Edukacja - Malcolm XD - ebook

Edukacja ebook

XD Malcolm

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja bestsellerowej "Emigracji"!

Malcolmowi i Stomilowi udało się wyrwać ze szponów śmierci czającej się na polach kapusty i powrócić do ojczyzny. Tylko co dalej? Studia? Praca? Bezrobocie? Uniwersytet życia?
Największy fenomen polskiego rynku literackiego powraca z nową powieścią. Tym razem osadzonej w mieście stołecznym Warszawa i przyległościach.
O edukacji, rekinach biznesu, incelach, wariacikach, dzikim wschodzie, pionierach polskiej klasy średniej i arabskich szejkach w zajazdach przy autostradzie. 

ODRADZAMY CZYTANIE W MIEJSCACH PUBLICZNYCH!

Jak wiadomo, w polskiej historii po roku 1989 przez dwie dekady panowała pedagogika wstydu. Po niej nastała pedagogika dumy. A potem zadebiutował Malcolm XD i stworzył pedagogikę śmieszności. "Emigracja" (2019) mówiła o Anglii, która coraz bardziej przypomina Europę Środkowo-Wschodnią. Kroniki koronawirusowe opowiadały o pięciu osobach, które w początkowej fazie pandemii wyruszają z Warszawy do Syrii, dźwigając po dwieście rolek papieru toaletowego na głowę... W  "Edukacji" poznajemy dwóch takich, co postanowili sprzedać ojczyznę Żydom. Jeszcze Polska nie zginęła, póki się śmiejemy. Z samych siebie.
prof. Przemysław Czapliński

Polsko, zasłużyłaś (sobie) na to! Malcolm XD niby o sobie, a jednak trochę o wszystkich. Bo przecież w sumie wszyscy przychodzimy bardziej z tych miast między 10 000 a 19 999 mieszkańców niż z tych innych.
Anna Dziewit-Meller

"Edukacja" to książka wesoła z wierzchu i smutna w środku. Podczas lektury wybuchałem śmiechem, a potem robiłem się markotny – uświadamiałem sobie, co tak mnie rozbawiło. Są tu Polacy, Polska, nasze lęki i nadzieje. Warto o nich przeczytać.
Łukasz Orbitowski

Malcolm XD – najbardziej nieznany człowiek w Polsce, legenda rodzimego internetu. Twórca past o Patologu, Paulinie i psie, Borach Tucholskich oraz kultowej historii o starym fanatyku wędkarstwa, która doczekała się nawet ekranizacji. Na papierze zadebiutował "Emigracją", która z miejsca stała się bestsellerem i zdobyła uznanie krytyków.
Ukłonem wobec najwierniejszych fanów i analogowych odbiorców literatury był wydany niedługo później zbiór najlepszych past o niezbyt odkrywczej nazwie "Pastrami".
W  pierwszej fazie lockdownu charytatywnie umilał ludziom życie za pomocą "Kronik koronawirusowych", ale nie docenił rozmiarów epidemii i wymyślił za krótką historię. Na spotkaniach autorskich siedzi w automacie, wywiadów udziela przez internet, złośliwi twierdzą, że jest osobowością zbiorową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 304

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Malcolm XD

EDUKACJA

Copyright © by Malcolm XD, MMXX

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Jak sprzedałem Polskę Żydom

W dniu sprzedaży Polski Żydom obudziłem się o piątej rano i z nerwów nie mogłem już zasnąć. Jak poszedłem do kibla, to zaraz wstali też matka i ojciec, bo jak się okazało, oni też nie spali, tylko leżeli i denerwowali się po cichu. Wynikało to z tego, że matka powiedziała ojcu, żeby wyjątkowo nie denerwował się głośno, żeby mnie nie zbudzić, bo muszę się wyspać. Od tego momentu wszystko poszło już tak, jak zwykle w takich sytuacjach. Przez TAKIE SYTUACJE nie mam jednak na myśli, że Polskę sprzedawaliśmy regularnie. Po prostu należę do pokolenia, którego życie pokryło się z takim trendem w pedagogice, który zakłada, że młodzież trzeba regularnie egzaminować. Dlatego przez TAK JAK ZWYKLE mam na myśli to, że było tak jak przed egzaminem po podstawówce, potem egzaminem gimnazjalnym, a potem egzaminem dojrzałości. Czyli matka odprasowywała mi jeszcze raz garnitur, bo przez noc zdążył się pognieść, chociaż wieczorem był wyprasowany. Ojciec natomiast standardowo perorował przy stole w kuchni, jak to podobne egzaminy wyglądały w jego młodości. Co prawda wtedy w pedagogice istniały inne trendy, w związku z czym była tylko matura, więc siłą rzeczy to do niej porównywał na przykład mój test po gimbazie, który wypadał w tym porównaniu blado, ponieważ KIEDYŚ PO MATURZE TO CZŁOWIEK UMIAŁ WIĘCEJ NIŻ TERAZ MAGISTER. JA NA GEOGRAFIĘ Z PROFESOREM KOZIOŁKIEM TO MUSIAŁEM MIEĆ WSZYSTKIE DOPŁYWY WOŁGI WYKUTE NA BLACHĘ!

Doświadczenia, które wyniósł z lekcji geografii z profesorem Koziołkiem, trudno było natomiast odnieść do dzisiejszej sytuacji, dlatego ojciec dzielił się z nami też bardziej ogólnymi przemyśleniami na temat Polski, Żydów i sprzedaży.

TAK… POLSKA PIĘKNY KRAJ… SZKODA TYLKO, ŻE TAKI ROZKRADZIONY. O ŻYDACH RÓŻNE RZECZY MOŻNA MÓWIĆ, ALE GŁUPI NIE SĄ. MOŻE MAJĄ JAKIŚ POMYSŁ, JAK TO TUTAJ ZROBIĆ, ŻEBY TAK NIE KRADLI.

Co do samej sprzedaży, to raczył nas tylko słyszaną już sto razy historią, jak w roku 2004 chcieli mu sprzedać forda focusa, a on w ostatniej chwili się zorientował, że auto nie ma wszystkich potrzebnych papierów, więc nie dał się oszukać i nie kupił. Z tej przypowieści wysnuł jednak wciąż aktualny morał, żebyśmy też dzisiaj wszystkie dokumenty dwa razy sprawdzili, bo to nigdy nie wiadomo. Matka w tym czasie od prasowania garnituru przeszła do prasowania mojej fryzury za pomocą zwilżonej pod kranem dłoni, co też było częścią porannego rytuału już od czasów egzaminu po podstawówce, a chyba nawet pierwszej komunii, na którą w czasach ojca trzeba było mieć wszystkie chorały gregoriańskie wykute na blachę – i to po łacinie.

Teraz stary wszedł już natomiast na wyższe obroty polsko--żydowskie. Muszę tutaj nadmienić, że na początku, jak usłyszał o tej sprzedaży, to dostał strasznego bólu dupy i ogłosił, że jeżeli on ma coś jeszcze do powiedzenia w tym domu, to kategorycznie się nie zgadza. Potem jednak powoli zaczął zdawać sobie sprawę z nieuchronności transakcji, która znajdowała się poza jego jurysdykcją, obejmującą większą część salonu i kawałek przedpokoju. W miarę szybko zaczął się więc godzić z losem. Podobnie było zresztą w przypadku rozpoczęcia przez matkę pracy w ministerstwie – bo akurat wtedy ojciec był przeciwko tej partii, do której należał minister, najwyższy przełożony matki, dlatego też początkowo kategorycznie się nie zgadzał, a potem jednak doszedł do wniosku, że skoro matkę uszanowali, że ją tam zaprosili do pracy, to nie mogą być aż tacy źli. Analogicznie teraz wyjechał z tekstem, że skoro ja pomagam w transakcji sprzedaży Polski Żydom, TO CHYBA TERAZ TO ONI NAS NIE WYWIOZĄ, CO NIE?

W tym zdaniu paradoksalnie najmniej zastanawiający był czasownik WYWIOZĄ, bo akurat w Polsce nie trzeba tłumaczyć, gdzie się wywozi, bo wiadomo, że albo do gazu, albo w najlepszym wypadku na Sybir. Bardziej enigmatyczny był zwrot TERAZ TO ONI NAS, bo implikował, że KIEDYŚ TO MY wywoziliśmy ICH, co stoi w sprzeczności z faktami historycznymi, nawet pomimo istnienia pewnej liczby incydentów indywidualno-lokalnych. A jeszcze bardziej zastanawiało mnie, że ojciec dopuszczał do siebie myśl, że WYWIOZĄ wszystkich z wyjątkiem naszej rodziny, a w obliczu zagłady, lub w optymistycznym założeniu katorgi, całego narodu polskiego przechodził nad tym do porządku dziennego, nadając tej możliwości wagę taką samą jak dokumentacji forda focusa czy naukom profesora Koziołka o dopływach Wołgi.

Gdy starzy żegnali mnie w drzwiach, to matka powiedziała, żebym koniecznie zadzwonił, jak tylko skończymy, i dał znać, jak poszło, a ojciec, że przedwczoraj dwie ulice dalej widział na balkonie baner, że jest na sprzedaż mieszkanie 50 m² bezpośrednio od właściciela i żebym powiedział Żydom, bo może akurat nie wiedzą. Ja powiedziałem, że okej, a ojciec powiedział, że tylko nie zapomnij, a matka – żeby dał mi już spokój, bo się spóźnię. Potem wsiadłem w fabię i pojechałem po Korytkę, a Prezes z Remikiem mieli przywieźć Żydów z hotelu porsche, żeby klienci się czuli ekskluzywnie. Spotkać mieliśmy się już na miejscu, w naszym biurze na piętrze 26 i pół w Pałacu Kultury.

Z Korytką oczywiście nie było opcji, żeby jechać windą na 22. piętro, a potem z buta schodami w górę, bo cały by się zapocił, a przed taką uroczystością nie wypada, więc musieliśmy kupić bilety na taras widokowy na 30 piętrze i potem zejść. Jeszcze się wykłócał z bileterką, że na legitymację notariusza mu przysługuje bilet ulgowy za 15 ziko, a dla poparcia swoich argumentów rzeczoną legitymacją żwawo wymachiwał, ale w końcu musiał zadowolić się biletem normalnym, z tym że na fakturę, żeby móc to wpuścić w koszty. Był to prawdopodobnie pierwszy raz w 60-letniej wtedy historii Pałacu Kultury i Nauki, kiedy ktoś zażądał faktury VAT na wejście na taras, więc bileterka kompletnie nie wiedziała, co zrobić, i Korytko musiał zorganizować jej 15-minutowy kurs księgowości. Naturalnie stwarzało to zagrożenie, że o te 15 minut spóźnimy się na potencjalnie wielomiliardową transakcję sprzedaży Polski Żydom, która przez to nie dojdzie do skutku. Korytko jednak należał do tej samej szkoły biznesu co Prezes, której maksymą było, że lepiej trzy złote zaoszczędzić, niż trzy miliardy zarobić. Na szczęście jak już dotarliśmy na piętro, to tamtych jeszcze nie było – jak okazało się chwilę później – z powodu przejściowych problemów technicznych z autem. W oczekiwaniu na pozostałych kontrahentów przetarliśmy stół moją elegancko odprasowaną marynarką, bo nic innego nie mieliśmy pod ręką – i jak moja matka przeczyta o tym w książce, to następnej już nie będę miał okazji napisać. Zresztą, już po poprzedniej za samo przeklinanie miałem w domu grubo przejebane. Podczas tych przygotowań zorientowałem się natomiast, że rubaszny zazwyczaj Korytko z wyjątkiem awantury o fakturę praktycznie się dzisiaj nie odzywał. Nerwowo krzątał się po sali, co jakiś czas zamierając w miejscu i z melancholią patrząc w jakiś odległy punkt za oknem, jakby ostatni raz chciał nacieszyć oko tą Polską, którą za chwilę mieliśmy sprzedać Żydom.

No a zaraz potem z 30. piętra zleźli Prezes, Remik i bracia Rojzmanowie. Wszyscy zadowoleni – Żydzi, bo sobie zobaczyli taras widokowy i widoki z niego się rozpościerające, a Prezes i Remik, bo kasjerka na dole sama ich zapytała, czy nie chcą fakturki na bilety. A najbardziej zadowolony to był Avi Rojzman, a to za sprawą reklamówki pełnej małpek, którą zabrał ze sobą na transakcję. Zdradzały go podzwanianie buteleczek przy schodzeniu po schodach oraz lekko mętny już wzrok. Po wejściu, mając świadomość doniosłości sytuacji, nie tankował przy stole, na widoku, tylko zapytał o drogę do SZALETU, z którego wrócił już bez siatki, którą pewnie gdzieś tam zakitrał, żeby małpy popijać pokątnie pod pretekstem załatwiania potrzeb fizjologicznych. Zauważył to również Korytko, który pozazdrościł młodemu Rozjmanowi zapasów i zaraz poleciał do kibla, najprawdopodobniej, żeby mu jakąś seteczkę podpierdolić na ukojenie ewidentnie skołatanych nerwów.

Po krótkiej przemowie wygłoszonej na rozpoczęcie spotkania, w której Remigiusz i Prezes opowiadali, jakim pięknym i zarazem dobrym do inwestowania w nieruchomości krajem jest Polska, padło kurtuazyjne pytanie, czy ktoś nie chciałby się napić kawki albo herbatki, a gdy się okazało, że tak, to oczywiście musiałem dymać do kawiarni na 30. piętrze po trzy cappuccino – naturalnie na fakturkę. A jak już przeleciałem trzy i pół piętra w górę i trzy i pół piętra w dół, to się okazało, że starszy Rozjman jednak chciał espresso. On sam mówił, żebym już się nie kłopotał, bo widział, że jestem umordowany, ale Prezes wyjaśnił za mnie, że to żaden problem, więc znowu musiałem lecieć na górę. A baba w kawiarni, jak usłyszała, że tylko jedno espresso, to aż rzuciła w przestrzeń komentarz, że trzeba będzie wywiesić kartkę, że fakturę wystawiają od zakupów powyżej 20 złotych, więc ją postraszyłem, że w świetle ustawy o VAT to nielegalne, bo trochę się już zdążyłem przy Prezesie i Korytce takich rzeczy nauczyć.

Jak wróciłem drugi raz na dół, to cała piątka chodziła już dookoła pomieszczenia, wyglądając przez okna, a Prezes podświetlał różne budynki laserkiem i o nich opowiadał. Trzeba tutaj nadmienić, że to ja znalazłem ten naprawdę zajebisty laserek, który zasięg to miał z dwa kilometry. Co prawda na Allegro kosztował aż 89,99 zł i dostałem za to od Prezesa taki opierdol, że się cieszyłem, że jestem na bezpłatnym stażu, bo inaczej by mi to na pewno potrącił z wypłaty, ale teraz chyba już pojął, że za jakość trzeba płacić. Oświetlał dopiero co wybudowany wieżowiec Cosmopolitan, który jest aż na placu Grzybowskim, a nadal było go dobrze widać. To, że podświetlali Cosmopolitana, wskazywało, że interes kręci się już na grubo, bo taki budynek to musi kosztować z miliard euro, a Remik opowiadał, że jak się coś takiego kupi, to jest stopa zwrotu przynajmniej 30% rocznie. Potem pobieżnie omówili pierwszą linię bloków przy Świętokrzyskiej, że tam można mieszkania powynajmować na Airbnb, a potem zahaczyli nawet o znajdujący się kawałek za nimi kościół Wszystkich Świętych. Jak Korytko usłyszał, że nawet jego mają sprzedawać, to lekko zawiany zaczął pod nosem szemrać, że jak to tak można kościół sprzedać, złapał się za serce i zaraz poleciał do kibla pierdolnąć jeszcze jakąś małpkę na uspokojenie. Avi chyba zwęszył, co się dzieje, więc poszedł do kibla od razu, jak ten wrócił, żeby też jeszcze się napić, póki coś zostało. Laserek z Allegro w tym czasie oświetlał już wejście do stacji metra Świętokrzyska, a Prezes tłumaczył starszemu Rojzmanowi, że jakby byli zainteresowani metrem, to cena zależy od tego, czy chcą tylko jedną stację, całą linię, czy może nawet obydwie, w tym tę, co się jeszcze buduje – w związku z czym cena by oczywiście była odpowiednio niższa. Jak najwytrawniejszy varsavianista przeszedł potem płynnie do historii punktowca przy Świętokrzyskiej – niegdyś jednego z najwyższych budynków mieszkalnych w Polsce, obecnie również do nabycia w przystępnej cenie. Młody Rojzman zaraz wrócił z kibla dobrze wcięty, rzucając gniewne spojrzenia Korytce, po którym też dało się już poznać, że znacząco uszczuplił zmagazynowane w ubikacji zapasy. Korzystając z powrotu drugiego kontrahenta, Remik z Prezesem pobieżnie omówili specyfikację Domów Centrum, czyli na przykład ich powierzchnię handlową, a następnie płynnie przeszli do zachwalania walorów architektonicznych Rotundy, co u Korytki wywołało nawrót zgorszenia moralnego, objawiający się ponowną konieczność pójścia do toalety.

O, A TEN CZARNY, TAKI DUŻY, TO PO ILE BĘDZIE?

Zapytał Avi, wskazując na budynek hotelu Marriott.

Prezes z Remikiem zamilkli na chwilę, porozumiewając się między sobą spojrzeniami, ile powiedzieć, żeby nie było za mało, i potem nie żałować do końca życia. No bo ile może być warty taki Marriott? Niby to Marriott, ale swoje lata ma. Ze 100 milionów euro, może 200. No to powiedzieć 220 milionów? A może 250? Tylko co będzie, jak wtedy nie wezmą. A może oni mają tyle, że dla nich 250 czy 300 to żadna różnica. A w Polsce to jest jednak 50 milionów euro, majątek, a nie jak tam w Izraelu, że u nich 50 milionów to wte czy wewte, to wszystko jedno.

Po kilku przeciągających się sekundach zastanowienia Prezes odpowiedział najstarszą polską zagrywką negocjacyjną, czyli NO WIESZ PAN, TO NIE SĄ TANIE RZECZY.

A Remik dodał JAK PAN TRAFNIE ZAUWAŻYŁ, TEN AKURAT DUŻY JEST, A W DODATKU CZARNY, ELEGANCKI. ALE SPOKOJNA GŁOWA, SKÓRY Z PANÓW NIE ZEDRZEMY, HE, HE.

NO ALE TAK W PRZELICZENIU NA EURO, TO ILE TO BĘDZIE?

POWIEDZMY TAK ORIENTACYJNIE W OKOLICACH… 300 MILIONÓW.

PLUS VAT – dodał Remik, grając już va banque.

Teraz z kolei to Rojzmanowie zaczęli patrzeć po sobie, a my patrzyliśmy, jak oni się patrzą, starając się z tego patrzenia coś odczytać.

Starszy Rojzman już chciał coś powiedzieć, ale przerwało mu pierdolnięcie o ścianę drzwi od kibla, z którego wyłonił się Korytko. Widać było, że dopiero co stoczył walkę sam ze sobą oraz obecnymi tam małpiszonami, bo był cały spocony i czerwony, bez marynarki, a koszulę miał zupełnie wyciągniętą ze spodni. Ruszył na nas truchtem jak jakiś rozjuszony kurwa knur – a to animalistyczne porównanie jest w tym przypadku o tyle uzasadnione, że napierdolony był kurwa jak zwierzę i ryczał bełkotliwie

NI SPSZYDAAAAAM! POLSKI NI SPSZYYYYDAM!!!

Coś musiało w nim pęknąć w tym kiblu – w Korytce znaczy, nie w elementach instalacji sanitarnej – bo doszło do tego, że rozpędzając się w naszym kierunku, wykonał gest iście rejtanowski, rozrywając rękami koszulę na swej piersi. Z samym porównaniem są natomiast dwa problemy.

Po pierwsze, jakby Rejtan był postury tak słusznej jak Korytko, a nie taki suchoklates jak u Matejki, to z pewnością do żadnego z trzech rozbiorów Polski by nie doszło, bo jakby własną piersią blokował w drzwiach przejście posłów na salę sejmową, to nikt by go nie dał rady ani ruszyć, ani obejść dookoła.

Po drugie, w obecnej sytuacji wszyscy zainteresowani transakcją sprzedaży Polski Żydom – znaczy Polacy i Żydzi – znajdowali się już w pomieszczeniu, więc niespecjalnie dało się ich jeszcze gdzieś zablokować.

Korytko zdał sobie z tego sprawę tak w połowie drogi od kibla do środka sali i widać było, że zdezorientowany sytuacją, wciąż biegnąc, szuka naprędce oczami czegoś, co mógłby zablokować. No a że byliśmy w kwadratowym pomieszczeniu, na środku którego stał gigantyczny okrągły stół, to z braku alternatywy Korytko wpierdolił się na niego, a potem położył na wznak na środku, ciągle rycząc NIIIII SPSZYYYYYDAAAAM POLSKIIIII! Było mało prawdopodobne, aby jego zamysł miał polegać na fizycznym zajęciu takiej powierzchni blatu, żeby nie dało się już na nim położyć do podpisania umowy sprzedaży Polski Żydom, wydrukowanej w formacie A4, w związku z czym trzeba by z niej zrezygnować, bo przecież takiego dokumentu nie można podpisywać, opierając o czyjeś plecy albo o parapet, jak pracę domową zrzynaną w szkole na przerwie. Sądzę, że gest ten miał być swego rodzaju performance'em artystycznym mającym wzbudzić w widzach – czyli Żydach – przekonanie, że w Polsce wszyscy są kompletnie popierdoleni, więc zupełnie nie opłaca się jej kupować.

Nie dowiemy się jednak nigdy, jak było naprawdę, bo scena, która przerwała dziejącą się chwilę wcześniej scenę zmierzającą ku przełomowi w negocjacjach pomiędzy Prezesem i Remikiem a Rojzmanami, sama została przerwana. Jest to zjawisko w dramaturgii wręcz niespotykane, a przez to niektórzy mogą je uznać za banalne. Ale jak ktoś ma z tym problem, to niech powie to bandzie chamów, którzy właśnie stanęli w drzwiach wejściowych z klatki schodowej z 30. piętra, na czele z wielkim Arcychamem, który donośnie zakrzyknął

REMIGIUSZ, TY SKURWYSYNU, DZISIAJ ROZERWĘ TWE CZŁONKI!

Tak zaskakująco umiejętne – jak na bądź co bądź chama – zastosowanie archaizmów jeszcze dodało grozy tej obietnicy. Dzięki niemu zabrzmiała, jakby jakiś król sumeryjski rzucał ją na mury oblężonego miasta Umma, gdy już było wiadomo, że tego dnia upadną. Wszyscy zamarliśmy w przestrachu. Rozkład pola bitwy przedstawiał się tak, że po jednej stronie pokoju byliśmy my, pośrodku stół, na stole Korytko w wersji topless, a za stołem wataha chamów. Prowadzące w dół wyjście ewakuacyjne co prawda było po naszej stronie, ale szansa, że chamy mimo tego nas dogonią, nadal była spora.

W tym momencie nastąpił drugi tego dnia – a zarazem może też w całym życiu – przełom w Korytce. Jeszcze przed chwilą leżał jak deska, teraz podniósł się i stanął na środku stołu. Bezwstydny w swej nagości. Jego nieopalone, blade ciało ustawione na piedestale zdawało się wyglądać, jakby w marmurze wykuł je późnobarokowy rzeźbiarz. Wyprostowany, dumny, w całej swojej potędze. A jego gloria zasiała strach w sercach chamów i plemię chamowe poczęło się cofać w popłochu i chować za plecami Arcychama, który sam zrobił kilka kroków wstecz i jakby skulił zlękniony. I trwał tak notariusz Włodzimierz Korytko, triumfując, aż nagle z oczu jego spadły wszystkie wypite w kiblu setki Cytrynówki Staropolskiej i ćwiartki Pigwówki Porannej i pojął on swoje położenie, co poznaliśmy po tym, że odwrócił się do nas i krzyknął

PANOWIE, SPIERDALAMY!!!

Powrót

Aby wytłumaczyć, jak doszło do tych dramatycznych wydarzeń, zostawię jednak jeszcze na chwilę Korytkę, Prezesa, Remika, Rojzmanów i Chamów, i zacznę od początku, czyli od tego, jak wracałem do Polski z UK w 2009. Zazwyczaj jak się wraca z emigracji, to wiezie się ze sobą dwie rzeczy. Pierwszą są waluty obce, zdobyte dzięki pracy emigracyjnej, takie jak funty brytyjskie, marki niemieckie, euro europejskie, dolary amerykańskie – albo i nawet australijskie, jeżeli ktoś tak daleko się zapuścił. Drugą są różnorakie schorzenia nabyte podczas rzeczonej pracy, której zazwyczaj miejscowi nie chcieli wykonywać. Zresztą, to niechcenie jest właśnie kamieniem węgielnym imigracji tam, a emigracji stąd. Tamtym też trochę trudno się dziwić, że mając inne wyjście, nie chcieli dostać raka przy usuwaniu azbestu, stracić dwóch palców w prasie zgniatającej śmieci czy nabawić się problemów z kręgosłupem przy zmywaniu podłogi, ganianiu za szparagiem po polu czy niemal każdym innym zajęciu emigracyjnym – bo praktycznie wszystkie szkodzą na kręgosłup. Ci, co przyjeżdżali z Polski i podobnych jej krajów, pewnie też nie chcieli się tego wszystkiego nabawić, ale mieli gorsze opcje niż tamci, więc zgodzili na pewne kompromisy zdrowotne w zamian za wymienione wyżej waluty obce. Ja byłem natomiast w sytuacji o tyle niekorzystnej, że gdy wracałem we wrześniu 2009 z UK, to plecy napierdalały mnie od zbierania kapusty, natomiast nie wiozłem ze sobą żadnych pieniędzy, tylko pana Wojtka, któremu już trzy razy w życiu nie wyszło, panią Ządkowską, która prawdopodobnie kilka godzin wcześniej zabiła męża, dwóch Cyganów oraz mojego przyjaciela Stomila. Są ludzie, którzy twierdzą, że przyjaźń jest ważniejsza od pieniędzy, ale zazwyczaj są to ci ludzie, którzy nie znają Stomila, bo z niego rzadko kiedy jest pożytek. Co gorsza, wracając jeszcze do Cyganów, to technicznie rzecz biorąc, to nie ja wiozłem ich, tylko oni mnie. Samo w sobie nie stanowiłoby to problemu, gdyby nie fakt, że odbywało się za pomocą samochodu turystycznego typu kamper, który – jak ktoś czytał, to wie – jak się skręcało w lewo, to skręcał w lewo, a jak w prawo, to w prawo tylko dzięki cygańskiej magii. Przejechaliśmy już tak prawie całą Francję, ale powoli zaczynałem się zastanawiać, ile ta cygańska magia jeszcze podziała – żebyśmy się gdzieś nagle nie wpierdolili na czołowe z tirem. Nie wiem, czy niepokoiłbym się podobnie, gdyby chodziło o jakąś inną magię, mam nadzieję, że tak, bo jeśli nie, to mogłoby to świadczyć o skrywanych uprzedzeniach antyromskich. Z drugiej strony nie wiem, czy inne nacje w ogóle mają magię. Na pewno nie Niemcy, przez których kraj właśnie przejeżdżaliśmy, a gdzie zamiast magii mają system inspekcji i certyfikacji rozbudowany tak, że stanowi osobną branżę, która ma swoją osobną nazwę: Technischer Überwachungsverein. Paradoksalnie, cały ten system jest czarną magią dla Cyganów, Polaków i innych narodów i grup etnicznych Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodniej.

Trochę to wszystko pojebane, więc ktoś mógłby zapytać, jak w ogóle znalazłem się w takiej nietypowej sytuacji, a ja wtedy musiałbym opowiedzieć, że o tym toby można całą książkę napisać – co zresztą zrobiłem, więc jak ktoś jej nie czytał, to niech sobie teraz na własną rękę nadrobi, żeby już drugi raz nie fatygować mnie oraz tych, co już czytali. Pokrótce tylko wyjaśniam, że wracałem z emigracji w UK do Polski z bolącymi plecami i raczej bez pieniędzy. Nie wracałem natomiast do mojej rodzinnej miejscowości o liczbie ludności 10 000–19 999, tylko do Warszawy, gdzie w czasie mojej kilkumiesięcznej nieobecności w ojczyźnie przeprowadzili się moi rodzice, bo moja matka dostała tam pracę w ministerstwie. To się składało o tyle dobrze, że w tym samym czasie ja dostałem się na studia w Warszawie, więc nie musiałem sam wynajmować mieszkania. A jeszcze lepiej się składało, że razem też nic nie musieliśmy wynajmować, bo moja matka już miała tam mieszkanie, które wynajmowała studentom od czasu śmierci dziadków kilka lat temu. Wynikało to z tego, że urodziła się w Warszawie, podobnie jak jej matka, a moja świętej pamięci babcia, po której właśnie to mieszkanie było. Moja matka natomiast po studiach wyjechała z Warszawy do miasta o liczbie mieszkańców 10 000–19 999 za moim ojcem, którego poznała w trakcie studiów, a potem już tam dalej sobie żyła z nim, a później też ze mną, pracując w domu kultury. Pewnie zostałoby tak już na zawsze, gdyby nie fakt, że w Ministerstwie Kultury, znajdującym się w kulturalnej hierarchii nad wszystkimi domami kultury, były jakieś zawirowanie kadrowe, w efekcie których kilka osób poleciało w dół, ale – jak to bywa – i kilka poleciało w górę, w tym taka koleżanka mojej matki ze studiów, która potrzebowała teraz zaufanych ludzi, żeby byli pod nią i ją trzymali, żeby i ona zaraz nie zleciała. Mojej matce ufała, bo po pierwsze były razem na studiach, a po drugie dwadzieścia lat spędziła w domu kultury w miejscowości 10 000–19 999 mieszkańców, więc nie była UMOCZONA. Stanowiło to o tyle wyjątkową wartość, że jeżeli ktoś sobie myśli, że w takim Ministerstwie Kultury się siedzi i słucha oper Moniuszki albo głaszcze po główkach dzieci z zespołów tańca ludowego, to się grubo kurwa myli, i tam się odpierdalają takie rzeczy, że ci, co robili „Grę o tron”, toby mogli tam przyjechać, zapisywać wszystko jak leci i tylko pozmieniać imiona z Zygmunt na Jon Snow, a z Jadwiga na Cersei i by mieli gotowe następne 5 sezonów. Więcej już natomiast nie mogę powiedzieć, bo jak zaczynałem pisać tę książkę, to obiecałem matce, że tego nie będę drążył, bo też by się mogło skończyć jak w „Grze o tron”, że potem jakieś dziecko z zespołu tańca ludowego by mi sprzedało kosę pod żebra – co jest o tyle realnym zagrożeniem, że oni tam dla podkreślenia aspektu folklorystycznego dalej posługują się kosami.

Podróżujący ze mną kamperem pan Wojtek i pani Ządkowska jechali razem do Krynicy Zdroju, zapewne z zamiarem kultywacji powstałego pomiędzy nimi uczucia. Szuki i Wano pod Cieszyn, skąd pochodzili. Stomil bał się ojca, który bez kilku tysięcy funtów na wsparcie ich rodzinnego warsztatu lakierniczo-blacharskiego kazał mu nie wracać, dlatego stwierdził, że skoro już ja nie jadę do naszej miejscowości 10 000–19 999 mieszkańców, to jemu samemu też się nie chce, więc przeprowadza się ze mną do Warszawy. Ze dwie noce przemieszka u mnie, a potem, jak znajdzie pracę, to pójdzie na swoje. Podobne wyobrażenia względem stawiania pierwszych kroków w nowym mieście miałem ja, jadąc kilka miesięcy wcześniej do Londynu – natomiast wracając stamtąd kilka miesięcy później, zamiast funtów szterlingów wiozłem ze sobą oprócz bólu pleców bezcenną wiedzę życiową. Mianowicie, że tak to nie działa. Mogłem przewidywać, że ustawienie się Stomila w stolicy może zająć do kilku tygodni, a nawet miesięcy, ale wiedziałem też, że nawet jeżeli w międzyczasie mój ojciec przepędzi go z naszego mieszkania, to chłopak nie zginie, bo należał do tych ludzi, którzy z pogodą ducha przyjmują wszystko, co przyniesie los, i w każdych warunkach potrafią się odnaleźć, na co koronnym dowodem było to, że swoje pierwsze dwa dni w UK mieszkał w śmietniku i bardzo sobie to chwalił.

Po wjeździe do Polski Cyganie, zanim odbili na południe na Krynicę i Cieszyn, wysadzili nas pod Poznaniem, skąd złapaliśmy autokar na Dworzec Zachodni w Warszawie. Stamtąd odebrali nas moi starzy w osobie mojej starej, która wyściskała nas ze szczęścia, że nas w tej Anglii nie zabili, bo tyle się teraz słyszy, oraz w osobie mojego starego, którego pierwszym pytaniem było, czy nas okradli – co przepowiedział jeszcze przed naszym wyjazdem. Jak powiedzieliśmy, że nie, to był nie tyle nawet zaskoczony, co wręcz rozczarowany i spytał, ile w takim razie przywieźliśmy. To mówimy, że niewiele, po kilkaset funtów, bo musieliśmy przedwcześnie uciekać z farmy kapusty, bo był pogrom – na wieść o którym ojciec trochę się rozweselił, że jednak coś tam się zgodnie z jego przewidywaniami spierdoliło. Potem w trakcie jazdy samochodem Stomil zaczął opowiadać o wszystkich znojach życia emigracyjnego, jak uciekanie z mieszkania w środku nocy przez recydywistów z Polski, wojnach etniczno-rikszarsko-taksówkarskich w centrum Londynu czy przestępczości narkotykowej w imigranckiej dzielnicy Hackney, gdzie mieszkaliśmy. Stary tego słuchał, z zadowoleniem kiwał głową i wtrącał tylko NO TAK, DOKŁADNIE.

Można w ogóle powiedzieć, że w debacie publicznej w naszym kraju są dwa nurty. Pierwszy, nie do końca moim zdaniem zgodny z prawdą, mówi, że u nas jest źle, a tam jest dobrze. Drugi, jeszcze bardziej odległy od rzeczywistości, utrzymuje, że u nas jest dobrze, a tam źle. Ojciec natomiast był przedstawicielem tak zwanej trzeciej drogi, bo był pogodzony z tym, że u nas jest chujowo, tylko zależało mu, żeby tam nie było jakoś znacznie lepiej. Jakby tam było nie wiadomo jak dobrze, a on by całe życie siedział tu, to można by dojść do przygnębiającego wniosku, że zmarnował życie. A jak tam też było tak sobie, to jednak wiele go nie ominęło.

Przy krzepiących ojca opisach wszystkich przykrych rzeczy, które nas przez ostatnie trzy miesiące spotkały, dotarliśmy na Mokotów, gdzie było to mieszkanie po dziadkach, w którym od teraz mieliśmy mieszkać. Miało trzy pokoje, tak jak nasz kwadrat w rodzinnej miejscowości, czyli jeden dla matki, jeden dla ojca i jeden dla mnie – jak zapewne rozplanował to architekt. Z tym, że ten dla mnie teraz był też dla Stomila, czego naturalnie architekt nie mógł przewidzieć, więc nie mam pretensji. Stomil też nie miał, o czym świadczyło to, że rzucił swoje rzeczy na podłogę, obok nich ułożył w charakterze posłania ściągniętą z mojego łóżka kołdrę, popatrzył na to i powiedział NO, TO ELEGANCKO. Potem zjedliśmy obiad i poopowiadaliśmy jeszcze trochę o UK, a następnie mój przyjaciel, a obecnie już współlokator, zaproponował, żebyśmy poszli gdzieś na miasto przepierdolić część tej niewielkiej kwoty, którą przywieźliśmy do Polski, bo tak właśnie po powrocie z emigracji się robi. Tak się szczęśliwie składało, że tego dnia odbywała się impreza integracyjna mojego przyszłego roku studiów, o czym dowiedzieliśmy się z nieistniejącego już serwisu społecznościowego GRONO.NET.

Edukacja

Ta impreza integracyjna ze studiów była raczej przeciętna, co w sumie i tak jest niezłym osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że jej uczestnicy byli (już prawie) studentami najprzeciętniejszego możliwego kierunku. Z tych samych przyczyn, dla których nie mówię, jak mam na imię ani z jakiego konkretnie miasta pochodzę, wolałbym też nie mówić, jaki to był kierunek. Natomiast zdradzę, że jeden z tych, o których wówczas wszyscy sądzili, że będzie po nich praca, a kilka lat później, jak studia skończyliśmy, to zmienił się paradygmat rynku i jednak jej nie było – ale za to na pocieszenie wiedziało się, co to jest paradygmat. To były te czasy, że ponad połowa każdego rocznika szła na studia, a przecież nie wezmą co roku dwieście czy trzysta tysięcy luda i nie zrobią z nich inżynierów czy lekarzy, bo już wtedy się mówiło, że szpitale są przepełnione. Trzeba więc było im zaoferować jakieś takie normalne kierunki, żeby ludzie mogli spełnić swoje aspiracje edukacyjne i co za tym idzie szerzej, społeczne. Skoro piszę o takich rzeczach jak aspiracje edukacyjne czy paradygmaty, to już się domyślacie, że był to kierunek z rodziny nauk humanistyczno-społecznych – chyba że wy akurat jesteście lekarzami lub inżynierami, to się nie domyślacie, bo nie mieliście niestety okazji się o tym uczyć. Te dwieście czy trzysta tysięcy ludzi poszło na stworzone z myślą o nich zwykłe studia typu europeistyka, bezpieczeństwo narodowe czy turystyka i rekreacja, po których można było wykonywać jakiś normalny zawód, typu to, co akurat dają. Myślę, że to jest właśnie wielka mądrość polskiego systemu edukacji i rynku pracy, bo jak na przykład w takich Niemczech czy Francji zaprognozują, że za pięć lat będzie potrzeba pięćdziesięciu tysięcy dodatkowych nauczycieli, wykształcą ich, a potem się okaże, że jednak coś się komuś popierdoliło i brakuje pięćdziesięciu tysięcy operatorów wózków widłowych, to jest wielki przypał i trzeba ściągać imigrantów z Polski i Maroka, bo nie ma komu robić. W Polsce natomiast po studiach każdy umie wszystko i dowolny absolwent pedagogiki po tygodniowym kursie doszkalającym lata paleciakiem po magazynie jak zły, nic nie narzeka i jeszcze się cieszy, że zarabia lepiej niż koleżanki i koledzy, którzy znaleźli pracę zgodną z wykształceniem formalnym. Oczywiście nie dotyczy to inżynierów i lekarzy, którzy umieją tylko jedno, w ogóle nie są elastyczni – w przeciwieństwie do rynku pracy – a potem wielki płacz i pretensje do całego świata.

Wracając jednak do imprezy integracyjnej, to informacją godną uwagi jest to, że nie za wiele z niej pamiętam. Oprócz tego, że królem melanżu był Stomil, który zresztą był potem na każdej imprezie z moich studiów i stał się jedną z najpopularniejszych osób na wydziale, chociaż wcale z nami nie studiował. Mało kto w ogóle o tym wiedział, bo na tę pierwszą imprezę Stomil po prostu przyszedł ze mną, powiedział SIEMA, a potem usiadł ze wszystkimi do wódy i nie prosił ludzi o chwilę ciszy, żeby móc ogłosić, że przyszedł tylko w charakterze mojego kolegi. Potem po rozdaniu dyplomów sporo osób o niego pytało i dopiero wtedy dowiadywali się, że Stomil nigdy nie był z nami na roku. To może obrazować, jak wielką glorią okrył się na wszelkich juwenaliach, połowinkach, majówkach i otrzęsinach. Na mnie, jako jego przyjaciela, nieco tej chwały też spłynęło i potem w miarę regularnie było już tak, że wkręcał mnie na imprezy ode mnie ze studiów. Te wszystkie studenckie melanże zlewają mi się w jedną całość, zresztą tak jak cała edukacja wyższa, i mogę zupełnie serio napisać, że z tych trzech (a właściwie trzech i pół – o czym zaraz więcej) lat nauki nie pamiętam choćby jednej konkretnej rzeczy. Może taki był właśnie zamysł polskiego systemu edukacji, żeby mnie niepotrzebnie nie zafiksować na jakimś jednym temacie, typu medycyna czy inżynieria, i żebym przez dorosłe życie kroczył z szerokimi horyzontami. Drugi wariant jest taki, że jestem po prostu taki zawistny, że nie pamiętam niczego poza tym, że Stomila bardziej lubili, no ale przynajmniej ja o coś takiego siebie nie posądzam. W każdym razie możecie uznać to za najmarniejszą zagrywkę fabularną, że w książce o tytule EDUKACJA trzy lata studiów streszcza się w jednym rozdziale, ale jest właśnie tak, że nic więcej konkretnego nie jestem wam w stanie powiedzieć. Ciekawiej, a co za tym idzie i godniej zapamiętania, zrobiło się dopiero na trzecim roku, gdy strzelił mnie chuj.

A było tak, że pewnego dnia, jakoś w październiku na trzecim roku, jechałem na uniwersytet metrem i nagle centralnie strzelił mnie chuj. Jak ktoś się nie bardzo na tym zna, to może sobie wyobrażać, że po takim strzale człowiek pada na ziemię jak po uderzeniu pioruna, ale u mnie objawiało się to w ten sposób, że w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę oddychać. Jeżeli ktoś się dziwi, że jak to NIE MOGĘ ODDYCHAĆ, to tłumaczę, że działa to tak, że chce się zaczerpnąć więcej powietrza, a ono nie wchodzi. Potem, dokładniej zgłębiając problematykę niemożności oddychania, dowiedziałem się, że oddychanie składa się z dwóch etapów, czyli również z wydychania. Jak nie wydychałem, to nowo oddychane powietrze nie miało się gdzie zmieścić, powodując efekt podobny do tego, co akurat działo się w metrze na stacji Racławicka – czyli nikt nie wysiadał, a do środka pchało się jeszcze więcej ludzi i to wywoływało wkurwienie zarówno zastanych, jak i nowych pasażerów, objawiające się wymownymi spojrzeniami, posapywaniem i tym, że czasem ktoś pociągnął z łokcia. Przekładając to na realia mojego organizmu, wyglądało to tak, że zrobiłem się cały czerwony na mordzie, przed oczami zaczęły mi latać mroczki i czułem, że zaraz zemdleję. W normalnych warunkach położyłbym się pewnie na podłodze, ale byłem w metrze, więc po pierwsze na podłodze nagnojone z butów, a po drugie CO LUDZIE POWIEDZO – co zawsze w głębi duszy było dla mnie ważniejsze, niż chciałbym przyznać. Nawet usiąść nie było gdzie, więc jeszcze jedną stację jakoś przetrzymałem, ale na metrze Politechnika byłem już święcie przekonany, że jeżeli pojadę tak dłużej, to nie tylko zemdleję, ale i umrę, więc chcąc uniknąć takiego losu, wyskoczyłem z wagonu już tam, chociaż jechałem na Świętokrzyską. Wybiegłem ze stacji, żeby złapać trochę świeżego powietrza i usiadłem na schodach. Starałem się odetchnąć i widocznie wyglądałem dosyć marnie, bo podeszła jakaś babcia, co tam handlowała kwiatami, i zapytała, czy WSZYSTKO Z TOBĄ W PORZĄDKU KAWALERZE? Zaraz podeszły jeszcze druga i trzecia i aż mi się ciepło zrobiło na łomoczącym z przerażenia sercu, że jest w naszym społeczeństwie tyle empatii. Może nawet za dużo, bo jako że nic nie odpowiadałem, tylko dalej próbowałem złapać powietrze, to jedna z tych babć zaraz powiedziała, że może trzeba by na karetkę zadzwonić. W normalnych warunkach bym zaprotestował, bo jestem społecznie nieśmiały i nie lubię swoją osobą robić takich kłopotów, albo co gorsza, zbiegowiska, że mnie na noszach pakują do stojącej na sygnale karetki przy wyjściu z metra, a wszyscy dookoła patrzą – natomiast akurat nie byłem w stanie protestować werbalnie, bo nie mogłem zrobić wydechu, a co dopiero mówić. Próbowałem więc przekazać im językiem migowym, z użyciem jednej ręki, bo drugą trzymałem się za klatkę piersiową, że proszę się zupełnie mną nie kłopotać i śmiało wracać do swoich codziennych zajęć typu spacery, dokarmianie gołębi i odprowadzanie wnuków do przedszkola. Widocznie machając jedną ręką, czerwony na mordzie i z obłędem w oczach, nie zdołałem w języku migowym przekazać dokładnie tego, bo jedna baba zaraz stwierdziła PANIE PATRZĄ, NIENORMALNY ALBO NAĆPANY JAKIŚ, a druga zaraz dodała, że TO PEWNIE OD TYCH ODPALACZY, DOPIERO CO W TELEWIZJI POKAZYWALI. Pozostałe dwie też widocznie widziały ten program, bo zaczęły przytakiwać i aż się odsunęły przestraszone. Właściwie każdy go widział, bo to był rok 2011 i akurat wtedy panowała w Polsce panika moralna dotycząca dopalaczy. Trafiła ona na podatny grunt, bo pomiędzy paniką moralną związaną z Eriką Steinbach, Związkiem Wypędzonych i ponownym wyzyskaniem przez Niemców Ziem Odzyskanych, co miało według niektórych nastąpić po wejściu Polski do UE, a przed paniką moralną związaną z uchodźcami. Między jednym a drugim minęło kilka ładnych lat, naród był spragniony jakiejś nowej paniki i akurat szczęśliwie trafiły się te dopalacze, dając gazetom nagłówki PO DOPALACZACH ZJADŁ ŻONĘ, a ekspertom od młodzieży i uzależnień zaproszenia do telewizji śniadaniowych. O Erice Steinbach nikt już dawno nie pamiętał, a ja pisząc to teraz, aż musiałem wygooglować, jak miała na imię, chociaż kiedyś każdy w kraju wiedział, posłowie w sejmie robili interpelację, a na ulicach wisiały plakaty NIE DLA ERIKI STEINBACH, przedstawiające ją zazwyczaj w towarzystwie swastyki lub symboli SS. Te paniki mają właśnie to do siebie, że wypadają z pamięci zbiorowej nieproporcjonalnie szybko względem tego, jakie wywoływały emocje. Dwoma chlubnymi wyjątkami od tej reguły, które powracają do debaty publicznej regularnie od prawie trzydziestu lat, są barszcz Sosnowskiego oraz żydowskie roszczenia majątkowe, do których jeszcze w tej książce wrócimy.

Te dywagacje przerwała jednak pierwsza stara baba, pytając retorycznie NO I CO TERAZ Z TAKIM NAĆPANYM ZROBIĆ? Odpowiedź oczywiście nasuwała się sama, czyli NA POLICJĘ ZADZWONIĆ. W metrze prawie zawsze jest policja, więc długo im nie zajęło, żeby do mnie dotrzeć. Natomiast w międzyczasie mnie udało się już jakoś złapać oddech, niemniej po tej całej akcji byłem blady, zlany potem i tak wycieńczony, że nie mogłem wstać ze schodów, więc subiektywnie rzecz biorąc, mogłem nawet bardziej pasować do policyjno-starobabowego wyobrażenia narkomana. Zadawali mi jakieś pytania, ale ja średnio byłem w stanie odpowiedzieć, szczególnie, że na mało które pytanie w ogóle była jakaś dobra odpowiedź, no bo co niby powiedzieć, jak pytają PAMIĘTASZ CO BRAŁEŚ? Czy powiem tak, czy nie, to mam przejebane. Te trzy baby w tym czasie stały z boku i komentowały, jak to młodzi sobie tymi świństwami zdrowie niszczą i dopiero na starość się przekonają, że zdrowie najważniejsze. Ci policjanci po telefonie do jakiegoś przełożonego doszli natomiast do wniosku, że jeżeli waliłem dopalacze, to i tak na mnie nie będzie paragrafu, bo są legalne (o czym jeszcze w tej książce powiem), więc mój przypadek znajduje się raczej w zakresie kompetencji służby zdrowia. Wydzwonili karetkę, a jeszcze, jak im to opisywali przez radio, to brzmiało bardzo poważnie, że MĘŻCZYZNA W WIEKU OKOŁO 20 LAT, PRAWDOPODOBNIE PO ZAŻYCIU DOPALACZY, KONTAKT UTRUDNIONY, więc karetka przyjechała na sygnale, ku uciesze starych bab, które szczególnie lubią takie widowiska, o ile oczywiście karetka nie jedzie akurat po nie. Ci z karetki zmierzyli mi puls, który oczywiście wyszedł w pizdu wysoki, poświecili latarką w oczy i zapytali, co brałem, a jak powiedziałem, że nic, tylko zapomniałem, jak się oddycha, to powiedzieli, że jedziemy na Lindleya. Jeszcze jak mnie wsadzali do karetki, to policjanci grozili, żebym tylko nie próbował żadnych numerów, bo jednym z elementów – chyba zresztą prawdziwym – tej paniki z dopalaczami było to, że podobno ci dopalaczowcy szczególną nienawiścią darzyli służbę zdrowia, więc i w karetkach, i na OIOM-ach odpierdalali różne inby, z biciem personelu włącznie. Ja już nawet nie wchodziłem z nikim w dalszą polemikę, po prostu chciałem, żeby mnie już z tej ulicy pod metrem zabrali, bo przetaczały się tamtędy miliony warszawiaków spieszących do pracy i każdy patrzył, co się odpierdala, a wszystkich zainteresowanych te trzy baby informowały, że złapali jednego po odpalaczach – z ich pomocą zresztą.

Na