Dom nocy (8) - Przebudzona - P.C. Cast; Kristin Cast - ebook

Dom nocy (8) - Przebudzona ebook

P.C. Cast, Kristin Cast

4,0

Opis

[PK]

 

Zoey wróciła z Zaświatów, by zająć należne jej stanowisko najwyższej kapłanki Domu Nocy. Powrót dziewczyny cieszy jej przyjaciół, jednakże pojawia się obawa, czy po stracie Heatha Zoey poradzi sobie z rzeczywistością oraz czy jej związek z atrakcyjnym wojownikiem Starkiem okaże się pocieszeniem.
Tymczasem dla Stevie Rae relacje z Rephaimem, Krukiem Prześmiewcą, stają się coraz cenniejsze. Wiąże ich tajemnicze i potężne Skojarzenie. Nad Domem Nocy wciąż czyha niebezpieczeństwo ze strony Kalony i Neferet, będącej coraz bliżej osiągnięcia nieśmiertelności.

 

Cykl: Dom Nocy, t. 8

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (10)

Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEBUDZONA

P.C. CAST + KRISTIN CAST

PRZEBUDZONA

Tom VIII cyklu

Dom nocy

Przełożyła z angielskiego Iwona Michałowska-Gabrych

Wydawnictwo „ Książnica ”

Tytuł oryginału

Awakened

Fotografia na okładce

© Herman Estevez

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Fragment tekstu piosenki „Defying Gravity” pochodzi z musicalu Wicked. Muzyka i słowa Stephen Schwartz. Copyright © 2003 Grey Dog Musie.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystano za zgodą Grey Dog Music (ASCAP)

AWAKENED © 2011 by P.C. Cast & Kristin Cast

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.

Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.

Książka ta jest fikcją literacką. Wszystkie postaci, organizacje i zdarzenia są albo wytworem fantazji autorek, albo użyte zostały w celu wykreowania sytuacji fikcyjnych.

Polish edition © Publicat S.A. MMXII

ISBN 978-83-245-7991-4

Wydawnictwo „Książnica” 40-160 Katowice

Al. W. Korfantego 51/8 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 32 203-99-05 faks 32 203-99-06 www.ksiaznica.com e-mail: [email protected]

Wydanie pierwsze

Katowice

Kristin i ja pragniemy zadedykować tę książkę homoseksualnym, biseksualnym i transgenderowym nastolatkom.

Ważna jest dusza, a nie preferencje płciowe.

Sytuacja z czasem się poprawia.

Jesteśmy z wami!

Nieważne, co mówią „oni” — w życiu tak naprawdę liczy się miłość, zawsze miłość.

PODZIĘKOWANIA

Tradycyjnie dziękujemy zespołowi wydawnictwa St. Martin’s Press. Wspaniale jest móc powiedzieć, że szczerze kochamy i szanujemy swego wydawcę!

Gorąco pozdrawiamy naszą agentkę Meredith Bernstein, bez której nie byłoby Domu Nocy.

Dziękujemy też wszystkim naszym fanom, którzy są najbystrzejszymi, najfajniejszymi i najlepszymi czytelnikami w całym wszechświecie.

Szczególne wyrazy wdzięczności kierujemy w stronę wielbicieli z naszego rodzinnego miasta, dzięki którym wycieczki po Tulsie szlakiem Domu Nocy odniosły taki sukces.

Wielkie dzięki dla Stephena Schwartza za zgodę na wykorzystanie słów jego niesamowitej piosenki (Jack też cię pozdrawia, Stephenie!).

PS. I jeszcze podziękowanie dla Joshui Deana z Phyllis za cytaty, ha, ha!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Neferet

Obudziło ją niepokojące poczucie irytacji. Nim na dobre opuściła to bezkształtne miejsce pomiędzy snem a rzeczywistością, wyciągnęła długie wypielęgnowane palce, usiłując wymacać Kalonę. Natrafiła na umięśnione ramię o gładkiej, twardej i przyjemnej w dotyku skórze. Wystarczyła leciutka jak piórko pieszczota, a jej towarzysz poruszył się i ochoczo zwrócił ku niej.

— Moja bogini? — zapytał głosem szorstkim od snu i kolejnego przypływu pożądania.

Denerwował ją.

Wszyscy ją denerwowali, bo nie byli nim.

— Zostaw mnie w spokoju... Kronosie. — Potrzebowała chwili, by sobie przypomnieć jego idiotyczne napuszone imię.

— Bogini, czyżbym cię czymś uraził?

Zerknęła na niego. Młody Syn Ereba leżał obok niej wsparty na poduszkach, z wyrazem absolutnej szczerości i zapału na urodziwej twarzy. Akwamarynowa barwa jego oczu w słabym świetle sypialnianych świec uderzała ją równie mocno jak kilka godzin wcześniej, gdy ćwiczył na zamkowym dziedzińcu. Wzbudził wówczas żądzę Neferet, która przywołała go jednym zalotnym spojrzeniem — to wystarczyło, by mężczyzna poszedł za nią i z wielkim entuzjazmem, acz nieskutecznie usiłował dowieść, iż jest bogiem nie tylko z imienia.

Problem w tym, że kapłanka miała już okazję spać z nieśmiertelnym, dzięki czemu aż nazbyt dobrze wiedziała, jak żałosnym szalbierzem jest Kronos.

— Oddychaniem — odparła, patrząc mu w oczy z wyrazem znudzenia.

— Oddychaniem, bogini? — Zmarszczył brew udekorowaną tatuażem mającym przedstawiać kiścień, ale w jej oczach wyglądającym raczej jak bajeczny fajerwerk na Święto Niepodległości.

— Zapytałeś, czy mnie czymś uraziłeś. A ja odpowiadam: tym, że oddychasz. I to w zbyt małej odległości ode mnie. A to mi się nie podoba. Czas, byś opuścił moje łoże. — Westchnęła i pstryknęła na niego palcami. — Jazda stąd.

Niemal parsknęła śmiechem na widok jego wstrząśniętego zranionego spojrzenia.

Czyżby ten dzieciak naprawdę sądził, że może zastąpić jej boskiego małżonka? Bezczelność tego mniemania doprowadziła ją do furii.

Zgromadzona w kątach sypialni ciemność zadrżała w rozkosznym oczekiwaniu. Neferet dostrzegła jej ruch i ucieszyła się, choć tego nie okazała.

— Kronosie, byłeś rozrywką i sprawiłeś mi odrobinę krótkotrwałej przyjemności. — Znów go dotknęła, tym razem mniej łagodnie, pozostawiając na przedramieniu dwa bliźniacze ślady. Wojownik nie skrzywił się ani nie wzdrygnął; zamiast tego zadrżał pod jej dotykiem i zaczął głębiej oddychać. Uśmiechnęła się. Gdy tylko ich oczy spotkały się po raz pierwszy, wiedziała, że ma do czynienia z kimś, kto potrzebuje bólu, by czuć pożądanie.

— Gdybyś się zgodziła, sprawiłbym ci więcej rozkoszy — rzekł.

Powoli wysunęła język i oblizała wargi, przyglądając mu się.

— Może kiedyś. Może. Na razie życzę sobie, abyś stąd odszedł, nie przestając rzecz jasna mnie wielbić.

— Gdybym tylko mógł pokazać, jak bardzo pragnę znów cię wielbić... — Ostatnie słowo wypowiedział niczym pieszczotę i błędnie interpretując zachowanie Neferet, wyciągnął rękę, by znów jej dotknąć.

Jak gdyby miał do tego prawo.

Jak gdyby jej życzenia pełniły służebną rolę wobec jego potrzeb i pragnień.

Jedno wątłe echo pochodzące z jej odległej przeszłości — z czasów, które jak sądziła, pogrzebała wraz ze swym człowieczeństwem — wydostało się na powierzchnię. Z odmętów dzieciństwa powrócił dotyk ojca, a nawet odór jego oddechu przesiąkniętego alkoholem.

Zareagowała natychmiast. Z dziecinną łatwością uniosła dłoń i wierzchem do przodu skierowała ją w stronę najbliższego z cieni wyglądających z kątów pokoju.

Ciemność odpowiedziała na jej dotyk jeszcze szybciej niż Kronos. Neferet poczuła jej śmiertelny chłód i rozkoszowała się nim, w szczególności dlatego, że zamknął drogę nękającym ją wspomnieniom. Lekceważącym gestem skierowała ciemność na Kronosa.

— Jeśli bólu pragniesz, skosztuj mego zimnego ognia.

Ciśnięta na mężczyznę ciemność ochoczo przeniknęła przez jego młodą gładką skórę, wycinając czerwone pasma na ręce, którą jeszcze niedawno głaskała kapłanka.

Kronos jęknął, tym razem raczej ze strachu niż z rozkoszy.

— A teraz rób, co każę. Odejdź. I pamiętaj, młody wojowniku, to bogini decyduje, kiedy, gdzie i jak się jej dotyka. Nie zapomnij się po raz drugi.

Ściskający krwawiącą rękę Kronos pokłonił się nisko.

— Tak jest, moja bogini.

— Która bogini? Bądź konkretny, wojowniku! Nie mam ochoty być określana jakimś niejasnym mianem.

— Nyks Wcielona — odparł bez chwili wahania. — Tak brzmi twój tytuł, pani.

Jej rysy złagodniały, zmieniając się w maskę uroku i ciepła.

— Doskonale, Kronosie. Doskonale. Widzisz, jak łatwo mnie zadowolić?

Pochwycony przez jej szmaragdowe spojrzenie Kronos skinął głową, po czym zaciśniętą w pięść prawą dłonią uderzył się w pierś.

— Tak, moja bogini — rzekł i patrząc na nią z uwielbieniem, opuścił pokój.

Neferet znów się uśmiechnęła. Nieważne, że w rzeczywistości nie była wcieleniem Nyks. Nie interesowało jej odgrywanie roli bogini.

— To by znaczyło, że jestem kimś mniej ważnym od niej — powiedziała do zgromadzonych wokół siebie cieni. Liczyła się władza, a jeśli tytuł „Nyks Wcielonej” miał pomóc w jej zdobyciu, zwłaszcza u Synów Ereba, powinna go używać. — Mam jednak wyższe aspiracje — dodała. — Znacznie wyższe niż stanie w cieniu jakiejś tam bogini.

Wkrótce będzie gotowa zrobić kolejny krok, a pomogą jej w tym niektórzy z Synów Ereba odpowiednio zmanipulowani, by stanąć po jej stronie. Nie będzie ich wprawdzie dość, by mogła wygrać bitwę wyłącznie dzięki ich fizycznej sile, ale wystarczy, by podkopać morale pozostałych, szczując ich na siebie nawzajem. „Mężczyźni! — pomyślała z pogardą. — Jakże łatwo ich omamić maską urody i pozycji, a potem wykorzystać do swoich celów”.

Ta myśl sprawiała jej przyjemność, lecz nie dawała spokoju. Kapłanka niespokojnie podniosła się z łoża i opuściła sypialnię. Nim zdążyła się zastanowić, co właściwie robi, szła już w kierunku schodów wiodących do trzewi zamku.

Skłębione cienie podążały w ślad za nią niczym magnesy przyciągane przez jej narastające podniecenie. Wiedziała, że jej towarzyszą, że są niebezpieczne, że karmią się jej niepokojem, gniewem, niecierpliwością. Mimo to ich obecność ją pokrzepiała.

Jeszcze tylko raz przerwała swoją wędrówkę w dół, by zadać sobie pytanie: „Po co ja znów tam idę? Dlaczego pozwalam, by i tej nocy wdzierał się w moje myśli?”. Potrząsnęła głową, jakby chciała usunąć je z niej, po czym rzekła do ciemności spijającej słowa z jej ust ciemności:

— Idę, bo tego chcę. Kalona jest moim partnerem. Został zraniony, ponieważ mi służył, więc to chyba logiczne, że o nim myślę.

Z uśmiechem zadowolenia kontynuowała zejście po spiralnych schodach, bez trudu odsuwając od siebie prawdę o tym, że Kalona został zraniony, bo ona go uwięziła, i że służył jej pod przymusem.

Dotarła do lochu wykutego przed wiekami w skale, na której zbudowano górujący nad wyspą Capri zamek, i w milczeniu podążała oświetlonym pochodniami korytarzem. Wojownik trzymający wartę przed zakratowanym pomieszczeniem nie zdołał ukryć zdumienia na jej widok. Neferet uśmiechnęła się szerzej. Jego wstrząśnięte przestraszone spojrzenie dało jej do zrozumienia, że staje się coraz lepsza w udawaniu, iż potrafi się nagle zmaterializować w miejscu, gdzie przedtem były tylko cienie i noc. Rozweseliło ją to, ale nie dość, by jej okrutny władczy głos złagodniał choć na jotę.

— Odejdź. Chcę zostać sama ze swym małżonkiem.

Syn Ereba zawahał się jedynie na moment, lecz ta króciutka pauza wystarczyła jej do zapisania sobie w pamięci, by w najbliższym czasie postarać się o odesłanie go do Wenecji — być może z powodu nagłego wypadku jakiejś bliskiej mu osoby...

— Kapłanko, zostawiam was samych. Wiedz jednak, że znajduję się w zasięgu twego głosu i odpowiem na wezwanie, gdybyś mnie potrzebowała. — Nie patrząc jej w oczy, przyłożył pięść do serca i skłonił się, acz nie dość nisko, by mogło ją to zadowolić.

Patrzyła, jak mężczyzna odchodzi wąskim korytarzem.

— Tak — szepnęła do cieni. — Czuję, że temu osobnikowi przydarzy się wkrótce coś niemiłego.

Wygładziła jedwabną tunikę i obróciła się ku zamkniętym drewnianym drzwiom. Wciągnęła w płuca wilgotne powietrze lochu i odgarnęła z twarzy gęste kasztanowe włosy, odsłaniając pełnię swej urody, jakby szykowała się do bitwy.

Machnęła ręką w kierunku drzwi, a gdy się otworzyły, weszła do środka.

Kalona leżał bezpośrednio na skale. Kiedy go tu przyniesiono, zastanawiała się, czy nie dać mu łóżka, lecz zwyciężyła ostrożność. Nie więziła go — po prostu była ostrożna. Musiał ukończyć zleconą przez nią misję, a gdyby jego ciało odzyskało zbyt wiele nieśmiertelnej siły, mogłoby to odwrócić jego uwagę, co nie posłużyłoby żadnemu z nich. Zwłaszcza jemu, biorąc pod uwagę fakt, że przysiągł służyć jako jej miecz w Zaświatach i pozbyć się przeszkody, którą Zoey Redbird stworzyła dla nich w tej rzeczywistości.

Podeszła do ciała. Jej partner leżał płasko na plecach, nagi, przykryty niczym welonem jedynie onyksowymi skrzydłami. Neferet opadła wdzięcznie na kolana, a potem położyła się twarzą do niego na grubym futrze, które kazała tu umieścić dla swojej wygody.

Westchnęła, po czym dotknęła jego policzka.

Skórę miał chłodną jak zwykle, lecz pozbawioną życia. W żaden sposób nie zareagował na obecność kapłanki.

— Dlaczego to tyle trwa, kochany? Naprawdę nie mogłeś się szybciej pozbyć tej upierdliwej małolaty?

Raz jeszcze go pogłaskała, tym razem przesuwając dłonią wzdłuż krzywizny szyi na pierś i jeszcze niżej, by w końcu zatrzymać ją na napiętych mięśniach w okolicy brzucha i talii.

— Pamiętaj o swojej przysiędze i wypełnij ją, bym mogła znów otworzyć przed tobą swoje ramiona i łoże. Przy-rzekłeś na krew i ciemność, że powstrzymasz Zoey Redbird przed powrotem do ciała, tym samym niszcząc ją i umożliwiając mi panowanie nad magią współczesnego świata. — Ponownie pogładziła jego smukłą talię, uśmiechając się do siebie ukradkiem. — A ty, rzecz jasna, będziesz rządził u mego boku.

Niewidoczne dla tych durnych Synów Ereba, którzy rzekomo mieli szpiegować dla Najwyższej Rady, czarne, paję-czynopodobne nici oplatające Kalonę i przyciskające go do ziemi zadrżały i poruszyły się, muskając jej dłoń lodowatymi mackami. Odurzona ich chłodem Neferet otworzyła dłoń, by ciemność mogła opleść jej nadgarstek, zranić skórę bez powodowania nieznośnego bólu i na jakiś czas zaspokoić swą niepohamowaną żądzę krwi.

Pamiętaj o swojej przysiędze...

Te słowa przeszyły ją niczym zimowy wicher koronę drzewa.

Zmarszczyła brwi. Nie potrzebowała przypomnień. Oczywiście, że pamiętała. W zamian za to, że ciemność na jej prośbę uwięziła ciało Kalony i zmusiła jego duszę do udania się w Zaświaty, Neferet zgodziła się poświęcić życie niewinnej istoty, której mrok nie zdołał zbrukać.

Znów usłyszała szemrane słowa:

Przysięga obowiązuje, nawet jeśli Kalona zawiedzie, Tsi Sgili...

— Kalona nie zawiedzie! — krzyknęła rozwścieczona, że ciemność śmie ją besztać. — A jeśli nawet, to mam prawo rozporządzać jego duchem, dopóki żyje nieśmiertelnym życiem, więc jego porażka i tak będzie moim zwycięstwem. Ale on nie zawiedzie — powtórzyła powoli i wyraźnie, odzyskując władzę nad sobą mimo narastającego wzburzenia.

Ciemność polizała jej dłoń. Niewielki ból sprawił kapłance przyjemność. Z czułością przyglądała się mackom, jakby to były kociaki łaszące się do niej w poszukiwaniu pieszczoty.

— Cierpliwości, moje kochane. Jego misja nie dobiegła jeszcze końca. Mój Kalona wciąż jest pustą skorupą. Mogę jedynie przypuszczać, że Zoey marnieje w Zaświatach, nie w pełni żywa, lecz niestety także nie umarła...

Nici oplatające jej nadgarstek zadrżały i przez moment zdawało jej się, że słyszy z oddali echo kpiącego śmiechu.

Nie miała jednak czasu zastanawiać się, co to znaczy i czy jest prawdziwe, czy też stanowi jedynie element rozrastającego się świata ciemności i mocy pożerającej coraz więcej z tego, co kiedyś znała jako rzeczywistość, bo w tej właśnie chwili ciało Kalony zatrzęsło się gwałtownie, po czym wciągnęło głęboki spazmatyczny oddech.

Natychmiast spojrzała na nieśmiertelnego i zobaczyła, jak jego oczy się otwierają, odsłaniając puste krwawe oczodoły.

— Kalono, kochany mój! — Opadła na kolana i pochyliła się ku niemu, trzepocząc dłońmi ponad jego twarzą.

Ciemność, która pieściła jej nadgarstek, zapulsowała nagłym przypływem mocy, wywołując w niej silniejszy niż dotąd ból, a potem rozpadając się na miliard kleistych macek, które niczym pajęczyna oplotły sufit lochu, krążąc i kłębiąc się pod nim.

Nim Neferet zdążyła sformułować komendę mającą przywołać jedną z macek i zażądać wyjaśnień w sprawie tego osobliwego zachowania, z sufitu wystrzelił nagły oślepiający promień, tak jaskrawy, że musiała zasłonić oczy.

Pochwyciła go sieć ciemności, z nieludzką ostrością szat-kując i zagarniając światło.

Kalona otworzył usta w bezgłośnym krzyku.

— Co to ma znaczyć? Żądam wyjaśnień! — wykrzyknęła Neferet.

Twój partner powrócił, Tsi Sgili.

Wpatrywała się w kulę uwięzionego światła, która z potwornym sykiem została wyssana z sufitu. Następnie ciemność wniknęła w ciało Kalony przez puste oczodoły.

Skrzydlaty nieśmiertelny wił się z bólu, zasłaniając dłońmi twarz i oddychając ciężko.

— Kalono, kochany! — Machinalnie, jak wtedy, gdy była młodą uzdrowicielką, ścisnęła jego dłonie, błyskawicznie się skoncentrowała i wygłosiła prośbę: — Ulecz go. Zmniejsz jego ból. Niech będzie jak czerwone słońce, które zachodzi za horyzont, na moment rozświetlając oczekującą noc, a potem znikając.

Wstrząsające Kaloną spazmy niemal natychmiast zaczęły słabnąć. Nieśmiertelny wziął głęboki oddech i drżącymi dłońmi mocno schwycił ręce kapłanki, odrywając je od własnej twarzy. Potem otworzył oczy. Miały głęboką bursztynową barwę whisky, wyrazistą i jednolitą. Znowu był w pełni sobą.

— Wróciłeś do mnie! — Przez moment przepełniała ją taka ulga, że omal nie załkała z radości, iż jej ukochany powrócił. — Ukończyłeś misję! — Odepchnęła macki, które uparcie trzymały się jego ciała, i zmarszczyła brwi w odpowiedzi na ich wyraźne ociąganie.

— Podnieś mnie z ziemi — powiedział głosem ochrypłym, bo długo nie używanym, lecz całkowicie przytomnym. — Do nieba. Muszę zobaczyć niebo.

— Oczywiście, kochany. — Zamachała na drzwi, które ponownie się otworzyły. — Wojowniku! Mój małżonek się zbudził. Zaprowadź go na dach zamku.

Syn Ereba, który niedawno tak ją rozdraż słowa spełnił żądanie. Jej uwagi nie umknęło j

śnięte spojrzenie, jakim obrzucił zbudzonego nagle Kalo-nę.

„Zaczekaj, aż dowiesz się całej reszty — pomyślała, uśmiechając się z wyższością. — Wkrótce ty i pozostali wojownicy będziecie przyjmować rozkazy jedynie ode mnie, bo inaczej sczeźniecie”. Uradowana tą myślą podążyła za oboma mężczyznami w górę starożytnej fortecy, by po długiej wspinaczce kamiennymi stopniami dotrzeć na dach.

Było po północy. Księżyc wisiał nisko nad horyzontem, żółty i ciężki, choć jeszcze niepełny.

— Pomóż mu usiąść na ławce, a potem nas zostaw — rozkazała Neferet, wskazując bogato rzeźbioną marmurową ławkę ustawioną tak blisko skraju dachu, że można z niej było podziwiać cudowny widok połyskującego w dole Morza Śródziemnego. Kapłanka jednak nie była zainteresowana otaczającym ją pięknem. Odesłała wojownika i zajęła się ważniejszymi rzeczami, choć doskonale wiedziała, że Syn Ereba natychmiast doniesie radzie, iż dusza Kalony powróciła do ciała.

W obliczu innych istotnych spraw ta mogła zaczekać.

Teraz liczyło się tylko to, że Kalona do niej wrócił i że Zoey Redbird nie żyje.

ROZDZIAŁ DRUGI

Neferet

— Przemów do mnie. Opowiedz mi wszystko powoli i wyraźnie. Chcę się napawać każdym słowem. — Podeszła do Kalony, przyklękła przed nim i gładziła miękkie ciemne skrzydła, które wisiały luźno po jego bokach, gdy siedział wpatrzony w nocne niebo. Spoglądając na opalone ciało skąpane w księżycowym blasku, usiłowała powstrzymać dreszcz oczekiwania na jego dotyk, na powrót zimnej namiętności, zamrożonego żaru.

— Co chcesz usłyszeć? — Nie patrzył jej w oczy. Zamiast tego utkwił wzrok w niebie, jakby chciał spijać z niego piękno.

Nieprzyjemnie zaskoczona pytaniem, przestała go głaskać, a jej pożądanie osłabło.

— Chcę poznać szczegóły naszego zwycięstwa, by móc się nim rozkoszować wraz z tobą. — Mówiła wolno, myśląc, że po niedawnej podróży jego mózg może być wciąż nieco ociężały.

— Naszego zwycięstwa? — zapytał.

Zmrużyła zielone oczy.

— W rzeczy samej. Jesteś moim małżonkiem, więc twoje zwycięstwa są moimi, a moje twoimi.

— Cóż za nieziemska życzliwość! Czyżbyś pod moją nieobecność stała się boginią?

Przyjrzała mu się bacznie. Mówił bezbarwnym głosem, wciąż nie zaszczycając jej spojrzeniem. Czy próbował być bezczelny? Wzruszyła ramionami, nie przestając go obserwować.

— Co się wydarzyło w Zaświatach? Jak zginęła Zoey?

Wiedziała, co usłyszy, gdy tylko jego bursztynowe oczy wreszcie na nią spojrzały. Niczym dziecko zasłoniła uszy i zaczęła potrząsać głową w prawo i lewo, nie chcąc usłyszeć słów, które przeszyły jej duszę jak sztylet.

— Zoey Redbird żyje.

Neferet wstała i zmusiła się, by oderwać dłonie od uszu. Oddaliła się od Kalony o kilka kroków i wbiła niewidzący wzrok w płynny szafir nocnego morza. Oddychała wolno, z namaszczeniem, usiłując opanować wzburzenie. Gdy w końcu była pewna, że może się odezwać względnie spokojnym głosem, zrobiła to.

— Dlaczego? Dlaczego nie ukończyłeś swojej misji?

— To była twoja misja, Neferet, nie moja. To ty wymusiłaś na mnie powrót do królestwa, z którego mnie wygnano. To, co się stało, było do przewidzenia: przyjaciele Zoey przyszli jej z pomocą, która pozwoliła uleczyć strzaskaną duszę i odzyskać tożsamość.

— Dlaczego temu nie zapobiegłeś? — zapytała lodowatym głosem, nie zaszczycając go spojrzeniem.

— Nyks.

Wypowiedział to imię jak słowa modlitwy — cicho, miękko, z czcią. Neferet poczuła ukłucie zazdrości.

— Co: „Nyks”? — prychnęła.

— Wtrąciła się.

— Co zrobiła?! — Neferet odwróciła się gwałtownie, a jej słowa zabarwiło podszyte strachem niedowierzanie. — Chcesz, żebym uwierzyła, że Nyks zawraca sobie głowę wywieraniem wpływu na jakąś śmiertelniczkę?

— Nie — odparł znużonym głosem Kalona. — Nie wywierała na nią wpływu. Powiedziałem „wtrąciła się”. Zrobiła to dopiero wtedy, gdy Zoey sama się uleczyła. Nyks pobłogosławiła ją za to, a jej błogosławieństwo pomogło się uratować dziewczynie i jej wojownikowi.

— Zoey żyje — mruknęła kapłanka matowym, pozbawionym życia głosem.

— Owszem.

— W takim razie twoja nieśmiertelna dusza należy do mnie. — Ruszyła w kierunku wyjścia, oddalając się od Ka-lony.

— Dokąd idziesz? Co teraz będzie?

Zdegustowana tym, co odczytała jako słabość w jego głosie, odwróciła się ku niemu, wyprostowała dumnie i rozłożyła ręce, by pulsujące wokół niej kleiste nici mogły bez przeszkód pieścić jej skórę.

— Co będzie? Ależ to proste. Postaram się, by Zoey wróciła do Oklahomy, i tam na swoich prawach dokończę zadanie, którego ty nie potrafiłeś wykonać.

— A co ze mną? — zwrócił się do jej pleców nieśmiertelny.

Przystanęła i obejrzała się przez ramię.

— Wrócisz do Tulsy, ale nie ze mną. Potrzebuję cię, lecz nie możemy się razem pokazywać. Czyżbyś nie pamiętał, mój drogi, że jesteś teraz mordercą? Śmierć Heatha Lucka to twoja sprawka.

— Nasza — poprawił.

Uśmiechnęła się i odparła jedwabistym głosem:

— Najwyższa Rada ma inne zdanie. — Spojrzała mu w oczy. — Oto co teraz będzie: musisz szybko odzyskać siły. Jutro przed zapadnięciem nocy zgłoszę radzie, że twoja dusza powróciła do ciała i wyznałeś mi, iż zabiłeś ludzkiego chłopca, bo uważałeś jego nienawiść do mnie za zagrożenie. Powiem, że nie chciałam cię zbyt surowo karać, bo sądziłeś, że mnie chronisz. Kazałam jedynie wymierzyć ci sto batów, a potem zabroniłam zbliżać się do siebie przez jedno stulecie.

Kalona z trudem wyprostował się na ławce i Neferet z zadowoleniem dostrzegła w jego bursztynowych oczach błysk gniewu.

— Chcesz przez wiek obywać się bez mojego dotyku?

— Ależ skąd. Łaskawie pozwolę ci wrócić, gdy już wyli-żesz rany. Wcześniej zaś również będziesz do mojej dyspozycji, tyle że w tajemnicy.

Uniósł brwi, a ona pomyślała, że choć osłabiony i pokonany, wciąż wygląda arogancko.

— Jak długo mam się chować w cieniu, udając, że leczę nieistniejące rany?

— Masz się trzymać ode mnie z dala, póki twoje prawdziwe rany się nie zagoją. — Wprawnym ruchem szybko uniosła nadgarstek do ust i wgryzła się głęboko. Jej dłoń natychmiast zabarwiła się na czerwono. Potem Neferet zaczęła rysować w powietrzu kręgi, przyciągając czarne nici, które łasiły się do niej łapczywie i ssały krew niczym pijawki. Kapłanka zacisnęła zęby, by nie okazać bólu. Gdy już macki wydawały się nasycone, odezwała się do nich czule: — Odebrałyście zapłatę. Teraz musicie mi służyć. — Przeniosła wzrok z pulsujących nici ciemności na swego nieśmiertelnego kochanka. — Tnijcie go głęboko sto razy.

Osłabiony Kalona zdążył jedynie rozłożyć skrzydła i ruszyć w kierunku skraju dachu. Ostre jak brzytwa macki pochwyciły go w pół kroku, owijając się wokół skrzydeł i wrażliwego miejsca, w którym przylegały do pleców. Nim zdołał skoczyć z dachu, został przyciśnięty do starej kamiennej balustrady. Potem ciemność rozpoczęła powolne, metodyczne wyrzynanie bruzd w jego nagich plecach.

Neferet przyglądała się temu tylko do chwili, kiedy jego dumna urodziwa głowa opadła, a ciało zaczęło konwulsyjnie drżeć z każdym ciosem.

— Nie oszpećcie go na zawsze. Zamierzam się jeszcze nacieszyć pięknem jego ciała — powiedziała, po czym odwróciła się plecami do Kalony i zdecydowanym krokiem opuściła skropiony krwią dach. — Wygląda na to, że wszystko muszę robić sama, a tyle jest do zrobienia... tyle do zrobienia... — szepnęła do krążącej wokół jej stóp ciemności.

Miała wrażenie, że w najgłębszym cieniu mignęła sylwetka ogromnego byka przyglądającego jej się z aprobatą i zadowoleniem.

Uśmiechnęła się.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zoey

Po raz nie wiadomo który pomyślałam o tym, jak niesamowitym miejscem jest sala tronowa Sgiach. Równie niesamowitym jak jej właścicielka — prastara królowa wampirów, Wielki Łowca Głów, potężna władczyni otoczona wianuszkiem osobistych wojowników zwanych strażnikami. Swego czasu pokonała nawet Najwyższą Radę! Mimo to jej zamek nie przypominał ohydnej średniowiecznej wersji kempingu z kibelkami na zewnątrz. Był fortecą, ale —jak to mawiają tu, w Szkocji — szykowną. Przysięgam, że widok z każdego wychodzącego na morze okna, a w szczególności z okien sali tronowej, wywoływał we mnie wrażenie, że oglądam telewizję HD, a nie prawdziwy krajobraz.

— Pięknie tu. — Pomyślałam, że mówienie do siebie, zwłaszcza krótko po tym, jak omal nie popadłam w szaleństwo w Zaświatach, może nie być najlepszym pomysłem. Wzruszyłam ramionami. — Co mi tam. Skoro Nali tu nie ma, Starka przeważnie też, Afrodyta robi z Dariusem rzeczy, których wołałabym sobie nie wyobrażać, a Sgiach zajmuje się magią albo daje Seorasowi baty w jakimś superbohater-skim treningu, to mówienie do siebie wygląda mi na jedyną dostępną opcję.

— Tylko sprawdzam mejle. Nie zajmuję się magią ani nie daję nikomu batów.

Pewnie powinnam podskoczyć, gdy królowa nagle się przede mną zmaterializowała, najwyraźniej jednak roztrzaskanie duszy i zaświatowe szaleństwo wytworzyło we mnie sporą tolerancję na rzeczy, które w normalnych okolicznościach mogłyby mnie przestraszyć. Poza tym czułam dziwną więź z wampirską królową. Owszem, była czcigodna, miała niewyobrażalną moc i tak dalej, ale w pierwszych tygodniach po moim i Starka powrocie z Zaświatów wciąż była przy mnie. Afrodyta i Darius spacerowali za rączkę i wpatrywali się w siebie maślanymi oczami, Stark spał i spał, a ja spędzałam mnóstwo czasu ze Sgiach — czasem na rozmowie, czasem w milczeniu. Już przed paroma dniami doszłam do wniosku, że to najbardziej niesamowita kobieta, jaką w życiu spotkałam, zarówno wśród wampirów, jak i ludzi.

— Żartujesz, prawda? Jesteś starożytną wampirską królową mieszkającą w zamku na wyspie, na którą nikt nie może się dostać bez twojego pozwolenia, i sprawdzasz mejle? To już naprawdę brzmi jak magia.

Zaśmiała się.

— Nauka często wydaje się bardziej tajemnicza niż magia. Przynajmniej ja zawsze tak uważałam. A propos, to niesamowite, że twojego strażnika tak bardzo osłabia światło dnia.

— Nie tylko jego. Wprawdzie on ostatnio znosi to gorzej niż zwykle, bo jest ranny... — Urwałam, nie mając ochoty przyznać, jak trudno mi patrzeć na mojego wojownika i strażnika w takim stanie. — Zazwyczaj nie jest aż tak źle. Nie toleruje bezpośredniego słońca, ale zachowuje przytomność przez cały dzień. Wszystkie czerwone wampiry i czerwoni adepci są pod tym względem podobni. Słońce ich wykańcza.

— Cóż, młoda królowo, niezdolność twego strażnika do czuwania nad tobą w dzień może się okazać ogromną przeszkodą.

Wzruszyłam ramionami, choć jej słowa wzbudziły we mnie dreszcz czegoś, co można by nazwać przeczuciem.

— Hm... Ostatnio nauczyłam się sama o siebie dbać. Myślę, że wytrzymam tych parę godzin dziennie — odparłam z ostrością, która zaskoczyła nawet mnie samą.

Sgiach spojrzała na mnie swymi zielonobursztynowymi oczami.

— Obyś tylko nie stała się przez to zbyt twarda.

— „Przez to”?

— Przez ciemność i walkę z nią.

— Czy nie muszę być twarda, by móc walczyć? — Przypomniałam sobie, jak przygwoździłam Kalonę do ściany areny w Zaświatach jego własną włócznią, i ścisnęło mnie w żołądku.

Sgiach potrząsnęła głową. Gasnące światło dnia pochwyciło siwy kosmyk jej włosów, który zabłysnął niczym mieszanka cynamonu i złota.

— Nie. Musisz być silna. Musisz być mądra. Musisz znać siebie i ufać tylko tym, którzy są tego warci. Jeśli natomiast pozwolisz, by walka z ciemnością cię zahartowała, zatracisz perspektywę.

Odwróciłam wzrok i wbiłam go w szaroniebieskie wody otaczające wyspę Skye. Słońce zachodziło nad oceanem, rzucając na ciemniejące niebo delikatne refleksy w odcieniach różu i koralu. Wszystko było piękne, spokojne i całkowicie zwyczajne. Stojąc tam, wprost nie mogłam uwierzyć, że gdzieś w tym samym świecie czyhają zło, ciemność i śmierć.

A jednak ciemność tam była, być może niewiarygodnie zwielokrotniona. Kalona mnie nie zabił, a to musiało bardzo, ale to bardzo rozwścieczyć Neferet.

Sama myśl o tym, że będę musiała użerać się z nią, Ka-loną i tymi wszystkimi zafajdanymi rzeczami, które robili, wywołała we mnie potworne zmęczenie.

Odwróciłam się od okna, wyprostowałam ramiona i spojrzałam królowej w oczy.

— A jeśli nie chcę już walczyć? Jeśli chcę tu pozostać przynajmniej przez jakiś czas? Stark nie jest sobą. Musi odpocząć i wydobrzeć. Wysłałam już Najwyższej Radzie wiadomość dotyczącą Kalony. Kapłanki wiedzą, że zamordował Heatha i ścigał mnie w Zaświatach, a Neferet maczała w tym palce i sprzymierzyła się z ciemnością. Poradzą sobie z nią. Do licha, dorośli muszą sobie poradzić z nią i z tym wstrętnym bałaganem, który próbuje zrobić z naszego życia.

Sgiach milczała, więc zaczerpnęłam tchu i nawijałam da-lej:

— Jestem uczennicą! Dopiero co skończyłam siedemnaście lat. Jestem kiepska z geometrii, beznadziejna z hiszpańskiego, nie mogę nawet jeszcze głosować. Nie do mnie należy walka ze złem. Ja muszę skończyć szkołę i przejść Przemianę, a przynajmniej na to liczę. Strzaskano mi duszę i zabito chłopaka. Czy nie zasługuję na odpoczynek? Choćby krótki?

Ku mojemu totalnemu zdumieniu Sgiach się uśmiechnęła.

— Owszem, Zoey. Myślę, że zasługujesz.

— Chcesz powiedzieć, że mogę tu zostać?

— Tak długo, jak zechcesz. Wiem, jak to jest czuć, że świat za bardzo na ciebie naciska. Jak sama zauważyłaś, tu świat ma wstęp tylko za moją zgodą, a ja rzadko jej udzielam.

— A walka z ciemnością, złem i tak dalej?

— Wciąż będzie trwała, kiedy tam wrócisz.

— Łał. Serio?

— Serio. Pozostań na mojej wyspie, póki twoja dusza naprawdę nie wypocznie i nie okrzepnie, a sumienie nie każę ci wrócić do twego świata i tamtejszego życia.

Zignorowałam lekkie ukłucie, które poczułam gdzieś w głębi siebie na dźwięk słowa „sumienie”.

— Stark też może zostać, prawda?

— Oczywiście. Królowa zawsze musi mieć swego strażnika u boku.

— Skoro o tym mowa — powiedziałam zadowolona z odejścia od kwestii sumienia i zwalczania zła — to od jak dawna Seoras jest twoim strażnikiem?

Jej oczy złagodniały, a uśmiech stał się słodszy, cieplejszy i jeszcze piękniejszy niż dotąd.

— Złożył mi ślubowanie ponad pięćset lat temu.

— O kurczę! Pięćset? To ile ty masz lat?

Zaśmiała się.

— Nie sądzisz, że na pewnym etapie wiek staje się nieistotny?

— Poza tym nie przystoi zadawać białogłowie takich pytań.

Nawet gdyby Seoras się nie odezwał, od razu bym wiedziała, że wszedł do komnaty. Gdy był w pobliżu, twarz Sgiach się zmieniała, jak gdyby nosił ze sobą włącznik uruchamiający coś miękkiego i ciepłego wewnątrz niej. Kiedy na nią spojrzał, przez krótką chwilę wyglądał inaczej niż szorstki, pokiereszowany w bojach obcesowy wojownik, którym zwykle był.

Sgiach roześmiała się i dotknęła ramienia swego strażnika z poufałością, która zrodziła we mnie nadzieję, że między Starkiem a mną wytworzy się kiedyś choć namiastka takiej bliskości. A jeśli mój wojownik po pięciuset latach będzie mnie nazywał białogłową, to już w ogóle czad.

Heath mógłby mnie tak nazwać, choć wołał zwracać się do mnie per „kochanie”, a najczęściej po prostu nazywał mnie Zo — swoją na zawsze Zo.

On jednak nie żył i już nigdy w żaden sposób się do mnie nie zwróci.

— Czeka na ciebie, młoda królowo.

Spojrzałam na Seorasa baranim wzrokiem.

— Heath?

Odpowiedział mądrym, rozumiejącym spojrzeniem.

— A jakże, Heath zapewne też oczekuje cię gdzieś w przyszłości, aleja mówiłem o twym strażniku.

— Stark! Dobrze, że się obudził — odparłam z poczuciem winy, które zapewne dało się słyszeć w moim głosie. Chciałam wyrzucić Heatha z myśli, co jednak okazało się niezwykle trudne. Znaliśmy się od dziewiątego roku życia, a śmierć rozdzieliła nas zaledwie przed kilkoma tygodniami. Opanowałam się, pożegnałam Sgiach szybkim ukłonem i ruszyłam ku drzwiom.

— Nie ma go w twojej izbie — rzekł Seoras. — Udał się w stronę gaju. Prosił, byś do niego dołączyła.

— Wyszedł na zewnątrz? — zapytałam zdziwiona. Od powrotu z Zaświatów Stark był zbyt słaby i nie w formie, by robić cokolwiek oprócz jedzenia, spania i grania z Seorasem w gry komputerowe, co było strasznie dziwaczne i przypominało skrzyżowanie liceum z Braveheartem i Cali of Duty.

— Tak, panienka przestała się wreszcie krygować i znów zachowuje się jak prawdziwy strażnik.

Podparłam się pięścią pod bok i spojrzałam na starego wojownika zmrużonymi oczami.

— Seorasie, on omal nie zginął. Pociąłeś go na kawałki. Był w Zaświatach. Do licha, nie możesz mu trochę odpuścić?

— Cóż, ostatecznie jednak przeżył, prawda?

Przewróciłam oczami.

— Mówiłeś, że jest przy gaju?

— W istocie.

— Świetnie.

W drzwiach dogonił mnie głos Sgiach.

— Weź ten piękny szal, który kupiłaś we wsi. Wieczór jest zimny.

Jej słowa wydały mi się nieco dziwne. Owszem, na Skye było chłodno i zwykle mokro, ale adepci i wampiry nie odczuwają zmian pogody tak mocno jak ludzie. Trudno — kiedy królowa wojowników każę ci coś zrobić, zwykle najlepszym wyjściem jest podporządkowanie się. Poszłam więc najpierw do wielkiej komnaty, w której mieszkałam ze Starkiem, i wzięłam szal zwisający ze szczytu łoża z baldachimem. Był zrobiony z kremowego kaszmiru przeplatanego złotymi nitkami. Pomyślałam, że na tle zasłon karmazynowego łoża prawdopodobnie prezentuje się lepiej niż na mojej szyi.

Przystanęłam na moment, by spojrzeć na łóżko, które przez ostatnie tygodnie dzieliłam ze Starkiem. Leżałam przy nim, trzymałam go za rękę i kładłam mu głowę na ramieniu, patrząc, jak śpi. Nic poza tym. Nawet nie próbował mnie prowokować do pocałunków czy czegokolwiek innego.

Cholera! Musiało z nim być naprawdę kiepsko.

Omal się nie skrzywiłam na myśl o tym, ile razy Stark cierpiał z mojego powodu: strzała omal go nie zabiła, bo przyjął na siebie cios przeznaczony dla mnie; został pokrojony na kawałki, a potem zniszczył część siebie, by dołączyć do mnie w Zaświatach; dał się śmiertelnie zranić Kalonie, bo wierzył, że tylko w ten sposób może dotrzeć do mojej strzaskanej duszy.

Ale ja też go uratowałam! Stark miał rację — patrzenie na to, jak Kalona się nad nim znęca, sprawiło, że wzięłam się w garść, dzięki czemu Nyks zmusiła Kalonę, by tchnął w ciało mojego strażnika odrobinę swojej nieśmiertelności, zwracając mu życie i rehabilitując się za zabicie Heatha.

Szłam przez pięknie ozdobiony zamek, skinieniem głowy witając kłaniających mi się z szacunkiem wojowników. Na myśl o Starku automatycznie przyspieszyłam kroku. Co on sobie myślał, jakby nigdy nic wychodząc na dwór po wszystkim, co przeżył?

Do diabła, nie miałam zielonego pojęcia, co sobie myślał. Zmienił się od chwili naszego powrotu.

„Pewnie, że się zmienił” — upomniałam się surowo, czu-jąc wyrzuty sumienia z powodu swojej nielojalności. Mój

wojownik odbył podróż w Zaświaty, zginął, został wskrzeszony przez nieśmiertelnego i wrzucony z powrotem do słabego rannego ciała.

Ale wcześniej... nim wróciliśmy do prawdziwego świata... coś się między nami wydarzyło. Coś się zmieniło, a przynajmniej ja tak sądziłam. Tam, w Zaświatach, przeżyliśmy coś bardzo intymnego. Picie przez Starka mojej krwi było niewiarygodnym doświadczeniem, lepszym i donioślejszym od seksu. Było naprawdę, naprawdę wspaniałe. Uleczyło go i wzmocniło, a jednocześnie w jakiś sposób naprawiło to, co wciąż było rozbite we mnie, umożliwiając mi odzyskanie tatuaży.

I ta nowa bliskość ze Starkiem pomogła mi znieść utratę Heatha.

Dlaczego więc byłam taka załamana? Co się ze mną działo?

Cholera. Nie miałam pojęcia.

Żałowałam, że nie ma przy mnie nikogo, komu mogłabym się zwierzyć. Pomyślałam o swojej mamie i niespodziewanie strasznie za nią zatęskniłam. Owszem, miała sporo za uszami — mówiąc najkrócej, wołała swojego nowego męża ode mnie — lecz mimo wszystko była moją mamą. „Brak mi jej” — odezwał się jakiś cichy głos we mnie. Potem jednak pokręciłam głową. Nie za nią tęskniłam. „Mamą” i kimś jeszcze ważniejszym była dla mnie babcia Redbird.

— To jej mi brakuje — powiedziałam na głos i poczułam się okropnie na myśl o tym, że nawet do niej nie zadzwoniłam od chwili swego powrotu. Na pewno czuła, że moja dusza wróciła i że jestem bezpieczna. Zawsze miała niesamowitą intuicję, zwłaszcza kiedy chodziło o mnie. Mimo to powinnam zadzwonić.

Bardzo sobą rozczarowana i smutna, przygryzłam wargę i owinęłam się mocniej kaszmirowym szalem, przytrzymując razem jego brzegi, bo nad przechodzącym przez niby-fosę mostkiem hulał lodowaty wiatr. Odpowiadałam na pozdrowienia zapalających pochodnie wojowników, starając się ignorować nabite na pale potworne czaszki. Jezu, czaszki! Wyglądało na to, że należą do prawdziwych umarlaków. Były wprawdzie stare, wysuszone i niemal pozbawione skóry, ale i tak obrzydliwe.

Starannie odwracając wzrok, szłam ścieżką usypaną nad bagnistym obszarem otaczającym lądową stronę zamku. Po dotarciu do wąskiej drogi skręciłam w lewo. Święty Gaj zaczynał się niedaleko zamku i ciągnął gdzieś w siną dal po drugiej stronie drogi. Wiedziałam, gdzie się znajduje, nie dlatego, że pamiętałam, jak nieprzytomną zabrano mnie z niego i zaniesiono do Sgiach, tylko dlatego, że w ciągu ostatnich tygodni, gdy Stark dochodził do siebie, czułam przyciąganie tego miejsca. Kiedy nie towarzyszyłam królowej lub Afrodycie ani nie siedziałam przy Starku, urządzałam sobie długie spacery po gaju.

Przypominał mi Zaświaty, a spacerując po nim, czułam jednocześnie ulgę i obawę. Przerażało mnie to.

Mimo tych sprzecznych uczuć nie przestawałam odwiedzać Świętego Gaju czy też, jak nazywał go Seoras, Croabha, ale do tej pory zawsze przychodziłam tu w świetle dnia. Nigdy po zmroku. Nigdy nocą.

Szłam drogą oświetloną przez pochodnie, które rzucały migotliwe cienie na skraj gaju, wydobywając z mroku odrobinę omszonego magicznego świata ukrytego za granicą ponadczasowych drzew. Bez słońca oświetlającego poruszające się nieustannie korony drzew gaj wyglądał inaczej, znacznie mniej znajomo, przyprawiając mnie o dreszcz i pobudzając wszystkie zmysły.

Mój wzrok przyciągała ciemność wewnątrz gaju. Wydawała się czarniejsza, niż być powinna. Czyżby czaiło się tam coś niedobrego? Zadrżałam. Wtedy zauważyłam jakiś ruch na skraju pola widzenia i z trzepoczącym w piersi sercem spojrzałam w tamtym kierunku, niemal spodziewając się skrzydeł, zimna, zła i szaleństwa...

Zamiast tego ujrzałam coś, co sprawiło, że serce zabiło mi w całkiem innym rytmie.

Stark stał przed dwoma splątanymi drzewami o gałęziach udekorowanych powiązanymi paskami tkanin. Niektóre były jaskrawe, inne wypłowiałe i poszarpane. Miałam przed sobą ziemską wersję „obwieszki”, drzewa ofiarnego rosnącego na brzegu gaju Nyks w Zaświatach. To, że ta wersja znajdowała się w naszym świecie, nie oznaczało bynajmniej, że jest mniej okazała. Zwłaszcza kiedy stojący przed nią wpatrzony w jej gałęzie chłopak ma na sobie kraciasty tartan klanu Mac-Uallisów w barwach ziemi oraz wszystkie akcesoria wojownika — dirk, skórzaną torbę i różne ponętne, nabijane ćwiekami skórzane accoutrements (jak by powiedział Da-mien).

Gapiłam się na niego, jakbyśmy nie widzieli się od lat. Wyglądał silnie, zdrowo i po prostu niesamowicie. Zastanawiałam się właśnie mimochodem, co szkoccy faceci noszą lub czego nie noszą pod kiltami, gdy Stark odwrócił się w moją stronę.

Jego oczy rozjaśnił uśmiech.

— Dosłownie słyszę twoje myśli.

Od razu poczułam ciepło na policzkach, zwłaszcza że wojownik rzeczywiście potrafił odczytywać moje emocje.

— Miałeś nie podsłuchiwać, jeśli nie jestem zagrożona.

Uśmiech stał się kpiący, a oczy zabłysły łobuzersko.

— W takim razie nie myśl tak głośno. Masz jednak rację, nie powinienem był podsłuchiwać, bo to, co odbierałem na twojej fali, było przeciwieństwem zagrożenia.

— Cwaniaczek — powiedziałam.

— Owszem. Cwaniaczek. Ale twój.

Wyciągnął rękę i splótł palce z moimi. Jego dotyk był ciepły, a ręka silna i pewna. Stojąc tak blisko, zauważyłam, że

Stark wciąż ma cienie pod oczami, lecz nie był tak przeraźliwie blady jak przedtem.

— Znów jesteś sobą!

— Owszem. Trochę to trwało. Chociaż sen nie zregenerował mnie tak, jak powinien, dzisiaj nagle jakby ktoś przełączył we mnie dźwignię i naładował baterie.

— To świetnie. Strasznie się o ciebie martwiłam. — I uświadamiając sobie głębię własnych uczuć, dodałam: — I tęskniłam za tobą.

Uścisnął moją dłoń i przygarnął mnie mocniej. Cała jego zawadiackość w mgnieniu oka wyparowała.

— Wiem. Miałem wrażenie, że jesteś wyobcowana i wystraszona. Co się dzieje?

Chciałam wytłumaczyć, że się myli — że po prostu zostawiałam mu przestrzeń, aby mógł dojść do siebie — a zamiast tego z moich ust wydobyły się inne, bardziej szczere słowa:

— Wiele przeze mnie przecierpiałeś.

— Nie przez ciebie, Zo. Cierpiałem, bo to właśnie robi ciemność: próbuje zniszczyć tych, którzy walczą po stronie światła.

— Hm. Tak czy owak wołałabym, żeby ciemność na razie zajęła się drażnieniem kogoś innego, a tobie pozwoliła odpocząć.

Szturchnął mnie łokciem.

— Wiedziałem, w co się pakuję, gdy składałem ci ślubowanie. Wtedy to akceptowałem, nadal akceptuję i będę akceptował także za pięćdziesiąt lat. Swoją drogą, Zo, twierdzenie, że ciemność zajmuje się drażnieniem mnie, przynosi uszczerbek mojej męskości i pozycji strażnika.

— Daj spokój, mówię serio. Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co się ze mną działo, to ci powiem: martwiłam się, że tym razem mogłeś oberwać zbyt mocno. — Zawahałam się, walcząc ze łzami, które nieoczekiwanie napłynęły mi do oczu, gdy w końcu wszystko zrozumiałam. — Tak mocno, że nigdy nie wyzdrowiejesz. Bo wtedy i ty byś mnie opuścił.

Obecność Heatha pomiędzy nami była tak namacalna, że nie zdziwiłabym się, gdyby teraz wyłonił się z gaju i powiedział: „Siema, Zo. Tylko mi tu nie rycz, bo się znowu osmar-kasz”. I oczywiście ta myśl jeszcze bardziej utrudniła mi powstrzymanie łez.

— Wysłuchaj mnie, Zoey. Jestem twoim strażnikiem, a ty moją królową. To coś więcej niż najwyższa kapłanka, więc nasza więź jest silniejsza niż to, co łączy kapłankę ze zwykłym wojownikiem, który złożył jej ślubowanie.

Bohatersko walczyłam ze łzami.

— To dobrze, bo mam wrażenie, że zło uparcie usiłuje rozdzielić mnie ze wszystkimi, których kocham.

— Zo, nic nigdy cię ze mną nie rozdzieli. Ślubowałem ci to. — Uśmiechnął się z taką pewnością, zaufaniem i miłością, że aż zaparło mi dech. — Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mo bann ri.

— Cieszę się — odparłam cicho, opierając głowę na jego ramieniu i przywierając do niego. — Jestem już zmęczona tymi rozstaniami.

Ucałował mnie w czoło.

— Ja też — szepnął.

— W gruncie rzeczy chodzi chyba o to, że w ogóle jestem zmęczona. I tyle. Ja też muszę naładować baterie. — Podniosłam na niego wzrok. — Nie będzie ci przeszkadzało, że tu zostaniemy? Nie... nie mam ochoty wracać do... do... — Zawahałam się, nie wiedząc, jak ująć w słowa to, co czuję.

— Do wszystkiego, tego co dobre i tego co złe. Wiem, co masz na myśli — rzekł mój strażnik. — Sgiach się zgadza?

— Powiedziała, że możemy zostać tak długo, jak długo pozwoli mi moje sumienie — odparłam, uśmiechając się cierpko. — A na razie sumienie zdecydowanie mi pozwala.

— Brzmi nieźle. Nie mam ochoty wracać do tego całego dramatu z Neferet w roli głównej, który gdzieś tam na nas czeka.

— Więc zostaniemy trochę?

Przytulił mnie.

— Zostaniemy, póki nie powiesz, że czas ruszać.

Zamknęłam oczy i odpoczywałam w jego objęciach, czu-jąc się, jakby zdjęto mi z barków potężny ciężar.

— Hej — zapytał Stark — zrobisz coś dla mnie?

— Jasne, co tylko zechcesz — odparłam bez namysłu.

Zachichotał cicho.

— Zastanawiam się, czy nie powinienem poprosić o coś innego, niż pierwotnie zamierzałem.

— Nic z tych rzeczy. — Szturchnęłam go lekko, choć po raz kolejny zalała mnie fala ulgi na myśl, że Stark ewidentnie jest już dawnym sobą.

— Nic? — Przeniósł wzrok z moich oczu na usta i zaszła w nim gwałtowna przemiana: kpiarz zniknął, a zamiast niego pojawił się ktoś bardzo, ale to bardzo wygłodzony. Ścisnęło mnie w żołądku, lecz Stark pochylił się i złożył na moich ustach długi namiętny pocałunek, który całkowicie zaparł mi dech. — Jesteś pewna, że nie? — zapytał niższym, bardziej chrapliwym niż zwykle głosem.

— Nie. Tak.

Wyszczerzył się.

— To znaczy?

— Nie wiem. Nie potrafię myśleć, gdy mnie tak całujesz — przyznałam otwarcie.

— W takim razie będę musiał robić to częściej — od-rzekł.

— Nie ma sprawy — powiedziałam, czując przyjemną lekkość w głowie i miękkość w kolanach.

— Świetnie. Tyle że to musi poczekać, bo na razie chcę ci pokazać, jak silny ze mnie strażnik, i pozostać przy pytaniu, które pierwotnie zamierzałem zadać. — Sięgnął do skórzanej saszetki i wyjął z niej długi wąski pasek materiału w kratę MacUallisów, unosząc go tak, by łagodnie unosił się na wietrze. — Zoey Redbird, czy zwiążesz zc mną swoje pragnienia i marzenia i umieścisz je na drzewie życzeń?

Zawahałam się tylko na moment — dość długi, by poczuć ostry ból związany z utratą Heatha i nici, która nigdy już nas nie zwiąże — po czym strząsnęłam z rzęs łzy i odpowiedziałam swemu strażnikowi:

— Tak, Stark, zwiążę z tobą swoje pragnienia i marzenia.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zoey

— Co mam zrobić z moim kaszmirowym szalem??!

— Odedrzeć z niego pasek — odparł spokojnie Stark.

— Jesteś pewien?

— Tak, dostałem wytyczne od Seorasa. A oprócz nich parę uszczypliwych komentarzy na temat mojego nieuctwa i ogólnej dupowatości oraz bycia jedną wielką pytą, cokolwiek to znaczy.

— Pyta? Czy to nie jakiś wąż?

— Nie sądzę.

Pokręciliśmy głowami, całkowicie zgodni co do Seorasa i jego dziwactw.

— W każdym razie — kontynuował Stark — powiedział mi, że fragmenty tkanin powinny pochodzić z czegoś należącego do mnie i z czegoś należącego do ciebie, przy czym obie te rzeczy muszą mieć dla nas szczególną wartość. — Uśmiechnął się i pociągnął za mój połyskujący drogi i piękny nowy szal. — Bardzo go lubisz, prawda?

— Owszem. Tak bardzo, że nie mam ochoty go drzeć.

Roześmiał się, z umieszczonej u pasa pochwy wyjął swój dirk i wręczył mi go.

— Świetnie. W takim razie związanie go z moim tarta-nem wytworzy między nami silną więź.

— Tylko że ten tartan raczej nie kosztował cię osiemdziesiąt euro, czyli ponad sto dolców — mruknęłam, sięgając po sztylet.

Zamiast pozwolić mi go wziąć, Stark zawahał się na chwilę, a potem spojrzał mi w oczy.

— Racja. Nie zapłaciłem za niego pieniędzmi, lecz krwią.

Opuściłam ramiona.

— Przepraszam. A ja tu rozpaczam z powodu forsy i szala. Kurczę, zaczynam się upodabniać do Afrodyty!

Stark przytknął sobie sztylet do piersi.

— Jeśli się w nią zmienisz, zabiję się.

— Jeśli się w nią zmienię, zabij najpierw mnie. — Sięgnęłam po sztylet. Tym razem oddał mi go bez oporu.

— Załatwione — rzekł z uśmiechem.

— Świetnie — odparłam, wbijając czubek dirka w ozdobny skraj nowego szala i jednym szybkim ruchem odcinając długi cienki pasek. — Co dalej?

— Wybierz gałąź. Seoras mówił, że każde z nas ma trzymać swój kawałek. Kiedy je zwiążemy, nasze życzenia połączą się nierozerwalnym węzłem.

— Serio? Jakie to romantyczne!

— Cóż. — Wyciągnął rękę i przesunął palcem po moim policzku. — Żałuję, że sam tego nie wymyśliłem wyłącznie dla ciebie.

Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam szczerze:

— Jesteś najlepszym strażnikiem na świecie.

Pokręcił głową ze śmiertelnie poważną miną.

— Nie. Nie mów tak.

Tym razem ja pogłaskałam go po policzku.

— Dla mnie owszem, Stark. Jesteś najlepszym strażnikiem na świecie.

Rozluźnił się trochę.

— W takim razie dla ciebie spróbuję nim być.

Przeniosłam wzrok z jego oczu na stare drzewo.

— Tam. — Wskazałam nisko wiszącą gałąź, której rozwidlenie wyglądało niczym wierna kopia kształtu serca. — To jest nasze miejsce.

Razem podeszliśmy do drzewa, po czym zgodnie z wytycznymi, które Stark otrzymał od strażnika Sgiach, związaliśmy kraciasty tartan MacUallisów i połyskujący kremowy kaszmir. Gdy kończyliśmy węzeł, nasze palce się musnęły, a spojrzenia spotkały.

— Pragnę, by nasza wspólna przyszłość była równie mocna jak ten węzeł — rzekł Stark.

— A ja pragnę, by nasze losy były równie nierozerwalne jak on — dodałam.

Scementowaliśmy nasze życzenia pocałunkiem, który odebrał mi dech. Pochyliłam się ku Starkowi, by pocałować go raz jeszcze, lecz on schwycił mnie za rękę.

— Mogę ci coś pokazać?

— Jasne — odparłam, myśląc, że w tym momencie pozwoliłabym mu pokazać dosłownie wszystko.

Pociągnął mnie w głąb gaju, ale najwyraźniej wyczuł moje wahanie, bo mocniej ścisnął moją dłoń i uśmiechnął się.

— Hej, tu nie ma nic, co mogłoby cię skrzywdzić, a jeśli nawet jest, to cię obronię. Obiecuję.

— Wiem. Wybacz. — Przełknęłam ślinę, usiłując się pozbyć kluchy w gardle, ścisnęłam jego dłoń i pozwoliłam się poprowadzić.

— Wróciłaś, Zo. Naprawdę wróciłaś. I jesteś bezpieczna.

— Czy tobie także przypomina to Zaświaty? — zapytałam tak cicho, że musiał się pochylić, by mnie usłyszeć.

— Tak. W pozytywnym sensie.

— Mnie na ogół też. Czuję tu rzeczy, które kierują moje myśli w stronę Nyks i jej krainy.

— To chyba ma coś wspólnego z wiekiem tego miejsca i tym, jak bardzo jest oddalone od świata. Spójrz tu. Seoras mi o tym opowiadał, a zanim przyszłaś, zdawało mi się, że to widzę. Patrz. — Wskazał przed siebie, a ja aż jęknęłam z zachwytu. Jedno z drzew świeciło. Pod poszarpanymi liniami jego grubej kory lśnił łagodny błękit, jakby w środku znajdowały się świetliste żyłki.

— Niesamowite! Co to jest?

— Na pewno znalazłaby się na to jakaś naukowa definicja traktująca o fosforyzujących roślinach, ale wolę wierzyć, że to magia. Szkocka magia — odparł Stark.

Spojrzałam na niego, uśmiechnęłam się i pociągnęłam za jego tartan.

— Mnie też podoba się nazywanie tego magią. A skoro o szkockich rzeczach mowa, bardzo przypadł mi do gustu twój strój.

Przyjrzał się sobie.

— Taaa. Ciekawe, że coś, co praktycznie rzecz biorąc, jest wełnianą suknią, może wyglądać tak męsko.

Zachichotałam.

— Chciałabym słyszeć, jak mówisz Seorasowi i reszcie wojowników, że noszą wełniane suknie.

— Nigdy w życiu. To, że niedawno wróciłem z Zaświatów, nie oznacza, że spieszno mi do śmierci. — Potem jakby się zamyślił nad moimi słowami i w końcu dodał: — A więc podobam ci się w tym wdzianku?

Skrzyżowałam ręce i okrążałam go, przyglądając się bacznie. Barwy klanu MacUallisów zawsze przywodziły mi na myśl ziemię, a konkretnie, choć to dość dziwne, ziemię Oklahomy. Jej specyficzny rdzawy kolor uzupełniała jaśniejsza barwa świeżych liści i szaroczarna barwa kory. Stark nosił ten strój w tradycyjny sposób, którego nauczył go Seoras: ręcznie układał ten ogrom materiału w fałdy, a następnie spinał pasami i fajnymi starymi broszkami (które wojownicy oczywiście nazywają zupełnie inaczej, tylko nie wiem jak). Drugi zwój materiału narzucał sobie na ramiona, co było bardzo przydatne, bo poza tymi skrzyżowanymi pasami miał na sobie tylko koszulkę bez rękawów.

Odchrząknął i uśmiechnął się jakoś chłopięco i jakby nerwowo.

— I jak? Zdałem egzamin, proszę pani?

Wyszczerzyłam zęby.

— Celująco.

Podobało mi się, że wielki twardy strażnik przyjął moją pochwałę z wyraźną ulgą.

— Cieszę się, że to mówisz. Spójrz, jak przydatna jest ta cała wełna. — Ujął mnie za rękę i poprowadził bliżej świecącego drzewa, po czym usiadł, rozpościerając część tartanu na mchu. — Siadaj, Zo.

— Z przyjemnością — odpowiedziałam i zwinęłam się w kłębek obok niego, a on oplótł mnie ramionami i owinął skrajem kiltu, zamykając w ciepłym kokonie złożonym z materiału i swojego ciała.

Leżeliśmy długo, nie rozmawiając, pogrążeni w cudownym swobodnym milczeniu. Objęcia Starka wydawały mi się właściwe i bezpieczne, a kiedy jego dłonie zaczęły się przesuwać po moich tatuażach, najpierw na twarzy, a potem zeszły do szyi i niżej, to także wydało mi się całkiem na miejscu.

— Cieszę się, że wróciły — powiedział łagodnie.

— To dzięki tobie — szepnęłam. — Dzięki uczuciom, jakie we mnie wzbudziłeś w Zaświatach.

Uśmiechnął się i ucałował mnie w czoło.

— Wystraszeniu cię i doprowadzeniu do szału?

— Nie — odparłam, dotykając jego twarzy. — Dzięki temu, że przy tobie znów poczułam się żywa.

Jego wargi przesunęły się z mojego czoła na usta. Pocałował mnie mocno, a potem, ledwo odrywając wargi, rzekł:

— Miło to słyszeć, bo ta cała historia z Heathem i z tym, że omal cię nie straciłem, dała mi pewność co do czegoś, co przedtem wiedziałem tylko częściowo. Nie mogę bez ciebie żyć, Zoey. Może będę jedynie twoim strażnikiem, a na małżonka lub partnera wybierzesz kogoś innego, ale ktokolwiek pojawi się w twoim życiu, nie zmieni moich uczuć. Cokolwiek się stanie, nigdy więcej nie wścieknę się na ciebie i nie odejdę, unosząc się honorem. Poradzę sobie z obecnością innych facetów i to niczego między nami nie zmieni. Przysięgam. — Westchnął i przytknął czoło do mojego.

— Dziękuję, nawet jeśli to brzmi tak, jakbyś z własnej woli zostawiał mnie innym.

Odchylił się i zmarszczył brwi.

— Bzdura, Zo — mruknął.

— Przecież sam dopiero co powiedziałeś, że nie masz nic przeciwko innym facetom w moim...

— Nie! — Potrząsnął mną leciutko. — Nie powiedziałem, że nie mam nic przeciwko innym facetom w twoim życiu. Powiedziałem tylko, że jeśli się pojawią, nie pozwolę im zniszczyć tego, co jest między nami.

— Czyli czego?

— Więzi, która połączyła nas na wieki.

— To mi wystarczy. — Zarzuciłam mu ręce na ramiona. — Zrobisz coś dla mnie?

— Jasne, co tylko zechcesz — powtórzył moją wcześniejszą odpowiedź. Uśmiechnęliśmy się oboje.

— Pocałuj mnie tak jak przedtem. Tak, żebym nie była w stanie myśleć.

— Nie ma sprawy — odparł.

Zaczął powoli i słodko, ale wkrótce jego pocałunek stał się głębszy, a dłonie poszły w ruch po moim ciele. Gdy dotarły do dolnego skraju koszulki, zatrzymały się z wahaniem. Wtedy podjęłam decyzję: pragnę Starka. Pragnę go całego. Odsunęłam się, by spojrzeć mu w oczy. Oboje dyszeliśmy ciężko. Stark machinalnie pochylił się w moją stronę, jakby nie mógł długo wytrzymać bez mojego dotyku.

— Czekaj. — Położyłam mu dłoń na piersi.

— Wybacz — wychrypiał. — Nie zamierzałem przeginać.

— Nie, nie w tym rzecz. Nie przeginasz. Chciałam tylko. No... — Zawahałam się, usiłując się skupić mimo zalegającej mi w głowie mgiełki pożądania. — A, co tam. Pokażę ci, czego chcę. — Nie czekając, aż się zawstydzę, wstałam. Stark obserwował mnie z mieszaniną zaciekawienia i podniecenia, ale kiedy zdjęłam koszulkę i rozpięłam dżinsy, jego oczy pociemniały, jakby zaciekawienie całkowicie ustąpiło pola podnieceniu. Położyłam się z powrotem w jego bezpiecznych ramionach, rozkoszując się szorstkim dotykiem tartanu na mojej gładkiej skórze.

— Jakaś ty piękna — szepnął Stark, przesuwając palcem wzdłuż tatuażu na mojej talii. Zadrżałam pod jego dotykiem. — Boisz się? — zapytał, przyciągając mnie bliżej.

— Nie drżę ze strachu — odszepnęłam między pocałunkami. — Drżę, bo tak bardzo cię pragnę.

— Jesteś pewna?

— Całkowicie. Kocham cię, Stark.

— Ja też cię kocham, Zoey.

Potem wziął mnie w ramiona i za pomocą rąk i ust całkowicie wyłączył cały świat, sprawiając, że potrafiłam myśleć tylko o nim. Jego dotyk zabił okropne wspomnienie Lorena i błędu, jaki popełniłam, oddając mu się. Jednocześnie Stark ukoił ranę spowodowaną utratą Heatha. Wiedziałam, że zawsze będę tęsknić za swoim pierwszym chłopakiem, ale to, co teraz przeżywałam, uświadomiło mi w pełni, że Heath był tylko człowiekiem i że tak czy owak kiedyś bym go straciła.

Stark był moją przyszłością, moim wojownikiem i strażnikiem, moją miłością.

Kiedy rozwinął tartan MacUallisów i leżał obok mnie nagi, pochylił się i dotknął językiem miejsca na szyi, gdzie biło tętno, a potem krótkim pytającym gestem wskazał swoje zęby.

— Tak — powiedziałam zaskoczona nieznajomym zdyszanym głosem, który wydobył się z moich ust. Przesunęłam się tak, by Stark mógł lepiej sięgnąć zębami mojej szyi, i ucałowałam go w długą łagodną krzywiznę ramienia, a potem sama przesunęłam zębami po jego skórze, pytająco spoglądając mu w oczy.

— O bogini, tak! Proszę, Zoey. Proszę.

Nie mogłam dłużej czekać. Przygryzłam lekko skórę mojego wojownika w tym samym momencie, w którym on łagodnie wgryzł się w moją szyję, i wraz ze słodyczą jego ciepłej krwi w moje ciało wlały się nasze wspólne uczucia. Łącząca nas więź była jak ogień — paląca i wszechogarniająca, tak intensywna do bólu, tak przyjemna, że niemal nieznośna. Przywieraliśmy do siebie, usta przy skórze, ciało przy ciele. Nie czułam nic oprócz Starka. Nie słyszałam nic oprócz zsynchronizowanego bicia naszych serc. Nie wiedziałam, gdzie kończę się ja, a zaczyna on. Nie miałam pojęcia, która rozkosz jest moja, a która jego. Później, gdy leżeliśmy przytuleni, lepcy od potu, ze splecionymi nogami, posłałam bogini milczącą modlitwę: Nyks, dziękuję, że dałaś mi Starka. Dziękuję, że pozwoliłaś mu mnie pokochać.

Parę godzin leżeliśmy w gaju. Miałam zapamiętać tę noc jako jedną z najszczęśliwszych w moim życiu. Wśród chaosu przyszłości wspomnienie objęć Starka, dzielenia z nim dotyku i marzeń, uczucia absolutnej, nieograniczonej radości miało być niczym blask świecy w najczarniejszą noc.

Dużo później powoli wróciliśmy do zamku ze splecionymi palcami, poufale muskając się biodrami. Gdy przechodziliśmy przez most nad fosą, byłam tak pochłonięta Starkiem, że nawet nie zauważyłam nabitych na pal głów. W ogóle niewiele zauważałam, póki w moje myśli nie wdarł się głos Afrodyty:

— Jasna cholera, widać to po was na kilometr!

Wciąż rozmarzona podniosłam głowę z ramienia Starka i zobaczyłam ją stojącą w świetle pochodni u wejścia do zamku i przytupującą niecierpliwie.

— Daj im spokój, moja piękna. Zasłużyli na tę odrobinę szczęścia — dobiegł z ciemności za jej plecami głos Dariusa.

Afrodyta uniosła kpiąco jedną jasną brew.

— Nie sądzę, żeby tym, co ona właśnie dała Starkowi, była odrobina szczęścia.

— Szczerze ci powiem, że twoja gruboskórność w tej chwili ani trochę mnie nie rusza — oświadczyłam.

— A mnie tak — wtrącił Stark. — Może powinnaś się raczej zająć obrywaniem mewom skrzydełek albo krabom szczypców? — zapytał Afrodytę.

Ona zaś podeszła do mnie, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.

— To prawda?

— Co? Że jesteś upierdliwa?

Stark prychnął.

— To z pewnością.

— Jeśli tak, sama mu to powiedz. Mam dość słuchania jego lamentów — oznajmiła Afrodyta, wymachując na wszystkie strony iPhone’em.

— Jezu, zachowujesz się jeszcze bardziej idiotycznie niż zwykle — powiedziałam. — Potrzebujesz terapii zakupowej czy jak? O co ci chodzi z tą prawdą? — zapytałam, cedząc ostatnie słowa pojedynczo, jakbym zwracała się do cudzoziemca.

— O to, co właśnie mi powiedziała Królowa Całej Pieprzonej Wyspy: że nie wyjeżdżacie jutro z nami? Że zosta-jecie?

— A, to. — Przestępowałam z nogi na nogę, nie wiedząc, dlaczego czuję się winna. — Owszem, to prawda.

— Świetnie. Po prostu super. W takim razie, jak już wspomniałam, sama musisz mu o tym powiedzieć.

— Komu?

— Jackowi. Proszę. Gdy tylko to usłyszy, potwornie się poryczy i zniszczy sobie makijaż, w wyniku czego zacznie ryczeć jeszcze bardziej. A ja nie chcę mieć nic wspólnego z gejowskimi łzami. Nic a nic. — Przycisnęła coś na telefonie i podała mi go.

Jack odebrał i odezwał się słodkim, lecz obronnym tonem:

— Afrodyto, jeśli chcesz mi wcisnąć kolejną złośliwość na temat ceremonii, to sobie podaruj. Poza tym nie mogę z tobą rozmawiać, bo jestem bardzo zajęty walką z grawitacją. Wypchaj się.

— Jack, to ja — powiedziałam.

Niemal zobaczyłam, jak jego twarz po drugiej stronie rozjaśnia się w szerokim uśmiechu.

— Zoey! Cześć! Tak się cieszę, że nie jesteś już martwa ani nawet półmartwa. Afrodyta już ci mówiła o naszych planach związanych z waszym powrotem? Kurczę, to będzie niesamowite!

— Nie, Jack. Afrodyta nic mi nie mówiła, bo...

— Super! W takim razie ja ci powiem. Przygotowujemy specjalną ceremonię Cór i Synów Ciemności, taką z prawdziwego zdarzenia, na cześć twojego powrotu do zdrowia i tak dalej.

— Jack, muszę...

— Nie, nie, ty nic nie musisz! Ja się wszystkim zajmuję. Zaplanowałem już nawet menu, to znaczy z pomocą Damie-na i tak dalej...

Westchnęłam i czekałam, aż Jack zaczerpnie tchu.

— A nie mówiłam? — szepnęła Afrodyta, gdy on nawijał i nawijał. — Jak tylko jego urocza różowa bańka pęknie, chłopak zapłacze się na śmierć.

— ...mój ulubiony moment to ten, kiedy wchodzisz do kręgu, a ja śpiewam piosenkę Walka z grawitacją, wiesz, tę, którą śpiewał Kurt w Glee, tylko w wyższej tonacji. Co o tym sądzisz?

Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:

— Sądzę, że jesteś świetnym kumplem.

— O rany, dzięki!

— Ale ceremonię odłóżmy na nieco później.

— Odłóżmy? Jak to? — zapytał drżącym już głosem.

— Po prostu... — Zawahałam się. Cholera jasna. Afrodyta miała rację. On chyba naprawdę zaraz się poryczy.

Stark łagodnie wyjął mi telefon z ręki i włączył głośnik.

— Cześć, Jack.

— Cześć, Stark!

— Wyświadczysz mi przysługę?

— Na boginię, pewnie!

— Jestem jeszcze trochę nie w formie po tych przeżyciach w Zaświatach i tak dalej. Afrodyta i Darius jutro wracają, ale Zoey zostanie ze mną na Skye, póki nie odzyskam sił. Mógłbyś zawiadomić wszystkich, że będą musieli poczekać na nas w Tulsie jeszcze parę tygodni? Wytłumaczysz im to w moim imieniu?

Wstrzymałam oddech, czekając na wybuch rozpaczy, lecz Jack mnie zaskoczył.

— Oczywiście — oznajmił dojrzale. — O nic się nie martw, Stark. Zawiadomię Lenobię, Damiena i resztę. Zo, nie ma sprawy, przełożymy ceremonię. Dzięki temu będę miał więcej czasu na przećwiczenie piosenki i zrobienie mieczów origami. Chcę je zawiesić na przejrzystej żyłce, żeby wyglądały, jakby... no wiesz, jakby walczyły z grawitacją.

Uśmiechnęłam się i rzuciłam Starkowi bezgłośne „dzięki”.

— Brzmi świetnie, Jack. Jeśli ty zarządzasz dekoracjami i muzyką, to jestem pewna, że nie muszę się o nic martwić.

Roześmiał się radośnie.

— To będzie wyjątkowa ceremonia! Poczekaj, a sama zobaczysz. Stark, spokojnie odpoczywaj. A ty, Afrodyto, nie myśl sobie, że jeśli tylko ktoś wspomni o zmianie planów imprezowych, zaraz się poryczę!

Zmarszczyła brwi.

— Skąd wiedziałeś, co myślę?

— Jestem gejem. Wyczuwam takie rzeczy.

— Jak sobie chcesz. Powiedz „do widzenia”, Jack. Pamiętaj, że gadamy w roamingu — rzekła Afrodyta.

— Do widzenia, Jack — powiedział Jack i zachichotał, a ona wyrwała Starkowi telefon i rozłączyła się.

— Poszło lepiej, niż się spodziewałaś — zauważyłam.

— Fakt. Panna Jack przyjęła to całkiem nieźle. Ciekawe, jak przyjmie ta druga, która jest pod tym względem nieporównywalnie gorsza.

— Daj spokój, Afrodyto. Damien nie jest typem egzaltowanego geja. Nie żebym coś miała przeciw takim typom, ale naprawdę wołałabym, żebyś się milej wyrażała o nim i o Jacku.

— O rany, wyluzuj. Nie mówię o Damienie. Mówię o Ne-feret.

— O Neferet! — wykrzyknęłam ostro. Samo wypowiadanie jej imienia napawało mnie wstrętem. — Miałaś o niej jakieś wieści?

— Żadnych. 1 to właśnie mnie niepokoi. Nie przejmuj się, Zo. W końcu zostajesz tu, na Skye, pod ochroną mnóstwa wielkich silnych facetów oraz Starka, podczas gdy my, szarzy śmiertelnicy, powracamy do epickiej walki dobra ze złem, ciemności ze światłem i tak dalej, i tak dalej, bla, bla, bla, aż do zrzygania. — Odwróciła się i weszła hałaśliwie po frontowych schodach zamku.

— Afrodyta jako „szara śmiertelniczka”? Sądząc po poziomie upierdliwości, plasuje się w hierarchii o wiele wyżej — mruknął Stark.

— Słyszałam! — zawołała przez ramię. — Nawiasem mówiąc, Zo, miałam problem z zapakowaniem bagażu, więc konfiskuję walizkę, którą sobie niedawno kupiłaś. Lecę się szykować. Na razie, wieśniaki! — Trzasnęła grubymi drewnianymi wrotami, co wymagało sporego nakładu sił.

— Jest niesamowita — rzekł marzycielsko Darius, uśmiechając się dumnie i podążając za nią.

— Gdy o niej myślę, przychodzi mi do głowy wiele słów na „n”, choć „niesamowita” do nich nie należy — burknął Stark.

— Mnie się nasuwają „nienormalna” i „narwana” — zauważyłam.

— A mnie „nieczystości” — odparł Stark.

— Nieczystości? — zdziwiłam się.

— Uważam, że nasza koleżanka jest totalną gówniarą, ale to za długie i nie zaczyna się na „n”, więc posłużyłem się przybliżeniem — wyjaśnił.

— Ha, ha! — skwitowałam i ujęłam go pod rękę. — Próbujesz odwrócić moją uwagę, żebym nie myślała o Neferet, co?

— A działa?

— Niespecjalnie.

Otoczył mnie ramieniem.

— W takim razie będę musiał popracować nad umiejętnością odwracania twojej uwagi.

Podeszliśmy do wejścia. Pozwalałam Starkowi bawić mnie kolejną listą słów na „n”, bardziej jego zdaniem pasujących do Afrodyty niż „niesamowita”, i usiłowałam odzyskać poczucie niebiańskiej szczęśliwości, które tak niedawno, lecz stanowczo zbyt krótko mnie wypełniało. Powtarzałam sobie, że Neferet znajduje się daleko stąd i że dorośli, którzy tam są, poradzą sobie z nią. Gdy Stark otwierał drzwi, coś mnie podkusiło i uniosłam wzrok na flagę łopoczącą dumnie nad królestwem Sgiach. Przystanęłam i podziwiałam urok potężnego czarnego byka z wpisanym w tułów lśniącym wizerunkiem bogini. W tym momencie znad otaczających zamek wód uniosła się mgiełka, która zmieniła barwę byka w upiorną biel i całkowicie zamazała obraz bogini.

Poczułam nieprzyjemny dreszcz.

— Co jest? — Stark natychmiast stanął przy mnie w pełnej gotowości.

Zamrugałam. Mgła się rozproszyła i znów widziałam flagę w normalnej postaci.

— Nic — odparłam. — Takie tam urojenia.

— Jestem przy tobie. Nie musisz się niczego obawiać. Potrafię cię ochronić.

Wziął mnie w ramiona i mocno przytulił, zamykając mi dostęp do reszty świata i do własnych przeczuć.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Stevie Rae

— Nie jesteś sobą, wiesz?

Podniosła wzrok na Kramishę.

— Przecież ja tylko tu siedzę i zajmuję się własnymi sprawami. — Umilkła, zastanawiając się nad sensem słów koleżanki. — To ma oznaczać, że nie jestem sobą?

— Wybrałaś sobie najciemniejszy i najstraszniejszy kąt i zgasiłaś świece, żeby było jeszcze ciemniej, po czym usiadłaś tu i zaczęłaś się tak zamartwiać, że prawie słyszę twoje myśli.

— Nie możesz słyszeć moich myśli.

Na dźwięk jej ostrego głosu Kramisha zrobiła wielkie oczy.

— Jasne, że nie. Nie musisz się tak wściekać. Powiedziałam „prawie”. Nie jestem Sookie Stackhouse. A nawet jakbym była, to nie podsłuchiwałabym twoich myśli. To by było niegrzeczne, a mama dobrze mnie wychowała. — Usiadła obok Stevie na drewnianej ławeczce. — Skoro o tym mowa, to czy tylko ja uważam, że wilkołak jest lepszy niż Bill i Erie razem wzięci?

— Kramisho, nie zdradzaj mi, co się dzieje w trzecim sezonie Czystej krwi, bo nie skończyłam jeszcze oglądać drugiego!

— Dobra, dobra! Powiem ci tylko, żebyś się przygotowała na niezłe czworonogie ciacho.

— Ani słowa więcej!

— W porzo. Tylko że właśnie chciałam z tobą pogadać o sprawach związanych z przystojnymi potworami.

— Ta ławka jest drewniana. Drewno pochodzi od ziemi. A to oznacza, że jeśli spalisz dla mnie trzeci sezon, prawdopodobnie znajdę sposób na zmuszenie jej, żeby skopała ci tyłek.

— Opanuj się, dobrze? Już skończyłam o tym gadać. Mam coś innego do przedyskutowania, zanim pójdziemy na zebranie rady, które na sto procent okaże się nudne jak flaki z olejem.

— To część naszych obowiązków. Ja jestem najwyższą kapłanką. Ty jesteś Mistrzynią Poezji. — Stevie Rae zrobiła długi wydech i poczuła, jak opadają jej ramiona. — Cholerka. Ucieszę się, jak Zo tu jutro wróci.

— Jasne. To rozumiem. Nie rozumiem za to, dlaczego jesteś kompletnie nie w sosie.

— Mój chłopak stracił rozum i zapadł się pod ziemię. Moja najlepsza przyjaciółka omal nie umarła w Zaświatach. Czerwoni adepci, ci źli, są nie wiadomo gdzie i knują nie wiadomo co, a konkretnie najprawdopodobniej pożerają ludzi. I na domiar złego ja mam odgrywać rolę najwyższej kapłanki, chociaż nawet nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. To chyba wystarczy, żeby być nie w sosie.

— No, niby tak. Najwyraźniej jednak nie wystarczy, żebym przestała dostawać jakieś zwariowane wiersze na jeden i ten sam koszmarny temat. Wszystkie mówią o tobie i bestiach, a ja chcę się dowiedzieć dlaczego.

— Kramisho, nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi.

Stevie zaczęła się podnosić, ale w tym samym momencie Kramisha sięgnęła do swojej wielkiej torby i wyjęła fioletową kartkę zabazgraną wyraźnym pismem. Z kolejnym długim westchnieniem Stevie usiadła ponownie i wyciągnęła rękę.

— Dobra. Pokaz.

— Napisałam tu oba, stary i nowy. Coś mi mówiło, że przyda ci się odświeżenie pamięci.

Stevie Rae w milczeniu przeniosła wzrok na pierwszy z zapisanych na kartce wierszy. Czytała wolno — nie dlatego, że potrzebowała odświeżenia pamięci. Bynajmniej. Każdy wers tego wiersza był wypalony w jej umyśle.

Czerwona wkracza w światłość przepasane lędźwie przerywają apokaliptyczny bój

Ciemność niejedno ma imię kształt, kolor, kłamstwa i emocje mącą wzrok

Sprzymierz się z nim, sercem płacąc i na ufność nie licząc, póki ciemności nie rozerwiesz

Patrz duszą, nie oczami zajrzyj pod bestii przebranie by z nimi tańczyć.

Stevie zabroniła sobie płakać, ale serce miała złamane i zbolałe. Wiersz mówił prawdę. Zobaczyła Rephaima duszą, nie oczami. Rozdarła ciemność, zaufała mu, zaakceptowała go — i za przymierze z bestią zapłaciła własnym sercem.

Niechętnie spojrzała na drugi wiersz, nowy, po czym — powtarzając sobie w duchu, by nie reagować zbyt wyraziście, nie okazywać emocji — zaczęła czytać.

Bestie potrafią być piękne Sny przechodzą w pragnienia Rozum zmienia rzeczywistość Ufaj swojej prawdzie

Mężczyzna... monstrum... mit... magia...

Słuchaj sercem Patrz bez pogardy Miłość zwycięży Zawierz jego prawdzie Ślub miej za dowód Czas jest sprawdzianem Wiara uwalnia

Jeśli masz odwagę zmieniać.

Czuła suchość w ustach.

— Wybacz, nie potrafię ci pomóc. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi. — Usiłowała oddać Kramishy wiersz, ale nie mogła, bo ta siedziała z założonymi na piersi rękami.

— Kiepsko kłamiesz, Stevie Rae.

— Nazywanie najwyższej kapłanki kłamczuchą to zły pomysł — odgryzła się Stevie z taką złośliwością w głosie, że Kramisha aż pokręciła głową.

— Co się z tobą dzieje? Masz jakiś problem, który zżera cię od środka. Gdybyś była sobą, tobyś ze mną normalnie pogadała. Próbowałabyś jakoś to rozszyfrować.

— Nie potrafię rozszyfrować tego wiersza! To same przenośnie, symbole i jakieś dziwaczne pokręcone przepowiednie.

— Kłamiesz jak najęta — odparła Kramisha. — Wcześniejsze rozszyfrowywałyśmy. Przynajmniej Zoey to robiła. A myśmy jej pomagały. Udało nam się przesłać jej w Zaświaty wiadomość. Stark mówi, że to pomogło. — Wskazała pierwszy wiersz. — Część się sprawdziła. Spotkałaś bestie. Byki. Od tamtej pory jesteś inna. A teraz następny wiersz o bestii. Wiem, że jest przeznaczony dla ciebie, a ty wiesz dużo więcej, niż przyznajesz.

— Nie wtrącaj się w moje sprawy, Kramisho. — Stevie wstała, wyszła z wnęki i krzycząc: „Mam dość tych cholernych bestii!”, wpadła prosto na Smoka Lankforda.

— Hej, co tu się dzieje? — Smok silną ręką podtrzymał dziewczynę, która zachwiała się po zderzeniu z nim. — Powiedziałaś „bestii”?

— Owszem. — Kramisha wskazała trzymaną przez Stevie kartkę. — Napisałam dwa wiersze, jeden w dniu, kiedy Stevie miała spotkanie z bykami, a drugi przed chwilą. Ale ona nawet nie chce na nie spojrzeć.

— Nie powiedziałam, że nie chcę na nie spojrzeć. Po prostu chcę mieć chwilę spokoju na zajęcie się swoimi sprawami bez całej cholernej bandy życzliwych, którzy próbują mi doradzać.

— Czyja też należę do tej bandy? — zapytał Smok.

Zmusiła się do spojrzenia mu w oczy.

— Nie. Jasne, że nie.

— I zgadzasz się ze mną, że wiersze Kramishy są ważne?

— Hm, owszem.

— W takim razie nie możesz tak po prostu ich zlekceważyć. — Smok położył jej rękę na ramieniu. — Wiem, jakie to uczucie, gdy chce się zachować swoje życie dla siebie, znalazłaś się jednak w sytuacji, w której istnieją rzeczy ważniejsze od prywatności.

— Owszem, ale sama sobie z nimi poradzę.

— Z bykami jakoś sobie nie poradziłaś — zauważyła Kramisha. — Nie powstrzymałaś ich przed przyjściem.

— Już ich tu nie ma, prawda? Więc jednak sobie poradziłam.

— Pamiętam, jak wyglądałaś zaraz po walce z jednym z nich — rzekł Smok. — Byłaś ciężko ranna. Gdybyś zrozumiała ostrzeżenie Kramishy, być może nie zapłaciłabyś tak wysokiej ceny. W dodatku zjawił się tam ten kruk, być może sam Rephaim. Wciąż się kręci gdzieś w pobliżu, zagrażając nam wszystkim. Musisz więc zrozumieć, młoda kapłanko, że ostrzeżenia skierowanego do siebie nie możesz ukrywać przed wszystkimi, bo ma ono wpływ także na ich życie.

Spojrzała mu w oczy. Jego słowa były surowe, ale ton życzliwy. Czy jednak tylko jej się zdawało, że dostrzega w jego spojrzeniu podejrzliwość i gniew? Czy był to jedynie żal, który towarzyszył mu od śmierci ukochanej żony?

Gdy ona się wahała, on mówił dalej:

— Bestia zabiła Anastasię. Jeśli tylko potrafimy temu zapobiec, nie możemy pozwolić, by stwory ciemności tknęły kolejną niewinną istotę. Wiesz, że mówię prawdę, Stevie Rae.

— W...wiem — zająknęła się, usiłując pozbierać myśli.

„Rephaim zabił Anastasię tej samej nocy, kiedy Darius zestrzelił go z nieba. Nikt nigdy tego nie zapomni. A już na pewno nie ja, zwłaszcza teraz, gdy wszystko się zmieniło. Od paru tygodni ani razu go nie widziałam, ale wciąż jesteśmy skojarzeni. Czuję więź, lecz nie odbieram od niego żadnych sygnałów”.

I właśnie ten brak sygnałów przesądził ojej decyzji.

— Masz rację. Potrzebuję pomocy w tej sprawie.

„Może tak właśnie miało być — pomyślała, podając Smokowi wiersze. — Może Smok odkryje moją tajemnicę, a kiedy to zrobi, zniszczy wszystko: Rephaima, nasze Skojarzenie i moje serce. Przynajmniej będzie po wszystkim”.