

— Nowy chłopak, którego dzisiaj przenieśli z Domu Nocy w Chicago — wyjaśniłam. — On mnie zabił? — powtórzyłam pytanie, patrząc na Afrodytę.

— Nie sądzę. Nie przyjrzałam mu się za dobrze, było ciemno, ale wydało mi się, że czułaś się w jego obecności bezpieczna, nawet jeśli miałaś za chwilę utonąć. — Mrugnęła do mnie. — Wygląda na to, że wyleczysz się z tej całej historii z Erikiem, Lorenem i Heathem.

— Przykro mi z powodu twoich kłopotów. Afrodyta mi wszystko opowiedziała — wtrąciła Stevie Rae.

Już otwierałam usta, by powiedzieć „dzięki”, gdy sobie uświadomiłam, że Stevie i Afrodyta w rzeczywistości wiedzą bardzo niewiele. Nie było ich przecież w szkole, gdy zginął Loren, a ludzkie media nie nagłośniły sprawy. Wzięłam głęboki oddech. Chyba wołałabym dalej słuchać opowieści o własnych zgonach, niż mówić o tym.

— Loren nie żyje — wyrzuciłam z siebie.

— Co?

— Jak to?

Spojrzałam na Afrodytę.

— To się stało dwa dni temu. Tak jak z Nolan, odcięli mu głowę, a ciało ukrzyżowali i przybili do głównej bramy razem z przyczepioną do serca kartką, na której nabazgrali jakieś wstrętne zdanie z Biblii sugerujące, że jest obrzydliwy. — Mówiłam bardzo szybko, chcąc wyrzucić z ust smak tych okropnych słów.

— O w mordę! — Afrodyta zrobiła się biała jak kreda i ciężko usiadła na dawnym łóżku Stevie Rae.

— Zoey, to straszne! — jęknęła Stevie łamiącym się głosem i otoczyła mnie ramieniem. — Byliście jak Romeo i Julia.

— Nie! — rzuciłam znacznie ostrzej, niż zamierzałam, więc zaraz potem szybko uśmiechnęłam się do Stevie. —Nie — powtórzyłam spokojniej. — On nigdy mnie nie kochał. Po prostu mnie wykorzystał.

— Chciał cię tylko przelecieć? Kurczę, Zoey, to wstrętne! — oburzyła się.

— Niestety nie, choć faktycznie zeszmaciłam się na tyle, żeby mu się oddać. Wykorzystywał mnie na rozkaz Nefe-ret. Ona była jego prawdziwą kochanką. — Skrzywiłam się, wspominając podpatrzoną między nimi scenę, która dosłownie złamała mi serce. Nabijali się ze mnie. Ja oddałam Lo-renowi nie tylko swoje serce i ciało, ale przez Skojarzenie także część swojej duszy. A dla niego to była jedna wielka komedia.

— Chwila. Jeszcze raz. Mówisz, że Neferet nasłała go na ciebie? — zapytała Afrodyta. — Ale czemu miałaby to robić, skoro byli kochankami?

— Chciała mnie odizolować. — Ze ściśniętym sercem zaczęłam składać fragmenty układanki.

— Nie kumam. Niby że jak? Dlaczego związek z Lore-nem miałby cię odizolować? — zdziwiła się Stevie Rae.

— To proste — wyjaśniła jej Afrodyta. — Zoey musiała się wymykać na spotkania z nim, bo w końcu był nauczycielem i tak dalej. Podejrzewam, że nie powiedziała nikomu ze swojego kółka różańcowego, co wyrabia z panem profesorem. Podejrzewam także, że Neferet znacząco się przyczyniła do nakrycia Zoey przez Erika w niedwuznacznej sytuacji z facetem, który z całą pewnością nie był nim.

— Hej, ja tu jestem. Nie musisz o mnie mówić tak, jakbym była nieobecna.

Prychnęła.

— Jeśli moje domysły są słuszne, to chyba twój rozum był nieobecny przez dłuższy czas.

— Są słuszne — przyznałam niechętnie. — Neferet postarała się o to, żeby Erik nakrył mnie z Lorenem.

— W mordę! Nic dziwnego, że był taki wkuty — mruknęła Afrodyta.

— Co? Kiedy? — dopytywała się Stevie Rae.

Westchnęłam.

— Przyłapał mnie z Lorenem i dostał szału. Wkrótce potem dowiedziałam się, że Loren w rzeczywistości był związany z Neferet i miał mnie dokładnie gdzieś, mimo żeśmy się skojarzyli.

— Skojarzyliście! Ja pier...! — wykrzyknęła Afrodyta.

— Wtedy to ja dostałam szału — ciągnęłam, olewając ją. To wszystko było zbyt okropne, żebym jeszcze miała się babrać w szczegółach. — Ryczałam jak wół, kiedy Afrodyta, Bliźniaczki, Damien, Jack i...

— O w mordę jeża, i Erik! To wtedy znaleźliśmy cię ryczącą pod tym drzewem! — zorientowała się w mig Afrodyta.

Wyszło na to, że jednak nie da się jej olewać.

— No. I Erik ogłosił wszystkim nowinę o Lorenie i o mnie.

— W sposób, który nazwałabym bardzo wrednym — dodała Afrodyta.

— Cholerka — zmartwiła się Stevie Rae. — Skoro już nawet Afrodyta mówi, że to było wredne, to musiało być podłe jak diabli.

— Owszem. Na tyle, że jej towarzystwo wzajemnej adoracji odebrało potajemne schadzki z Lorenem jako zniewagę pod swoim adresem. Dodaj do bomby pod tytułem „Zoey to dziwka” bombę po tytułem „Zoey ukrywała fakt, że Stevie Rae nie do końca umarła”, a otrzymasz stadko cholernie wkurwionych baranów zarzekających się, że już nigdy w życiu nie zaufają Zoey.

— A to oznacza, że Zoey zostaje sama, tak jak sobie życzyła Neferet — dokończyłam za nią, z niepokojącą łatwością używając w odniesieniu do siebie trzeciej osoby.

— To się wiąże z moją drugą wizją o twojej śmierci — kontynuowała Afrodyta. — Byłaś zupełnie sama. Nigdzie na horyzoncie nie dostrzegłam ani tego nowego chłoptasia, ani twoich baranków. Najbardziej uderzające było w tej wizji właśnie twoje osamotnienie.

— Kto mnie zabił?

— No właśnie tak do końca nie wiadomo. Najpierw zagrażała ci Neferet, tylko że potem wszystko się pomieszało. Wiem, że zabrzmi to idiotycznie, ale w ostatniej chwili zauważyłam krążący nad tobą czarny kształt.

— Ducha czy coś w tym stylu? — Z wysiłkiem przełknęłam ślinę.

— Nie. Nie za bardzo. Gdyby Neferet miała czarne włosy, powiedziałabym, że to one latały wokół ciebie na porywistym wietrze, a ona stała za tobą. Byłaś sama i potwornie się bałaś. Próbowałaś wzywać pomocy, ale nikt nie odpowiadał, więc zastygłaś z przerażenia i nawet się nie broniłaś. Więc ona, czy co to tam było, sięgnęła zza twoich pleców i czymś czarnym i zakrzywionym poderżnęła ci gardło. Musiało to być cholernie ostre, bo odcięło ci całą głowę. — Afrodyta zadrżała. — Z której, jak się pewnie domyślasz, wytrysnęło całe mnóstwo krwi.

— Ohyda! — jęknęła Stevie Rae, otaczając mnie ramieniem. — Musiałaś się wdawać w takie szczegóły?

— Nic się nie stało — odparłam szybko. — Afrodyta musi podawać wszystkie zapamiętane szczegóły, tak samo jak wtedy, gdy widziała śmierć babci i Heatha. Tylko w ten sposób możemy wymyślić, jak temu zapobiec. Co jeszcze zapamiętałaś z tej ostatniej wizji? — zapytałam.

— Tylko to, że wzywałaś pomocy, ale nikt nie odpowiadał. Wszyscy traktowali cię jak powietrze.

— Kiedy dzisiaj to coś zaatakowało mnie w nocy, przestraszyłam się tak bardzo, że na chwilę dosłownie zamarłam i nie miałam pojęcia, co robić — powiedziałam, trzęsąc się na samo wspomnienie tej chwili.

— Czy Neferet mogła mieć z tym coś wspólnego? — zapytała Stevie Rae.

Wzruszyłam ramionami.

— Nie wiem. Widziałam tylko jakąś straszną czerń.

— Ja też ją widziałam. I chociaż przykro mi to mówić, musisz zrobić wszystko, żeby się pogodzić ze swoim stadkiem, bo brak przyjaciół może ci bardzo zaszkodzić — zauważyła Afrodyta.

— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić — odparłam.

— Niby czemu? — zapytała Stevie Rae. — Po prostu powiedz im całą prawdę o tym, że to Neferet nasłała na ciebie Lorena i że nie mogłaś im o mnie powiedzieć, bo wtedy ona by... — Umilkła, uświadamiając sobie bezsens własnych słów.