Zamach - Maciej Liziniewicz - ebook + książka

Zamach ebook

Maciej Liziniewicz

4,2

Opis

W grudniowe przedpołudnie na rynku w Wadowicach dochodzi do zamachu terrorystycznego, w którym ginie kilkanaście osób. Gdyby nie przypadkowy bohater, ofiar mogłoby być dużo więcej. Dla polskich służb rozpoczyna się wyścig z czasem. Kto stoi za zamachem? Czy należy się spodziewać kolejnych ataków? Oficerowie ABW szukający odpowiedzi na te pytania muszą się zmierzyć z nieznanym wrogiem, ale też z zagmatwanym światem polityki i walki o władzę. Nie spodziewają się, że wydarzenia kilku przedświątecznych dni zdecydują o czymś więcej niż tylko o ich karierach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (45 ocen)
20
14
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

sprawnie napisana, wartka akcja. siadłem i czytałem. i te niespodziewane zakończenie... a kulisy polityki czy pracy w służbach to tylko 10 procent tego jak jest, a wiem co piszę, 25 lat w służbie.polecam
10
AkademiaInternetu.pl

Całkiem niezła

Książka dziwna i nierówna: mocny, dobry początek, później nudne rozgrywki wewnątrz służb i przepychanki polityczne, by dojść do naprawdę dobrej i zaskakującej puenty. Maciej Dutko, www.evolu.pl
00
schumi86

Dobrze spędzony czas

wciągająca. intrygi polityczne, walka o stołki, a dopiero sprawy związane z krajem. polecam
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki NATALIA TWARDY
Koordynacja projektuPATRYK MŁYNEK
RedakcjaJACEK RING
KorektaIWONA HUCHLA, JOANNA RODKIEWICZ
Redakcja technicznaKRZYSZTOF CHODOROWSKI
Polish edition © Publicat S.A., Maciej Liziniewicz MMXXI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6162-8
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Fanatyzm jest jedyną siłą woli,

którą mogą osiągnąć także słabi i niepewni[1].

Friedrich Nietzsche

Śmierć nadjechała o wpół do dwunastej ciągnikiem siodłowym MAN. Zamieniła swoją kosę na twardy zderzak, pękające na ostre kawałki lampy i opony rozgniatające ciała na miazgę. Zjawiła się niespodziewanie w zimowe przedświąteczne południe, bez żadnej finezji i wzniosłości. Po prostu wbiła się w niczego nieświadomy tłum, gasząc kolejne istnienia z mechaniczną, nieustępliwą precyzją. Nie mogły się jej oprzeć wyciągane w przerażeniu wiotkie ramiona, miękkie torsy ani sparaliżowane strachem nogi. Nie odgonił jej straszliwy krzyk, jaki poniósł się nad rynkiem, ani też gwiazdy betlejemskie i migotliwe światełka. Objawiła się w całej swej zwyczajnej potworności, obnażając kości, jelita i tryskając krwią. Kto stanął na jej drodze, zginął. A całej tej rzezi przyglądały się ze straganów obojętne gipsowe aniołki.

Splątane trupy zmieszane z połamanymi deskami i gałęziami choinek z chrzęstem tarły o bruk, znacząc śnieg różnobarwnymi pasmami. Zbijały się w stertę, osłabiając impet pojazdu swym ostatecznym bezwładem. Aż w końcu, oplatając się wokół kół, wpychając pod podwozie i wisząc girlandami na masce, zwyciężyły. Śmierć musiała się zatrzymać. Nasycona potwornością swego dzieła, rozwiała się w mroźnym powietrzu, pozostawiając w samochodzie tego, który ją przyzwał. Nastała cisza.

Drzwi kabiny otworzyły się ze skrzypnięciem. Niepozorny, szczupły mężczyzna zeskoczył na ziemię. W ręku trzymał siekierę z żółtym styliskiem. Przez chwilę stał oniemiały na widok zbrodni, jakiej dokonał. Gdzieś tam, na dnie jego duszy, przerażenie zmieszało się z fascynacją. Nie było w tym jednak spodziewanej euforii, lecz jedynie mdły smak strachu. Zastygł, wodząc oczami po drgających ciałach. Znieruchomiał, aż do pierwszego jęku, który się uniósł nad rynkiem. Wówczas, wyrwany z letargu, skoczył jednym susem ku pełznącej wśród rumowiska dziewczynie w szarym płaszczu. Wznosząc ostrze, zakrzyknął piskliwym, nienaturalnym głosem:

– Allahu akbar!

Stal wbiła się w plecy ofiary z dziwnie głuchym, stłumionym mlaśnięciem. Rozległ się nieludzki, ostatni krzyk. Ciało zadrgało konwulsyjnie. Morderca szarpnął, próbując wyciągnąć narzędzie zbrodni, które uwięzło pomiędzy kośćmi. Nie udało się. Schylony, oparł stopę na grzbiecie zabitej i ponowił wysiłek. Siekiera wyciągana z rany nieprzyjemnie zgrzytnęła pomiędzy żebrami i kręgosłupem.

Wyprostowawszy się, morderca odetchnął i otarł czoło. Głodnym wzrokiem omiótł krwawą jatkę, szukając kolejnej ofiary. Wiedział, że czas jest jego wrogiem. Gdzieś w oddali wznosił się tężejący ludzki krzyk. Nieuchronny zwiastun nadchodzącego końca. Potem złowieszczo zawyły syreny radiowozów.

Rozbite szkło zachrzęściło pod wojskowymi butami zamachowca. W powietrzu, tuż przy jego ustach, uniósł się obłoczek gorącej pary przyspieszonego oddechu. Szedł wolno jak wilk podczas łowów. Aż do momentu gdy ujrzał nowy cel. Małego, może ośmioletniego chłopca w rozpiętej kurteczce, stojącego bezradnie pomiędzy tym, co jeszcze przed chwilą było bożonarodzeniowymi straganami. Zimny wiatr rozwiewał jego blond włosy, a okrągłe z przerażenia oczy wbite w człowieka z siekierą wyrażały strach i nieme błaganie o litość.

Mężczyzna przystanął, odsłaniając w złym uśmiechu rząd równych białych zębów. Tego właśnie pragnął! Najstraszliwszego akordu wieńczącego jego dzieło. Dziecka. Wstrząsającej ludzkimi uczuciami ofiary, która nie pozwoli już nigdy zapomnieć o sprawie, jakiej oddał swoją duszę.

Otarł rękawem nos i ruszył przed siebie. W myślach odmawiał modlitwę, wspominając swych braci i siostry ginących w Afganistanie, Syrii, Iraku, Libii i wszędzie tam, gdzie niewierni stawiali swoje brudne stopy. Teraz oni poznali przedsmak tego, co ich czeka. Wierzył w to, bo takich jak on było więcej. Gotowych poświęcić życie straceńców, na których kościach kiedyś powstanie na nowo kalifat. Boskie państwo ludzi żyjących tak, jak nakazał Prorok.

Unosił ramiona, szykując się do ostatniego ciosu. Znieruchomiały chłopczyk tylko wyciągnął rączki w nic nieznaczącej zasłonie. Nie krzyczał ani nie płakał. Głos uwiązł mu w gardle. Wiedział, że nadszedł jego koniec.

Wtedy zdarzył się cud. Nie objawił się boskim grzmotem ani świetlistym aniołem, lecz przybrał postać krępego, barczystego, ogolonego na łyso mężczyzny w wyświechtanej kurtce, który wybiegł z rumowiska z okrzykiem:

– Kuuuuurrrrrwwwwaaaaa! – Po czym runął na kata niczym huragan i rzucił go na pokryty zdeptanym śniegiem bruk.

Schlapana krwią siekiera z brzękiem uderzyła o kamienie. Zaskoczony zamachowiec upadł i skulił się, osłaniając głowę. Spróbował wstać, lecz nie zdołał. Zasypał go grad wściekłych kopnięć, zadawanych przez nogi w twardych zimowych butach. Uderzały bezlitośnie, łamiąc wszelki opór. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był wzniesiony na tle szarego nieba kawałek belki. Ze świstem spadał mu wprost na twarz przy akompaniamencie siarczystych przekleństw.

Zbrodniarz nie widział już, kiedy zjawili się inni. Wyłonili się jak duchy. Wciąż przerażeni, chwytając, co kto znalazł, dopadali do znieruchomiałego ciała, aby na nim wyładować całą swą złość i strach. Wrzeszcząc, okładali zwyrodnialca czym popadło. Z całej siły. Aż do końca. Na śmierć.

Policjanci, którzy nadbiegli z radiowozów, z trudem przepychali się przez tłum. Kiedy wreszcie się to udało, ich oczom ukazał się jedynie ochłap ludzkiego mięsa leżący pośród krwi i resztek odzieży. Blondwłosy chłopczyk stał pośród chaosu, z otwartymi ustami wpatrując się w spektakl, którego już nigdy nie zapomni. W przejaw ludzkiej nienawiści w całej swej pociągającej krasie. Dziecko z niemą fascynacją obserwowało rozgrywającą się scenę, a jego matka w tym czasie konała samotnie pod kołami ciężarówki.

ROZDZIAŁ I

Warszawa, 22 grudnia, godzina 8.00

Kiedy sygnał dzwonka windy oznajmił, że to już właściwe piętro, Bruno Gęsik po raz ostatni otarł pot z czoła. Odetchnął głęboko dwa razy i mocniej ścisnął trzymaną pod pachą niebieską teczkę. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie, a on wyszedł, zadzierając dumnie głowę i zaciskając usta.

Nie mógł dać po sobie poznać dręczącego go od wczoraj zdenerwowania. Nie przespał ani sekundy, wydając dziesiątki poleceń, czytając setki pism i odbierając nieskończoną liczbę telefonów. Wciąż przy tym się zastanawiał, kto i jakie poniesie konsekwencje tego, co się zdarzyło. W wyniku tej analizy niezmiennie dochodził do wniosku, że on. Utraci wszystko, co osiągnął, mozolnie pnąc się po szczeblach kariery, pochlebstwami zjednując sobie sympatię, przysługami wdzięczność, a dwuznacznymi komentarzami, czasem nawet subtelnymi donosikami, eliminując konkurentów do dyrektorskiego stołka.

W duchu zaklął szpetnie na myśl, że wszystko stało się zaledwie dwa lata przed osiągnięciem przez niego pełnej emerytalnej wysługi. Tak jakby los złośliwie zakpił z niego tuż przed metą. Nie tego oczekiwał, kiedy dostał w końcu upragnione stanowisko dyrektora pionu operacyjnego Agencji.

Sztywnym, niezgrabnym krokiem minął strażnika pilnującego drzwi gabinetu szefa ABW. Sierżant w galowym mundurze wstał, salutując mu, ale on nawet nie zwrócił na niego uwagi. Zresztą nigdy nie zwykł tego czynić. Podoficerowie ochrony byli za nisko w hierarchii służbowej, aby cokolwiek dla niego znaczyli.

W zacisznym sekretariacie strzegącym gabinetu szefa zasiadająca tu niczym Cerber wiekowa pani Jola zdawkowo odpowiedziała na przywitanie. Mocno umalowana, chuda, zasuszona kobieta była barometrem nastrojów kierownictwa. To z jej miny od niepamiętnych czasów liczni dyrektorzy starali się wyczytywać, co ich czeka i jak długo pozostaną jeszcze w łaskach najwyższego kierownictwa. Zmieniała się władza, lecz ona niezmiennie trwała na swym posterunku na przekór wszelkim politycznym zawieruchom. Teraz jej wąskie, pomarszczone usta pokryte krwistoczerwoną szminką nie wróżyły nic dobrego. Zresztą trudno byłoby się spodziewać czegoś innego. Nie po tym, co się stało. Nie po pełnych chaosu poprzednim dniu i nocy, podczas których wszyscy miotali się jak opętani. Co najgorsze, bez skutku.

Sekretarka, wskazując obite skórą masywne drzwi do gabinetu przełożonego, burknęła krótko i zupełnie bez szacunku:

– Proszę wejść. Czekają na pana.

Nic więcej, lecz to wystarczyło, aby po grzbiecie Gęsika przeszły ciarki, a pot na nowo skroplił mu się na skroniach. Przełykając ślinę, skinął głową. Nacisnął klamkę. Przymknął oczy, w duchu prosząc o litość Boga, w którego na co dzień nie wierzył. Nadchodził moment próby.

Kiedy znalazł się po drugiej stronie, uniósł powieki. Zdławionym głosem wydusił:

– Dzień dobry.

Miał pełną świadomość, że to przywitanie nie jest najwłaściwsze i brzmi w tej chwili niczym kpina.

Dzień dla kierownictwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zdecydowanie nie należał do dobrych. Był chyba najgorszy w całej, stosunkowo niezbyt długiej, historii tej instytucji.

Nikt nie odpowiedział na powitanie Gęsika. Zamiast tego Janusz Otrowicz, średniego wzrostu, szpakowaty doktor ekonomii, od kilku lat szef Agencji, wskazał wyraźnie wystraszonemu przybyszowi puste krzesło.

– Proszę siadać.

Gęsik skwapliwie wykonał polecenie, drżącą ręką kładąc przed sobą na stole przyniesioną teczkę. Tak bardzo zaschło mu w gardle, że bezwiednie z tęsknotą popatrzył na stojące w zasięgu ręki małe buteleczki z wodą mineralną. Były nieosiągalne, gdyż na przybyszu spoczął ciężki jak ołów wzrok szefa, jego pierwszego zastępcy pułkownika Roberta Kostrzewy oraz dyrektor Marii Mareckiej z pionu śledczego Agencji. Brunetki, o której mówiono po cichu w agencyjnych korytarzach, że jest równie jadowita, jak ograniczona, stąd najbardziej niebezpieczna dla ludzi uznanych przez nią za zagrożenie dla jej kariery. Przysadzisty dyrektor pionu operacyjnego nie znosił młodszej koleżanki po fachu, lecz od dawna musiał się do niej wdzięczyć, gdyż dobrze wiedział, kto za nią stoi i z kim prywatnie się przyjaźni. Była, jak mawiano po cichu, „nie do ruszenia” w aktualnym układzie politycznym. Wielu też wieszczyło jej świetlaną przyszłość, wiążąc z nią własne, skryte nadzieje na awans.

Otrowicz nie bawił się w zbędne wstępy. Opierając łokcie na blacie i zaplatając palce, przechylił się w stronę Gęsika.

– Za dwie godziny mam się stawić u premiera. Proszę mi więc powiedzieć, co wiemy. Krótko i zwięźle – polecił.

Zmierzył podwładnego surowym wzrokiem szaroniebieskich oczu tak, aż ciarki przeszły po plecach krępego pułkownika. Mina szefa ABW mówiła dosadnie, co sądzi o siedzącym przed nim otyłym i spoconym mężczyźnie, którego zrządzenie losu uczyniło nadzorcą kluczowej jednostki organizacyjnej Agencji. To przecież on i jego ludzie mieli zdobywać wyprzedzające informacje o wszelkich zagrożeniach dla bezpieczeństwa. Stać na straży porządku, po cichu odnajdować najdrobniejsze ślady złowrogich spisków, a potem je eliminować. Najwyraźniej jednak Gęsik nie umiał spełnić tych oczekiwań.

Zdenerwowany dyrektor grubymi palcami niezdarnie otworzył teczkę. Wyciągnął meldunek otrzymany z Krakowa. Wilgotne od potu opuszki nie ułatwiały sprawy. Założywszy na perkaty nos okulary, zaczął czytać:

– Wczorajszym o godzinie jedenastej trzydzieści ciągnik siodłowy marki MAN o numerach rejestracyjnych...

– Co mi tu pan...?! – przerwał mu gwałtownie przełożony, wskazując na stos leżących po jego prawej stronie gazet. – Chce mi pan złożyć sprawozdanie z doniesień prasowych?! Sam umiem czytać dzienniki! Do meritum! Kto to był? Kto za nim stoi?! Jakie ma pan tropy?! Co pan zrobił od wczoraj?! Jakie działania podjął pan w ostatnim miesiącu w związku z przesłaną w listopadzie informacją od Brytyjczyków o planowanej w Polsce serii zamachów?! I wreszcie... – zmrużył oczy we wściekłym grymasie – ...dlaczego to nic nie dało?!

Gęsik zadrżał, odkładając kartkę. Zamrugał i wystękał:

– Wiadomość od łącznika była ogólna. Kazałem rozesłać szyfrówki do wszystkich delegatur, polecając wzmożone rozpoznanie i zadaniowanie źródeł. Ludzie mieli szukać sygnałów...

– Sygnałów?! – Ręce szefa z łoskotem wylądowały na błyszczącym blacie stołu. – To mam powiedzieć premierowi?! Że wysłaliśmy jakieś tam szyfrówki?! To wszystko?!

– Nie było żadnej informacji...

– Bo rozpoznanie ma pan do kitu! To jest problem!

Otrowicz zerwał się z krzesła i przeszedł nerwowo kilka kroków tam i z powrotem. Ponownie kierując palec na gazety, wysyczał:

– Czytał pan?!

– Nie wszystko... – wyszeptał pękaty pułkownik, wbijając wzrok w błyszczący dębowy blat.

– Nie wszystko... – wycedził przez zęby przełożony i pochylił się nad stertą dzienników. Przerzucając kolejne kartki, zaczął: – „Agenci specjalnej troski”, „Gdzie była ABW?”, „Trzynaście ofiar śmiertelnych zamachu w Wadowicach”, „Papieskie miasto we krwi”, „Kolejny blamaż Agencji”, „Jesteśmy ślepi i głusi. Kto za to odpowiada?”, „Krwawe święta”, „Kto zniszczył polskie służby?” „Agencja w rozsypce”... – Uniósł wzrok. – Mam kontynuować?!

Gęsik nie odezwał się, jeszcze niżej spuszczając głowę.

Wciąż pochylony nad stołem zwierzchnik odetchnął głęboko. Choć jego czerwona twarz nadal wyrażała wściekłość, zmusił się do zachowania spokoju.

– Co pan wie? Proszę mówić bez ogródek. Nic?

Ściśnięte gardło ledwo pozwoliło zapytanemu wystękać:

– Niewiele. Ciężarówkę skradziono wczoraj rano z parkingu w Oświęcimiu...

– To już zreferowała nam pani Marecka! Przekazuje mi pan dane z policji?! Jest coś, czego oni jeszcze nie wiedzą?! Na przykład, kto to był?!

– Nie wiadomo...

– Więc nie pomyliłem się! Nic pan nie wie! Nic! Zupełnie nic! Jest pan jak dziecko we mgle! Bezużyteczny!

Szef z całej siły uderzył pięścią w blat stołu. Zabolało tak, że nie mógł powstrzymać się od przekleństwa. Krzywiąc się z bólu, wysapał:

– Zanim ja polecę, zdążę jeszcze pozwalniać was wszystkich! Dyscyplinarnie! Za niekompetencję!

Na dłuższą chwilę zapadła złowroga cisza. Gęsik bezmyślnie wpatrywał się w knykcie palców zaplecionych w nerwowym odruchu. Ze strachu zrobiło mu się niedobrze.

– Poczekaj. – Pułkownik Kostrzewa uniósł rękę. – Może niech pani podpułkownik Marecka skończy to, co mówiła.

Masując obolałą dłoń, Otrowicz przyzwalająco skinął głową. Ochłonął nieco i wiedział, że odrobinę się zagalopował. Obiecał sobie w myślach, że na rozliczenia przyjdzie czas później. Teraz trzeba było ratować się tym, co miał.

– Proszę – polecił sucho.

Chrząknąwszy, kobieta posłała złośliwe spojrzenie siedzącemu naprzeciw przerażonemu koledze i zaczęła:

– W Instytucie Ekspertyz Sądowych w Krakowie wykonano sekcję zwłok zabitego zamachowca. Nie mam jeszcze kopii protokołu, ale wiem nieoficjalnie, że był to mężczyzna około trzydziestu lat, najprawdopodobniej pochodzenia semickiego. Pełny rysopis i zdjęcia umieszczono w aktach. Brak znaków szczególnych. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów ani przedmiotów pozwalających na identyfikację. Tak samo nie znaleziono nic w ciężarówce ani jej pobliżu. Zdjęte zostały odciski palców i pobrane próbki DNA. Już sprawdziliśmy, że nie ma ich w naszych bazach. Tak samo w policyjnych. Pilnie poprosiliśmy naszych zagranicznych partnerów o pomoc, dołączając zdjęcie zamachowca. Ubrania, jakie miał na sobie, niczym się nie wyróżniają i są dostępne w całej Europie. Policja ściągnęła monitoring. Ludzie, których wysłałam wczoraj do Krakowa i Wadowic, mają do tego pełny dostęp. Poza tym mam kopię danych z GPS-u ciężarówki, ale od momentu kradzieży wskazują jedynie na drogę pomiędzy Oświęcimiem a Wadowicami. Kazałam zrobić analizę logowań wzdłuż trasy w korelacji czasowej do danych GPS-u. To mrówcza robota. Grzesiek... Dyrektor Rudecki – poprawiła się natychmiast – ze swoimi informatykami już mi w tym pomaga. Może uda się wyłuskać jakiś telefon.

– Dobrze. – Szef skinął głową. – Co z materiałami zabezpieczonymi z miejsca zdarzenia i zbieraniem dowodów?

– Prokuratura z Krakowa zleciła wszystko policji. Udało mi się wynegocjować nieoficjalnie możliwość wglądu przez nas, ale powinien to potwierdzić prokurator generalny. Do ustalenia jest, jak podzielimy się z policją analizą materiałów. Przypuszczam, że komendant główny będzie się upierał, aby dać nam jak najmniej. Już teraz twierdzą, że dla spójności analizy muszą badać wszystko sami.

– Ma pani stały kontakt z ludźmi w Wadowicach i Krakowie?

– Meldują mi natychmiast o wszystkim. Wysłałam tam swojego zastępcę, podpułkownika Łyńskiego. Poza tym w Krakowie jest też dyrektor Kraft z Katowic. Najlepiej się orientuje w terenie i ma odpowiednie kontakty. Kraków to przecież jego zamiejscówka.

– Właśnie. – Stojący wciąż Otrowicz ledwie się powstrzymał, żeby znów nie zakląć. – I do tego pewnie się przyczepią. Pismaki zakichane. Zmiany w delegaturach i stworzenie wydziałów zamiejscowych w dużych miastach wojewódzkich. Już niejeden poseł zawracał mi głowę w tej sprawie.

– Spokojnie – odezwał się znów zastępca szefa. – Tym akurat bym się nie martwił. To decyzja premiera, chociaż na nasz wniosek. Tak naprawdę wszyscy wiedzą, że to był pomysł, a właściwie polecenie, ministra Biaseckiego. W razie czego nie będziemy z tym sami.

– Chyba że zrobią ze mnie kozła ofiarnego – fuknął Otrowicz, siadając na krześle. Po chwili się poprawił, wodząc wzrokiem po zebranych: – Z nas zrobią.

– Dlatego musimy trzymać się razem – skwitował Kostrzewa. Popatrzył na Gęsika. – Takich sygnałów, jak od Brytyjczyków, mieliśmy w ciągu ostatnich pięciu lat przynajmniej kilkanaście. Nigdy nic się nie działo. Wobec braku precyzji Angoli trudno o jakieś konkretne działania. Bo co niby wiemy z listopadowego pisma? – Sięgnął po leżącą przed nim kserokopię i poprawił okulary. – Z niepotwierdzonych informacji MI6 wynika, że pod koniec bieżącego roku planowana jest seria zamachów terrorystycznych na terenie Polski. Za ich realizację odpowiedzialne mają być osoby sympatyzujące z dawnym Państwem Islamskim, przebywające obecnie na terenie Europy. – Uniósł wzrok, pytając retorycznie: – I co to niby znaczy? Że gdzieś, nie wiadomo konkretnie gdzie, ktoś, nie wiadomo kto, zamierza zrobić coś złego w jakiś bliżej nieokreślony sposób. Nic więcej. To jak szukanie igły w stogu siana.

Gęsik spojrzał z wdzięcznością na Kostrzewę. Zastępca szefa od lat był jego patronem, lecz teraz mógłby go poświęcić, przyłączając się do chóralnej krytyki spadającej od wczoraj na podwładnego. Nie zrobił tego, co wystraszony pułkownik odczytał jako szansę przetrwania na dyrektorskim stołku. Był jeszcze najwyraźniej potrzebny. To dodało mu nieco otuchy.

Trzymając wciąż kartkę w ręce, brunet z wąsikiem kontynuował:

– Teraz najważniejsze to nie dać się wyrzucić ze śledztwa. Sądzę, że minister Biasecki na to nie pozwoli. Przynajmniej na razie. Policja już zaanektowała większość działań w sprawie dla siebie, ale musimy trochę przystopować pana komendanta. Najpierw jednak trzeba nieco ułagodzić premiera.

– Co proponujesz? – zapytał rzeczowo szef.

– Bruno... – Machnięciem głowy dał znak Gęsikowi. Ten skwapliwie pochwycił to koło ratunkowe, wyciągając kolejną kartkę z niebieskiej teczki.

– W tym roku przeprowadzone zostało szkolenie z zakresu bezpieczeństwa antyterrorystycznego władz samorządowych i powiatowych w Wadowicach. Tak samo przeszkoleni zostali policjanci z komendy wojewódzkiej w Krakowie i powiatowej w Wadowicach. Dostali pełne materiały dydaktyczne o symptomach zagrożenia terrorystycznego. Poza tym komenda główna otrzymała od nas od razu informację o zagrożeniu, jaką przesłali nam Brytyjczycy. Jak to procedowano... – uniósł na chwilę wzrok – ...nie wiadomo. Ale znając realia, pewnie wcale. Zwykle nic z tym nie robią. Ponadto przy okazji Katolickiego Tygodnia Młodzieży przeszkoleni zostali przez nas pracownicy firm ochroniarskich, w tym również tej, która odpowiadała za bezpieczeństwo kiermaszu świątecznego tam, gdzie doszło do zamachu.

– I co z tego? – Szef prychnął wzgardliwie.

Zamiast dyrektora z wyjaśnieniem pospieszył zastępca Otrowicza:

– To, że kupujemy sobie czas i nieco hamujemy policję. Zrobiliśmy wszystko, by uczulić lokalne władze i służby na zagrożenie. Jak oni z tego skorzystali? Gdzie były betonowe zapory? Jak policja zabezpieczyła drogi dojazdowe? Jakie zadania i zakres obowiązków miała ochrona kiermaszu? Dlaczego nikt nie zareagował bezpośrednio po ataku?

– Rozumiem. – Siedzący u szczytu stołu konferencyjnego szpakowaty mężczyzna skinął głową. – Co dalej?

– Wczoraj kazałeś ściągać ludzi z urlopów. Dziś wydam polecenie, żeby wszystkie siły i środki przesunąć do tej sprawy. Nie liczy się nic innego. Nie możemy dopuścić, żeby to się powtórzyło. Jeśli ponownie dojdzie do ataku, to... – Kostrzewa zawiesił na sekundę głos – ...będziemy skończeni. Zlinczują nas publicznie i nikt nie stanie w naszej obronie. Na razie jednak odpowiedzialność jest, mówiąc wprost, rozmyta. Jest nas za mało, żebyśmy mogli być wszędzie. Ustawa nakłada na nas za dużo zadań. Jesteśmy niedofinansowani. Zresztą... – machnął lekko ręką – ...dobrze wiesz, co trzeba przypomnieć premierowi. Kto w zeszłym roku obciął nam budżet, bo brakowało mu na wydatki socjalne, jakże istotne przed wyborami? To wszystko ma swoje konsekwencje. Jest jeszcze sporo argumentów na naszą obronę. Może się zdarzyć, że ktoś o tym napisze w jakimś dzienniku... – Znacząco zmrużył oczy.

– Bronią się winni – skwitował z goryczą szef.

– W tej sprawie akurat nie ma niewinnych. Jest policja, straż graniczna, CBŚ, wywiad, służby wojskowe. Wszyscy będą się tłumaczyć. Nie tylko my.

– Cholera! – mruknął pod nosem Otrowicz. – Ale to ja zaraz będę świecił oczami przed premierem.

– Na komisję do Sejmu idziemy razem. Nie moja wina, że do kancelarii wezwali tylko ciebie. Ale posłuchaj dalej. – Zastępca szefa dał znak Gęsikowi.

Ten, opanowanym już głosem, zaczął referować:

– Wczoraj posłałem ludzi do Krakowa i Wadowic. Nadzoruje ich, tak jak u pani Mareckiej... – zerknął wymownie na milczącą kobietę – ...mój zastępca, podpułkownik Marek Nowecki. Dawniej pracował w tamtejszej delegaturze, przed jej reformą. – Głos Gęsika nieco zadrżał. Zaraz jednak znów nabrał mocniejszego tonu. – Zna teren i ludzi, nawet może aktywować dawne źródła. Pułkownik Kraft z Katowic dostał polecenie od szefa Roberta... – odruchowo spojrzał na pierwszego zastępcę – ...aby dać mu natychmiast wszystko, czego tylko będzie potrzebował. Przyspieszymy procedury dotyczące działań operacyjnych. Już jestem umówiony z dyrektorami innych pionów, że nasze sprawy mają priorytet. Sprawdzimy każde miejsce, każdego cudzoziemca, każdy podejrzany sygnał. Kazałem zebrać informacje o wszystkich kiermaszach i targach przedświątecznych w całej Polsce i do dzisiejszego wieczoru mam otrzymać sprawozdania. Gdzie będzie trzeba, wystąpimy z wnioskami o ich odwołanie. Dodatkowo wyczulimy ochrony hipermarketów i innych dużych obiektów użyteczności publicznej. Problem jest z kościołami, bo idą święta, a w Wigilię, wiadomo, pasterka. Na to nie mamy wpływu, ale policja musi to jakoś zabezpieczyć. Możemy wskazać im miejsca najbardziej newralgiczne. Dyrektorzy delegatur mają mi przysłać informację, jak wygląda współpraca z komendantami wojewódzkimi policji. W tym zakresie... – uniósł głowę, po raz pierwszy spoglądając wprost w oczy szefa – ...przydałaby się wyraźna dyspozycja ministra Biaseckiego, bo różnie to bywa. To samo ze strażą graniczną. Podejrzewam, że sygnałów o zagrożeniu będą teraz setki i sami nie zdołamy tego wszystkiego ogarnąć. Już dziś rano miałem na biurku trzydzieści notatek oficera dyżurnego powiadamiających o nietypowo zachowujących się Arabach. Przypuszczam, że w delegaturach jest podobnie.

– Jednym słowem, chaos. – Szef prychnął, kręcąc z niesmakiem głową.

– To nic niezwykłego w tych okolicznościach – powiedział uspokajająco Kostrzewa. – Na razie musimy zapanować nad tym, co jest u nas, w środku. Na szczęście sprawa koordynacji działań pomiędzy służbami to prerogatywa ministra. Pewnie powoła jakiś zespół międzyresortowy, jak wróci z Wadowic.

– Dobrze. – Otrowicz skinął dłonią. – Coś jeszcze, pułkowniku Gęsik? Jak współpraca z partnerami z zagranicy?

– Poszły pilne pytania o tego zamachowca i ewentualne informacje o kolejnych zagrożeniach. Na razie nie mamy odpowiedzi. Dodatkowo ambasada amerykańska poinformowała, że może nas wspomóc łącznik CIA. Za jego pośrednictwem, bez zbędnych formalności, moglibyśmy na bieżąco konsultować się z Langley. O to samo możemy się zwrócić do Izraelczyków, Niemców, Francuzów i oczywiście Anglików, bo to stamtąd przyszła w listopadzie wiadomość. Zresztą... – dyrektor postanowił wprost wyrazić niebezpieczną myśl – ...trudno powiedzieć, czy jest jakikolwiek związek między pismem od brytyjskiego łącznika i tym, co się stało w Wadowicach. Mam tu przed sobą cztery takie informacje z ostatnich dwóch lat, niemal o tej samej treści, z których nic nie wynikało. To może być zupełnie przypadkowa koincydencja zdarzeń.

– To mam powiedzieć premierowi? – Otrowicz uniósł brwi, a jego oczy znów niebezpiecznie błysnęły.

– Najlepiej na razie nic nie mówić na ten temat – pospieszył z pomocą protegowanemu zastępca szefa. – Dopóki nie zyskamy pewności, nie możemy łączyć tych kwestii. Premier wie o tamtej wiadomości, bo przecież sam zdecydował, aby nie ogłaszać alertu terrorystycznego przed świętami. Ludzie mieli się czuć bezpiecznie. Nie sądzę wobec tego, aby w jakiś szczególny sposób chciał użyć tego argumentu przeciw nam. Dla niego to też drażliwy temat.

Zmieszany Otrowicz zerknął wymownie na Marecką. Pułkownik Kostrzewa tylko się uśmiechnął, rozumiejąc obawy przełożonego.

Pani dyrektor należała do osób ambitnych, stąd różnie mogła wykorzystać usłyszane z ust kierownictwa słowa. Jej kontakty były niebezpieczne, a długi język groźny. Ale i na nią znalazły się cugle w postaci kilku dokumentów w szafie wiceszefa Agencji. Dobrze o tym wiedziała, choć mimo wszystko nie ustawała w knowaniach. Stanowisko w ścisłym kierownictwie ABW wydawało się teraz żądnej władzy brunetce na wyciągnięcie ręki.

Kobiecie trudno przychodziło odnaleźć się w niechętnym męskim świecie służb. Czasami musiała być twardsza i bardziej bezwzględna od swoich kolegów. Mareckiej ułatwiał to jednak fakt, że spiskowanie nie kolidowało z cechami jej wyrachowanego charakteru. Wręcz przeciwnie. Od dziecka nauczona walczyć o swoje przez surowego ojca, niespełnionego trenera piłki nożnej, rywalizację miała we krwi. W połączeniu z nienasyconą ambicją prawniczki tworzyło to iście piekielną mieszankę, z czego zdawali sobie sprawę obydwaj jej przełożeni. Mogła być nieobliczalna, wietrząc w obecnej sytuacji szansę dla siebie.

Szef ABW westchnął, spoglądając na zegarek. Zobaczył kątem oka tytuł na pierwszej stronie brukowca i mruknął z przekąsem:

– No i tego nam jeszcze brakowało. „Przypadkowy bohater. Czy służby muszą zastępować zwykli ludzie?” Mają używanie, hieny.

Pierwszy zastępca pokiwał głową. Powoli przejechał palcami po brodzie i zmrużył oczy.

– W sumie to dobrze, że tak się stało. Gdyby zamachowiec zabił tego chłopca, wtedy naprawdę byłoby źle. Widziałeś nagranie?

– Tak. – Otrowicz skinął głową. – Telewizje puszczają je na okrągło. Swoją drogą, to ciekawe, skąd mieli materiał z miejskiego monitoringu. Biasecki podobno jest wściekły. – Westchnął i machnął ręką. – Ale to nie nasza sprawa. – Uniósł wzrok. – Przy okazji, co to za człowiek ten, jak piszą, „przypadkowy bohater”? Jak się nazywa? W gazetach nie ma nic na ten temat. Wciąż trzymają go w prokuraturze?

– Miejscowy – pospieszył z wyjaśnieniem Gęsik, zadowolony, że coś jednak wie. – Sebastian Gil, lat dwadzieścia sześć, kawaler. Przyjechał do rodziny, konkretnie do matki, na święta. Pracuje jako budowlaniec w Edynburgu. Prosty chłopak po zawodówce. Ojciec nie żyje, matka emerytka. Dostaliśmy kopię notatki z policji. Był na zakupach przedświątecznych, kiedy to się stało. Zobaczył tego chłopca i niewiele myśląc, rzucił się na ratunek. W zasadzie nie ma w tej notatce nic więcej. Wczoraj w nocy Gil był na badaniach w szpitalu, a dzisiaj od świtu siedzi w prokuraturze. Sprawdzony. Prócz jakichś tam drobiazgów z dzieciństwa, typu szkolne kradzieże, za które dostał kuratora, czysty. U Anglików też żadnych przestępstw ani wykroczeń. Miał co prawda parę lat temu problem z pozwoleniem na pracę w Wielkiej Brytanii, ale wszystko zostało wyprostowane. Zatrudniony legalnie, płaci podatki, do Polski przyjeżdża regularnie na Wielkanoc i Boże Narodzenie.

– No to mamy celebrytę. – Z tonu szefa łatwo było wywnioskować, co sądzi o nowej gwieździe mediów.

– Przynajmniej na chwilę odciąga trochę uwagi od nas.

Spostrzeżenie Kostrzewy było nad wyraz trafne, co musiał w duchu przyznać jego przełożony.

Rzeczywiście, młody emigrant zajął poczesne miejsce w doniesieniach prasowych. W tym sensie był przydatny dla służb. Zresztą nie tylko dla nich. Już od rana słychać było z głośników radia i telewizji mizdrzenie się do niego polityków wszystkich możliwych opcji. Każdy chciał ogrzać się w blasku przelotnej chwały wobec zbliżających się jesienią wyborów. Należało się spodziewać, że prawdziwy cyrk z bohaterem dopiero się zacznie. Wyglądało bowiem na to, że stanie się czyjąś przedwyborczą maskotką, wciągnięty w wir politycznej rozgrywki, najpewniej wbrew swej woli i zdolnościom. Kiedy zaś wyczerpie się jego atrakcyjność, zostanie bez sentymentów wyrzucony na śmietnik historii, tak jak wielu wcześniejszych, jednodniowych bohaterów. Prawa walki o władzę zawsze bezwzględnie traktowały tych, którzy ich nie pojmowali.

Znów na dłuższą chwilę zapadła cisza. Otrowicz powoli ułożył gazety w równy stosik, znajdując w tym zajęciu nieco uspokojenia. Wczorajsze krótkie spotkanie z premierem nie napawało go optymizmem. Przed podwładnymi musiał jednak ukryć to, co naprawdę usłyszał. Schwytanie terrorysty było dla niego jak „być albo nie być” w służbach. Ba! W polityce w ogóle. A jeszcze tydzień wcześniej minister Biasecki sugerował mu możliwość objęcia po wyborach teki wiceministra. Przy wsparciu przyjaciół dyrektor Mareckiej, marzącej o awansie na zastępcę szefa ABW, wydawało się to Otrowiczowi tak bliskie. Teraz jego nadzieje runęły jak domek z kart.

Fortuna okazała się bardzo zmienna. Dotąd szefowanie Agencji było całkiem przyjemnym i dobrym dla kariery zajęciem. Poza kilkoma drobnymi wpadkami nic nie zakłócało tej nieźle płatnej monotonii. Otrowicz przyzwyczaił się już do otaczającej go czołobitności. Trudno byłoby mu nagle z niej zrezygnować. Wzdragał się na myśl o powrocie do szarej, uczelnianej codzienności.

Unosząc wzrok, westchnął ciężko. Nieznacznym ruchem dłoni wskazując na Kostrzewę, mruknął:

– Trzymaj rękę na pulsie i melduj mi natychmiast o wszystkim. Będę pod telefonem. A od pana... – spojrzał na Gęsika – ...oczekuję po moim powrocie od premiera pełnego pisemnego planu działania. Krótko i zwięźle, ale ze szczegółami, kto i za co odpowiada. Proszę w tej sprawie konsultować się z podpułkownik Marecką. Zrozumiano?

– Tak jest. – Dyrektor skwapliwie skinął głową, choć bardzo nie w smak była mu perspektywa współpracy z panią Marią. Już widział na jej ustach jadowity uśmieszek, za którym kryła się nieskrywana niechęć. Zapowiadała się kolejna odsłona trwającej od kilku miesięcy podjazdowej wojny o wpływy. Dopóki widziała w nim rywala, musiał się liczyć z tym, że będzie mu dokuczać. Na szczęście Kostrzewa otaczał go dotąd opieką. Wszystko jednak mogło się teraz zmienić.

Szef nabrał powietrza w płuca, szykując się, by powiedzieć coś jeszcze. Przeszkodził mu nagły dzwonek telefonu. Zobaczywszy na wyświetlaczu numer sekretariatu, podniósł słuchawkę i rzucił z irytacją:

– O co chodzi, pani Jolu?! Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać! – Zmarszczył brwi. Po chwili mruknął: – Dobrze, niech wejdzie.

Zanim zdążył odłożyć słuchawkę, w wejściu pojawił się dyrektor Rudecki.

Ubrany w wymięty garnitur, rozczochrany, z wyraźnymi oznakami niewyspania na jeszcze młodej twarzy. Dysząc ciężko jak po biegu, który najpewniej odbył przez długie korytarze gmaszyska na Rakowieckiej, nawet nie witając się, wysapał:

– Szefie, jest!

– Co jest?! – Zdenerwowany Otrowicz aż uniósł się nad stołem. Poczuł cień nadziei. Właśnie tego było mu trzeba przed wizytą u premiera.

– Telefon!

– Jaki telefon?! – W głosie przełożonego wyraźnie zabrzmiała irytacja.

– Wyłuskaliśmy numer, którym mógł się posługiwać zamachowiec z Wadowic! – wyjaśnił prędko stojący mężczyzna.

Choć przez głowę szefa Agencji przeleciało tysiąc pytań, jedno było najważniejsze:

– Policja go ma?!

– Nie... – Oddech Rudeckiego się uspokajał. – Chyba nie... Jest u nich mój człowiek i nic mi nie przekazał.

Na twarzy Otrowicza po raz pierwszy od wczoraj pojawił się lekki uśmiech. Wskazując na jedno z krzeseł, powiedział:

– Niech pan siada, dyrektorze, i opowiada wszystko po kolei. Oby miał pan rację.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPIS

[1] Friedrich Nietzsche, Ecce Homo, tłum. Leopold Staff, Warszawa 1912.
.