Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Myśl jak pokerzysta. Jak nauczyłam się być czujna, kontrolować sytuację i zwyciężać - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 lutego 2022
Ebook
34,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Myśl jak pokerzysta. Jak nauczyłam się być czujna, kontrolować sytuację i zwyciężać - ebook

NAUCZ SIĘ MYŚLEĆ JAK POKERZYSTA i LEPIEJ PODEJMOWAĆ DECYZJE, BY WYGRYWAĆ ŻYCIOWE ZAWODY!

Psycholożka, badaczka ludzkich zachowań i autorka poczytnych poradników Maria Konnikova nigdy wcześniej nie grała w pokera i nie znała zasad tej gry, kiedy zwróciła się do Erika Seidela – pokerowego mistrza świata – z prośbą, by został jej mentorem. Zarabianie na pokerze interesowało ją mniej niż nauka o życiu, jaka płynęła z kart. Pasmo osobistych niepowodzeń i refleksje na temat szczęścia, przypadku i pecha skierowały ją w stronę pokera, gdyż zdaniem ekspertów jest to najlepsza gra do nauki rozróżniania tego, co możemy kontrolować, a czego nie.

Seidel wprowadził ją do fascynującego świata wysokich stawek i owładniętych karcianą obsesją mężczyzn, a wtedy wydarzyło się coś zdumiewającego... Konnikova zaczęła wygrywać turnieje i zarabiać na grze tysiące dolarów!

W trakcie zawodów nauczyła się, jak lepiej rozumieć nie tylko swoich przeciwników, ale przede wszystkim samą siebie, jak podejmować decyzje pod presją i przy wielu czynnikach rozpraszających, jak oddzielać emocje od wyborów dotyczących kolejnego ruchu. Badając cienką granicę między umiejętnościami a przypadkiem, odkryła też, jak możliwie najlepiej rozgrywać kiepskie karty i czym tak naprawdę jest… szczęście.

„Myśl jak pokerzysta. Jak nauczyłam się być czujna, kontrolować sytuację i zwyciężać” to pasjonująca lektura nie tylko dla fanów kart, ale dla wszystkich, którzy chcą mieć realny wpływ na własną życiową wygraną.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3770-8
Rozmiar pliku: 795 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pamięci Waltera Mischela.

Wbrew temu, co ci obiecałam, wciąż jeszcze nie opublikowałam mojej rozprawy doktorskiej, ale przynajmniej napisałam tę książkę. Obyśmy zawsze mieli jasność co do tego, co możemy kontrolować, a czego nie.

I mojej rodzinie – za to, że jest bez względu na wszystko.

Пусть все будут здоровы.

Największa lekcja, jaką przynosi życie: to, że jest w nim więcej przypadkowości, niż człowiek kiedykolwiek mógłby za życia przyznać i pozostać przy zdrowych zmysłach.

Fausto Maijstral w V Thomasa Pynchona

● ● ●

Życzę szczęścia, bo bynajmniej nie czeka Państwa piknik, czy ktoś jest przygotowany, czy też nie, szczęście więc na pewno się przyda. Mam jednak nadzieję, że dadzą sobie Państwo radę.

Josif Brodski, Mowa na stadionie,

w: tegoż, Pochwała nudy, tłum. Anna Kołyszko,

Michał Kłobukowski

● ● ●

Lecz raz na jakiś czas wydarza się niesłychane,

niekiedy spełnia się marzenie

i schemat życia ulega zmianie.

Niekiedy księżyc przybiera niebieską barwę.

W.H. Auden, libretto do operetki Paul BunyanPRELUDIUM
LAS VEGAS, LIPIEC 2017

Salę wypełnia morze ludzi. Pochylone głowy, napięcie rysujące się na twarzach, wiele osób ukrytych za okularami słonecznymi, w czapkach i bluzach lub z pokaźnymi słuchawkami na uszach. Trudno się zorientować, gdzie właściwie kończą się ludzkie ciała, a gdzie rozpoczynają zielone blaty karcianych stołów. Tysiące osób zasiadających w pozornym bezładzie w fotelach wyglądających niczym z katalogu mebli salonowych z lat 70. XX wieku – obicia w pomarańczowo-musztardowe wzory, złote nogi, z grubsza prostokątne kształty. Jaskrawe neonowe lampy zawieszone na prowizorycznych wspornikach sprawiają, że miejsce przypomina wnętrze szpitala, który nieco przesadnie stara się o stworzenie pozorów wykwintnego wystroju. Wszystko jest lekko postrzępione, wytarte, staromodne. Na konkretne przeznaczenie tego umeblowania wskazują jedynie kolorowe tablice zawieszone na sznurkach zwisających z sufitu – stanowią oznaczenie grup: pomarańczowej, żółtej, białej. Ponadto każda tablica zawiera numer, a pod nim wizerunek jednego pokerowego żetonu. Pomieszczenie wypełnia zapach zatęch­łego powietrza charakterystycznego dla wnętrza kasyna – starych wykładzin dywanowych, pudru, potu, mdłych, ciężkich perfum, mrożonej żywności i słabego piwa, a nade wszystko niedającej się z niczym pomylić metalicznej woni kilku tysięcy umęczonych ludzkich ciał dzielących tę samą przestrzeń od wczesnego ranka. Pośród tych bodźców atakujących zmysły trudno jest się zrazu zorientować, czemu wydaje się, że coś jest nie tak. Zrozumienie tego przychodzi po chwili: jest zadziwiająco cicho. Gdyby była to zwyczajna impreza, można by spodziewać się zgiełku niezliczonych głosów, przesuwanych foteli, kroków niosących się echem. Za to wszędzie wyczuwa się nerwową atmosferę. Napięcie jest widoczne, słyszalne, niemal namacalne. I z pewnością można je odczuć we własnym żołądku. W pomieszczeniu powraca tylko jeden dźwięk, przywodzący na myśl szczytową fazę letniego rytuału godowego cykad. Odgłos pokerowych żetonów.

To pierwszy dzień największego pokerowego turnieju w roku – Main Event, czyli turniej główny prestiżowego cyklu World Series of Poker (WSOP), jest uznawany za nieoficjalne mistrzostwa świata. To pokerowy World Cup, Masters, Super Bowl – z tą różnicą, że nie trzeba być sportowym superbohaterem, aby wziąć udział w rywalizacji. To mistrzostwo może zdobyć każdy. Za okrągłe dziesięć tysięcy dolarów dosłownie każdy może wejść do gry i spróbować szczęścia w zmaganiach o pokerową chwałę: tytuł mistrza świata i nagrodę, która może sięgnąć nawet dziewięciu milionów dolarów. Jeśli tak się składa, że pochodzisz z Wielkiej Brytanii lub Australii, możesz nawet nie zapłacić od tego podatku. Zarówno dla profesjonalnych pokerzystów, jak i dla amatorskich graczy jest to szczyt kariery. Jeżeli uda ci się wygrać w Main Evencie, zagwarantujesz sobie miejsce w historii pokera. Zasiadasz do stołu z najlepszymi i masz okazję na zdobycie najbardziej prestiżowej, najwyższej nagrody w pokerowym świecie. Niektórzy obecni w sali oszczędzali pieniądze przez kilka lat, żeby móc podjąć tę próbę, by mieć tę jedną szansę.

Zbliża się koniec dnia. Spośród kilku tysięcy ludzi, którzy rozpoczęli dzisiejszą wstępną turę – tak wielu chciało grać, że rozgrywki w pierwszych dniach trzeba było podzielić na tury, by wszystkim to umożliwić, marzenie bowiem jest kosztowne, ale zarazem nadzwyczaj kuszące – wielu już zostało wyeliminowanych, czyli, używając pokerowego żargonu, zaliczyło bust. Ci, którzy zostali w grze, skupiają się na tym, żeby dotrwać do jutra. Nikt nie chce spędzić całego dnia na zawodach tylko po to, by odpaść kilka minut przed końcem i nic z tego nie mieć. Wszyscy krążą myślami wokół magicznego woreczka, przezroczystej, zamykanej na zamek błyskawiczny plastikowej torebki, gdzie szczęśliwcy, którzy zdołali przetrwać do kolejnego dnia wielodniowego turnieju, mogą włożyć swoje żetony. Należy na niej napisać wielkimi literami swoje nazwisko, kraj pochodzenia i wartość żetonów oraz zapieczętować to cholerstwo wątpliwie skuteczną taśmę przylepną. Następnie koniecznie trzeba zrobić zdjęcie z myślą o mediach społecznościowych, oczywiście wraz z podaniem wartości żetonów i obowiązkowo dodanym hasztagiem #WSOP. Potem już można wreszcie zawlec się do nijakiego hotelowego pokoju i paść bez sił na łóżko.

Ale tego dnia jeszcze nie jesteśmy na etapie wypełniania i znakowania woreczków. Wciąż pozostały dwie godziny gry. Całe dwie godziny. Wiele może się zdarzyć w tym czasie. Dlatego jeden stół wyróżnia się spośród pozostałych. Ośmioro graczy zasiada przy nim, jak należy, odbierając rozdawane karty i robiąc wszystko, co pokerowi gracze zwykli z nimi robić. Jednak jeden fotel pośrodku stołu, numer sześć, pozostaje pusty. W normalnych okolicznościach nie byłoby w tym nic niezwykłego – fotele stoją puste, gdy jedni gracze odpadli, a nowi jeszcze nie pojawili się na ich miejsce. Tylko że w tym przypadku nie doszło do żadnego wyeliminowania. Na zielonym suknie stołu przed pustym fotelem stoi kilka schludnych stert żetonów, ułożonych od najwyższej do najniższej wartości, zgodnie z kolorowym kodem, od lewej do prawej. Przy każdej partii rozdający sięga, by pobrać ante – z góry ustaloną wymuszoną stawkę, którą wszyscy zasiadający przy stole muszą wpłacić przy każdym rozdaniu, by móc zobaczyć karty – i następnie wydziela nieobecnemu graczowi dwie karty, które potem bezceremonialnie muckuje, czyli umieszcza na stercie kart odrzuconych, widząc, że nie ma nikogo, kto mógłby nimi zagrać. Po każdym rozdaniu schludne sterty żetonów stają się nieco mniejsze. A fotel wciąż pozostaje pusty. Co za idiota płaci dziesięć tysięcy dolarów, żeby wziąć udział w najbardziej prestiżowym turnieju pokerowym na świecie, a potem nawet nie podejmuje gry przy stole? Jakim trzeba być osłem, by pozwolić sobie na blindowanie (stopniowa utrata żetonów wskutek niewchodzenia do gry w kolejnych rozdaniach) w trakcie rozgrywek w Main Evencie?

Tym geniuszem była, wstyd powiedzieć, autorka niniejszej książki. Podczas gdy wszyscy przy stole czczo spekulowali na temat tego, co mogło się ze mną stać, ja leżałam zwinięta w pozycji płodowej na posadzce łazienki w Rio Hotel and Casino i – nie umiem znaleźć bardziej wyszukanego określenia – rzygałam jak kot. Czy przyczyną mogło być zatrucie pokarmowe po spożyciu guacamole, które w przerwie obiadowej zjadłam w pewnym meksykańskim lokalu znajdującym się w korytarzu? (Czułam, że nie powinnam go jeść). Czy to raczej ostra reakcja na stres? Może opóźniony atak grypy żołądkowej? Kto wie. Choć gdybym miała na coś postawić pieniądze, to obstawiałam, że winna temu była migrena.

Przygotowywałam się do tego bez końca. Szykowałam się na każdą ewentualność – w tym również, rzecz jasna, na migrenę. Przez całe życie cierpiałam z jej powodu i nie chciałam pozostawiać niczego przypadkowi. Zapobiegawczo zażyłam Advil. Oprócz tego dla relaksu ćwiczyłam rano jogę. Medytowałam. Spałam całe dziewięć godzin. Nawet zjadłam coś w przerwie na lunch, chociaż moje nerwy podpowiadały mi, żeby unikać jakichkolwiek posiłków. Ale mimo wszystko migrena mnie dopadła.

Tak to już jest w życiu: możesz robisz, co w twojej mocy, ale i tak pewne sprawy uparcie wymykają się spod kontroli. Nie jesteś w stanie uwzględnić w swoich kalkulacjach głupiego pecha. Jak to się mówi, człowiek planuje, a Bóg z tego żartuje. Niewątpliwie słyszałam stłumiony chichot.

Podstawowym powodem, dla którego zainteresowałam się pokerem, była chęć lepszego zrozumienia granicy pomiędzy umiejętnościami a przypadkiem, nauczenia się, co mogę kontrolować, a czego nie. I to właśnie była mocno wyartykułowana lekcja: nie zdołam pozbyć się wrednego pecha za sprawą jakiegokolwiek blefu. Pokera nie obchodzą powody, dla których zalegam na podłodze. Nie było nikogo, do kogo mogłabym skierować skargę: „Ale przecież to jest Main Event!”. „Dlaczego” nie miało żadnego znaczenia. Nerwy czy stres, migrena czy zatrucie pokarmowe – karty były w grze bez przerwy. Przekaz wydawał się jasny. Mogłam zaplanować cokolwiek, lecz mimo to nadal pozostawał czynnik X, który mógł mnie dopaść w dowolnym momencie. Wynik będzie taki, jaki będzie. Wszystko, co mogłam uczynić, to jak najlepiej uporać się z tym, co mogłam kontrolować – a reszta, no cóż, nie zależała ode mnie.

Rozmyślałam nad tym, ile zalet miałoby skonanie na miejscu, co oszczędziłoby mi prób wykrzesywania energii w celu przekupienia kogoś, aby włożył do woreczka żałosną resztkę żetonów, która mi zostanie w tej grze. Mogłabym zwyczajnie wpełznąć gdzieś, by wyzionąć ducha w miejscu mniej obleśnym i cuchnącym niż ta kabina łazienkowa. Nagle usłyszałam, jak mój telefon wydaje charakterystyczny dźwięk przychodzącej wiadomości. To był mój trener, Erik Seidel.

„Jak ci idzie?”, napisał. Proste pytanie. Chciał wiedzieć, jak sobie radzi jego uczennica, mierząc się ze swoim największym wyzwaniem. Chichot dochodzący do mnie z góry stawał się coraz głośniejszy. Zebrałam w sobie resztki silnej woli, by odpisać.

„Nieźle. Nieco poniżej średniej”, odpisałam zgodnie z prawdą, o ile potrafiłam się zorientować. „Jakoś się trzymam”, dodałam. Nie była to do końca prawda, ale przecież zawsze staram się zachowywać optymizm.

„W porządku. Powodzenia!”, odpowiedział. Och, Eriku, nie miałeś pojęcia, jak bardzo właśnie tego potrzebowałem – solidnego zastrzyku staroświeckiego szczęścia.

STAWKI W GÓRĘ
NOWY JORK, PÓŹNE LATO 2016

Pomimo wszystkich kosztów i niebezpieczeństw hazardu nie sposób byłoby wymyślić lepszą szkołę życia wśród ludzi niż gra losowa – szczególnie zaś gra przy pokerowym stole.

France J. Clemens, The Gambling Impulse , 1902

Na drugim końcu sali widzę podpisaną czapkę baseballową Erika Seidela spoczywającą na siedzeniu obok niego. Wiem, że to jego sygnatura, bo z daleka bacznie go obserwowałam. Patrząc z boku, tworzyłam sobie schemat jego osobowości – lub w każdym razie czegoś, co w moim przekonaniu było jego osobowością. Nie jest taki jak większość łaknących rozgłosu zawodowców z najwyższej półki, graczy, którzy kochają kamerę, uwielbiają publiczność, cenią sobie własny sznyt, jakkolwiek ten sznyt rozumieć – może to być jakieś zmanierowanie, szalona agresja czy niepohamowana gadatliwość przy stole pokerowym. Seidel natomiast jest spokojny. Zachowuje się z rezerwą. Wykazuje się pełną determinacji uważnością. Zdaje się grać z rozwagą i precyzją. I jest zwycięzcą: ma cały zestaw bransoletek World Series of Poker, tytuł World Poker Tour oraz wygrane rzędu dziesiątków milionów dolarów. Wybierałam starannie. Koniec końców miałam poprosić go o spędzenie ze mną kolejnego roku – ktoś mógłby rzec, że to jak propozycja matrymonialna złożona od razu na pierwszej randce. Moje staranne rozeznanie miało kolosalne znaczenie.

Po raz pierwszy od jakiegoś czasu czuję się zdenerwowana – ale to naprawdę zdenerwowana. Uważnie wybrałam strój – wyszukany, ale nie sztywny, poważny, ale nieprzesadnie. Strój kogoś, komu można zaufać, na kim można polegać, lecz jednocześnie z kim miło byłoby się powłóczyć po mieście albo pójść na drinka. To miało być naprawdę skomplikowane uwiedzenie.

Spotykamy się w hollywoodzkiej wersji typowej francuskiej kawiarni. Jestem przed czasem, ale on przyszedł jeszcze wcześniej. Siedzi w przeciwległym kącie sali, wsparty na stoliku barowym, który wydaje się dla niego za mały – Erik ma przecież dwa metry wzrostu i długie, smukłe kończyny. Ma na sobie ciemny T-shirt, który mocno kontrastuje z bladą, skupioną twarzą, i czyta jakieś czasopismo. Ku mojej wielkiej uldze rozpoznaję numer „New Yorkera” z końca sierpnia – ten z akwarelowym pejzażem oceanicznym Jeana-Jacques’a Sempéego. Pokerzysta czytający „New Yorkera” to pokerzysta w moim stylu. Ostrożnie, niczym pies łowczy na polowaniu, który nie chce spłoszyć zwierzyny będącej w zasięgu wzroku, podchodzę do stolika.

Erik Seidel to z pewnością najskromniejszy pokerowy mistrz świata. Spośród innych pokerzystów wyróżnia się nie tylko osiągnięciami, ale również tym, jak długo pozostaje na szczycie: nadal aspiruje do tytułu najlepszego gracza, tak samo jak od zarania swojej kariery, którą rozpoczął już pod koniec lat 80. XX wieku. To wymaga ciężkiej pracy: przez ostatnie trzydzieści lat gra znacząco się zmieniła. Tak jak w przypadku wielu sfer współczesnego życia, elementy jakościowe w pokerze zostały w dużej mierze wyparte przez elementy ilościowe. Wyliczenia przeważają nad intuicją. Statystyka bierze górę nad obserwacją. Teoria gier zastępuje „czutkę”. Podobny proces dostrzegamy w tak różnych dziedzinach jak psychologia, gdzie psychologia społeczna ustępuje naukom neurologicznym, czy muzyka, gdzie algorytmy i eksperci określają ilościowo nie tylko to, co słyszymy, lecz również to, jak utwór – co do ułamków sekund – powinien być ustrukturyzowany w celu osiągnięcia maksymalnego efektu. W pokerze jest podobnie. Przy stołach zasiadają naukowcy ze stopniami doktorskimi z Caltech. Najzupełniej normalnym widokiem są wydruki arkuszy statystycznych. Rzadko zdarza się rozmowa, której uczestnicy nie odwołują się do koncepcji optymalnej strategii (GTO, game theory optimal) albo wartości oczekiwanej (EV, expected value). Dyskusje na temat matematycznej częstotliwości przeważają nad rozmowami o „czytaniu” gry. Lecz choć styl gry Erika – psychologiczny, oparty raczej na zrozumieniu pierwiastka ludzkiego niż na kalkulacjach – w oczach wielu czyni go dinozaurem, on wciąż utrzymuje się na szczycie. W świecie zawodowego pokera, pompatycznym, przenikniętym testosteronem i wulgarnym słownictwem, rządzonym przez ludzkie ego, Erik jest kimś nietypowym nie tylko ze względu na bezpretensjonalny sposób bycia. Być może jest jedynym profesjonalnym pokerzystą będącym członkiem Brook­lyn Academy of Music, który jest gotów polecieć na drugi koniec kraju, żeby zobaczyć występ Dave’a Chappelle’a, i który ma niemalże encyklopedyczną wiedzę o najnowszych trendach kulinarnych panujących na świecie – od Los Angeles po Manilę. Z pewnością jest jedynym profesjonalistą, który woli Nowy Jork od Las Vegas i mieszka na Upper West Side na Manhattanie, w rejonie, w którym dorastał. Wykazuje się szczerą i bezgraniczną ciekawością, a jego życiowy entuzjazm jest niepohamowany i zaraźliwy.

– Znasz Julię i Angusa Stone’ów? – rzuca mimochodem na naszym pierwszym spotkaniu.

Kogo? Nie mam nawet pojęcia, do jakiej szuflady wrzucić te nazwiska. Pisarze, o których nigdy nie słyszałam? Aktorzy, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy? Przypadkowi nowojorczycy, których w przekonaniu Erika powinnam znać? To – jak się okazuje – muzycy. Mam nadzieję, że mimo wszystko nadal uważa, że jestem wystarczająco wyrafinowana, żeby przejść jego test. Podenerwowanie wcale mnie nie opuszcza.

– To naprawdę wyjątkowy duet. Pochodzące z Australii rodzeństwo. Wiele razy widziałem ich w grze.

„Naprawdę wyjątkowy” to zwrot, który miał mi często towarzyszyć w jego obecności. Teksty Mike’a Birbiglii: naprawdę wyjątkowe. Nowa inscenizacja Otella: naprawdę wyjątkowa. Mało znany, malutki sushi bar ulokowany z dala od Strip, głównej arterii Vegas, gdzie wybraliśmy się na obiad podczas mojej pierwszej wizyty w mieście grzechu: miejsce naprawdę wyjątkowe. Zawodowy pokerzysta Andrew „LuckyChewy” Lichtenberger: ktoś naprawdę wyjątkowy. Jestem młodsza od Erika o ćwierć wieku, lecz rozmawiając z nim, uprzytamniam sobie, jak to jest czerpać przyjemność z nowych doświadczeń. Rozleniwiłam się, zaczęłam ulegać znużeniu. Zwykle mam ochotę zwinąć się w kłębek i tak już pozostać, zamiast oglądać najnowszą dyskusję na 92Y albo wystawiane w Joe’s Pub mroczne przedstawienie muzyczne z Kanady. (Erik zaciągnął mnie na jedno i drugie, i w obu przypadkach miał rację. W ciągu kilku miesięcy moją playlistę wypełniła muzyka, którą mi polecał, za jego rekomendacją wybierałam stand-upy, podobnie zresztą jak filmy na Netfliksie i spektakle teatralne „absolutnie warte zobaczenia”, czego oczywiście nigdy nie zrobiłam. Erik to jednoosobowa encyklopedia wiedzy o imprezach w mieście). Przepis na mój doskonały wieczór doskonały: kolacja w domu, trochę wina, trochę herbaty, książka albo film w łóżku. Jego odpowiedź: jesteś w Nowym Jorku, najwspanialszym mieście na świecie! Zobacz, co tracisz...

Z taką samą pasją i niesłabnącą dociekliwością Erik podchodzi do pokera. Uwielbia przyglądać się nowym graczom, interesuje się najnowszymi programami komputerowymi i aplikacjami na telefon, nigdy nie zakłada, że nauczył się już wszystkiego, czego można się nauczyć. Nie pozwala sobie na stabilizację. Gdybym miała przypisać mu jakieś życiowe motto, brzmiałoby ono mniej więcej tak: życie jest za krótkie, by spocząć na laurach. Kiedy nieuchronnie zadaję mu standardowe pytanie, które słyszy chyba najczęściej – jaką radę dałbyś początkującemu pokerzyście? – odpowiada w dwóch słowach: bądź uważny. Dwa proste słowa, których przekaz nadzwyczaj często ignorujemy. Uważna obecność jest o wiele trudniejsza niż poruszanie się po linii najmniejszego oporu.

Po raz pierwszy zobaczyłam Erika – pewnie jak większość pokerowych nowicjuszy – w filmie Rounders z 1998 roku. Pod wieloma względami to właśnie ten obraz rozbudził masowe zainteresowanie pokerem – była to opowieść o genialnym studencie prawa (w tej roli Matt Damon), który opłaca naukę na uczelni pokerowymi wygranymi, aż ostatecznie rzuca prawo, by całkowicie skupić się na grze. Jedną z partii, które wywarły najsilniejszy wpływ na postać odgrywaną przez Damona, rozgrywką odtwarzaną w tle i analizowaną bez końca przez cały film, jest rozegrany przy finałowym stole WSOP w 1998 roku pojedynek o wszystko pomiędzy Erikiem Seidelem i Johnnym Chanem. Johnny „Fuckin’” Chan, mistrz, jak powtarzają w kółko komentatorzy. I Erik Seidel – dzieciak, który nie wiedział, co go trafiło. Najsłynniejsze pokerowe starcie w niepokerowym świecie. Para dam Seidela pobita przez strita z flopa Chana – profesjonalna pułapka na nieświadomą niczego ofiarę.

Chan był aktualnym mistrzem świata. Seidel był na swoim pierwszym wielkim turnieju. Pokonał 165 innych graczy, by dotrzeć do tego miejsca, do finałowego stołu, jako ostatni na polu walki z mistrzem. To był niesłychany wyczyn i początek zdumiewającej kariery Seidela.

Film stał się hitem na uniwersyteckich kampusach. Wszedł na ekrany pod koniec lat 90. i na początku kolejnej dekady wszystkie dzieciaki rozważały możliwość opłacania nauki z pokerowych wygranych. W tamtym czasie poker zupełnie mnie nie interesował – nie miałam pojęcia, co to jest strit, ani nie rozumiałam, dlaczego Chan „usidlił” z jego pomocą Seidela, i w ogóle niczego nie rozumiałam. To był dla mnie kompletnie obcy język, a ja nie miałam ochoty się go uczyć. Ale kiedy kilka lat później obejrzałam w końcu ten film, uderzyła mnie kwestia wypowiedziana przez Matta Damona, gdy kontemplował starcie Seidela i Chana: nie chodziło wcale o rozgrywanie kart, chodziło o rozgrywanie ludzi. Frazes, oczywiście, ale taki, który trafił w sedno moich zainteresowań, doskonale ujmując istotną część tego, co myślałam o świecie. To była psychologia. Samokontrola. Gotowość wyczekania na właściwy moment aż do samego końca, jak to zrobił Chan – przetrzymując na ręce najlepszy możliwy układ pokerowy tak spokojnie, że wywiódł w pole rywala, pozwalając mu myśleć, że jest górą, podczas gdy cały czas miał nad nim przewagę. Nie trzeba było wiedzieć, co to takiego strit, by dostrzec w tym pociągające, strategiczne piękno.

I oto stoi przede mną człowiek z filmu we własnej osobie: dzieciak, który stał się mistrzem. Jedna z chodzących legend pokerowego świata. A ja zamierzałam go przekonać, by zgodził się uczyć mnie pokera i poświęcił mi rok swojego życia – mimo że, z tego, co wiedziałam, nigdy wcześniej nie szkolił uczniów, a ja w przeszłości nigdy nie rozegrałam ani jednej partii pokera. Chciałam, żeby to Erik został moim nauczycielem i przygotował mnie do tych najważniejszych pokerowych zawodów o mistrzostwo świata – WSOP. Tych samych, które przed wielu laty mimowolnie uczyniły go pokerową legendą. W tej podróży miałam nadzieję nauczyć się, jak podejmować najlepsze możliwe decyzje, i to nie tylko przy pokerowym stole, ale także w codziennym życiu. Poprzez pokera pragnęłam okiełznać szczęście – dowiedzieć się, jak można dokonać właściwych zmian, nawet gdy układ kart zdaje się nie sprzyjać.

To miał być wyjątkowy rok. Uporządkowany. Pod kontrolą. Całkiem niezły. Miałam plan. Zamierzałam zwrócić się do Erika, żebyśmy stworzyli drużynę, po czym miałam wziąć udział w Main Evencie – największym w serii turniejów World Series of Poker. W końcu zaś chciałam to opisać.

Jeżeli chodzi o limit czasowy, to akurat była łatwa część. Rok to coś łatwo definiowalnego. Coś skończonego. Łatwo to sprzedać – ponieważ każdy potrafi wyobrazić sobie, że robi coś przez rok. Mój rok taki, mój rok owaki, rok na sprawdzenie się w nowej roli – to czytelny okres z określoną datą wygaśnięcia ważności. Nikt nie chce słuchać o trzech i pół roku starań i prób. Kto miałby na cokolwiek tyle czasu? Rok natomiast to czas, którym łatwiej zarządzać. Całkiem zgrabny okres. Rok to wygodne antidotum na życiowy bałagan.

Życie jednak ma własne pomysły. Plan się zmienia. Zarysy i szkice rozmywają się i zostają zastąpione przez coś zupełnie nieprzewidzianego. Człowiek planuje, a Bóg z tego żartuje. Cokolwiek bym myślała o Bogu, to równocześnie wierzę w istnienie przypadkowości. W zgiełku wszechświata, który telepie się swoim torem, nie dbając o nas, nasze plany, zamysły, pragnienia, motywacje i wszelkie działania. To zgiełk, który będzie istniał bez względu na to, co wybierzemy. Nieprzewidywalna zmienność. Losowość. Przypadek. Coś, czego nie jesteśmy zdolni kontrolować, niezależnie od tego, jak byśmy się starali. Ale czy można nas winić za to, że się staramy?

● ● ●

Próba zachowania równowagi wobec nieogarnionego spektrum szczęścia i kontroli w życiu, jakie wiedziemy, oraz decyzji, jakie podejmujemy, jest czymś, z czym zmagam się od wielu lat. Można chyba powiedzieć, że w dzieciństwie spotkało mnie największe szczęście na świecie: moi rodzice opuścili Związek Radziecki, otwierając przede mną świat niesłychanych możliwości, których w innym wypadku nigdy bym nie miała. Jako nastolatka wykorzystywałam maksymalnie mój potencjał zdolności, by jak najlepiej radzić sobie na studiach i stać się częścią pierwszego pokolenia w mojej rodzinie, które uzyskało dyplomy akademickie w Stanach Zjednoczonych. Gdy dorosłam, zapragnęłam rozstrzygnąć, w jak dużej mierze to, dokąd dotarłam, jest moją własną zasługą, a w jakim stopniu wynikiem zbiegu różnych przypadkowych okoliczności – podobnie jak wiele osób przede mną, chciałam wiedzieć, jaka część mojego życia jest moim własnym dziełem, a jaka rezultatem działania ślepego losu. Simone de Beauvoir w jednym z tomów autobiografii, Tout compte fait , tak pisała na temat własnego życia: „Wniknięcie do tej konkretnej komórki jajowej tego konkretnego plemnika, wraz z implikowanym przez to spotkaniem moich rodziców, a przedtem ich narodzinami oraz narodzinami wszystkich ich przodków, miało szansę wydarzenia się mniejszą niż jedna na setki milionów”. Taką rolę odgrywał przypadek w całej trajektorii jej istnienia. „Był to przypadek, całkowicie nieprzewidywalny przy obecnym stanie nauki, który sprawił, że przyszłam na świat jako kobieta. Od tego momentu, jak mi się zdaje, tysiąc różnych potencjalnych przyszłości mogło rozwinąć się z każdego pojedynczego momentu mojej przeszłości: mogłam zachorować albo przerwać studia; mogłam nie spotkać Sartre’a; mogło się zdarzyć dosłownie wszystko”. Jak w ogóle można mieć nadzieję na oddzielnie tego, co przypadkowe, od tego, co intencjonalne?

Była to kwestia przede wszystkim filozoficzna. Ja zaś usiłowałam zbadać ją najlepiej, jak potrafiłam. Poszłam na studia doktoranckie. I podniosłam na nich tę kwestię. Rozpoczęłam badania w tej dziedzinie. Zastanawiałam się, jak często tak naprawdę mamy nad czymś kontrolę. I jak wrażenie posiadania kontroli w sytuacjach, w których kluczową rolę odgrywa szczęście, wpływa na naszą zdolność decyzyjną. Jak ludzie reagują na niepewne sytuacje, gdy jednocześnie mają niekompletne informacje.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: