Plaża zbawionych - ks. Andrzej Draguła  - ebook

Plaża zbawionych ebook

ks. Andrzej Draguła

3,0

Opis

Niebo all inclusive

Wczasy jako przedsmak nieba, a plaża jako zapowiedź sądu ostatecznego? Czas wolny, spokój i odpoczynek? Te słowa brzmią jak coś nierzeczywistego. Współczesny człowiek nie umie odpoczywać. Wiecznie zagoniony z trudem odrywa myśli od pracy, kłopotów i codziennych stresów. A przecież Jezus mówi, by powierzyć Mu wszystkie zmartwienia, lęki i sprawy, które nas przerastają. Zachęca, by stanąć przed Nim w prawdzie i „nagości”, złapać oddech i żyć w pełni. 

Komentarze do Pisma Świętego ks. Andrzeja Draguły to znakomita diagnoza współczesnego świata i człowieka, to także słowa, które mają moc i prowadzą do działania. Nie wahajmy się. Plaża zbawionych jest na wyciągnięcie ręki.

Urlop, wczasy all inclusive i plaża w ofercie last minute. Czy one mówią nam coś o rzeczach ostatecznych? Ksiądz Janusz St. Pasierb pisał: «Ludzie wakacyjni są inni niż ludzie całoroczni. Dlatego myślę, że wczasy są jakąś zapowiedzią, a zarazem eksperymentalnym dowodem na to, że zbawienie jest możliwe. Spodziewam się, że coś z wakacyjnej ciszy, oczywiście w ogromnym powiększeniu, będzie w niebie» (Czas otwarty). Czy w końcu nie modlimy się o «wieczny odpoczynek»?

Andrzej Draguła, ur. 1966 r. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, dr hab. teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, kierownik Katedry Teologii Praktycznej w Instytucie Nauk Teologicznych US, członek Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk w kadencji 2018–2020 oraz 2020–2023, wykładowca na Papieskim Wydziale Teologicznym we Wrocławiu oraz w Akademii Katolickiej w Warszawie. Uprawia teologię pastoralną w perspektywie kulturowej, zajmuje się związkami między teologią a kulturą oraz werbalną i ikoniczną komunikacją religijną. Jego zainteresowania rozciągają się od historii kaznodziejstwa, poprzez zagadnienia teologii obrazu w kontekście przemian technologicznych i kulturowych, po badania nad językiem religijnym, liturgią jako rytuałem oraz sposobami obecności religii w przestrzeni publicznej. Opublikował dotychczas: Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji (2010); Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą (2012); Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem (2013); Emaus. Tajemnice dnia ósmego (2015); Czy Bóg nas kusi? 55 pytań o wiarę (2015), Słowo, które przenika. Kazania dla każdego (2018) oraz Kościół na rynku. Eseje pastoralne (2020). Laureat Nagrody Dziennikarskiej „Ślad” im. bp. Jana Chrapka w 2018 r. Mieszka w Zielonej Górze.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ludzie pierwsi i ostatni

Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

Rdz 3,9–15.20Łk 1,26–38

Jeżdżąc samochodem, słucham radia. Ostatnio trafiłem na rozmowę z młodym polskim reżyserem filmów animowanych, Tomaszem Popakulem, którego nazwisko było mi dotąd nieznane. Opowiadał o swoim filmie Czerń – miał zostać zaprezentowany na kolejnym festiwalu, z dużą szansą na nagrodę; reżyser ma tych nagród na koncie już wiele. Animacja powstała w Japonii i została opatrzona japońskimi dialogami – co ważne, bo właśnie ten kraj to pierwsza ofiara tego cywilizacyjnego grzechu, jakim było wykorzystanie energii jądrowej do zagłady ludzi. Filmu nie widziałem, streszczając fabułę, opieram się więc tylko na tym, co powiedział w wywiadzie reżyser. Dwoje japońskich kosmonautów – kobieta i mężczyzna, zamkniętych na statku kosmicznym, który dryfuje na orbicie okołoziemskiej, traci kontakt z Ziemią, gdzie właśnie zaczyna się ostateczny, apokaliptyczny kataklizm nuklearny. Ziemia dobiega swoich dni. Wszystko, co owi kosmonauci mogą teraz zrobić, to oglądać grzyby atomowe wyrastające na powierzchni planety. Po orbicie ziemskiej dryfują „ostatni ludzie”. Jak powiedział sam reżyser, są „odwrotnością Adam i Ewy. Tak jak byli pierwsi ludzie, ci być może są ostatni”01.

Ten obraz „ostatnich ludzi” mnie nie opuszcza i siłą rzeczy – przez kontrast – kojarzy mi się z rajem i pierwszymi ludźmi. W czytaniu na Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny spotykamy ich, gdy Adam zjadł już owoc z drzewa zakazanego, a więc po upadku. Ci „ostatni ludzie” z japońskiej stacji kosmicznej są świadkami tego, co jest dalekim skutkiem owego pierwszego upadku, nazywanego przez nas grzechem ­pierworodnym, są ­świadkami tego, do czego on doprowadził.

Podczas dyskusji po jednej z konferencji, której tematem była przyszłość człowieka coraz bardziej uwikłanego w technologię, ks. bp Paweł Socha powiedział, że to wszystko to „doskonalenie grzechu”. Daleki jestem od tak generalnej konkluzji: że wszystko, cała technologia, cały rozwój cywilizacyjny to „doskonalenie grzechu”, ale trudno zaprzeczyć, że to wskutek działań człowieka grzech się „udoskonala”. Przecież skutkiem właśnie rozwoju technologii jest to, że kradniemy więcej, zabijamy okrutniej i precyzyjniej, zdradzamy bardziej przemyślnie, kłamiemy w bardziej zawoalowany sposób, dokonujemy samozagłady bardziej wyszukanymi metodami, o czym przekonywał nas wiek XX i chyba niewiele się z tej lekcji historii nauczyliśmy.

„Miał być lepszy od zeszłych nasz XX wiek” – pisała Szymborska. I nie zanosi się, by lepszy był ten, który się już zaczął – XXI. „Bóg miał nareszcie uwierzyć w człowieka / dobrego i silnego, / ale dobry i silny / to ciągle jeszcze dwóch ludzi”02. A temu silnemu wciąż bliżej do zła niż do dobra. Wracając z pielgrzymki do Birmy i Bangladeszu, papież Franciszek powiedział: „jesteśmy na granicy legalności posiadania, użycia broni nuklearnej, bo dzisiaj przy tym tak wyrafinowanym arsenale nuklearnym istnieje ryzyko zniszczenia ludzkości lub przynajmniej jej części”03. Świat nigdy nie był tak blisko samozagłady. Udoskonaliliśmy grzech. I wciąż go udoskonalamy.

To w kontekście takiej kondycji świata i nas samych Kościół stawia nam przed oczami obraz Maryi Niepokalanie Poczętej. Mówienie o tej niezwykłej kobiecie – Marii z Nazaretu, która została poczęta bez grzechu i – co więcej – mimo narodzenia dziecka, pozostała dziewicą, nie jest łatwe. Już sama terminologia związana z Matką Bożą nie jest prosta do przyswojenia. Sformułowany w 1854 roku dogmat głosi, że Maryja „została zachowana jako nietknięta od wszelkiej zmazy grzechu pierworodnego”. Przymiotnik „niepokalana”, którego używamy do opisu Jej stanu, dzisiaj jest archaiczny i chyba pojawia się tylko w odniesieniu do Matki Bożej. Poza tym wywołuje on raczej uśmiech i zażenowanie, dalekie od zrozumienia. Takie słowa jak „kalać” – a od tego przecież pochodzi słowo „niepokalana” – czy „zmaza grzechu” są nam dalekie i brzmią obco. Kto z nas używa słowa „zmaza”?

A co nam mówi dogmat? Że – z jednej strony – Maryja jest kobietą jak wszystkie kobiety i człowiekiem jak wszyscy ludzie. Ale – z drugiej strony – nosi w sobie inność, ponieważ urodziła się bez skazy, z którą rodzimy się wszyscy. Urodziła się bez skłonności do grzechu. I właśnie dlatego – mimo że porodzi syna – będzie mogła pozostać dziewicą. I właśnie dlatego – mimo że miała śmiertelne i cierpiące ciało – będzie mogła z ciałem i duszą po swej śmierci zostać wzięta do nieba. Bo jest – jak mówi dzisiaj do niej anioł – „pełna łaski” (Łk 1,28), łaską wypełniona – chciałoby się powiedzieć – po brzegi, tak że nie ma miejsca na grzech i jego skutki.

Kim więc jest Maryja Niepokalanie Poczęta? Jest – jeśli można tak powiedzieć – „wspomnieniem z raju”. Jest przypomnieniem tego, jakim był człowiek, zanim upadł, zanim zaczął doskonalić grzech. A był to człowiek, który żył w doskonałej harmonii duszy i ciała, nietargany namiętnościami, niepoddany jeszcze złu. Kościół daje nam Niepokalaną nie tylko jako „wspomnienie” z raju, ale także jako przypomnienie tego, jaka jest prawdziwa norma człowieczeństwa. To nie Ona, nie Maryja jest „inna” od nas wszystkich. To my jesteśmy „inni” od Niej. Ona jest wzorem człowieczeństwa przypomnianym nam przez Boga. To Ona podpowiada nam, jak być bardziej człowiekiem.

Błogosławiony Pius IX ogłosił dogmat o Niepokalanym Poczęciu w roku 1854, a już cztery lata później, w święto Zwiastowania, Maryja objawiła się Bernadetcie Soubirous w nikomu jeszcze wtedy nieznanej, niewielkiej miejscowości na południu Francji – Lourdes. „Ja jestem Niepokalane Poczęcie” – tymi słowami Matka Boża przedstawiła się św. Bernadetcie na jej ponawiane czterokrotnie pytanie „o imię Pani”. Ksiądz Janusz St. Pasierb tak pisał o Lourdes – wielkim sanktuarium Niepokalanej: „Posłannictwo Lourdes jest zwrócone bardziej do zdrowych niż do chorych. […] Chorych jest tu w gruncie rzeczy niewielu – zaledwie 1,5% przybywających, i chyba bardziej niż o nich idzie tutaj o fizycznie zdrowych, których ta nieliczna garstka ambasadorów cierpienia i nędzy, mniejszych i większych od swoich klęsk, milcząc, uczy. Największe cuda Lourdes są niewidzialne. Dla mnie największym cudem Lourdes jest to, że nie ma tam samobójstw z rozpaczy, że ludzie wracają stamtąd z odwagą, która pozwala dalej żyć z chorobą, cierpieć i umierać jak człowiekowi przystoi”04. Tam odzyskuje się człowieczeństwo. I to jest największy cud Lourdes.

Nasz świat niekoniecznie skazany jest na „ostatnich ludzi”, z wysokości kosmosu oglądających ostateczną zagładę ludzkości. Są na tej ziemi miejsca, którym bliżej do raju, miejsca, które o nim przypominają. Tam rodzą się „pierwsi ludzie”. To nie muszą być sanktuaria. To mogą być nasze domy, parafie, wspólnoty, miejsca pracy, życia i mijania się. Miejsca, gdzie spotykamy ludzi: przyjaciół i wrogów, swoich i obcych, bliskich i dalekich, tutejszych i przybyszów, każdego człowieka. Nie trzeba wiele. W pierwszą niedzielę adwentu Kościół modli się: „abyśmy przez dobre uczynki przygotowali się na spotkanie przychodzącego Chrystusa”. Owe „dobre uczynki” (bona opera) to nie tylko to, co ksiądz zwykł zadawać za pokutę dzieciom. Nie chodzi o przeprowadzanie staruszek przez jezdnię. Chodzi o coś więcej. Chodzi o dobre czyny, chodzi o dobroć naszych czynów. Nie trzeba zbyt wiele, by ocalić świat, i nie trzeba zbyt wiele, aby bliżej nam było do pierwszych niż do „ostatnich” ludzi. Wystarczy doskonalić dobro, a nie zło.

8 grudnia 2017

01  Czerń, scen. i reż. T. Popakul, Polska, Japonia 2016, 14’.

02 W. Szymborska, Schyłek wieku, „Więź” 1996, nr 10.

03 Franciszek, https://papiez.wiara.pl/doc/4354364.Konferencja-prasowa-w-samolocie (dostęp: 5.12.2017).

04 J.St. Pasierb, Czas otwarty, Poznań–Warszawa 1972, s. 171.

O Bogu, który dla nas stał się krótki

Uroczystość Narodzenia Pańskiego

Iz 52,7–10Hbr 1,1–6Łk 2,15–20J 1,1–18

W adhortacji apostolskiej Verbum Domini (Słowo Pana) papież Benedykt XVI przywołuje sięgającą ojców Kościoła tradycję, która ukuła sugestywne wyrażenie na opisanie narodzenia Syna Bożego: „Słowo stało się krótkie”05. Jak tłumaczy papież, ojcowie Kościoła znajdowali te słowa w greckim tłumaczeniu Starego Testamentu, którym się posługiwali (por. Iz 10,23 LXX). A brzmiały one: „Bóg krótkim uczynił swe słowo, skrócił je”. (Dla przykładu, we francuskim tłumaczeniu Septuaginty znajdujemy tutaj wyrażenie parole abrégée – „słowo skrócone”. W polskim przekładzie nie zachowano oryginalnego sensu greckiej wersji).

Papież tak komentuje to wyrażenie: „Odwieczne Słowo stało się małe – tak małe, że zmieściło się w żłobie. Stało się dzieckiem, aby Słowo było dla nas uchwytne. Słowo jest teraz nie tylko słyszalne, nie tylko posiada głos, ale obecnie Słowo ma widzialne oblicze Jezusa z Nazaretu”06. Istotnie, według Orygenesa, starożytnego pisarza, „Syn Boży, wstąpiwszy w bardzo krótką postać ludzkiego ciała”, objawił „ogromną i niewidzialną wielkość Ojca”07. Tym greckim wyrażeniem ho Logos pachynetai lub brachynetai posługiwali się także św. Grzegorz z Nazjanzu i św. Maksym Wyznawca, dzięki czemu na stałe zadomowiło się w teologii. Po wiekach odwołał się do tego wyrażenia Hans Urs von Balthasar, który – nawiązując do Orygenesa – napisał, że „Słowo Boże […] stając się człowiekiem, poślubiło ograniczoną, gęstą i nieprzenikliwą postać ciała ludzkiego”08. O tym teologicznie bardzo ciekawym wyrażeniu przypomniałem sobie, gdy słuchałem w radiu adwentowego rozważania diakon Aleksandry Błahut-Kowalczyk z Kościoła ewangelicko-augsburskiego, która cytowała słowa kard. Christopha Schönborna z Wiednia: „Bóg jest tak mocny, że może stać się mały jak dziecko”.

Te wszystkie koncepcje, od starożytności po współczesność, od Orygenesa aż po von Balthasara i Schönborna, można zamknąć w słowach papieża Benedykta XVI tak opisujących tę tajemnicę: „Ta ustępliwość Boga urzeczywistnia się w sposób niepowtarzalny we wcieleniu Słowa. Odwieczne Słowo, które wyraża się w stworzeniu i przemawia w dziejach zbawienia, stało się w Chrystusie człowiekiem «zrodzonym z Niewiasty» (por. Ga 4,4)”09.

„Ustępliwość Boga” – to piękne wyrażenie ukazuje nam przedziwną ekonomię Stwórcy, który – choć jest wszechobecny i wszechmocny – decyduje się na niezwykłe samoograniczenie, przybiera postać dziecka, które – jak to dziecko – jest małe, a więc niewszechobecne, i bezbronne, a więc niewszechmogące. „Moc truchleje” – jak śpiewamy w kolędzie. Ewangelia według św. Łukasza, którą czytamy na pasterce, wyraża to bardzo konkretnie i obrazowo: „położyła Go w żłobie” (Łk 2,7). Święty Jan, którego Ewangelię czytamy w ciągu dnia, to samo powie nieco bardziej abstrakcyjnie: „Słowo stało się ciałem” (J 1,14). Dodajmy: ciałem tak „krótkim”, tak małym, że się zmieściło w żłobie.

Mówię o tym, dlatego że w każdym z nas – a na pewno we mnie – jest jakiś lęk przed Bogiem, który jak nam się często wydaje, ma tendencje do wypełniania sobą świata, do wypełniania przestrzeni: tej fizykalnej czy geograficznej, tej duchowej, filozoficznej, politycznej, a może nawet i prawnej. Ale nie – taką lekcję wyciągam, wpatrując się w to „skrócone Słowo” położone w żłobie – Bóg się nie rozpycha, nie chce nami zawładnąć, nie chce zająć całego naszego terenu, nie chce nas zawłaszczyć. Przeciwnie: ma w sobie ustępliwość, wycofuje się, dokonuje nieustannego samoograniczenia, staje się krótki i mały, by się zmieścić w naszym szczelnie wypełnionym życiu. „Zróbcie Mu miejsce, Pan idzie z nieba” – śpiewamy w pieśni eucharystycznej. Ale wiele Mu tego miejsca nie trzeba, wystarczy żłób.

I chyba trzeba tutaj wyraźnie powiedzieć, że to raczej Kościół, a nie sam Bóg, ma tendencję do tego, by się rozpychać. Bo – choć boski – składa się z ludzi i ludzkiego pragnienia dominacji, władzy, panowania, przed czym tak bardzo przestrzega nas wszystkich papież Franciszek. To dlatego może do Kościoła adaptować „logikę spisków i małych kręgów” – jak to papież określił w przemówieniu do Kurii Rzymskiej10. Bo Kościół – choć jest mistycznym ciałem Chrystusa – tworzą ludzie. Jak to w jednej ze swoich katechez powiedział ks. Grzegorz Strzelczyk, „Kościół jest prowizorką, to nie jest Królestwo Boże” – ze wszystkimi tego konsekwencjami, naznaczeniem naszą słabością11. I zdarza się, że zasłania nam sobą nawet radość Ewangelii, radość z Narodzenia Pana.

Ale wróćmy do betlejemskiej stajni. Ostatnio słuchałem rekolekcyjnego kaznodziei, który wyzywał strasznie (jakby czytał z kartki ze słynnej niemieckiej anegdoty o kaznodziei, który w każdym kazaniu miał w pewnym miejscu to samo zalecenie: Und jetzt schimpfen! – „Ateraz wyzywać!”…). A wyzywał strasznie, pomstował na reklamy z Bożym Narodzeniem w tle, na galerie handlowe z kolędami puszczanymi już od andrzejek, na choinki stojące na placach miejskich od pierwszego dnia adwentu. Grzmiał, że ukradziono nam Boże Narodzenie. A ja nie pomstuję. Raczej sobie myślę, że to jest – świadome czy nieświadome, ale jednak jakieś wielkie czekanie. Świat na Kogoś czeka. „Wielkie jest czekanie, gdy masz przyjść / Wielkie jest pragnienie, gdy masz przyjść / Wielka jest nadzieja, gdy masz przyjść / Wielka modlitwa, gdy masz przyjść” – jak śpiewa o miłości Maja Kleszcz z zespołu – nomen omen – IncarNation12. Czy z przychodzącym Bogiem nie jest jak z czekaniem na ukochanego?

Chcąc nie chcąc, szykujemy Mu żłób, by się zmieścił, zostawiając sobie do dyspozycji całą – trzymajmy się tej metafory – stajnię. To jest ta przestrzeń zostawiona nam przez Boga, którą trzeba zagospodarować, ogarnąć, posprzątać, może czasami wyremontować i cokolwiek jeszcze trzeba będzie tam zrobić. Bóg rodzi się w stajni, to znaczy pośrodku takiego życia, jakie ono jest. Nie trzeba dużo wyobraźni, by sobie uświadomić, co może się znajdować w stajni i jaki może tam panować zaduch. „Zapach owiec”, o którym tak często mówi papież Franciszek, to nie piżmo do wyrobu perfum. Pośrodku tego wszystkiego rodzi się Bóg. Ale to właśnie Jego obecność czyni z tej stajni dom. Trzeba się zająć dzieckiem, trzeba je nakarmić, ogrzać, przebrać, ochronić, ułożyć do snu. Życie stajni zaczyna się kręcić wokół Dziecka. Nie trzeba wiele, by przekształcić stajnię w dom. Trzeba tylko zacząć się o siebie troszczyć. Porodziła, owinęła i położyła – ten prosty opis matczynych czynności zawiera w sobie kwintesencję troski. Są tu przecież i ból, i miłość, i niepokój, i bezpośredniość dotyku. W tym coraz bardziej rozczłonkowanym świecie, gdzie żyjemy coraz bardziej obok siebie niż ze sobą, troska, bliskość i bezpośredniość to betlejemski sposób na przekształcanie stajni tego świata w dom.

Święty Maksym Wyznawca mówił, że w życiu chrześcijanina „Słowo się kondensuje przez cnoty”. Inaczej rzecz ujmując: Słowo się skraca do granic naszej dobroci. A papież Benedykt XVI podczas pasterki w roku 2006 mówił: „Jezus uczynił krótkim Słowo. Pozwolił nam zobaczyć jego najgłębszą prostotę i jedność. Wszystko to, czego nauczają nas Prawo i Prorocy, streszcza się w słowach: «Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca […], a bliźniego swego jak siebie samego». To jest wszystko: cała wiara streszcza się w tym jednym akcie miłości, który ogarnia Boga i ludzi”13. Bóg jest „krótki” i żąda od nas „krótkiej” wiary. A ona jest aktem miłości. „To jest wszystko” – jak mówił papież. Niewiele trzeba: trochę miejsca i chwili troski. Wtedy rodzi się Bóg.

25 grudnia 2017

05 Benedykt XVI, Adhortacja posynodalna Verbum Domini, 12.

06  Tamże.

07 Cyt. za: H.U. von Balthasar, Słowo się zagęszcza, w: Eucharystia, Kolekcja Communio, t. 1, Poznań–Warszawa 1986, s. 54.

08  Tamże.

09 Benedykt XVI, Adhortacja posynodalna Verbum Domini, 11.

10 Franciszek, Przemówienie do członków Kurii Rzymskiej, 21.12.2017 r. 

11Ks. Strzelczyk: Kościół jest prowizorką, wspólnotą, która dorasta przy Jezusie,https://ekai.pl/ks-strzelczyk-kosciol-jest-prowizorka-wspolnota-ktora-dorasta-przy-jezusie/ (dostęp: 20.12.2017).

12Wielkie jest czekanie, sł. B. Loebl, muz. W. Krzak, wyk. IncarNation, M. Kleszcz.

13 Benedykt XVI, Homilia wygłoszona podczas Mszy św. pasterskiej, Bazylika św. Piotra, 24.12.2006.

Matka Boża od Wykupu Niewolników

Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi

Lb 6,22–27Ga 4,4–7Hbr 1,1–2Łk 2,16–21

O nowożytnym niewolnictwie wiemy niewiele. Na pewno nie wiemy nic z autopsji, z własnego doświadczenia. Nikt z nas nie był niewolnikiem. Nie mamy pojęcia, co to znaczy być człowiekiem, który nie jest traktowany jak osoba, lecz jak rzecz. I Bogu niech będą dzięki, że nie wiemy. Niewolnictwo znamy może z powieści Chata wuja Toma, może z powieści czy serialu Korzenie albo też z filmu Amistad o buncie czarnoskórych niewolników na statku w drodze do Ameryki. I choć niewolnictwo formalnie zostało zakazane we wszystkich krajach świata, to wiemy, że wciąż istnieje, choć w bardziej ukrytych formach, takich jak handel dziećmi czy zmuszanie kobiet do prostytucji. Istota niewolnictwa sprowadza się do urzeczowienia człowieka. Niewolnik jest przedmiotem czyjejś własności. Nie należy do siebie, ale do kogoś innego. Konwencja Genewska z 1926 roku definiuje niewolnictwo jako „stan lub położenie jednostki, względem której stosowane jest postępowanie w całości lub w części wynikające z prawa własności”14. Niewolnik może być zbywany, czyli sprzedawany, darowany, kupowany, użyczany, oddawany w zastaw. Można zrobić z nim wszystko, co robi się z rzeczą. Z punktu widzenia prawa takie praktyki są dzisiaj zabronione i stanowią przestępstwo. Faktycznie zaś wciąż mają zastosowanie. Wciąż istnieje handel kobietami i dziećmi, które sprzedaje się do niewolniczej pracy.

Starożytny judaizm też znał niewolnictwo. Najczęściej niewolnikami byli jeńcy wojenni, rzadziej sami Hebrajczycy, którzy niejednokrotnie dobrowolnie sprzedawali się w niewolę, by zapewnić sobie byt. Ich sytuacja była jednak zbliżona do położenia członków rodziny pozostających pod taką samą władzą pana domu. Zabójstwo niewolnika było karane, a okaleczony przez swojego pana, odzyskiwał wolność. Czy o takim niewolnictwie myślał św. Paweł, gdy pisał w Liście do Galatów: „A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej” (Ga 4,6)? Nie wiadomo, wszak apostoł pisał do nawróconych pogan, a nie do Żydów. Może Galaci mieli przed oczami obraz niewolników, jaki znali z rodzin rzymskich? Tak czy inaczej, wiedzieli, co to niewola, niewolnictwo, wyzwolenie, wykup.

Stanem niewolnictwa św. Paweł określa podległość Prawu. Było to zapewne echo bardzo żywej wówczas kontrowersji, która poróżniła go nawet ze św. Piotrem. Chodziło o pytanie, czy poganie – zanim dostąpią chrztu w imię Jezusa – powinni zostać najpierw obrzezani i poddani żydowskiemu Prawu, czy też nie. Paweł utrzymywał, że „Gdy nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z Niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, byśmy mogli otrzymać przybrane synostwo” (Ga 4,4–5).

Podległość Prawu to stan niewolnictwa, z którego zostaliśmy wykupieni narodzinami, śmiercią i zmartwychwstaniem Chrystusa. Nie ma więc sensu dać się obrzezać, a tym samym popaść w nowe niewolnictwo. Prawo ani bowiem nie chroniło człowieka przed niewolą grzechu, ani nie miało mocy, by człowieka z tej niewoli wyzwolić. Co więcej, przez mnożenie przykazań, zasad, reguł, nakazów i zakazów jedynie potęgowało stan niewolnictwa. Przecież im więcej przykazań, tym łatwiej o grzech. Im więcej reguł, tym łatwiej o niewolę.

Dlaczego mówię dzisiaj o niewolnictwie? Czytam właśnie powieść biograficzną o świętej niewolnicy Bakhicie15. Przyszła święta urodziła się w roku 1868 w obecnym Sudanie Południowym, zmarła w roku 1947 jako zakonnica we Włoszech. Porwana przez handlarzy niewolników jeszcze w dzieciństwie, była niewolnicą u kilku panów, także u Europejczyków, by po trzynastu latach zostać uznaną przez włoskiego urzędnika królewskiego za wolną.

Słowem, które najczęściej padało z jej ust, był arabski wyraz asfa, żeńska forma słowa „przepraszam” (asef – r.m.). Całe swoje niewolnicze życie spędziła w poczuciu strachu, że jest niewystarczająco posłuszna swojemu panu czy pani oraz rozkazom, które są jej wydawane. Żyła ze świadomością, że stanowi cudzą własność i można nią rozporządzać, jak się chce, a w razie nieposłuszeństwa – dowolnie karać. Ewentualnie można było mieć nadzieję, że któryś „ludzki pan” da się przebłagać padaniem do nóg, prostracją, ­ucałowaniem stóp, błaganiem: Asfa!

Kiedy Bakhita przygotowuje się do chrztu, w jej sercu i umyśle musi się dokonać zmiana, która wciąż wydaje się jej niemożliwa. Początkowo o swej nowej relacji z Bogiem nie potrafi myśleć inaczej jak o nowym niewolnictwie, z tą tylko różnicą, że odtąd już nie będzie poddana ludzkim potworom, ale Bogu. Nie może uwierzyć, że dzięki łasce chrztu ostatecznie porzuci wszelkie niewolnictwo, nie tylko to prawne, lecz także duchowe – że zostanie córką Boga.

Jednym z kluczowych momentów w jej życiu była chwila, gdy po raz pierwszy zobaczyła wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa. Patrzyła na Niego, na krew spływającą po korpusie, otwarte serce, gwoździe w rękach i w nogach. Dla niej było czymś oczywistym, że to niewolnik. Przecież nieraz widziała zabijanych i krzyżowanych niewolników. Człowiekowi wolnemu nikt by czegoś takiego nie zrobił. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że On sam się uczynił niewolnikiem, by nas z niewoli wybawić. Ale właśnie to, że ktoś chciał być kimś takim jak ona, okazało się najbardziej dla niej przekonujące. „On chce być tam, gdzie my być musimy” – powiedziała. Jeszcze wtedy nie wiedziała nic o grzechu jako niewolnictwie duchowym, ale miała świadomość, co to znaczy nie być człowiekiem wolnym.

Może dlatego w dniu chrztu myślała o swojej matce, o życiu przed porwaniem, kiedy była jeszcze córką, dzieckiem, a nie niewolnicą. Chrzest przyjęła 9 stycznia 1890 roku z rąk patriarchy Wenecji. Czy nie do niej pisał św. Paweł: „Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg zesłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: «Abba, Ojcze!» A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej” (Ga 4,6–7). Nie miała już żadnych ziemskich panów, zyskała Ojca w niebie.

W pierwszy dzień nowego roku obchodzimy uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi, która zrodziła Boga. Jest taki tytuł Matki Bożej, który zawsze wydawał mi się egzotyczny: Matka Boża od Wykupu Niewolników. Ten tytuł odnosi się do różnych wydarzeń i kontekstów, w zależności od tego, w jakim kraju iw jakiej kulturze oddawany jest kult. W Polsce – dla przykładu – obraz Matki Bożej od Wykupu Niewolników można podziwiać w kościele pw. św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty w Krakowie. W każdym przypadku chodzi o jakieś zdarzenie powiązane z wykupieniem kogoś ze stanu ­niewolnictwa i obdarzeniem go wolnością.

Ale przecież nie tylko o taki wykup chodzi. Chodzi także o duchowy wykup ze stanu niewoli grzechu. O ten wykup, który rozpoczął się Zwiastowaniem, światu został objawiony przez Narodzenie, a dokonał się za sprawą całego życia Jezusa – po śmierć i zmartwychwstanie. To właśnie o tym będziemy śpiewać w pieśni pasyjnej: „W jasełkach leżąc, gdy płakał, / Już tam był wszystko oglądał, / Iż tak haniebnie umrzeć miał, / Gdy wszystek świat odkupić chciał”. Przyszedł, bo chciał odkupić, a w kontekście czytania z Listu do Galatów możemy powiedzieć: wykupić od niewoli grzechu, „byśmy mogli otrzymać przybrane synostwo” (Ga 4,5). Tak, Boża Rodzicielka jest prawdziwie „od Wykupu Niewolników”, bo Jej Syn jest naszym wykupem. Dzięki Niemu jesteśmy wolni i tylko czasami – gdy popadamy w grzech – przypominamy sobie, co to znaczy być niewolnikiem. A wtedy w naszym umyśle zamiast Ojca, który kocha, pojawia się pan, który żąda posłuszeństwa. A z naszych ust, choćbyśmy nie chcieli, wyrywa się – niczym z ust niewolnicy – Asfa! Bakhita mówiła, że Bóg to nie tylko żądający posłuszeństwa le Patron – Pan, ale przede wszystkim le Pardon – Przebaczenie.

To jest perspektywa, którą roztacza przed nami Kościół u progu nowego roku kalendarzowego. Najpiękniej wyraża ją Aaronowe błogosławieństwo: „Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech Pan zwróci ku tobie oblicze swoje i niech cię obdarzy pokojem” (Lb 6,24–26). Nasz Bóg jest Panem. Ale to nie jest pan od niewolników, nawet nie ten „ludzki pan”, który mógł ukarać, a nie ukarał. To Pan, do którego żyjący w nas Chrystus pozwala wołać: „Abba, Ojcze!”. Bo to przecież nad dziećmi ojciec rozpromienia swoje oblicze, a nie nad niewolnikami. Wszyscy jesteśmy wyzwoleńcami Boga. ­Błogosławionego nowego roku!

1 stycznia 2018

14 Konwencja w sprawie niewolnictwa, Genewa, 25.09.1926.

15 V. Olmi, Bakhita, Paris 2017. Książka ukazała się w polskim tłumaczeniu nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2018 roku.

Światło Ofiarowania

Święto Ofiarowania Pańskiego

Hbr 2,14–18Łk 2,22–40

Ta scena miała szansę stać się sielankowym obrazkiem: młode małżeństwo, kilkutygodniowe dziecię, dwoje starców biorących je kolejno w ramiona, gołąbki w koszu i sceneria monumentalnej świątyni. Niestety, sielanka szybko ustąpiła miejsca niepokojowi, ana rados­nym dniu ofiarowania przyszłość położyła się smutnym cieniem. Słowa o znaku, „któremu sprzeciwiać się będą” (Łk 2,34), i o mieczu, który przeniknie serce Maryi, musiały niepokoić. „A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono” (Łk 2,33). Dziwili się, bo niewiele z tego rozumieli. Wciąż uczyli się tego, kim jest ich Syn. I mieli się tego uczyć jeszcze długo, najpierw w Nazarecie, gdzie „Dziecię [będzie] rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża [będzie] spoczywała na Nim” (Łk 2,40). A Matka będzie się uczyć jeszcze dłużej, bo aż do wypełnienia się proroctwa o mieczu przeszywającym Jej serce, aż do krzyża.

Symeon wiedział o Nim owiele więcej niż Jego rodzice. Święty Łukasz pisze, że „Duch Święty objawił, że [Symeon] nie ujrzy śmierci, aż nie zobaczy Mesjasza Pańskiego” (Łk 2,26), ale chyba objawił mu nie tylko to, lecz więcej, znacznie więcej – całą przyszłość Mesjasza, może nawet zbawienie, które stanie się światłem dla narodów i chlubą dla Izraela. Tylko czy Symeon chciał zobaczyć Jego przyszłość? T.S. Eliot w Pieśni dla Symeona maluje obraz proroka, który nie chce przeżyć tego, co widzi oczyma swej natchnionej duszy. Chce odejść

Nim nadejdzie czas sznurów i biczowania, i lamentów, […]

Nim nadejdzie czas krzyżowych stacji na wzgórzu opuszczenia,

Nim nadejdzie godzina matczynego smutku […]16.

Jak pisze Ryszard Przybylski w Homiliach na Ewangelię Dzieciństwa, „Symeon boi się dramatu Krzyża. Nie chce być świadkiem tragedii na Golgocie. W pewnym sensie jest szczęśliwy, że śmierć wybawi go od tego strachu i uwolni od tego smutku. W proroczym widzeniu widzi męczarnie Pomazańca i Jego Matkę Stojącą pod krzyżem”17. Wie, że ofiarowanie w świątyni to tylko początek, zapowiedź, bezkrwawa antycypacja tego, co stanie się na Golgocie, owego Ofiarowania, które dokona się na krzyżu. Ale – jak w tym wypadku – łaska widzenia przyszłości czasami staje się przekleństwem. Symeon patrzy na niczego nieświadomych Jezusowych rodziców, którzy „dziwili się temu, co o Nim mówiono”.

I przyjdzie im w tym tajemniczym zadziwieniu trwać wiele lat, aż wyjdą na jaw zamysły serc wielu, zamysły, które zaprowadzą Go na Miejsce Czaszki, „aby przez śmierć pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła” – jak pisał autor Listu do Hebrajczyków (Hbr 2,14). On, Symeon, o tym wie. Józef i Maryja – nie. Na długie lata zwiedzie ich serca nazaretańska sielanka, gdy będą z radością patrzeć na Dziecię – jak rośnie, nabiera mocy, napełnia się mądrością i – choć o tym nie wiedzą – jak przygotowuje się do czegoś okrutnego, z czego nie zdają sobie jeszcze sprawy. Ale to dobrze, że nie wiedzą. To bardzo dobrze. Bo jak wychować dziecię, o którym wiadomo, że będzie skazane na śmierć? Jak je chronić, gdy się wie, że się go nie ustrzeże?

Widzenie Symeona wykracza jednak poza miecz, krzyż i znak, „któremu sprzeciwiać się będą”. Są w tym proroctwie wszystkie narody, dla których Jezus stanie się „światłem na oświecenie”. Gdy kilka wieków wcześniej prorok Izajasz pisał: „Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło” (Iz 9,1), to myślał nie tylko o ówczesnym Izraelu, ale też o każdym narodzie, o każdym ludzie, o każdym człowieku, który pozwoli się oświecić światłem przyniesionym przez Mesjasza. O nas. O mnie. Wezmę więc dzisiaj za swoje słowa Ernesta Brylla, które wyśpiewała niegdyś Krystyna Janda: „W ciemność, nieznaną dokładnie nikomu / Wyszliśmy ze światełkiem wiary z naszych domów”18. I jak dalekośmy z tym światłem, z tą wiarą doszli? Jak daleko jeszcze dojdziemy? Jak wysoko?

Eliot w swoim wierszu Pieśń dlaSymeona tak mówi o pokoleniach, które przyjdą po Mesjaszu:

Będą cię chwalić i tracić w każdym pokoleniu,

Sławiąc i szydząc,

Światłość ponad światłości, wchodząc po drabinie świętych.

Obraz drabiny świętych jest zaczerpnięty ze słynnego dzieła św. Jana zwanego Klimakiem (VI/VII w.) Drabina do raju. Drabina ta liczy trzydzieści szczebli oznaczających kolejne stopnie świętości, które trzeba pokonać, by dostąpić zbawienia. Jest taka syryjska ikona – ilustracja dzieła św. Jana, która ukazuje drabinę i ludzi po niej wchodzących, a także – niestety – spadających z niej. Jak pisze przywołany już Przybylski, „najbardziej przejął mnie ten człowiek, który dobrnął już do dwudziestego czwartego szczebla i tutaj pozwolił szatanowi zarzucić sobie sznur na głowę i runął do piekła. Najbardziej zaś rozradował ten, który z dwudziestego szóstego szczebla pcha się od razu na dwudziesty ósmy, ponieważ Jezus już jest blisko i wyciąg­nął do niego rękę”19. Jak pisze dalej Przybylski, „Symeon już wie, że jest za późno, że nie stanie nawet na pierwszym z tych schodów. Ominie go bohaterstwo i męczeństwo wyznawców Chrystusa”20. Odejdzie przed Jezusem. Uprzedzi Jego śmierć. Przecież, jak mówi o nim Eliot, „ma osiemdziesiąt lat, ale nie ma jutra”.

Nie wiem, na którym szczeblu drabiny świętych jestem. I nie trzeba tego wiedzieć. Może wciąż na pierwszym. Trzeba się po prostu po niej wspinać ze „światełkiem wiary”. Jednej zakonnicy, gdy pytała swego ojca duchownego, na którym stopniu doskonałości już jest, mądry kapłan powiedział: „Siostra to się jeszcze trzyma diablego ogona”. Można – jak widać – uchwycić się go i na cztery szczeble przed szczytem. To taka przestroga dla tych, którzy się uważają za świętych. A poza tym każdy ma swoją drabinę i chyba nikt nie wie, co go czeka na kolejnym stopniu. „Nie dla mnie męczeństwo, ekstaza myśli i modlitwy” – zarzekał się Symeon w poemacie Eliota. I ja go w tym lęku przed męczeństwem rozumiem, a przecież nie ma innej drogi, by pójść za Jezusem, niż zostać Jego naśladowcą. Ja też się boję krzyża, ale wiem, że Ofiarowanie to nie tylko kolejna zapowiedź Męki, lecz także gwarancja Jezusowego światła. Nie wiem, kiedy i jak potoczy się moje własne ofiarowanie. Nie wiem, czy dopiero wnieśli mnie do świątyni, czy wciąż jeszcze rosnę i nabieram mocy w swoim Nazarecie, czy może gdzieś już zbijają mi jakiś krzyż. Nie wiem. Tylko tego światła jestem pewien.

2 lutego 2018

16 T.S. Eliot, Pieśń dla Symeona, w: tegoż, Poezje wybrane, tłum. J.M. Rymkiewicz, Warszawa 1960; cyt. za: R. Przybylski, Homilie na Ewangelię Dzieciństwa, Warszawa 2007, s. 161–162.

17 R. Przybylski, dz. cyt., s. 162.

18W ciemności do siebie idziemy, sł. E. Bryll, muz. P. Gintrowski, wyk. K. Janda.

19 R. Przybylski, dz. cyt., s. 165.

20 Tamże, s. 166.

Nie ma raju bez węży

V Niedziela Zwykła B

Mk 1,29–39

Dwudziestego drugiego lipca 2011 roku Norwegia poznała smak zła. Anders Breivik dokonał dwóch zamachów terrorystycznych: na siedzibę premiera Norwegii oraz na obóz młodzieży na wyspie Utøya. W obu zamachach zginęło łącznie 77 osób. Jak pisze Nina Witoszek w bardzo intrygującej książce Najlepszy kraj na świecie, „Norwegia doznała […] szoku. Szokiem była […] konstatacja, że to się w ogóle zdarzyło, że w «dobrej Norwegii» możliwe jest zło. Co gorsza: to nie byli żadni oni, tylko my. Że to barbaros intra muros: młody człowiek o aryjskim wyglądzie dokonał największej w Norwegii masakry od II wojny światowej”21. Witoszek tak dalej komentuje te tragiczne wydarzenia: „W pierwszej fali reakcji i diagnoz norwescy dziennikarze i psychiatrzy sądowi uznali go za anomalię: szukali racjonalnych wyjaśnień dla jego zbrodni w relacjach rodzinnych i trudnym dzieciństwie, w błędach przeróżnych instytucji i w nadużywaniu Internetu. […] Większość Norwegów uważa, że zło to pewna techniczna usterka, coś, co można usunąć za pomocą właściwej społecznej technologii. […] To jedna z przyczyn kompletnego zagubienia Norwegów, kiedy przychodzi im zrozumieć apologetów i sprawców zła takich jak Breivik”22. Norwegia, ten „najlepszy kraj na świecie”, ma – jak wiadomo – tak bardzo rozbudowany system socjalnego wsparcia obywateli, że zło, które możemy nazwać społecznym, nie istnieje albo przynajmniej nie powinno istnieć. Tak jakby zbrodnia brała się tylko z biedy. Breivik przypomniał Norwegom, że istnieje jeszcze inny rodzaj zła – zło metafizyczne, zło, którego nie da się wyjaśnić błędami w technologii społecznej, zło, które nie jest skutkiem nieszczęśliwego dzieciństwa czy doznanej przemocy, zło niewytłumaczalne, chciałoby się powiedzieć – czyste zło. Zło, które jest tak stare jak stary jest człowiek. Wydawało się, że Norwegia jest już prawie rajem, ale – jak metaforycznie ujmuje to Witoszek – „Nie ma raju bez węży”23.

Co może nam to powiedzieć dzisiaj? Spotykamy Jezusa, który uzdrawia chorych i wyrzuca złe duchy. Te dwie czynności mesjańskie – uzdrawianie i wyrzucanie demonów – przeplatają się ze sobą, a granica między chorobą a opętaniem nie jest łatwa do wyznaczenia. Człowieka biblijnego nie interesowały naturalne przyczyny chorób. Zresztą poziom ówczesnej wiedzy medycznej najczęściej nie pozwalał ich dociec. Choroba musiała mieć jakiś nadprzyrodzony powód. W judaizmie czasów po niewoli, czasów Jezusa choroba będzie kojarzona przede wszystkim z działaniem demonów, złych duchów. „Choroba – jak czytamy w Słowniku teologii biblijnej – pozwala dostrzec ich wpływ na świat, w którym żyjemy”. Jest to więc sposób panowania zła nad człowiekiem. Tak traktuje ją także Jezus, „widzi […] w niej zło, które ludzi przygniata, następstwo grzechu, znak potęgi szatana wobec człowieka”24. Można to bez trudu dostrzec choćby w spotkaniu Jezusa z kobietą pochyloną, mającą ducha niemocy, o której Jezus powie, że to „szatan osiemnaście lat trzymał [ją] na uwięzi”. Choroba i panowanie złego to to samo. Dlatego Jezus wypędza złe duchy i uzdrawia tych, których do niego przynosili, „nie próbując odróżniać tego, co jest chorobą, od szatańskiego opętania”. Uzdrawianie i wyrzucanie złych duchów ma bowiem u Niego ostatecznie taki sam sens. Obie te czynności są manifestacją tryumfu Jezusa nad szatanem i wszelkim złem. To bardzo ważne, Jezus nie jest bowiem tylko – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – cudotwórcą, który leczy, jakimś – nie przymierzając – Kaszpirowskim czasów biblijnych, ale przede wszystkim jest zbawicielem od zła, a choroba stanowi tego zła przejaw i skutek.

Jest w tej Ewangelii jeszcze jeden ważny szczegół, czyli – jeśli można tak powiedzieć – masowość. Przynosili „wszystkich” chorych i opętanych, u drzwi zebrało się „całe miasto”, a nad ranem Szymon Piotr z towarzyszami przybiegł z wieścią, że „wszyscy” Go szukają. Ta masowość to nie tylko znak Jezusowej popularności. To coś więcej – świadectwo powszechnej potrzeby. Wszyscy, całe miasto potrzebowało Tego, który potrafił chorobę uleczyć, demona wygnać, od zła wybawić. Wszyscy bez wyjątku. Właśnie dlatego będą za Nim ciągnęły tłumy, wśród których nie zabraknie chorych na wszelkie możliwe przypadłości: trędowatych, ślepych, głuchych, opętanych, pochylonych, krwawiących, sparaliżowanych. Będą ciągnęli za Nim, bo poza Nim nie będą widzieli żadnego innego ratunku. Dla człowieka biblijnego świadomość, że jest bezbronny wobec zła, była fundamentalna. Zło pokonać może tylko Mesjasz, tylko Bóg, ten, który przychodzi do tych, co się źle mają.

Wiele jest przyczyn postępującej sekularyzacji i utraty wiary w Boga przez całe społeczeństwa, ale najważniejszym – moim zdaniem – powodem jest sekularyzacja zła, jego zeświecczenie, pozbawienie zła jego nadprzyrodzoności. Prawdą jest, że to sam Kościół przestał mówić o Szatanie i piekle. A stało się tak, ponieważ dotychczasowe wizje szatana i piekła zbankrutowały. Nie da się o tym już mówić tak, jak się mówiło dawniej. Nie da się użyć niegdysiejszej metaforyki i obrazowania, które Szatana i piekło zamykały w wizjach palącego grzeszne członki ognia, pożerających wnętrzności robaków, kotła ze smołą i diabelskich rogów. Powstał – że użyję wyrażenia ks. Adama Bonieckiego – „jasełkowy diabełek”, taki, którego bać się nikt już nie ma zamiaru. Taki, który raczej wywołuje śmiech niż przestrach. Po staremu o Szatanie i piekle mówić się dziś nie da. Po nowemu – wciąż jeszcze nie potrafimy. Współczesna kultura została „oddiablona”, a śmierć szatana to w konsekwencji także śmierć Boga. Jak pisze Nina Witoszek o współczesnej Norwegii, „ci, którzy nigdy nie doświadczyli diabła, nie potrzebują wiary w Boga”25. Bo po co komu Bóg, skoro nie ma już zła, od którego miałby nas On wybawić?

Przypomnę, co pisał ks. Grzegorz Strzelczyk w Wielkich tematach teologii: „Jak się wydaje, rzeczywiście mamy do czynienia z kulturowo indukowanym kryzysem chrześcijańskiej tożsamości – a bardziej szczegółowo: kryzysem odczuwania i rozumienia potrzeby oraz idei zbawienia”26. Odwołując się do Ewangelii: nie ciągną już za Jezusem tłumy, nie staje u Jego drzwi całe miasto, nie szukają Go wszyscy. Dlaczego? Strzelczyk daje taką odpowiedź: „współcześnie, gdy ktoś dostrzega zło, które czyni, to często nie czuje się za nie odpowiedzialny; uznaje, że sam jest ofiarą pewnych procesów od niego niezależnych”27. Jeśli nie czuje się za nie odpowiedzialny, nie ma poczucia winy. A jeśli nie ma poczucia winy, nie potrzebuje nikogo, kto by go od tej winy uwolnił. „Chrześcijaństwo – dopowiada Strzelczyk – mówi natomiast: stało się. To mój grzech, moja wina – ale jesteśmy ocaleni! Bóg ofiarował nam swoje przebaczenie, i to zanim cokolwiek zrobiliśmy, by je pozyskać”28. Powrót do wiary w Boga prowadzi przez przypomnienie sobie, że zło istnieje i – co więcej – że nie potrafimy nad tym złem nijak panować. I że nie jest tylko błędem społecznej technologii, nie jest jedynie skutkiem jakichś niezależnych od nas procesów. Ja jestem jego podmiotem. Ja jestem zło czyniącym.

Nie, nie ma raju bez węży, jak pisała Witoszek. To prawda. Co więcej, wąż zawsze mieszka intra muros, pośród nas. Nie trzeba go szukać daleko. Ale dla uczniów Chrystusa prawda o raju się na tym nie kończy. To prawda, że nie ma raju bez węży, ale nie ma także raju bez zapowiedzi Zbawiciela – tego, który – trzymając się metafory – temu wężowi zmiażdży głowę, to znaczy uwolni ludzi od zła. Za Jezusowych czasów wiedzieli o tym „wszyscy” i „całe miasto”. Poszli za Nim, gdy tylko Jego moc się ujawniła. Dzisiaj idą już tylko niektórzy, ci, co mają świadomość choroby, winy, opętania. A cała reszta sobie nuci pod nosem za Edytą Górniak: „To nie ja byłam Ewą / To nie ja skradłam niebo / Nie dodawaj mi win / To nie ja, to nie ja / Nie ja! […] / Niebo wieje chłodem / Piekło kłania się ogniem do stóp / […] To nie ja pragnę zła / Nie ja! To nie ja pragnę zła / Nie ja!”29. Zdrowi – jak wiadomo – lekarza nie potrzebują. A już na pewno nie potrzebują go ci, którzy mówią: „To nie ja!”. Nawet małe dzieci o tym wiedzą.

4 lutego 2018

21 N. Witoszek, Najlepszy kraj na świecie. Pamflet, tłum. M. Kalinowski, Wołowiec 2017, s. 157.

22 Tamże, s. 161.

23 Tamże, s. 157.

24Choroba – uleczenie, w: X. Leon-Dufour (red.), Słownik teologii biblijnej, tłum. K. Romaniuk, Poznań 1990, s. 120.

25 N. Witoszek, dz. cyt., s. 161.

26 G. Strzelczyk, Po co zbawienie? Po co Kościół?, w: Z. Nosowski (red.), Wielkie tematy teologii, Warszawa [2015], s. 16.

27 Tamże, s. 28.

28 Tamże, s. 29.

29To nie ja!, sł. J. Cygan, muz. S. Syrewicz, wyk. E. Górniak.

Wiara w przedsionku świątyni

III Niedziela Wielkiego Postu B

Wj 20,1–171 Kor 1,22–25J 2,13–25

To nie był zwykły targ, gdzie można było kupić świeże mięso od sprzedawcy. To był targ przyświątynny, który odbywał się na dziedzińcu pogan: z barankami, wołami i gołębiami na ofiarę. W kantorach zebranych tam bankierów można było zamienić pieniądze, by w odpowiednim nominale wrzucać je do świątynnej szkatuły. Jeśli szukać jakiejś analogii do współczesności, ten przyświątynny targ to – o ile można tak powiedzieć – ówczesne sklepy i kramy z dewocjonaliami, które przecież miały służyć kultowi. I to tam właśnie przychodzi ten, który sam ogłosił: „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń” (Oz 6,6). Bierze bicz ukręcony ze sznurów i wyrzuca wszystkich ze świątyni.

Liturgia Kościoła każe czytać ten fragment Ewangelii według św. Jana w kontekście proklamacji Dekalogu, który zaczyna się od słów: „Jam jest Pan, Bóg twój, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie” (Pwt 5,6–7). Nie będziesz miał innych bogów, bo tylko Ja cię wyzwalam z niewoli, tylko Ja zbawiam, tylko Ja ocalam – mówi Bóg. To ja cię wyprowadziłem z Egiptu. W tym właśnie kontekście Jezus wygłasza swoją deklarację w świątyni, która jest domem Boga: „z domu mego Ojca nie róbcie targowiska” (J 2,16). Jest to dbałość o dom Tego, który wyzwolił Izraela – godność, którą Żydzi zamienili na handel.

Z wiary też można bowiem zrobić handel, wystawić kram z włas­ną pobożnością, zapominając o tym, co najważniejsze. Jest taka pobożność, którą można nazwać kolekcjonerską. Zbiera się wówczas wszystkie możliwe nowenny, tridua i koronki w poszukiwaniu tej najskuteczniejszej. Można wrócić z pielgrzymki i odpustu w sanktuarium z kilogramem różańców i nienawróconym sercem. I wtedy może przyjść Ten z biczem w ręce i wszystkie nasze pobożne kramy obrócić w perzynę, bośmy z wiary zrobili handel, zapominając, że tylko On jest Tym, który wyzwala z każdej ziemi egipskiej i z wszelkiej niewoli.

Jezus zapowiada zburzenie świątyni. To radykalny akt. Syn Boży chce przez to przypomnieć, że nie świątynia jest najważniejsza, ale Ten, który w niej mieszka – Święty! Żydzi wierzyli, że Bóg zamieszkuje Święte Świętych na kształt Szechiny. W chwili Jezusowej śmierci zasłona świątyni rozerwie się na dwoje. Bóg opuści świątynię. Skończy się Stary Testament, a od tego momentu sam Jezus stanie się świątynią. Wszystkie inne da się zburzyć. Niestety. Ta jerozolimska zostanie zburzona przez Rzymian już w roku 70, niedługo po śmierci Jezusa. Od tego czasu wiele innych zostanie zburzonych, spalonych, zniszczonych, oddanych w świeckie używanie.

Ta Ewangelia przypomina mi inną scenę – tym razem literacką, z dramatu Becket albo honor Boga Jeana Anouilha. Rozmawiają ze sobą Henryk II, król Anglii, oraz Georges Folliot, biskup Londynu. Rzecz dzieje się w XII wieku w trakcie konfliktu króla z Thomasem Becketem, arcybiskupem Canterbury. Rozmowa toczy się w przedsionku kościoła. Bojąc się, że zostanie przez kogoś podsłuchany, biskup mówi królowi, że pewne rzeczy lepiej przemilczeć albo nawet o nich nie wiedzieć. Król odpowiada: „Jesteśmy sami, a kościół jest pusty”. Biskup replikuje: „Kościół nigdy nie jest pusty. Mała czerwona lampka pali się przed wielkim ołtarzem”30.

Obyśmy nie zapomnieli o tym, co najważniejsze. O Tym, który nas wyzwala. Troszcząc się o mnogość naszych praktyk, a nawet o ich pobożność, można stracić z oczu samego Pana Jezusa. Ludzie bardzo religijni mogą mieć bardzo mało wiary. I zamiast odważnie przekroczyć próg świątyni, zatrzymują się przy straganach w przedsionku.

4 marca 2018

30 J. Anouilh, Becket ou l’Honneur de Dieu, Paris 1959, s. 123 (tłum. własne).

Rozpoznać Przychodzącego

Niedziela Palmowa, czyli Męki Pańskiej B

Mk 11,1–10

Spora część katolików żywi przekonanie, szczególnie popularne wśród kaznodziejów, że ci, którzy w dzień wjazdu Jezusa do Jerozolimy krzyczeli „Hosanna”, w dniu Jego śmierci wołali „Ukrzyżuj!”. Ta interpretacja ma w sobie wiele dramaturgii i jest kaznodziejsko bardzo nośna: uwielbienie łatwo przechodzi we wrogość, miłość przemienia się w nienawiść, adoracja w odrzucenie. Sporo można na takim koncepcie „ugrać”. Bo przecież ci, którzy podążali za Jezusem: nakarmieni, uzdrowieni, wskrzeszeni, odpłacają się wyrokiem śmierci. I w gruncie rzeczy jest to prawda. Taka przemiana jest możliwa. Ten, kto dzisiaj kocha Jezusa, jutro jest zdolny Go odrzucić, a Niedziela Palmowa wręcz niepostrzeżenie zamienia się w Wielki Piątek. To wszystko prawda, tylko że nie taką perspektywę otwiera nam słowo Boże.

Papież Benedykt XVI w książce Jezus z Nazaretu pisze tak: „Ze wszystkich trzech Ewangelii synoptycznych, także jednak z Ewangelii Jana, jasno wynika, że scena hołdu mesjańskiego złożonego Jezusowi miała miejsce w czasie, gdy wjeżdżał do Jerozolimy, oraz że Jego protagonistami byli nie jej mieszkańcy, lecz osoby, które razem z Nim wkraczały do Świętego Miasta. […] O proroku z Nazaretu coś słyszano, wydaje się jednak, jakby Jerozolimy On w ogóle nie interesował; nie znano Go tutaj. Tłum, który oddawał hołd Jezusowi na obrzeżach miasta, to nie ten sam, który później domagał się Jego ukrzyżowania”31.

W gruncie rzeczy to nic nowego. Święty Mateusz pisze, że gdy Jezus rodził się w Betlejem, o czym Herod dowiedział się dzięki Mędrcom, „skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima” (Mt 2,3). Teraz jest podobnie. „Gdy wjechał do Jerozolimy, poruszyło się całe miasto, i pytano: «Kto to jest?»” – notuje św. Mateusz (Mt 21,10). Aż w końcu wyrzucą Go i ukrzyżują poza miastem. „Jeruzalem, Jeruzalem! Ty zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie są posłani” (Łk 13,37) – lamentował Jezus nad Jerozolimą, zapowiadając jej upadek.

To nierozpoznanie Proroka przez mieszkańców Świętego Miasta jest znamienne, a jednocześnie stanowi dla nas przestrogę. Obojętność połączona z przestrachem – tak komentuje papież nastroje w Jerozolimie. W tych dwóch słowach zamyka się dramat miasta, które nie rozpoznało godziny swego nawiedzenia (por. Łk 19,44) ani Tego, który je nawiedza. Okazuje się, że można być Świętym Miastem, a nawet mieć w swoich murach świątynię i nie rozpoznać Tego, który przychodzi. Obojętność rodzi się zawsze z poczucia ­własnej samowystarczalności wobec świata. Czy to będzie obojętność wobec Boga, czy wobec człowieka, źródło zawsze okaże się takie samo: samowystarczalność. Jakiż Bóg potrzebny jest miastu, które jest pewne swej zadekretowanej świętości? Czyż Jego przyjście nie zakwestionuje naszego religijnego i pobożnego status quo? Czy – skoro każe zburzyć świątynię – wszystko, co było dotychczas, stało się nieważne? Cała nasza wiara i tradycja ojców? Jego przyjście kwestionuje nasze dotychczasowe życie, nasz religijny świat, nasze teologiczne uniwersum. I tak oto obojętność zmienia się w­przerażenie, które każe krzyczeć: „Na krzyż z nim!” (Mt 27,22).

Wkraczając w Wielki Tydzień, trzeba przyjąć jakąś perspektywę, odnaleźć się w jego dramaturgii. Chętnie przyłączylibyśmy się do orszaku uczniów Jezusa, którzy szli przed Nim i za Nim, ścieląc swoje płaszcze i gałązki palmowe. Chcielibyśmy wołać Hosanna i Benedictus. Ale trzeba mieć także odwagę poczuć się Świętym Miastem, któremu nieustannie grozi samozadowolenie i gnuśność. Pozwolić Mu wejść, by oczyścił naszą wewnętrzną świątynię. Trzeba porzucić obojętność wobec Przychodzącego, zanim jeszcze nadejdzie z biczem ze sznurów w ręku. Zadać sobie pytanie: „Kto to jest?” (Mt 21,10) ten marnotrawny Bóg, gdy On będzie jeszcze daleko. Im wcześniej zapytam: „Kto to jest?”, tym głośniej – uradowany – zawołam Hosanna! Bo to z obojętności i z przerażenia wyrywa się: „Ukrzyżuj!”. Jest jeszcze czas, by wyjść przed mury i dołączyć do orszaku wołających Benedictus! „Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pańskie” (Mt 21,9)! Pójdźmy za Panem. Jeszcze nie jest za późno! A dokąd zaprowadzi nas ta droga? W skomponowanej przez Jana Sebastiana Bacha Pasji według Świętego Jana jest piękna aria i chorał: Eilt, eilt – „Spieszcie się, spieszcie”. Głosy śpiewaków wchodzą ze sobą w dialog: „Spieszcie się. – Dokąd? – Na Golgotę! Weźcie skrzydła wiary. Lećcie! – Dokąd? – Na wzgórze krzyża. Wasze zbawienie tam zakwita!”32.

25 marca 2018

31 J. Ratzinger – Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, cz. 2: Od wjazdu do Jerozolimy do Zmartwychwstania, tłum. W. Szymona, Kielce 2011, s. 18.

32 J.S. Bach, Pasja według Świętego Jana, BMW 245, aria: Eilt, ihr angefochtnen Seelen.

Dzieci dnia ósmego

Uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego

Rdz 1,1–2,2Mt 28,1–10J 20,1–9Łk 24,13–35

„A gdy [Bóg] ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął” (Rdz 2,2) – tak kończy się pierwsze czytanie liturgii Wigilii Paschalnej. A jak się zaczyna Ewangelia? „Gdy minął szabat, Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba, i Salome nakupiły wonności, żeby pójść namaścić Jezusa. Wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia przyszły do grobu, gdy słońce wzeszło” (Mk 16,1–2). I choć między Wielkim Tygodniem stworzenia a Wielkim Tygodniem odkupienia minął „czas, czasy i połowa czasu” (Dn 12,7), zdaje się, jakby to było nazajutrz. Bo Pan znów odpoczywał w szabat. Po „całym trudzie, jaki podjął” (Rdz 2,2) dla odkupienia świata, który sam stworzył, Pan odpoczywał w grobie.

Trzeba było znów – jak tamtego pierwszego dnia – zacząć od oddzielenia światła od ciemności, nocy od dnia. „O tej to nocy napisano: a noc jako dzień zajaśnieje, oraz: noc będzie mi światłem i radością” – słyszymy w Orędziu Wielkanocnym. „A była noc” (J 13,30), gdy wszedł w niego Szatan i Judasz wyszedł z Wieczernika po spożyciu kawałka chleba, by Pana wydać na śmierć. I gdy Pan umierał „było już około godziny szóstej i mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej” (Łk 23,44). A gdy Pan umarł i chowano Go w nowym grobie, „szabat zaczynał jaśnieć” (Łk 23,54). Trzeba jednak było dwóch ciemnych nocy w grobie, by „stała się światłość”, aby „noc się posunęła, a przybliżył się dzień” (Rz 13,12).

Gdy chowano Pana w grobie, „Były przy tym niewiasty, które z Nim przyszły z Galilei” (Łk 23,55). To one przybiegły o świcie pierwszego dnia tygodnia, gdy – jak zapowiadał Zachariasz – „Słońce Wschodzące z wysoka” (Łk 1,78) oświeciło ziemię stwarzaną na nowo. Bo – jak przypomniał podczas wielkopiątkowej homilii o. Raniero Cantalamessa – „duch, którego [Jezus] tchnął w chwili śmierci, daje początek nowemu stworzeniu, podobnie jak Duch Boży na początku, unosząc się nad wodami, przemienił chaos w świat uporządkowany”33. I „wody się rozstąpiły” (Wj 14,22), a z Jego boku „natychmiast wypłynęła krew i woda” (J 19,34), które zrosiły ziemię. A ta odnawiająca się ziemia rozstąpiła się i „wydała roślinę zieloną” (por. Rdz 1,10) – Zmartwychwstałego, bo ziarno Jego obumarłego ciała wpadło w ziemię i „przyniosło plon obfity” (J 12,24). I człowieka na „swój obraz, na obraz Boży” (Rdz 1,27) na nowo stworzył Pan, zstępując do otchłani, „aby wyzwolić z bólów niewolnika Adama, a wraz z nim niewolnicę Ewę”34. I tak ogród Jego grobu stał się ogrodem nowego stworzenia. „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31).

Mówiąc o zmartwychwstaniu, ojcowie Kościoła wprowadzili nową rachubę czasu. Nie wystarczał im już tydzień siedmiodniowy. Uważali, że nie daje się nim opisać pełni tajemnicy odkupienia. Stworzenie wyraziło się w siedmiu dniach, ale do odkupienia człowieka, jego nowego stworzenia, trzeba było dni osiem. Dzień po świętym dniu sobotniego spoczynku, kiedy niewiasty, a za nimi apostołowie przybiegli do pustego grobu, nie mógł być tylko pierwszym dniem tygodnia. Był także dniem ósmym, dniem wyjątkowym, dniem innego porządku, dniem zmartwychwstania Jezusa, a ­jednocześnie pierwszym dniem nowego stworzenia.

Święty Augustyn mówił w kazaniu na niedzielę w oktawie Wielkanocy: „Wspominany dzień ósmy oznacza przy końcu świata nowe życie”35. Właśnie dlatego chrześcijanie zwykli wielkie tajemnice świętować przez osiem dni, począwszy od oktawy wielkanocnej, by ósmego dnia posmakować przyszłego życia, aby zamknąć ziemski czas i otworzyć się na wieczność. „Kiedy więc przeminie pełnych siedem dni, dzień ósmy jest jakby pierwszy: tak więc po skończeniu i dokonaniu siedmiu okresów tego świata, wrócimy do okresu szczęśliwości, sprzed upadku człowieka” – mówił św. Augustyn36. „Aż wstanie ósmy dzień / i blaskiem zaleje nasz trud” – jak zapowiada poetka37. Niedziela – dzień pierwszy i ósmy – jest tego czasu przedświtem.

Co niedzielę słyszymy w liturgii Mszy św., że „uroczyście obchodzimy pierwszy dzień tygodnia, w którym Jezus Chrystus zmartwychwstał”. Cóż, kiedy kultura niedzieli dawno ustąpiła miejsca kulturze weekendu. W naszej powszechnej świadomości niedzielą się tydzień raczej kończy, a nie zaczyna. Ale nie tydzień chrześcijan. W powieści Thorntona Wildera The Eighth Day kaznodzieja mówi: „Stworzenie się jeszcze nie skończyło. […] Człowiek nie jest końcem, ale początkiem. Jesteśmy na początku drugiego tygodnia. Jesteśmy dziećmi ósmego dnia”38.

Tak, my chrześcijanie jesteśmy dziećmi ósmego dnia, bo jesteśmy dziećmi Zmartwychwstania, które niczego nie kończy, ale wszystko zaczyna. Chrześcijanie są ludźmi początku. To w niedzielę rodziliście się dla nieba przez chrzest. Bo „w tym to dniu wybawił Pan Izraela z rąk Egipcjan” (Wj 14,30), a grzech jest duchowym Egiptem. To w niedzielę dano wam białe szaty, „wybielone we krwi baranka” (por. Ap 7,14). To w niedzielę przystąpiliście do Pierwszej Komunii, do Stołu Pańskiego, bo Eucharystia jest ciałem Zmartwychwstałego. Poprawcie więc w domu kalendarze, przenieście niedzielę na początek tygodnia, „żyjcie jak w jasny dzień”. Bo to wtedy, „wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia […] słońce wzeszło”, a jest to „słońce nieznające zachodu” – jak słyszymy w orędziu paschalnym. Dnia ósmego dzień się już nie nachyli i żadna noc już nie zapadnie.

We wspomnianym kazaniu na niedzielę w Oktawie Wielkanocy św. Augustyn mówił: „Przeminęły dni świąteczne, następować po nich będą dni szare, dni zbierania podatków, dni sporów”39. Kazanie z początku V wieku, a pisane jakby wczoraj, choć PIT-ów jeszcze wtedy nie znano. „Zwróćcie na to uwagę, bracia moi, jak w ciągu tych dni będziecie się zachowywać. W tych dniach świątecznych winniście obmyślać uczynki uprzejmości i grzeczności” – zachęcał Augustyn40.

Jak temu sprostać? Może wystarczy nie przestawać świętować? „Osiem dni w tygodniu kocham cię, / osiem dni w tygodniu to za mało, / by pokazać, jak bardzo mi na tobie zależy” – śpiewali kiedyś, choć w zupełnie innym kontekście, Bitelsi41. Ale ja się z nimi nie zgadzam. Osiem dni to wcale nie za mało, by kochać, pod warunkiem wszakże, że z każdego dnia zrobimy dzień ósmy, nie tylko z niedzieli.

1 kwietnia 2018

33 R. Cantalamessa, Kazanie wygłoszone w czasie Liturgii Wielkiego Piątku, Bazylika św. Piotra, 30.03.2018.

34Starożytna homilia na Świętą i Wielką Sobotę, w: Liturgia Godzin. Codzienna modlitwa ludu Bożego, t. 2: Wielki Post. Okres Wielkanocny, Poznań 1984, s. 386.

35 Św. Augustyn, Kazanie 259, na niedzielę w Oktawie Wielkanocy, w: tegoż, Wybór mów (Kazania świąteczne i okolicznościowe), tłum. J. Jaworski, oprac. E. Stanula, Warszawa 1973, s. 135.

36 Tamże, s. 136.

37 A. Kamieńska, Ósmy dzień tygodnia, w: tejże, Dwie ciemności i inne wiersze, Poznań 1989, s. 109.

38 T. Wilder, The Eighth Day, New York 1967; cyt. za: https://neglectedbooks.com/?p=23 (tłum. własne).

39 Św. Augustyn, Kazanie 259, w: tegoż, Wybórmów, dz. cyt., s. 141.

40 Tamże.

41Eights Days a Week, sł. J.W. Lennon (tłum. własne).

Blizna po naszych grzechach

II Niedziela Wielkanocna B

Dz 4,32–35J 20,19–31