Powszednia historia - Sebastian Nowak - ebook + książka

Powszednia historia ebook

Nowak Sebastian

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy pijacki telefon do byłego może odmienić życie? Może, ale nie musi. A przynajmniej tym razem nic na to nie wskazuje.

Jana od dziecka słyszała, że może być kimkolwiek zechce, została więc: architektką wnętrz i na stałe zagranicą. Ludwik był nastolatkiem, gdy stracił ojca i materialną beztroskę, gruntu pod nogami szuka w murach uniwersytetu, gdzie właśnie rozpoczyna pracę. Krzysiek dość wcześnie zrozumiał, że należy do grupy społecznej, która nie cieszy się szczególną przychylnością, mimo to próbuje budować życie na własnych zasadach. Słowem: ona, on i przyjaciel gej. I już mogłoby się wydawać, że znamy tę opowieść…

W „Powszedniej historii” – czyli antysadze rodzinnej – uproszczone perypetie bohaterów są jedynie pretekstem, by przyjrzeć się drodze kilku pokoleń. Drodze, napędzanej odwieczną chęcią ucieczki, która zaprowadziła Janę, Ludwika i Krzyśka na ulice jednego z dużych miast postkomunistycznej Europy. Jak to zwykle bywa: wielka historia łączy się z popkulturą, a drobne obietnice szczęścia ścierają się z rzeczywistością.

„Był romans, nie ma romansu, a co pomiędzy? Sto lat marzeń o lepszym życiu, przekazywanych w sztafecie z pokolenia na pokolenie. Tą brawurową powieścią, w której czasy i osoby wirują jak na rozpędzonej karuzeli, Sebastian Nowak udowadnia, że historie o miłości wciąż potrafią pomieścić w sobie cały świat”.

Maciej Jakubowiak

„W Powszedniej historii Nowak pokazuje nam ludzi, którym życie bardziej się przydarza, niż spełnia, a mimo to do zdjęcia pozują dumnie, tak jak stoją. W dresie, na kacu, świeżo po zerwaniu. Ich opowieści z pozoru podobne są do wielu innych, ale opisane zostały wyjątkowo, z jedynym poczuciem humoru, który szanuję: absurdalnym, dosadnym, lecz życzliwym. Czytajcie tę książkę”.

Olga Hund

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 168

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sebastian Nowak

POWSZEDNIA HISTORIA

Copyright © by Sebastian Nowak, MMXXII

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Pawłowi Latosze.

Za wszystko,

a nade wszystko za to, że przetrwał okres powstawania tej książki.

I just gotta get out of this prison cell One day (someday) I’m gonna be free, Lord!

Queen, Somebody To Love

***

Ponieważ jest to powieść o kilku – miejmy nadzieję – ważnych sprawach, autor pragnie zapewnić Czytelników, że na końcu się całują.

Umówmy się, że

Zgodnie z ogłoszeniem to miało być przytulne mieszkanie z niezagrożonym widokiem.

– Windy wprawdzie nie ma, ale schody zdrowsze – rzucił agent, który bez przekonania oprowadzał ją po tych dwóch pokojach z kuchnią i łazienką, czując, że nic z tego nie będzie.

Przedpołudniowe słońce unosiło się nad dachami kamienic stojących po przeciwnej stronie ulicy, oświetlając brudne ściany, z wyraźnie widocznymi śladami po obrazach i nieudolnie zamalowanych plamach po Bóg wie czym. W mieszkaniu, które wynajmowała w ostatnich latach, nie wolno było wbijać kołków w ściany – właścicielka wyraźnie zaznaczyła to w umowie – kwestię zamalowywania plam pozostawiając jednak niedoprecyzowaną. Tutaj niedoprecyzowana była natomiast cena, o której agent z jakichś powodów nie chciał rozmawiać przez telefon, co zresztą budziło w niej przeczucie, że nic z tego nie będzie.

– Muszę to przemyśleć – oznajmiła już po wszystkim, gdy po pokonaniu kilkudziesięciu stopni odpaliła papierosa w zacienionej bramie.

Powiedzmy, że miała na imię Jana. Żeby przyjść tu o jedenastej w środku tygodnia, musiała zadzwonić wcześniej do biura i powiedzieć, że jest chora. Szef udał, że uwierzył, choć był pewien, że kłamie; ona udała, że tego nie dostrzega, co zwolniło ją z dodatkowych wyjaśnień i niepotrzebnych wyrzutów sumienia. Tak czy siak – nie musiała się spieszyć.

Kawę zamówiła w knajpce naprzeciwko. Z tej perspektywy kamienica, którą opuściła kilka minut wcześniej, wyglądała nie najgorzej. Budynek stał w jednej z tych dzielnic, które w ciągu niespełna dekady z szemranych stawały się modne. Nieotynkowane fasady, jeszcze do niedawna obskurne, nazywano teraz „industrialnymi”, a w krzywych chodnikach dostrzegano zaledwie „nieregularności”. Idąc ulicą, co kilkadziesiąt metrów można było coś zjeść, wypić chai tea lub zalać smutki. Na każdej przecznicy były sklepy z ręcznie szytymi ubraniami, książkami, o których nikt nie słyszał, albo używanymi winylami. Wbrew temu, co o tak zwanej autentyczności okolicy wypisywali w swoich broszurach hotelarze i restauratorzy, miejscami nadal był tu po prostu syf. Podczas porannych spacerów właściciele upasionych jamników mijali młodych ludzi, którzy usiłowali nauczyć swoje psy jazdy na deskorolce, szansa potrącenia przez porsche cayenne była zaś równa prawdopodobieństwu śmierci pod kołami golfa trójki.

To była jej ulubiona część miasta.

Zostawiając napiwek na stoliku, spojrzała raz jeszcze w okno na trzecim piętrze, jedno z dwóch wychodzących na ulicę okien mieszkania, które miało wkrótce stać się jej własnością. Po rozmowie z agentem zrozumiała, czemu nie chciał mówić o pieniądzach przed pokazaniem lokalu. Pewne sprawy może nie wyglądałyby zachęcająco w ogłoszeniu, ale dla Jany oznaczały one po prostu czterdzieści procent rynkowej wartości mieszkania.

– Patrz pan – poczęstowała papierosem lokalnego pijaczka – jak to się nieraz szczęście do człowieka uśmiechnie!

*

– Dzień dobry, panie Krzysiu! – zagadnęła sąsiadka, gdy usiłował przekręcić klucz w zamku najciszej, jak mógł, tak by nie obudzić Janusza. – Pięknego dnia, moje dziecko! – skłamała, usiłując zwiotczałymi mięśniami mimicznymi unieść policzki i się uśmiechnąć. W chwilach, gdy serdecznością maskowała swoje wścibstwo, Krzysiek (uznajmy, że sąsiadka miała rację, zwracając się do niego w ten sposób) nie znosił jej najbardziej. Za każdym razem, kiedy wpadał na nią w korytarzu, przy windzie lub na ulicy, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że skądś zna ten wyraz twarzy, to połączenie uśmiechu ze złowieszczym błyskiem w oku, od którego robiło mu się niedobrze. Jakiś czas temu, przeglądając stare zdjęcia w albumie, uświadomił sobie, kogo przypominało mu to babsko.

– To był kawał suki – oznajmił wiele lat wcześniej dziadek Krzysia, gdy któryś z sąsiadów zaniepokojony odgłosem wystrzału zjawił się pod bramą. – Zdziczała na starość – zawiesił głos, wskazując lufą myśliwskiej broni na psie truchło leżące przy żywopłocie – nie było innego wyjścia, następnym razem mogła mi się na chłopaka rzucić.

Chwilę przed tym, jak wystrzał przestraszył jednego z sąsiadów, stara rottweilerzyca rozszarpała okolicznego kota. Nie byłoby może w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że obydwa zwierzęta od lat zdawały się żyć w zgodzie i to bodaj uśpiło czujność kota, który – zmylony przymilnym zachowaniem suki – nie dostrzegł w porę wyszczerzonych kłów.

Dorosły Krzysiek nie zamierzał popełnić błędu Mruczka, Puszka, czy jak tam temu kotu było. Od kiedy wprowadzili się ze Stachem, wiedział, że ich sąsiedztwo było dla kobiety solą w oku. A odkąd dołączył do nich Janusz, babsko chyba przesiadywało całymi dniami przy judaszu, w ciągłej gotowości do otworzenia drzwi w odpowiednim momencie, dokładnie wówczas, gdy klucz wślizgiwał się do zamka drzwi naprzeciwko, przez co ofiara nie mogła tak od razu zniknąć w korytarzu lub pod pozorem spóźnienia puścić się biegiem w stronę windy. Trzeba było przecież dwukrotnie przekręcić klucz i wyjąć go z zamka. Dwie do trzech sekund – tyle jej wystarczało.

Tak, tamtego dnia pysk rottweilerzycy miał wyraz groteskowo podobny do tego, który teraz, kilkanaście lat później, sprawiał, że Krzyśkowi kurczył się żołądek.

Dla poprawy nastroju wyobraził sobie, że za chwilę zjawi się dziadek i z hukiem powali wścibskie babsko na linoleum w jej własnym korytarzu, a on, zamknąwszy szybko drzwi za zwłokami, spokojnie ruszy w swoją stronę. Jednak sekundy mijały, a dziadek nie zjawiał się, pozostawiając Krzyśka samemu sobie.

– Dziękuję… wzajemnie! – odpowiedział, uśmiechając się tak szeroko, że aż go zabolało, i nie czekając na windę, ruszył schodami w dół.

Dochodziła dziewiąta, zapowiadał się zwyczajny dzień. Po pracy planował odwiedzić Babcię. Chwilę wcześniej miał się spotkać z szefem w sprawie mieszkania, które wreszcie udało mu się sprzedać. Jeszcze tylko parę formalności, coby się klientka nie rozmyśliła.

*

Jeśli (dajmy na to) Ludwik napotykał w życiu jakieś trudności, to zaciąganie kobiet do łóżka z pewnością nie było jedną z nich. Ciężko w zasadzie powiedzieć, co przyciągało studentki, koleżanki po fachu czy kobiety przypadkowo poznawane na mieście, ale coś przyciągało je ewidentnie. Więcej. Kobiety notorycznie uwodziły Ludwika, nie oczekując od niego niczego – poza tym, by im ulegał. A im intensywniej uwodziły i im bardziej bezpośrednio dawały mu do zrozumienia, że nie liczą na nic więcej, tym gorliwiej Ludwik się wycofywał.

– Miałeś takie smutne oczy – powiedziała kiedyś jego była kochanka, gdy zapytał, czemu chciała z nim być ich pierwszego wieczora. Ta odpowiedź nie wyjaśniła mu zbyt wiele, utwierdzając go w przeświadczeniu, że rzeczą międzyludzką jest odbierać te same sprawy zupełnie inaczej.

– Bo gdzie ja mam, kurwa, smutne oczy?! – Wrócił do tej historii w oczekiwaniu na kolejną kolejkę, gdy któryś ze znajomych sugerował, że w jego sytuacji korzystniejsze finansowo byłoby kapłaństwo niż doktorat.

– Ty po prostu jesteś taki trochę staroświecki, od razu widać, że dobry chłopak. Typ bardziej mąż niż konkubent, a to zawsze w cenie, nawet jeśli szuka się tylko konkubenta – wyjaśnił Krzysiek, przekrzykując hałas w shot barze.

– Sam nie wiem… Nieważne. Napijmy się! – odpowiedział tylko.

Wszyscy podchwycili.

Ranek nie przyniósł żadnych odpowiedzi, a łupanie w czaszce było na tyle dojmujące, że skutecznie wypędziło z głowy Ludwika wszystkie myśli, które poprzedniej nocy zalewał jedną po drugiej, uszczuplając tym swoje skromne zasoby dorabiającego doktoranta. I właśnie konieczność szukania dodatkowych źródeł dochodu spowodowała, że nie zważając na kaca, włożył na siebie coś, co pozwalało mu stwarzać pozory profesjonalisty, i pojechał na rozmowę o pracę, połknąwszy wcześniej kilka tabletek. W tramwaju zorientował się, że ma na sobie nieodpowiednią koszulę, zbyt młodzieżową, a przy tym dość wymiętą. Zamiast trampek też mógł włożyć inne buty, ale w obawie, że się spóźni, chwycił pierwszą parę, która stała przy drzwiach, i wybiegł z mieszkania, dopiero w windzie wsuwając ją na bose stopy.

Gdy dotarł pod budynek firmy, która jako jedyna odpowiedziała na jego maila z CV, a tych rozesłał sporo, wiedział trzy rzeczy: wyglądał źle, czuł się źle, spotkanie pójdzie bardzo źle. Bohaterowie hollywoodzkich filmów, które pochłaniał podczas kolejnych sesji egzaminacyjnych, nawet jeśli upadliby tak nisko jak on, po prostu weszliby do jednego z pobliskich sklepów i kupili porządną koszulę, prosząc ekspedientkę o odcięcie metki od razu przy kasie. W przypadku Ludwika nie chodziło nawet o to, że nie miał dosyć pieniędzy na koncie. Karta została w tylnej kieszeni porwanych dżinsów, których – Bogu dzięki? – nie miał na sobie.

Spojrzał na zegarek. Do umówionego spotkania zostało dziesięć minut. Zbyt mało czasu, by cokolwiek wymyślić, jeśli nie miał zamiaru uciec lub wskoczyć pod jeden z przejeżdżających tramwajów. Postanowił wejść do środka i znaleźć łazienkę.

– Ja pierdolę – szepnął sobie dla otuchy i pchnął ciężkie drzwi.

*

Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Przyznała to sama przed sobą, rozglądając się po pokoju Ludwika. Nagle opuściła ją cała pewność siebie. Stała oto w mieszkaniu mężczyzny, o którym nie wiedziała prawie nic. Po prostu zwaliło ją z nóg, dosłownie.

A co, jeśli ten nieogar okaże się kimś zupełnie innym? Czy zamknął drzwi na zamek, kiedy weszli? Chyba powinna wysłać komuś informację, gdzie jest i z kim, tak na wszelki wypadek… Z rozmyślań wyrwało ją dobiegające z kuchni syczenie kawiarki. Wypije tę obiecaną kawę, a potem nie pozwoli mu na nic, na co nie będzie miała ochoty – Jana układała naprędce plan, podczas gdy Ludwik układał już łyżeczkę na spodku jego jedynej filiżanki.

Dużą liczbę książek w mieszkaniu uważała zawsze za okoliczność niezwykle sprzyjającą. Pozostawiona samej sobie w czyimś pokoju nigdy nie wiedziała, co powinna robić, jak zabić czas w oczekiwaniu na gospodarza, by nie wydać się ciekawską (jeśli rozglądając się po jego rzeczach, natrafiłaby akurat na coś osobistego, przypadkowo pozostawionego na wierzchu) lub znudzoną (jeśli siedziałaby bezczynnie i wpatrywała się w coś nieobecnym wzrokiem). Oglądanie książek było za to bardzo wygodnym i bezpiecznym sposobem, by dowiedzieć się czegoś o człowieku. Tym razem wzrok Jany nie prześlizgiwał się jednak po książkach, ale po filmach, równiutko ustawionych na półkach. Klasycznych, współczesnych, rodzimych, zagranicznych. Patrzyła na płyty i kasety VHS, których pewnie dawno nikt nie odtwarzał. Część tytułów znała ze słyszenia, niektóre produkcje oglądała, kilka lubiła. Inne – i tych było najwięcej – były tak stare, że ich tytuły i nazwiska reżyserów nie mówiły jej zupełnie nic. Wśród tej całej kolekcji, pokrytej cieniutką warstwą kurzu, stało kilka kamer. Jedna naprawdę retro, inne kilkuletnie, ale już będące reliktami jakiejś minionej epoki. Nie wiedziała, czy Ludwik kiedykolwiek ich używał, czy po prostu gromadził je tu tak, jak ona ustawiała maszyny do pisania w biblioteczkach swoich klientów. Była za to pewna, że jeszcze nigdy nie spotkała mężczyzny, który miałby tak wiele filmów o miłości. I bardzo ją to rozczuliło.

Kochała się z Ludwikiem jeszcze tego popołudnia.

*

eraz Jana stoi w oknie i przygląda się wysiłkom gołębia próbującego wgramolić się na gołębicę. Pojedyncze źdźbła trawy upstrzone są białymi odchodami, a na szarej ziemi zalegają niedojedzone okruszki. Codzienne sprawy porzucone dla chwili zalotów.

„I to by było na tyle…”, odzywa się głos w jej głowie, gdy dostawcze auto odjeżdża spod kamienicy, rozpędzając zajęte sobą ptactwo.

Jana wzięła się z autobusu. Tego, któremu w kluczowym momencie wydłużono trasę.

Ma obcięte tuż nad ramionami, lekko podkręcone włosy w niezidentyfikowanym kolorze, coś między ciemnym blond a brązowym. Ubiera się modnie, ale nie przesadnie elegancko, tak by móc wrócić do domu rowerem, gdy w mieście są korki. Nie boi się mocnych kolorów, często się uśmiecha i momentami robi wrażenie ekscentrycznej. Na przykład gdy w piekarni wsuwa ciepłą bagietkę do czarnej tuby, z jaką czasem widuje się inżynierów albo artystów.

– No co? – zapyta, wyłapując czyjeś zdziwione spojrzenie. – Przynajmniej nie obeschnie.

Od dziecka słyszała, że może być, kimkolwiek zechce. Oczywiście jej matka miała na myśli przede wszystkim lekarkę, dzielnie ratującą życie swoich pacjentów, albo prezydentkę, zapisującą się na kartach historii. W rzeczywistości wybór był znacznie większy. Równie dobrze mogła być przecież gwiazdą filmów pornograficznych i kształtować seksualne upodobania mężczyzn oraz kobiet wpatrujących się w ekrany podczas jej filmowanych orgazmów. „Ktokolwiek” to wszak bardzo pojemna kategoria, pozostawiająca mnóstwo miejsca ludzkiej kreatywności.

Ostatecznie Jana zdecydowała się pójść na kompromis i została architektką wnętrz.

– Taki miły zawód dla kobiety – stwierdził ojciec.

Jest świadoma, że prawdopodobnie nie zapewni jej to miejsca w podręcznikach historii oraz że nie uratuje dzielnie niczyjego życia, ale za to ze względnym zaangażowaniem kształtuje przestrzeń w mieszkaniach i biurach swoich klientów – lekarzy i pacjentów, mężczyzn oraz kobiet oglądających filmy dla dorosłych, a nawet jednej aktorce z tej branży. Co do tej ostatniej, to nie jest całkowicie pewna, ale wydaje jej się, że już gdzieś wcześniej te cycki widziała. Tak, bo Jana lubi raz na jakiś czas rzucić okiem na dobre porno, żeby wiedzieć, co nowego w tej – może i podstawowej, ale z pewnością wciąż ewoluującej – sferze życia. I choć o politykach nie ma najlepszego zdania, w przyszłości nie wyklucza możliwości współpracy z jakimś prezydentem. Byle tylko udało się termin dogadać.

A skoro już mowa o polityce. Przez lata jej ulubionym serialem był amerykański Seks w wielkim mieście, co może wydawać się trochę absurdalne, jako że podtrzymywanie przyjaźni z kobietami nie należy do najmocniejszych stron Jany. Jej zdaniem kobiety a) nie umieją rozmawiać o problemach; b) źle znoszą szczerość; c) wciąż mówią, że relacje powinny opierać się na szczerości, tyle że d) patrz punkty a) i b).

Wszystko zmieniło się którejś nocy, nie tak dawno temu. W kwestii serialu, nie damsko-damskich przyjaźni. Leżąc w łóżku w piżamie z miękkiego polaru, postanowiła ulec pokusie i jeszcze raz obejrzeć pierwszy sezon. I wszystko było dobrze do czasu, gdy Samantha Jones zaczęła zachwalać głównego bohatera. „To drugi Donald Trump”, powiedziała, a Jana odruchowo zamknęła laptopa, umacniając się w przekonaniu, że niektóre rzeczy są jak przeterminowany nabiał – lepiej ich nie tykać. Zwłaszcza gdy się jest weganką.

Jednym z jej największych rozczarowań życiowych było odkrycie, że Ken nie ma penisa. Najpierw pojawił się zawód, jako że w jego spodniach spodziewała się znaleźć godny odpowiednik wydatnego biustu Barbie. „Jakie to niesprawiedliwe!”, rozzłościła się, nie do końca wiedząc, czy ma na myśli krzywdę, jaka spotkała pozbawionego męskości lalka, czy swój własny los, bo liczyła na znacznie więcej do oglądania (zresztą nie po raz ostatni w życiu). Dość, że od tamtej pory, na znak protestu, konsekwentnie ubierała Kena w sukienki Barbie, a Barbie w garnitury męża, zauważając, że ta wygląda w nich znacznie lepiej niż w sztampowych kieckach dołączanych do zestawu wraz z zamkiem albo minikuchnią.

– Typ bardziej na pępkowe niż na baby shower. – Jak któregoś razu podsumował Janę Krzysiek.

*

Krzysiek wychodzi właśnie na ulicę i przetrzepuje kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki.

– …tyle że tam się właściwie nic nie działo – rzuca Stach po pauzie, trwającej dokładnie tyle, ile przejście pary obcokrajowców, przepuszczonych w wąskich drzwiach studyjnego kina.

Znają to miejsce jeszcze z czasów studiów, kiedy tanie bilety były ważniejsze niż niewygodne fotele i słabo wyciszona sala. I chociaż wystrój właściwie się nie zmienił, to ceny zdecydowanie poszły w górę, odkąd tego typu miejsca stały się bardzo modne.

– Widać taki był zamysł. Czasem trzeba zrobić coś w kontrze – stwierdza Krzysiek, gdy płomień rozświetla jego twarz i znak „zakaz palenia” umieszczony przy wejściu stosunkowo niedawno.

Krzysiek wziął się ze stodoły, w której rozpoczęło się jego drugie życie.

To typ faceta, który udając lekki stosunek do świata, nieustannie mocuje się z rzeczywistością. Pracuje dużo, żeby zarabiać dużo, żeby trochę odkładać, a większość wydawać, najlepiej na to, czego do grobu się nie zabierze, ale też po sobie nie zostawi. Z pozoru działa według Mickiewiczowskiego „dzisiaj żyjem, jutro gnijem”, ale po pierwsze, Krzysiek nigdy nie przeczytał Pana Tadeusza, a po drugie, spontaniczność, którą wiele osób Krzyśkowi przypisuje, jest zawsze skrupulatnie zaplanowana. Po prostu czasem sobie na nią pozwala, a czasem nie. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli wszedłby do biura o dziesiątej rano, w pochmurnym styczniu, w ciemnych okularach i z red bullem w ręce, nikt nie zadawałby zbędnych pytań, bo to nie była pierwszyzna. Ogólnie jest lubiany i znany jako ekspert od homofobicznych kawałów, co uchodzi mu na sucho, bo Krzysiek jest gejem i średnio się z tym kryje. Sam nie zaczyna tematu, ale zapytany o to, czy ma dziewczynę, powie szczerze:

– Nie, mam faceta.

A potem różnie się dzieje.

Na razie idzie mu całkiem dobrze. Zawodowo nawet lepiej niż wielu jego rówieśnikom. Zajmuje się nieruchomościami i jest na ostatniej prostej do kolejnego awansu. Ze Stachem związał się jeszcze na studiach. Niedawno sprawili sobie psa i są szczęśliwi.

Poza wszystkim o Krzyśku trzeba powiedzieć jeszcze, że dba o swój wygląd, a kiedy ma ochotę na jakiś bardziej genderowy akcent, zazwyczaj nie waha się zbyt długo. Pewnie nie będzie zaskoczeniem, że jego ulubionym zespołem jest Queen, co zresztą mogło wziąć się z pewnego szczególnego zbiegu okoliczności. W każdym razie I want it all chyba najlepiej oddaje Krzyśkowe podejście do życia.

– Bo wiesz – zaczął kiedyś – Ameryki nie odkryję, ale żeby znaleźć coś, czego się szuka, najpierw chyba trzeba wiedzieć, co to takiego. A ty, Ludwik, czego ty chcesz?

*

Tymczasem Ludwik chciałby przede wszystkim wysiąść już z tramwaju.

Dla zabicia czasu pobieżnie przerzuca zdjęcia w telefonie, co jakiś czas spoglądając z okien na ludzi idących ulicą. Stary skład wlecze się tego dnia szczególnie, co jest o tyle niefortunne, że Ludwik akurat spieszy się bardzo. Zniecierpliwiony palec coraz szybciej prześlizguje się po ekranie, aż mężczyzna natrafia na coś, co każe mu skupić uwagę. Po chwili ponownie spogląda na przechodniów.

Wyglądają zwyczajnie. Niczym niewyróżniający się ludzie z odchyłami w granicach normy, tacy jak on. Niby nic ciekawego.

„Niby”, dodaje w myślach i nerwowo zakrywa telefon, by przysiadająca się kobieta nie zobaczyła jego prężącego się do obiektywu penisa.

– W ostatniej chwili zdążyłam – rzuca tamta niby w przestrzeń, a jednak do niego. – Na pewno do centrum?

Ludwik wziął się z szafy. Tej, która przyjechała do rodzinnej chałupy na wozie, a z rodzinnego domu wyjechała na jego własnych barkach.

To chłopak, którego większość kobiet po sześćdziesiątce chciałaby mieć za zięcia, a jednocześnie:

– Brałabym – powiedziała niejednej koleżance niejedna studentka chwilę po tym, jak Ludwik przemknął gdzieś na wydziałowym korytarzu. „Brała” (jeśli trzymać się tej nomenklatury) natomiast pewna pani doktor, która kilka lat wcześniej skutecznie, choć mimowolnie, pokierowała jego zainteresowaniami badawczymi.

Od zawsze lubił stare filmy. A przynajmniej takiej udziela odpowiedzi, ilekroć ktoś zadaje pytanie wymagające wskazania choćby przybliżonego okresu, w którym zrozumiał, że Tiffany nie był dżentelmenem, u którego Audrey Hepburn jadła jajecznicę. Kiedy postanowił związać swoje zawodowe życie z kinem, był już za stary, by przebić sukces Xaviera Dolana, a jednocześnie miał też świadomość, że pisanie recenzji nie przyniesie mu intrat w postaci ubezpieczenia zdrowotnego czy zdolności kredytowej. I tak zaczął starać się o możliwość pozostania w może i skromnych, ale za to stabilnych murach uniwersytetu. Oczywiście wiedział, że z tego raczej też się nie utrzyma, ale znacznie łatwiej jest pisać recenzje po godzinach pracy na uczelni niż dorabiać jako wykładowca, będąc krytykiem filmowym bez tytułu naukowego. I tak, po obronie pracy magisterskiej postanowił zdawać na studia doktoranckie, które wspomina jako warkocz spleciony z narastającej fascynacji, uniwersyteckiej biurokracji i nieprzystosowania do warunków świata, w którym większe pieniądze pozyskuje się ze źródeł innych niż naukowe granty.

– Komu jak komu, ale tobie się udało. – Słyszy czasem od kogoś ze studiów, przypadkowo spotkanego na ulicy.

– Jestem taka dumna – powtarza mu matka. – I tata też by był – dodaje, a Ludwik się zastanawia, czy faktycznie są powody do zadowolenia i czy ojciec rzeczywiście by je dostrzegał.

Obronił doktorat i właśnie zaczyna pracę na uniwersytecie. Czasem, choć nigdy by się do tego nie przyznał, pisząc kolejne teksty, widzi siebie stojącego na środku wypełnionej po brzegi auli. W wizjach tych ma na sobie czarny golf i marynarkę w dokładnie tym samym co golf odcieniu, na których nie widać ani jednego pyłku, choć pada na nie strumień światła. Czyta kolejne zdania, przeplata wnikliwe analizy zabawnymi anegdotami, a na twarzach zgromadzonych studentów, doktorantów i kolegów z wydziału widzi narastające zainteresowanie i podziw. Ostatecznie, któż nie ma swoich małych dziwactw?

Właściwie udało mu się wszystko, o co walczył przez ostatnie lata, i ze zdziwieniem zauważył, że nie przyniosło mu to poczucia wszechogarniającego spełnienia, na które najwidoczniej gdzieś podświadomie liczył. Budzi się w trochę lepszej norze niż wcześniej, ale woda szumi pod prysznicem, jak zawsze szumiała, miękki chleb włożony do tostera niezmiennie wyskakuje chrupiący i zarumieniony, a kawa nadal kończy się w kubku o ten jeden łyk za wcześnie. Gdyby go zapytać, czy jest zadowolony z życia, z bólem serca musiałby odpowiedzieć twierdząco. Głównie dlatego, że nie umiałby wyjaśnić, czemu jest inaczej.

Tyle że nie za bardzo ma pomysł, co robić przez następne pięć dekad, jakie dzielą go od kremacji. Ludwik jest optymistą.

*

Aby losy tej trójki splotły się na ulicach jednego z dużych miast postkomunistycznej Europy, potrzebna była pierwsza kostka domina, której upadek pociągnął za sobą kolejne wydarzenia.

W tym konkretnym przypadku pierwsze upadło ciało wdowy, która:

– Chciała jeszcze coś przeżyć – zapewniała (nie tak) bliska sąsiadka w rozmowie z lokalnym portalem internetowym.

– Żeby mnie jeszcze, z przeproszeniem, z pantofli wyjebało! – Jak dokładnie miała ująć to nieboszczka. Przynajmniej zdaniem sąsiadki (nie tak) bliskiej.

Ostatecznie z pantofli wyjebało ją za sprawą kuli z pistoletu, który – jako wdowa po wojskowym – przyłożyła do swojej skroni, pozostawiając za sobą samotne życie (jeśli spojrzeć na to metaforycznie) i zabryzganą ścianę (jeśli przyjąć perspektywę agenta nieruchomości).

– Trzeba odmalować – rzucił Krzysiek do towarzyszącego mu stażysty. – Tylko po tanioszce – dodał, wiedząc, że kokosów ze sprzedaży nie będzie.

Z tego samego powodu bez zbytniego zaangażowania oprowadzał po nim tę dziewczynę, chyba emigrantkę, która kilka miesięcy później zdecydowała się obejrzeć mieszkanie mimo braku informacji o cenie.

– Bo wie pan… – Zadzwoniła do niego po paru tygodniach, gdy już odebrała klucze. – Tu jest chyba jakiś duch, czy zjawa raczej.

Krzysiek odsunął telefon od ucha i przyjrzał się numerowi, zakładając, że więcej już od tej wariatki nie odbierze.

– I tak się zastanawiam – kontynuowała nieśmiało – czy nie dałoby się tego podciągnąć pod jakąś rękojmię albo coś podobnego?

Milczał chwilę, zastanawiając się, jak by tu wybrnąć zgrabnie, na wypadek gdyby szło to jednak do radia.

– W imieniu firmy mogę zapewnić, że nigdy wcześniej nie doszło do podobnej sytuacji.