Gospoda pod Bocianem - Katarzyna Droga - ebook + audiobook + książka

Gospoda pod Bocianem ebook

Katarzyna Droga

4,7

Opis

Korzenie rodziny Bogoszów nierozerwalnie wiążą się z zajazdem na rozstaju dróg, tuż obok starej wierzby z bocianim gniazdem. Gdy w XIX wieku Henryk Bogosz kupuje ziemię pod Kalinowem, gniazdo już istnieje. Ptaki powracające co roku widzą, jak powstaje gospoda, jak zarządzają nią kolejne pokolenia. Są świadkami wichrów wojny, namiętności, tajemnic, zdrad, miłości, a nawet zbrodni w Gospodzie pod Bocianem. Mimo to każdy Bogosz wie, że tutaj bije serce małej wspólnoty.

Losy rodzin są jak drzewa o rozwichrzonych gałęziach, splatają się ze sobą na wiele sposobów. Najlepiej wiedzą o tym ludzie, którzy zbliżają się do końca swego życia. Czasem wystarczy wsłuchać się w ich opowieści, by w pełnej krasie zobaczyć świat dawno miniony, odkryć sekrety przeszłych pokoleń, przeniknąć myśli i uczucia tych, których nie mieliśmy szansy poznać osobiście. Katarzyna Droga po raz kolejny zaprasza nas do swej magicznej podróży w przeszłość.

Powiedzieć, że to powieść emocjonująca, wzruszająca, trzymająca w napięciu - to za mało. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, namiętność z lękiem, siła ze słabością. Wchodzimy w świat sytuacji ekstremalnych, z którymi konfrontują się bohaterowie. Dla mnie poza fascynującą fabułą opartą na prawdziwej historii jest to opowieść o niezłomnej sile kobiet.

Magdalena Stużyńska

Nie mogłam się od niej oderwać. To kolejna opowieść Kasi Drogiej, która wzrusza, pozwala zatrzymać się na chwilę, znaleźć sens i zwolnić oddech, odpocząć. Nie jestem obiektywna, bo książki Kasi wchłaniam, oddycham nimi, i wracam do nich wielokrotnie, dlatego zupełnie subiektywnie, polecam ją Państwu z całego serca.

Julia Pietrucha

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (9 ocen)
6
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mpawlik88

Nie oderwiesz się od lektury

Cała historia rozpoczyna się od pudełka znalezionego przypadkowo w kotłowni. Jego zawartość doprowadza do spotkania “autorki” z Konstantym Bogoszem, emerytowanym fotografem z Kalinowa. Wspólnie odbywają podróż w przeszłość do momentu, gdy ojciec Konstantego, Teodor Bogosz, dziedziczy po ojcu Gospodę pod Bocianem i wbrew jego ostatniej woli postanawia doprowadzić zaniedbany zajazd do świetności. Powiew świeżości wnosi młoda małżonka Teodora(!) Janiszówna, którą Teodor poślubia za radą najlepszego przyjaciela, Emila Parczewskiego. Lata szczęścia, zyski z gospody, powiększająca się rodzina przeplatają się z kolejnymi tragicznymi wydarzeniami. Rozliczne zdrady Teodora, jego niewyjaśniona śmierć, nieślubne dziecko, kolejne wojny, okupacje, rozpad więzi rodzinnych i przyjacielskich to tylko wycinek tego, co przeczytamy w pasjonującej historii rodziny Bogoszów. Wraz z autorką i Konstantym będziemy z entuzjazmem odkrywać splątanie przeszłości i teraźniejszości, sprawdzać, czy wydarzenia sprzed...
10

Popularność




Katarzyna Droga

Gospoda pod Bocianem

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Opieka redakcyjna: Ewelina Burska

Redakcja: Barbara Miecznicka

Autor fotografii na skrzydełku: Rafał Masłow

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock.

Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

ISBN: 978-83-283-5108-0

Copyright © Helion 2018

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Poświęcam tę książkę osobom w sędziwym wieku. Kochanym starym ludziom o młodych duszach i żywej pamięci. Bez ich wspomnień i życzliwości nie napisałabym GospodypodBocianem ani Pokoleń. Z podziękowaniem za to, co mi opowiedzieli, i za to, czego nie dopowiedzieli, abym mogła uruchomić swoją wyobraźnię.

Niegdyś była to tylko niechciana parcela za miasteczkiem, zadrzewiony, zaniedbany plac przy rozwidleniu dróg. Przystanek dyliżansów, zatrzymujących się tutaj, by znużony woźnica i pasażerowie mogli odpocząć w podróży, ulżyć pęcherzom lub wypalić cygaro. Miejsce schadzek z widokiem na rzekę o dziwnej nazwie Wymakracz. Kraina ptaków: wielkie bocianie gniazdo uwite wysoko na wierzbie podobno ocalało z wichury i pożaru, które nawiedziły tę ziemię przed laty. Szczęśliwe gniazdo — tak mówili okoliczni, lecz ziemi z przeszłością pogorzeliska nikt nie chciał.

Trwał jeszcze wiek dziewiętnasty, gdy pewien człowiek w cylindrze i podróżnej pelerynie wysiadł tu z dyliżansu. Miał tylko rozprostować kości, a został na zawsze. Przedstawił się jako Henryk Bogosz, kupił od gminy ziemię na rozdrożu, wybudował karczmę z noclegiem i ze stajniami, by podróżny mógł wypocząć i zjeść, a wozak zmienić konie. Nigdy nie chciał mówić, skąd przybył, i tego się nie dowiemy. Natomiast wszystko, co zdarzyło się potem, znajduje się w tej opowieści — w książce o oberży, której znakiem firmowym stało się szczęśliwe gniazdo. Ptasia rodzina wracała do niego co roku, przez wszystkie lata wojen i spokoju nie było wiosny, by pozostało puste. Tak jak Gospoda pod Bocianem.

Mateusz

Nigdy nie dowiedziałabym się tego wszystkiego i nie opisałabym dziwnej historii Bogoszów, gdyby nie miłość i przypadek, zjawiska naturalnie ze sobą splątane. Miłość dwojga studentów, trochę dziwna i niedzisiejsza, bo mimo dwudziestego pierwszego wieku, ery komórek i internetu, przypadkiem spotkała ich w najprawdziwszym pałacu. Moja własna miłość do podlaskiej ziemi, starych szpargałów i przeszłości, która wyskakuje z kufrów i ze strychów przypadkiem i kiedy chce. Wreszcie miłość bardzo starego człowieka do wnuczki, do wynalazków, a także do… fotografii. Te odbitki chwil! Podobno nie ma na nich ujęć przypadkowych ani nieudanych, nawet jeśli tak nam się wydaje. Zresztą to, co nam się zdaje…

Zdawało mi się, że o swojej rodzinie napisałam już wszystko i teraz trzeba czekać, aż dorośnie nowe pokolenie. Tymczasem jeszcze raz okazało się, że życie jest nieprzewidywalne, przeszłość tajemna i zawsze coś pozostaje do odkrycia. Jakby minione zdarzenia nie znikały, lecz wisiały nad nami, gdzieś we mgle i w mroku, i tylko czekały na iskrę, która ściągnie je w dół, do światła teraźniejszości. Na mgłę podlaską należy szczególnie uważać, zwłaszcza w jesienne wieczory. Moment, głupstwo, drobna myśl — i zaczyna się dziać… Tak było i tym razem w Stokowie nad Narwią. Bieg wypadków uruchomił dwudziestoletni Mateusz, adoptowany syn mojej kuzynki Michaliny Wierzchoń. Skąd wziął się w wiosce małej jak Bullerbyn, gdzie kilka kolorowych domków obsiada drogę równoległą do rzeki? Jak zwykle: na skutek przypadku, który umyka uwadze historyków, ale ma siłę semafora, przestawia ludzki los na inny tor.

Otóż pewnego dnia przed laty w Rajgrodzie, urokliwym podlaskim miasteczku, jakiś pijany kierowca pomylił drogi. Wcale nie zamierzał jechać przez Rajgród. Zirytowany deszczem i otumaniony mgłą, zawrócił z piskiem opon, jechał zbyt szybko, wypadł z zakrętu i potrącił kobietę przechodzącą przez jezdnię do sklepu. Nie udało się jej uratować. Lokalne gazety poświęciły zdarzeniu wzmiankę, tragedia na chwilę wstrząsnęła mieszkańcami, potem miasteczko wróciło do codzienności i po paru latach nikt nie pamiętał, czemu za przejściem dla pieszych, przy sklepie spożywczym stoi krzyż i bukiet wyblakłych sztucznych kwiatów. Jednak wypadek zmienił całkowicie życie co najmniej trzech osób. Ofiarą śmiertelną była niejaka Jolanta Wierzchoń, siostra doktora Tomasza Wierzchonia, drugiego męża mojej kuzynki Michaliny. Jola samotnie wychowywała dziecko, osierociła ośmioletniego synka, który potrzebował teraz rodziny zastępczej. Miśka i Tomasz nie wahali się nawet minuty — i tak Mateusz zamieszkał z nimi w Stokowie, w brązowym domu na skraju wsi, prawie pod lasem. Kuzynka Misia wybudowała ten dom w latach dziewięćdziesiątych, gdy wróciła do kraju z Ameryki z pierwszym mężem. Mimo upływu lat wciąż ładna, rudowłosa, obdarowana genem wiecznej młodości, włóczy się po łąkach ze sztalugami, umazana farbami i wiecznie zakochana. Miłością jej życia jest drugi mąż Tomasz — i adoptowany syn Mateusz. Ma i trzecią miłość: obrazy, bo chociaż Miśka z zawodu jest niepraktykującym stomatologiem, z zamiłowania jest artystką. A jednak gdy los oddał jej na wychowanie siostrzeńca męża, z chęcią odsunęła pasję malarską na drugi plan. Stała się matką kochającą i uważną, pewnie bardziej lękliwą i nadopiekuńczą niż matka prawdziwa. Być może ta miłość miała zabliźnić starą ranę, tęsknotę, która całe życie tkwiła w sercu Michaliny jak zadra, ból złej decyzji i niepotrzebnej straty. Mateusz nie potrzebował znać przeszłości, znalazł u stryjostwa dom i miłość, ale dorósł i zapragnął spróbować własnych sił gdzieś w świecie, który podobno istniał poza Stokowem. Takim momentem próby w życiu młodych ludzi zwykle okazuje się podjęcie studiów. Na szczęście postanowił studiować niezbyt daleko, w Białymstoku, i często przyjeżdżał do domu.

Ja w tym czasie zamieszkałam na dobre w Stokowie, w ukochanym Domu Janki, czyli w domku jednorodzinnym po rodzicach. Prócz ścian miodem smarowanych zaznałam jego mankamentów: myszy w spiżarni, błota na podjeździe i dymiącego, złośliwego pieca. Pewnego grudniowego dnia, rano, kiedy usiłowałam rozpalić w brzuchu złośliwca dobroczynny płomień, przez okienko kotłowni przedostał się hałas. Silnik auta, potem znajomy szczęk zardzewiałej bramy. Goście byli ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzyła w tej chwili, bez względu na podlaską gościnność czy słynną wschodnią otwartość ramion i bram. Rozpalałam w piecu! Szpargałami, żałośnie nieaktualnymi pierwszymi stronicami starych gazet, zeszytami szkolnymi córek, pustymi kopertami. Myślałam: jak smętny jest los opakowań, jak nietrwała młodość twarzy z okładek! Płomień nie chciał objąć niczego, bez względu na rangę, nie chciał pożreć ani sławy, ani notatek z filozofii. Musiałam przy tym wyglądać jak czarownica. Czarne ręce, smugi sadzy na twarzy i na byle jak zawiązanej na włosach chustce nie wskazywały na szlachetne, pisarskie zajęcie. A właśnie zamierzałam całe przedpołudnie poświęcić następnej książce, już współczesnej, bez grzebania w przeszłości rodzin. Dźwięk bramy jednakże niweczył te plany i oznaczał, że ktoś wjechał na posesję. Kto?

Mój mąż przebywał daleko i miał wrócić za tydzień. Nie mógł być to nikt z rodziny, bo wszyscy akurat byli w pracy. Nikt ze wsi, nikt z Warszawy, nikt z moich dawnych współpracowników, uczniów, ludzi z przeszłości nie wjechałby tak przez zieloną bramę ze starym napisem „Złe psy” (chociaż moje psy są dobre, a napis nieaktualny jak przedwyborcze hasła). Nikt z zaginionych członków rodziny, nikt z powracających z emigracji nie ośmieliłby się sam wejść przez ogród na taras. I te dobre psy — ogony szaleją ze szczęścia, co oznacza, że to ktoś bardzo znajomy.

Młody mężczyzna, chłopak jeszcze, przytupujący na tarasie, wtargnął w mój pracowity jesienny dzień. Oczywiście, że musiał to być Mateusz Wierzchoń, tylko on znał bramę, wjazd i psy. Płatki pierwszego śniegu osiadały mu na jasnych włosach, wniósł zapach wiatru z podwórka, psy obskakiwały go z radością i bałam się o jego musztardowy kożuszek, który pachniał zimą i dodawał chłopakowi uroku. Tak samo jak czupryna bez czapki, o czym Mateusz doskonale wiedział.

— Halo, to ja! — Wysoki, wyższy niż Tomasz, pochylił się i uściskał mnie mimo sadzy. Zdążyłam dostrzec niepokój w jego oczach.

— Ciocia wie pewnie, gdzie się podziali. Dom zamknięty, brama na trzy spusty… Pojechali gdzieś? Miśka i Tomek?

Mateusz rzadko używał słowa „rodzice”. Słusznie, skoro jego prawdziwa matka nie żyła, a ojca nie znał. Michalina nie nalegała, mogła być dla niego Misią. Kiedy już otarła łzy, zrozumiała, że nareszcie ma dziecko, syna, bez względu na to, jak tragiczny wypadek do tego doprowadził i jak chłopiec będzie ją nazywał. Napracowała się nad nim, bo po tragedii zamknął się w sobie i upłynęło sporo czasu, nim zaczął od nowa ufać światu. Miała zresztą dwóch rannych, bo jej mąż, Tomasz, długo nie mógł pogodzić się ze śmiercią trzydziestopięcioletniej siostry, która zwyczajnie wyszła z domu do sklepu i znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Michalina, kochająca i cierpliwa, ocaliła rodzinę, uspokoiła męża i przybranego syna. Sama zwariowała nieco na punkcie ich zdrowia i bezpieczeństwa, nie wymogła jednak pełnego poddaństwa i Mateusz nigdy czapki nie nosił, a Tomasz nie dał sobie wybić z głowy miłości do szybkich samochodów. Martwiła się, że chłopiec zbyt powoli rośnie, bo długo nie mógł przekroczyć magicznego metra pięćdziesiąt, chociaż wszyscy pocieszali ją, że ma czas, a i lekarze obiecywali, że w końcu urośnie. No i urósł, nawet bardzo, wysoki, pewny siebie, lecz nie zarozumiały. Choć pełna uwielbienia miłość Miśki łatwo mogła go zepsuć, wyrósł na wartościowego młodego człowieka. Dostał się na studia medyczne, by zostać lekarzem, podobnie jak przybrani rodzice. A teraz stał przede mną zdumiony, że nie zastał Michaliny i Tomka w domu, kiedy udało mu się wcześniej wyrwać po zdaniu egzaminów. Poza kolorem włosów i wzrostem był uderzająco podobny do Tomasza, z oczu i uśmiechu, co zresztą niedziwne — do rodzonego brata matki.

— I nie odbierają komórek — mówił Mateusz szybko — nie wiem, powyrzucali czy co? Miśka to rozumiem, nie lubi telefonu, ale Tomasz? Nie rozstaje się z komórką, facet jest w stałym kontakcie z kliniką i ze szpitalem…

— Pojechali na trzy dni do Druskiennik. — Wciągnęłam gościa do środka i zamknęłam czym prędzej drzwi, bo wiało od łąk, a ja paliłam w piecu. — Pewnie moczą się w termach, więc nie ma mowy o komórkach. Odbiorą i oddzwonią, spokojnie. A co ty tak wcześnie? Sam sobie jesteś winien, miałeś być za dwa tygodnie…

Mateusz odetchnął. Pamiętał dobrze śmierć matki i mimo że minęło dwanaście lat, prześladowały go lęki. Pokochał swoich zastępczych rodziców i bał się o nich: widział ich już zaczadzonych, zgniecionych pod blachami auta w wypadku albo zaginionych bez śladu. Kolejnych, których utracił. Tymczasem po prostu pojechali do Druskiennik. Na trzy dni, od nas tylko kilka godzin.

— Najprostsze rozwiązania przychodzą do głowy ostatnie, Mateuszu — rzekłam filozoficznie — a dzieje się tak przez to, że godzinami oglądamy filmy sensacyjne, rozmaite dreszczowce, no i potem życie jest za nudne… Miśka nie chciała zawracać ci tym głowy w czasie sesji. Zostaniesz u mnie, aż wrócą?

Odetchnął i podziękował. Wolał swój dom, klucze miałam, jak zawsze, gdy wyjeżdżali.

— Czekaj, czekaj — powiedziałam, gdy chciał iść. — Ty też musisz rozpalić w piecu. Dam ci trochę szpargałów na rozpałkę.

Miałam na myśli wnętrze starego, szarego pudła, które niedawno ujawniło się w kąciku kotłowni. Zeszliśmy do czeluści podziemi. Oto i pudło. Mateusz dziarsko je podniósł, a ono złośliwie rozsypało się w rękach, ujawniając niezwykłą zawartość. Patrzył zaciekawiony, podobnie jak ja, na stos rozsypanych na ziemi skarbów.

Znam te zielone okładki, charakter pisma, wyraźny, chociaż czasem pochylony, jakby pisany zmęczoną, starą ręką. Więc istniały jeszcze inne zapiski, koperty, listy? Albumy, w nich kilka pożółkłych zdjęć nieznanych mi ludzi. Czemu tutaj? I co jeszcze zbierali i powsadzali w ciemne zakamarki moi rodzice?

— To się nie kończy — szepnęłam. — Zobacz: znaki od losu. Zeszyt, stare recepty ojca z jakimiś rysunkami, jakby szkice budynku. I to cacko: żółty tekturowy albumik, który wypadł ostatni, w nim czarno-białe fotografie, przykurzone, niektóre podpisane… Czemu znajdują się w naszej piwnicy, w szpargałach, wśród papierów i gazet przeznaczonych do pieca?

— Znak, Mateuszu — powtórzyłam — a byłabym to spaliła!

— Przypadek — odrzekł, aczkolwiek niepewnie, studiował medycynę, chciał być realistą — tylko ty, ciociu, wierzysz w filozoficzne życie pudełek. Ale że stare, to fakt, przeleżało tu trochę! Trzeba uważać, czym się pali w piecu.

Płomień w brzuchu starego pieca ni stąd, ni zowąd sam się rozpalił i błyskał raźno. Pudełko z zawartością, odkurzone z grubsza, ostrożnie powędrowało z nami na górę, do biblioteki. Pełne było znaków zapytania, zdjęć nieznanych osób, domów, aut z lat sześćdziesiątych. Z podpisów na kartach wywnioskowałam, że musiały należeć do rodziny mojego ojca. Na jednym ze zdjęć przystojny mężczyzna w jasnej koszuli patrzy śmiało, z uśmiechem, na fotografa. Nie znam jego przyszłości ani twarzy. Z tyłu podpis: „Bratu — Paweł”. Więc tak, brat mojego dziadka Piotra, nie mówiliśmy o nim nigdy, to jakaś bolesna historia powojenna… Do okładki albumu przykleiła się stara fotografia kobiety na tle solidnego budynku o murowanych ścianach, wysokich oknach i szpiczastym dachu. Kobieta, poważna, jasnowłosa, pełna, ładna, trzyma za ręce dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczynka, może sześcioletni, podobni, chociaż różni… Szyld: Gospoda Pod Bocianem, jakżeby inaczej w podlaskich stronach… Ale dla Mateusza i dla mnie nazwa ta znaczyła więcej. Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni. Z tyłu zdjęcia widniał podpis: „Zakład Braci Bogosz. Kalinowo 1942”.

Mateusz wpatrywał się w fotografię, odwracał, czytał i znów patrzył na mnie pytająco. Wiedział, że właśnie takich niespodzianek można spodziewać się po starych strychach i piwnicach. Wiedział, że z pudła w moim domu może wysypać się jakaś następna opowieść, ale nie mógł przypuszczać, że będzie dotyczyć jego osobiście, a tak właśnie było. Za sprawą szyldu i podpisu na rewersie, za sprawą nazwiska Bogosz ta historia spotykała się przypadkiem z jego życiem. Patrzyliśmy na siebie z powagą, bo oboje znaliśmy to nazwisko: Konstanty Bogosz! Musi się dowiedzieć o znalezisku, tylko on odpowie nam na wszelkie pytania. Konstanty Bogosz, stary fotograf z Kalinowa. Pewnie wszystkie fotografie w okolicy przez dziesiątki lat były wykonywane w jego pracowni, więc nie podpis i nazwa atelier nas dziwiły. Konstanty od niedawna był Mateuszowi szczególnie bliski. Oto dlaczego: dziewczyna Mateusza nazywała się Bogosz. Helenka Bogosz, wnuczka Konstantego.

*

Jesienią tego roku Mateusz został studentem białostockiego Uniwersytetu Medycznego. Starał się być człowiekiem poważnym, w istocie był młodym chłopakiem, inteligentnym, całkiem przystojnym, ciekawym świata, rzeczywiście rozsądnym, ale — według Michaliny — wciąż nieopierzonym marzycielem, fantastą. Widział się w zespołach badawczych zwycięsko pokonujących okrutne choroby współczesności albo w tropiku, walczącego z epidemią. Jest w naszej rodzinie tradycja medyczna, lekarzami byli mój ojciec Leszek, siostra matki Cezaryna, studiowała medycynę Miśka, lekarzem był Tomasz, więc gen zadziałał, chłopak poszedł na medycynę, tak samo jak moja córka Magdalena w Warszawie. Mateusz wybrał Białystok, by nie ranić serca Michaliny wyjazdem w zbyt odległe strony. Od października zgłębiał tajniki histologii i biologii molekularnej i, jak wszyscy studenci pierwszego roku, narzekał na nadmiar materiału, zmagał się z anatomią i urokami zajęć w prosektorium, mieszkał na stancji, oszczędnie wydawał pieniądze i… zakochał się w koleżance z roku, ruchliwej, nieco piegowatej i rudawej, niedużej, nawet nieco krępej Helence, skłonnej do śmiechu, tak samo jak do nagłych zamyśleń. Nie byłoby w tym nic dziwnego, miłość w dwudziestym roku życia jest zjawiskiem przewidywalnym. Nie można było przewidzieć czegoś innego: że Helenka, na pozór zwykła dziewczyna, okaże się osobą oryginalną, dotkniętą dziwnym darem, i że historia jej rodziny spotka się z naszą. Co do daru: śmiejąca się Hela miała niespotykanie wybujałą wyobraźnię. Opowiadała niesamowite historie, które miały się jej przydarzyć, mieszała prawdę z fikcją, te przygody miewały wymiar grozy i kryminału. Potrafiła postawić na nogi rodzinę, kolegów i posterunek policji pod wpływem przywidzenia lub sceny, której rzekomo była świadkiem. Widziała złodziei aut, mężczyzn rozkopujących groby, miała złe przeczucia co do kierowców taksówek. Zwykle nic się nie działo i nikt już jej w nic nie wierzył, oprócz Mateusza, któremu mówiła też, że go kocha, że to miłość na całe życie, więc mógł uwierzyć we wszystko lub w nic. Wolał wierzyć we wszystko, w miłość i fantazję, zwłaszcza że Helenka, dociśnięta do muru, przecierała oczy i przyznawała, że mogło jej się wydawać. A to, co nam się zdaje — wiadomo. Co do rodziny… Na stałe mieszkała z dziadkiem w Kalinowie, bo należała do pokolenia eurosierot. Rodzice Helenki od wielu lat przebywali za granicą. Kto wie, może gdyby nie wyjechali kiedyś dla zarobku, wszystko ułożyłoby się inaczej, ale ułożyło się właśnie tak. Helenka, nie chcąc opuszczać dziadka, wbrew marzeniom nie wyjechała na studia nigdzie daleko, lecz aplikowała na medycynę do Białegostoku, położonego tak blisko Kalinowa, że mogła z domu dojeżdżać do imponującego gmachu pałacu Branickich, siedziby Uniwersytetu Medycznego. Tu miała poznać Mateusza. Spotkali się na pałacowym dziedzińcu jako studenci pierwszego roku Wydziału Lekarskiego i było to oryginalne spotkanie. Ożywiona, gadająca i gestykulująca z zapałem w grupie koleżanek, radosna Hela zastygła nagle w półuśmiechu na widok Mateusza. Jakby w hipnozie, odeszła od dziewcząt, podeszła do nieznajomego chłopca, położyła mu rękę na ramieniu.

— Jakkolwiek masz na imię i kimkolwiek jesteś — powiedziała w natchnieniu — ciebie miałam dzisiaj spotkać. Połączą się nasze drogi. Zobaczysz.

Byłby uciekł, uznawszy, że to kawał, zakład z dziewczynami albo że ma do czynienia z wariatką, gdyby nie to, że wariatka miała coś niezwykłego w twarzy ozdobionej piegami, dziwną pewność i szczerość w dużych, niebieskich oczach ze smugą zieleni. Jeśli nawet można było zarzucić jej figurze lekką przysadzistość, natura zrekompensowała to Helence, dając jej śliczną twarz i coś niezwykłego w spojrzeniu.

— Możemy to sprawdzić, jasne — odrzekł z humorem. — A na imię mam Mateusz. Mateusz Wierzchoń.

Zaproponował kawę po wykładzie, a wykład mieli ten sam, więc Helenka usiadła blisko, obok, i mimo że doktor histologii dawał z siebie wszystko, słuchała go pobieżnie, zerkając spod oka na profil i jasne włosy kolegi. Mateusz po wakacjach w Chorwacji nosił jeszcze oliwkową opaleniznę i prezentował się znakomicie. Misia dbała, by był ubrany doskonale i wygodnie, a dziewczyny lubiły jego oczy: niebieskie, zawsze zaciekawione. Jeszcze bardziej lubiły kindersztubę, którą otrzymał od ojczyma. Tomasz był dżentelmenem, zawsze dbał o kobietę u swego boku, czy chodziło o płaszcz, krzesło, czy bagaże. Mateusz też. Podobał się koleżankom z grupy, więc Helenka naturalnie wzbudziła ich niechęć, uznały, że ta Bogosz ma niezły tupet, a nie wygląda na to wcale. A to nie była prawda, Helenka nie miała jakiejś specjalnej odwagi, po prostu szła za głosem przeczuć i intuicji, a czasem swoich wyobrażeń. Do głowy by jej nie przyszło, że zachowuje się niestosownie, narzuca się czy naraża na śmieszność. Jej dziadek Kostek Bogosz z pewnością poparłby szczerość w każdej sprawie. Mateusz wydawał się lekko zdziwiony, ale po wykładzie poszli do małej knajpki przy ulicy Lipowej i Helenka opowiedziała mu o sobie. I oczywiście o dziadku.

Dziadek Helenki był fotografem. Odziedziczył swój zakład po bracie, tamten po drugim bracie, a tamten po ojcu, który ów zakład kupił. Atelier z mieszkankiem na parterze jednej z kamienic w Kalinowie, w ciasnym zaułku przy ulicy Zacisznej 5. Przybytek nosił skromną nazwę, Zakład Braci Bogosz, trochę nieprawdziwą, bo dziadek już dawno żadnego brata nie miał, ale od zawsze tak nazywano ten mały punkt usługowy. Konstanty chciał kiedyś zmienić nazwę na jakąś nowocześniejszą: Flesz, Błysk, Epoka czy coś takiego, ale jakoś żadne z tych słów nie pasowało do witryny w starej kamienicy. Nic, tylko to: Zakład Braci Bogosz. Może dlatego, że kiedyś żyli sobie bracia Bogoszowie, nawet czterech, synowie oberżysty spod Kalinowa, właściciela Gospody pod Bocianem. Konstanty był jednym z nich, najmłodszym, ukochanym, zresztą z bliźniąt, ale z tym wiązała się smutna opowieść… Helenka kochała tę historię, wiele razy opowiadała znajomym i przyjaciołom, a umiała opowiadać jak mało kto. Teraz słuchał jej zauroczony Mateusz. Kiedy mówiła o karczmie — rodzinnym domu dziadka, jego dziwnym, długim życiu — tak używała słów, śmiechu i pauz w odpowiednich chwilach, że Mateusz widział to wszystko jak na ekranie komputera. Małe podlaskie miasteczko ze wschodnim klimatem, starą oberżę na rozstaju dróg wiodących na wschód do Grodna, na zachód ku Warszawie i najbliżej — do Białegostoku. Kiedy już wyobraził sobie brązowe ściany z cegieł, drewniane drzwi i solidną bramę, szyld Gospoda pod Bocianem i gniazdo bocianie na wierzbie przy domu, okna ze zdobionymi framugami, brukowany wjazd dla koni i powozów, Helenka oznajmiła, że może budynek zobaczyć, bo po pierwsze są fotografie, po drugie sam budynek gospody wciąż istnieje, a rodzina odzyskała do niego prawa po transformacji, jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych. Dziadek jednak, kiedy został sam jedyny ze swojego pokolenia, nie chciał na stare lata zmieniać fachu i miejsca zamieszkania. Zadowolił się dzierżawą, najemca pozostawił nazwę, tyle że „gospodę” zamienił na „hotel” — obiekt restauracyjny połączony ze stacją benzynową. Niegdyś gospoda z noclegami, usytuowana na skrzyżowaniu ważnych szlaków, miała duże wzięcie, obecnie, gdy trasy szybkiego ruchu puszczono innym torem, nawet stacja benzynowa nie miała specjalnych obrotów. Ale Gospoda pod Bocianem wciąż miała swój klimat i „czynne” gniazdo.

Wszystko to zdołała opowiedzieć Helenka w godzinę przy stoliku w studenckiej kawiarni, pochylona nad zupą — kremem z buraków z kawałkiem fety i listkiem bazylii. Mateusz patrzył z rosnącym zainteresowaniem na jej piegowatą twarz, małe dłonie, ruchliwe usta. Kontynuowała opowieść i potem, kiedy spacerowali po przestronnym parku przy pałacu Branickich i kiedy odprowadzał ją na przystanek. Dopiero gdy zza zakrętu wyjechał autobus numer trzynaście, zreflektowała się nagle.

— Gadam i gadam — powiedziała, chwytając go za rękę — a ty ani słowa o sobie.

— Następnym razem — obiecał jej Mateusz, który już wtedy przeczuwał, że ciąg dalszy nastąpi, a dziadek Kostek z pewnością zainteresuje kolekcjonerkę ciekawych historii rodzinnych, czyli mnie. Niemniej dni jesienne są krótkie, biegną najszybciej w całym roku. Owszem, poznaliśmy Helenkę, którą Mateusz przywiózł do domu w Stokowie i przedstawił niezbyt życzliwie nastawionej Miśce w listopadzie, lecz o dziadku Konstantym tylko słyszeliśmy. Aż do tej chwili — kiedy grudniową porą otrzymaliśmy znak (lub był to zwykły przypadek) w postaci starej fotografii. Teraz spotkanie ze starym człowiekiem z Kalinowa okazało się nieuniknione. Zdjęcie nieznanej kobiety zapewne należało do pana Konstantego Bogosza, być może inne też, bo patrzyły z nich nieznajome osoby. Niełatwo było mi rozstać się z nimi, lecz nigdy nie żałowałam tej decyzji. Poniedziałkowy poranek zastał nas — mnie i Mateusza z Helenką — w moim zielonym jak groszek samochodzie, w drodze do Kalinowa, w górę rzeki, która łączy podlaskie przestrzenie. Poznałam wreszcie Konstantego, chudego i wysokiego mężczyznę, siwego jak gołąb, mimo wieku wciąż przystojnego. Ze wzruszeniem oglądał fotografie, potakiwał z nostalgią, gdy czytałyśmy głośno notatki, karty pocztowe i życzenia sprzed stu lat. Konstanty wiedział, kim byli ludzie dla nas oznaczeni tylko imionami, wracał do nich myślami, lecz uciekał wtedy od nas. Z ciekawością słuchał opowieści o moich rodzicach, patrzył od czasu do czasu na Helenkę, jakby pytał, czy to wszystko możliwe. Lecz dopiero po tym, jak podczas świąt Bożego Narodzenia przeczytał moją książkę o rodzicach, postanowił uchylić drzwi do swojej przeszłości. Bawiło go, jak mieszają się i współpracują ze sobą starodawne fotografie i nowoczesne komórki, wspomnienia i dane z internetu, listy z kopert i e-maile. Na szczęście Konstanty Bogosz był wielbicielem postępu. Polubił czerwone światełko dyktafonu. Udzielił mi zgody na spisanie dziejów rodziny, ale przede wszystkim musiał dać ją sam sobie. Pogmatwane losy jego ojca, Teodora Bogosza, zajęły nas na długie miesiące.

Teodor

Gospoda pod Bocianem rozbrzmiewała muzyką, ciepłe, mocne światło rozjaśniało okna, obsługa wesela uwijała się jak w ukropie. Pochodnie płonęły wzdłuż lipowej alei i w obejściu, a wielką izbę, zwaną stołową, oświetlały lampy naftowe wspomagane niezliczonymi świecznikami. Szeroki wjazd na dziedziniec zapraszał spóźnione powozy, brukowane kostki podjazdu wyszorowano, by stukot kopyt końskich słyszało całe miasteczko. O północy petardy wystrzeliły w niebo snopem kolorowych świateł, rozbłysły w ciemności jak pawi ogon, pan młody pochwycił pannę młodą na ręce, obrócił wokół siebie jak piórko, niósł do oczepin, goście, oczarowani, bili brawo. Noc weselna upływała szybko wśród tańców i gwaru rozmów. Żenił się Teodor Bogosz, właściciel Gospody pod Bocianem, najprzedniejszej w Kalinowie, właściwie jedynej zacnej oberży z hotelem i zaprzęgami konnymi. Dwa lata wstecz nikt by tego nie powiedział o smętnym budyneczku na rozstaju dróg, wybudowanym w końcu romantycznego dziewiętnastego stulecia przez pierwszego Bogosza, Henryka, przybyłego tutaj nie wiadomo skąd, ale z funduszami wystarczającymi, by się osiedlić, zbudować gospodę, założyć rodzinę, owdowieć i umrzeć w roku osiemnastym. Teodor odziedziczył gospodę po ojcu. Przyjechał na pogrzeb aż z Wiednia, gdzie pobierał nauki w szkole handlowej. Po śmierci Henryka Bogosza musiał zdecydować: czy zostaje tu, w ojczyźnie, która właśnie odzyskała wolność, czy też sprzedaje rodzinną schedę i wyjeżdża, by zapuścić korzenie na dowolnym, wybranym przez siebie kawałku świata. Mógł ruszać w nieznane, był bowiem sam jak palec. Samotność odczuł dopiero tutaj, na smutnym pogrzebie, wśród kilku osób, które żegnały oberżystę na małym przykaplicznym cmentarzu. Ksiądz i kilku sąsiadów — oto cały kondukt, rodziny Henryk, a więc i jego syn Teodor, nie miał żadnej. Matka zmarła dawno, ledwie ją pamiętał, a z sześciorga dzieci, które urodziła, uchował się tylko on, więc po śmierci ojca pozostał jedynym spadkobiercą Gospody pod Bocianem lub tego, co z niej zostało. Teodor nie płakał na pogrzebie, łaził po obejściu dookoła oberży, przyglądał się. Rozłożysta budowla na planie krzyża była mocna, murowana, ale zniszczona, okna, dzięki Bogu, duże, wpuszczały światło do wnętrza. Oparł się o framugę okienną, zamyślił. Wcale nie oddawał się sentymentom, nie wspominał lat dziecinnych, jak podejrzewano, ale obliczał. Bardzo dobrze nauczył się liczyć w wiedeńskiej szkole, szykował się na kapitalistę, więc teraz liczył i liczył: ile kosztowałyby ulepszenia, jaki potencjał może mieć taki obiekt, kiedy zacznie zarabiać, by zwróciło się to, co musiałby zainwestować. Do dyspozycji miał grosz uciułany przez ojca, całkiem niemały: sakiewkę imperiałów i biżuterię, której pewno matka na oczy nie widziała. Mógł za to i za pieniądze ze sprzedaży gospody kupić fabryczkę w Galicji, pod Lwowem może albo bliżej Krakowa, gdzie lubił bywać. Ojciec pewnie taką drogę by doradzał.

— Tutaj nigdy się nie dorobisz — przestrzegał Teodora, kiedy wysyłał go do szkół, specjalnie do Wiednia, w dalekie strony. — W tym przeklętym kraju, gdzie albo się biją, albo kłócą, nic nie przetrwa… Wojna ma być, powiadają, ja nie chcę dawać jedynaka na mięso armatnie. Cały ten zajazd przeklęty, prawdę, widać, mówił stary Żyd Icek, że na zgliszczach pobudowany… Mnie szczęścia nie przyniósł, jedź, synu, i wróć mnie pochować, ale dom zbuduj daleko.

Tak się stało. Miał rację stary i co do wojny: jako pierwsza przetoczyła się przez Europę i przez cały świat, ale wbrew jego krakaniu nie uczyniła większych szkód rodzinie Bogosza ani zajazdowi. Gospoda pod Bocianem ocalała, tylko konie wszystkie zabrano, ale jedne wojska się wycofywały, drugie wkraczały, a noclegu i piwa potrzebowały jednakowo, niezależnie od munduru. Udało się też Teodorowi uniknąć poboru do wojska — przebywał w szkole, paradoksalnie obywatelstwo miał rosyjskie, więc w Kalinowie go nie było, a w Austrii pobór go nie dotyczył. Pierwsza wojna światowa przyniosła również wolność ojczyźnie — Gospoda pod Bocianem znalazła się na terenie wskrzeszonej Rzeczypospolitej. Dwudziestojednoletni Teodor był teraz Polakiem i można powiedzieć, że wszystko by się ułożyło, gdyby nie to, że ojcu wojna i utrata koni zabrały zdrowie. Mimo miłości do ojczyzny nadal nie wierzył w przyszłość Podlasia. Nawet na klimat narzekał, na długie zimy i chłodne przedwiośnia, które mu rzeczywiście nie służyły, bo niedługo po tym, jak nastała wolność, zaziębił się, dostał zapalenia płuc i umierał. Wezwany listem Teodor zdążył przybyć i pożegnać ojca na łożu śmierci.

— Wyjeżdżaj stąd — powtórzył ze starczym uporem Henryk Bogosz, ale umarł szczęśliwy, że syn przyjechał i był z nim w ostatniej godzinie.

Poważny, zasmucony Teodor miał za sobą długą drogę. Kiedy tak jechał, rozglądał się uważnie, zatrzymywał w miastach i nadstawiał ucha. Nowy, szeroki gościniec będzie wiódł z Białegostoku na Warszawę, a na północny wschód na Wilno, właśnie przez Kalinowo. Stary zajazd ojca, otoczony wiązami i lipami, stał dokładnie na placu, wokół którego krzyżowały się coraz częściej uczęszczane trakty. Drogi były po prostu ubite albo brukowane. Jeśli jeszcze je poprawią… Brama gospody zawieszona na solidnym parkanie stała otworem dla kurierów pocztowych i podróżnych, a ostatnio też dla przewoźników, bo ożywił się handel. Na Litwę wożono towary, ludzie jeździli tędy do Wilna na Jarmark Kaziukowy. Będzie rosło znaczenie tego zajazdu, bo dyliżanse podążające z Kongresówki do Moskwy, a nawet na południe, do Galicji, muszą gdzieś się zatrzymać w tak dalekiej i długotrwałej podróży. Może kiedyś wreszcie i nowoczesny automobil przejedzie tą trasą? Kalinowo, nieduże miasteczko, było ładnie położone nad małą, ale rwącą rzeczką Wymakracz, podążającą bystro i energicznie ku Narwi, a z nią do Wisły. Miało zabytkowy kościół, klasztor karmelitek, szkołę, ratusz, kilka kamienic, karczmę żydowską przy rynku, a nieopodal miasta dwór ziemiański, zwany od nazwiska właścicieli Barwinem. Rozmyślał też wiele Teodor o nowym wieku dwudziestym, który, jak on, ledwie osiągnął pełnoletność i choć młody, sporo zdążył pokazać.

„Co to jeszcze będzie w dwudziestym wieku”, rozmyślał Teodor. „Ciekawy czas! Skoro już wymyślono silnik, telegraf i ruchome obrazy, ba, aeroplany, co jeszcze wymyślą ludzie? Ojciec twierdził, że nic więcej do wymyślenia nie ma…”. Ale Teodor widział w Wiedniu niejedno i rozumował logicznie: „Cokolwiek wymyślą, muszą podróżować, konie gdzieś zmieniać po drodze, nocować i zjeść. Kolej idzie przez inną ziemię, dość daleko, zresztą niewielu na kolej stać. Latać przecież nie będą, nie do Wilna”. Teodor nie był romantykiem, twardo stąpał po ziemi. Podjął decyzję, wrócił do gospody, przegonił Żydów czekających na odpowiedź, czy sprzeda zajazd. Do Wiednia wysłał listy i umyślnego po rzeczy, sam zaś zakasał rękawy i zabrał się do roboty: remontowania, sprzątania, rozbudowywania. Chciał mieć bieżącą wodę, jaką widział w domach austriackich, i dużo większą stajnię. Chciał dokupić koni i mieć własne powozy. Nowy rok, 1920, przywitał w odnowionym budynku, w coraz chętniej odwiedzanej Gospodzie pod Bocianem. Nazwy starej nie zmieniał, wioska bociania nieopodal przydawała miejscu uroku, a jedno gniazdo, najważniejsze, najstarsze, na wierzbie przy samym domu, pamiętał z dzieciństwa tak mgliście jak matkę i dlatego było mu miłe. Ruch na traktach rzeczywiście wzmagał się z każdą wiosną. Goście napływali z trzech stron: kupcy i politycy, czasem wychudzeni sybiracy powracający z Rosji, a czasem odziane w piękne suknie damy, które jechały do wód czy do Warszawy po sprawunki i żądały noclegu. Teodor nie pytał nigdy o cel podróży, w milczeniu pobierał opłaty i inwestował, nie był gadatliwy i nie miał poczucia humoru. Skończył dwadzieścia trzy lata, kiedy uznał, że czas się ożenić. Znów przeliczył sobie wszystko, przemyślał argumenty za i przeciw. Kobiety lubił, z niejedną już obcował, pokojówki były mu przychylne, ale dobrej, uczciwej gospodyni zarządzającej kobiecym działem bardzo mu brakowało. Kucharka Julka gotowała źle, goście skarżyli się na posiłki, przyjezdne damy pokpiwały, że wystrój jadalni prowincjonalny. Otóż zmysłu do koronek, firanek, łyżeczek, filiżanek i podobnych drobiazgów nie miał. Razem z żoną przyszedłby posag, co także było nie do pogardzenia. Potomstwo — i o tym zaczął myśleć. Wszystko mógł mieć za jednym posunięciem: i młodą żonkę w łóżku, i jej majątek w banku, i ręce do pracy w dziedzinach, na których znały się tylko kobiety. Kto wie, może wieczory byłyby przyjemniejsze, gdyby mógł z kimś porozmawiać albo żonka zagrała na pianinie, jak panna Roza, córka dyrektora szkoły w Wiedniu. Pianino w stołowym stało ciche, czasem rzępolił na nim jakiś podpity gość. Pochlebiał sobie Teodor, że jest przystojnym mężczyzną, jako młodzieniec był wprawdzie zbyt szczupły, teraz zmężniał i nabrał masy od pracy fizycznej, włosy miał jasne, ale gęste, wąs nosił cesarski, wywinięty na policzki, też płowy, a brwi przy tym miał ciemne, wyraziste, jakby narysowane węglem nad niebieskimi oczami. Nie wiedział, że mruży te oczy jak człowiek krótkowzroczny, że onieśmiela wieczną powagą. Przeglądając się w lustrze w holu, doszedł do wniosku, że może dużo zaoferować młodej kobiecie. Zaczął się zatem rozglądać. Przez dwa lata w miasteczku zdołał zdobyć mocną pozycję, był szanowany z racji majątku, wykształcenia i rozmachu, z jakim działał. Zapraszał go na karty dziedzic z majątku Barwin, zajeżdżający do gospody porozmawiać o Wiedniu, bo z całej okolicy tylko jeden Teodor był w mieście Straussa, a dziedzic miał jakichś krewnych w Austrii. Grywał w pokera i w remika z księdzem, z jegomościami z rady miejskiej, z młodym dyrektorem szkoły Ernestem Parczewskim, którego polubił najbardziej, jako swojego rówieśnika. W kościele miał własną ławę, Bogoszów, tylko boleśnie pustą, a kłaniali mu się uprzejmie co zamożniejsi kalinowianie, chętnie też wpadali na kufel piwa do Bociana, bo tak najczęściej mawiali. Mógł się zatem Teodor spodziewać, że w każdej z rodzin jego oświadczyny zostaną chętnie przyjęte, rozglądał się, na msze uczęszczał, na bale w remizie strażackiej takoż, ale nie mógł znaleźć wśród mieszkanek Kalinowa panny, która podobałaby mu się z urody, mogłaby być matką jego dzieci, umiała pracować w gospodzie i z którą chciałby spędzać wieczory. Radził się przyjaciela Ernesta. Zaprzyjaźnił się z nim, bo Parczewski był inteligentny, studiował we Lwowie, a do szkoły w Kalinowie trafił, ponieważ spłacał dług zaciągnięty w ratuszu na lwowską edukację. Czas spłaty minął, władze się zmieniły, ale Ernest w mieście pozostał. Muzykowali razem i czasem doradzał Teodorowi, co kupić do gospody, żeby sala stołowa wyglądała bardziej elegancko, a pokoje gościnne schludniej, no i jak się uporać z Insektami. Parczewski, chudy, nieduży szatyn w okrągłych okularach, rozumiał plany Teodora. Rzekł mu raz w zamyśleniu: „A ty pannę Tosię poznałeś? Córkę Janisza, z którym w karty grywamy u dziedzica w Barwinie? Ona ostatni rok pobiera nauki na pensji w Częstochowie, u pani Kazimiery Raczkowskiej. Wróci na wakacje, w tym roku będzie jej osiemnaście wiosen. Młodsza od ciebie cztery lata, akurat! Janiszowie najzamożniejsi w Kalinowie, bo stary szlachciura wykazał zmysł do handlu, przejął od carskich budynki w dobrym momencie. Do niego należą magazyny w mieście, ale i młyny po wsiach okolicznych. Tosia jest ładna. Po mojemu byłaby w sam raz dla ciebie. Ale czy Janisz córkę ci odda, to nie wiem”.

Wczesnym latem tego roku Teodor w kościele na niedzielnej mszy ujrzał pannę Teodorę Janiszównę. Wróciła do domu na wakacje, bo planowano jej dalszą edukację w szkole dla panienek w Białymstoku. Panna siedziała w ławce Janiszów, a po mszy stała z koleżankami, śmiała się i chyba zauważyła, że Teodor przygląda się jej ciekawie, chociaż wzrokiem umykał, kiedy Tosia odwracała ku niemu głowę. Umykał, ale zauważył, że jest wysoka, postawna, pełna w biuście i biodrach, i wydała mu się taka cała jasna. Miała jasne rzęsy, pod nimi przezroczyste niebieskie oczy, jasną skórę, prawie białe włosy i różowe policzki. Może nie była pięknością, jak niektóre przyjezdne damy, które podpatrywał, ale podobała się Teodorowi: złotawy warkocz uciekał spod nowoczesnego kapelusika, zupełnie innego niż staromodne duże i ozdobione piórami kapelusze kalinowskich pań. Jasna sukienka kończyła się nad kostką, miała nawet dekolt w szpic, jakiego dotąd Teodor nie widywał. I to imię: on Teodor, ona Teodora, jak znak na niebie. Ukłonił się jej uprzejmie, odpowiedziała z uśmiechem i mocno poczerwieniała. Zapragnął jej może dzięki temu rumieńcowi, bo był dowodem żywej młodej krwi tętniącej w żyłach dziewczyny, i już następnej niedzieli podszedł po mszy do rodziny Janiszów, zapytał ojca Tosi, czy może zaprosić ją na przechadzkę po parku. Stary Janisz, mimo że Teodora znał, poczerwieniał po uszy i odmówił. Brat Tosi, Genio, wyprostował się butnie, gotów do swary. Janisz jednak popchnął go przed siebie, pochwycił córkę i żonę pod ramiona, poprowadził do bryczki, z bata strzelił i zniknęli. Teodor został sam na placu przed kościołem, zamyślił się. Nie czuł się upokorzony, chociaż kalinowianie wymieniali półuśmieszki i porozumiewawcze spojrzenia. Potarł ręką podbródek, oczy przymrużył, jakby patrzył w przyszłość, ale spoglądał za bryczką. Panna Teodora odwróciła się, posłała mu lekki uśmiech, dostrzegł w jej oczach zachętę.

Jeśli stary Janisz chciał odmową położyć kres znajomości młodych, nie mógł uczynić nic gorszego. W sercach obojga zamigotała gotowość na miłość, bunt młodości tylko czekał, by zapłonąć. Znany był obojgu wzór Romea i Julii. Nic więcej nie było trzeba, by zapragnęli być razem. Chyba że Janisz był przebiegły i taką właśnie przyjął strategię: bo gdyby chciał rozkochać Teodora Bogosza w swojej Tosi, nie mógłby zrobić nic lepszego. Teodor zapragnął Tosi i zastanawiał się, czy stary przyjdzie do dworu na karty jak co tydzień. Czy tam, mając wstawiennictwo Pawła Borengi, dziedzica, warto Janisza przycisnąć do muru.

*

Dwór Barwińskich, cudem ocalony od konfiskaty po powstaniu z roku sześćdziesiątego trzeciego, stał za Kalinowem i śmiało mógł być nazywany klasycznym polskim dworkiem. Cztery kolumny wspierały ganek, pokoje w amfiladzie w liczbie szesnastu tworzyły krąg, otwierały się jeden za drugim, a co jeden, to piękniej przystrojony w obrazy, kotary i porcelanę. Cud ocalenia polegał na sposobie sprawdzonym w każdych czasach, zwanym „znajomości i pieniądze”. Aby to zrozumieć, trzeba sięgnąć pamięcią do jeszcze dalszej przeszłości, do wieku dziewiętnastego. Wiktor Barwiński, młody dziedzic, bo lat miał ze dwadzieścia, gdy osiadł w Barwinie, poszedł do powstania styczniowego, a nawet ufundował konny oddział żołnierzy. Brał udział w obronie kolei pod Łapami i wsławił się bohaterstwem w walce z Moskalami, bo jego oddział najdłużej utrzymał swój odcinek, w końcu jednak i on poniósł klęskę. Wiktor Barwiński był człowiekiem szlachetnym i honorowym, ale zawsze uważał, że zwycięstwo niejedno ma imię. Postanowił, że jego oddział nie da się pojmać, że nie da swoich ludzi wyrżnąć w pień. Gdy zorientował się, że to koniec, a własna żona Aniela jako łączniczka przywiozła mu wieści, że wszyscy inni wzdłuż kolei wybici, przystał na jej prośby. Dziedziczka przyjechała konno, za nią jechał wóz pełen cywilnych ubrań, prowiantu i opatrunków. Broni już nie miała, żeby zasilić oddział jak każdym poprzednim transportem. Wiktor Barwiński rozpuścił swoich żołnierzy, sam przebrał się w cywilne ubranie i powrócił z żoną do majątku. Nie udało się jednak ukryć prawdy przed władzami, prawdopodobnie doniósł ktoś na Barwińskich, policja carska w owym czasie nieźle opłacała szpiegów. Żandarmi aresztowali Wiktora, skazali na zesłanie. Żona zbierała się za nim do okręgu swierdłowskiego, los dworu był już przesądzony, miał go przejąć rosyjski urzędnik. Aniela z kamienną twarzą patrzyła, jak straże wyprowadzają jej męża. Miała nadzieję, że ze względu na wysokie urodzenie będą traktować go znośnie, miała nadzieję, że spotka na Syberii dobrych przyjaciół, bo los taki jak ich dotykał teraz wielu ludzi. Dziwiła się, że nie zabrano jej od razu, żandarm tylko odepchnął ją, mruknął coś, że ojciec osobiście wymierzy jej karę. Aniela zaczęła rozumieć. Była córką Polaka, który walczył pod Napoleonem, potem zaś pełnił służbę w carskiej armii w Tule, tam się zresztą urodziła. Zrozumiała, że ojciec użył znajomości i pieniędzy, by ją ratować. Rzuciła się na pożegnanie ku mężowi, bo chciała mu szepnąć, że jest przy nadziei, ale nie zdążyła. Za szybko wszystko się działo: przycisnął ją mocno do piersi, trzymał długą chwilę, nie słuchał, lecz szeptał coś o rozbitym oddziale carskim pod Wólką, skrzyniach koło Piaskowej Skały.

— Oddział ruski osaczony, Anuś — szeptał prosto w ucho. — Dostali rozkaz zawracać, a skrzynie z wozu zakopać. Widzieliśmy to z Walkiem, moim adiutantem, zza krzaków. Zapamiętaj miejsce, jeśli nie wrócę, sama odkop, będzie jeszcze wojsko polskie, będziecie potrzebować… — szeptał szybkie słowa, wskazówki, a oficerowie myśleli, że całuje ciemne włosy i białe jak kreda skronie żony na pożegnanie. Stary kapral otarł łzę wzruszenia.

— Pójdę za tobą! — krzyknęła Aniela Barwińska w desperacji, ale jej mąż pokręcił głową przecząco.

— To pomyłka, żono — powiedział oficjalnie. — Pomylono mnie z kim innym. Wrócę przed zbiorami.

Niestety, wieść o nim zaginęła. Ojciec Anieli użył wszelkich znajomości, by go odnaleźć, ale nagle urwał się wszelki ślad po Wiktorze Barwińskim. Powiadano, że stary specjalnie zięcia źle szukał, bo wymyślił inną, nową partię dla córki, ale dzięki jego staraniom przynajmniej dwór ocalał, pozostał w rękach rodziny, jako że kuratelę nad Anielą powierzono ojcu. Wzorem polskich patriotek Aniela Barwińska przywdziała żałobę, a w odpowiednim czasie, w lipcu roku 1864, urodziła córkę Emilię. Wychowywała dziecko, zajmowała się majątkiem, a o skarbie, o którym mąż jej szeptał, prawie zapomniała. Jedynie gdy wspominała pożegnanie, skrzynia z carskimi rublami wracała do jej pamięci. Marzyła o powrocie męża. Wypatrywała go jak Penelopa, nie ulegała namowom ojca, który chciał ją urzędowo rozwieść i wydać ponownie za mąż, wierzyła, że jej Wiktor powróci. Czas płynął. Zmarł ojciec Anieli, Emilka wyrosła na śliczną kobietę, obie starały się gospodarować samodzielnie, ale matka podupadała na zdrowiu. Pewnego wieczoru, kiedy w salonie płonął ogień w kominku, Aniela drzemała pod grubym futrem bobrowym, a czuwała przy niej Emilia, skrzypnęły drzwi i dwaj oberwańcy stanęli w progu największego salonu Barwina. Emilia zerwała się przestraszona, nie miała walecznej duszy matki, ale na wszelki wypadek nosiła rewolwer w fałdach sukni.

— Kto waściów wpuścił? — krzyknęła gniewnie, aż Aniela się przebudziła, wyprostowała i bystrym wzrokiem popatrzyła na przybyszy. I na córkę, która dzierżyła w ręku mały pistolet wycelowany w starszego mężczyznę.

— Nie rusz się, bo strzelę — niepewnym głosem zawołała Emilia.

— Kim jesteś, panienko? — odpowiedział wzruszony starzec, a Aniela poruszyła się niespokojnie na dźwięk tego głosu.

— Stój, bo strzelę. — Emilia nie widziała, jak bardzo drży jej ręka.

— Zostaw to! — krzyknęła matka z niezwykłą mocą. — Zostaw, Emilio, weźże lepiej igłę… nie strzelaj… znam ten głos.

Emilka przestraszona patrzyła, jak matka usiłowała wstać, lecz ogarnęła ją nagła słabość.

— Czy to ty, Wiktorze? — zwróciła się ku siwowłosemu mężczyźnie, zarośniętemu i utykającemu na prawą nogę. — Czy to nareszcie ty?

Przypadł do niej i ukląkł przy fotelu, ukrył twarz w fałdach czarnej spódnicy. Aniela zanurzyła ręce w siwych włosach. Mąż jej powrócił, cóż z tego, młodość minęła raz na zawsze. Uświadomiła sobie, że on ma już lat pięćdziesiąt, a ona czterdzieści pięć. A jednak, kiedy uniósł głowę i popatrzył na nią żarliwym, mocnym wzrokiem, zrodziła się w niej nadzieja, że może jeszcze nie wszystko za nimi. Tymczasem Emilia, blada i skamieniała z nerwów, nadal trzymała broń wymierzoną w drugiego mężczyznę. Wiktor zerwał się na równe nogi. Podszedł do córki, której nie znał, i delikatnie wyjął jej z rąk pistolet. Dopiero zrozumiał, ujrzał, że oczy ma po nim i śliczna jest jak obrazek. Znalazł w sobie dawną werwę. Był w łachmanach, kulawy i przemroził płuca, ale szarmancko ukłonił się damom.

— Pozwólcie, że przedstawię: mój młody przyjaciel, jak i ja uciekinier z Sybiru, syn powstańców, Grześ Wroński, ale po drodze obaj przyjęliśmy inne nazwiska. Okoliczności nie dla uszu dam, mam rację, druhu?

Mężczyzna się roześmiał i ukłonił się przed Anielą, a potem przed Emilią, jakby miał kapelusz z piórem, a nie lichą czapkę.

— Grzegorz Wroński, rodzice moi zmarli na Syberii — oznajmił — lecz byli dobrymi patriotami i szlachcicami spod Kamieńca Podolskiego. Majątek Rykowiska przepadł, majątek matki, wiano Białe Błoto, przepadł… Ja zaś pod opiekę pana Wiktora się dostałem i tak przez kilka lat ucieczkę planowaliśmy, planowaliśmy, aż wreszcie uciekliśmy. Nazwiska inne, jako rzekł mój dobrodziej, musieliśmy przyjąć, więc przemieniliśmy się.

Dowiedziały się potem obie damy, że cała grupa jeńców umknęła z Pietropawłowska, rozdzielili się w tajdze i dwójkami ruszyli ku rodzinnej ziemi. Unikali jak ognia spotkania z kimkolwiek, bo i odzienie, i brak dokumentów zdradzały zesłańców. Wiktor z Grzegorzem natrafili na opustoszały dom na skraju lasu, przy rzece, którą właśnie kry poszły. Tam znaleźli pomoc i strój, a nawet dokumenty. Aniela zwróciła oczy ku niebu i wzniosła dziękczynną modlitwę, dodała jeszcze prośbę, by Bóg wynagrodził mieszkańców chaty. Mąż oszczędził jej wiadomości, że możliwe by to było tylko jako zbawienie ich dusz, bo zastali w chałupie dwa trupy. Wiktor zamienił dokumenty i zabrał ubrania, Grzesia nawet do pokoju śmierci nie wpuścił. Kazał mu się przebrać, sam odział trupy w sybirackie ubrania, wszystko urządził tak, aby carscy znaleźli ciała więźniów Barwińskiego i Wrońskiego. Oni sami przybyli do Barwina pod nazwiskami obcych ludzi, nie wiadomo czemu zabitych w chacie stojącej na drodze ich ucieczki.

— To jako kto wy tu jesteście? — zapytała Aniela. Patrzyła na umytego i ostrzyżonego męża oczami pełnymi miłości. To był on, postarzały, siwy, z bruzdami na twarzy, ale on, ten sam Wiktor, wciąż piękny. Po dwudziestu latach! Czy on znajdował ją równie ładną jak kiedyś? Jego towarzysz Grzegorz po kąpieli i w porządnym odzieniu okazał się przystojnym młodzieńcem, niezbyt wysokim, ale ciekawym, oczy miał żywe i wesołe. „Za wesołe jak na bohatera”, pomyślała Emilia Barwińska, a spojrzenie to ciągle do niej wędrowało. Włosy przypominały jej pszenicę na przynależnych polach.

— Masz przed sobą, pani dobrodziejko, braci: Wiktora i Grzegorza Borengów — oznajmił mąż ze śmiechem — i jako tacy na razie zostać musimy. Ja może do właściwego nazwiska kiedyś dojdę, w przypadku Grzesia trzeba, by przy nowym został. On już majątku nie odzyska, a i ja tutaj jako dawny dziedzic zostać nie mogę.

W nocy zapytał ją, czy szukała kiedykolwiek carskiej skrzyni. Zaprzeczyła.

— Pamiętam, gdzie to jest — powiedział. — Przeniesiemy do dworu. Ale bacz, Aniulu, ten skarb może zostać użyty tylko dla poważnych potrzeb, gdy będzie waga bytu, życia lub śmierci… albo dla ojczyzny. I nie mogę się ujawnić, bo znów mnie aresztują, jako zbiega. Musisz chyba drugi raz wyjść za mnie za mąż, Aniulu — zaśmiał się, smakując imię żony — bo z Syberii majątku nie przywiozłem, Aniulka, tylko to.

Pokazał jej wybity z monety medalik, łańcuszek z końskiego włosia z kulkami jak kajdany. Rozpłakała się i przytuliła w ciemnościach nocy do człowieka, z którym chciała być całe życie, a los rozdzielił ją na dwadzieścia lat. Ile jeszcze czasu dostali? Wszyscy szeptali we dworze, że pani Aniela ma suchoty i że powinna jechać do uzdrowisk w dalekich Alpach. Tak też uczyniła. Jednym pociągiem pojechała wdowa Aniela Barwińska. Innym niejaki Wiktor Borenga, obywatel rosyjski, zamożny, pragnący kupić posiadłość w Austrii. Tam, w uzdrowisku spotkał dojrzałą, lecz wciąż piękną polską wdowę, której żadna z dam nie mogła odwieść od noszenia czarnych sukien. Wdówka wydała się za mąż za starszego pana, osiedli w willi górskiej, a tajemnicą pozostało, skąd mieli majątek. Opowiadano, że jegomość skorzystał z passy gospodarczej w Rosji w latach osiemdziesiątych, kiedy niejeden Polak dorobił się tam majątku, i przybył tu jako człowiek bogaty. Opowiadano, że polska dama wiedziała, gdzie oddział carski ukrył ruble w złocie, i wydobyła skarb przed wyjazdem do Europy. Tak czy inaczej, do końca życia mieszkali w Austrii, dopomagając córce Emilce, która została w Polsce jako żona młodego Grzegorza Borengi i z nim prowadziła rodzinny majątek. Grzegorz okazał się dobrym gospodarzem, a także ojcem rodu, bo zanim skończył się wiek dziewiętnasty, Emilia zdążyła urodzić mu dwóch synów: Pawła i Piotra, a zaraz na powitanie wieku dwudziestego córkę Wandę. W tych latach, kiedy stary Henryk Bogosz budował Gospodę pod Bocianem, dwór Barwin po drugiej stronie Kalinowa miał się znakomicie pod pieczą nowego dziedzica. Nadeszła jednak pierwsza wojna, poszedł do legionów dziedzic ze starszym synem. Grzegorz zginął, a syn jego Paweł, dwudziestosześcioletni, wrócił z wojny i objął majątek już w wolnej Polsce. Młodszego brata Piotra wysłał do szkoły kadetów, bo chłopak miał talent do wojskowości, sam zaś zdobył szacunek w miasteczku, przyjaźnił się i grywał w karty z szanowanymi obywatelami kalinowskiej społeczności. A należał już do niej w tym czasie kilka lat młodszy od dziedzica Teodor Bogosz, który na dobre rozgościł się w Gospodzie pod Bocianem. Handel i młyny kalinowskie trzymał w ręku Ambroży Janisz, plebanię, a więc rząd dusz, ksiądz Felicjan Szmaglewski, a Ernest Parczewski, jako człek wykształcony, ale samotny, zajmował się szkolnictwem i był dyrektorem szkoły powszechnej. Dziedzic mienił się demokratą i był lubiany. Wprawdzie wszyscy w miasteczku złośliwie spekulowali na temat pochodzenia jego ojca, Grzegorza Borengi, bo prawda była taka, że był nie wiadomo skąd. To samo mógł powiedzieć o sobie Teodor Bogosz. Panowie polubili się tym bardziej, wręcz zaprzyjaźnili. Paweł Borenga organizował w dworku męskie spotkania, zapraszał Bogosza, Janisza i Parczewskiego, a i ksiądz dobrodziej nie gardził brydżykiem i nalewką. Spotykali się na kartach i właściwie oni rządzili Kalinowem u zarania epoki zwanej dwudziestoleciem międzywojennym.

*

Teodor Bogosz nie owijał w bawełnę swoich zamiarów. Upewnił się co do tego, czy ma przychylność Tosi, ale uznał, że na spotkania za plecami miejskich zabudowań nie pozwala mu ani honor, ani pozycja społeczna. Pod koniec lata roku 1919, na sobotnim wieczorze karcianym u Barwińskiego, w samym środku gry w pokera, wyraźnie zajęty własnymi myślami, odłożył znienacka karty i powiedział głośno:

— A czemu to, panie Ambroży, nie chcesz dać mi córki za żonę? W naszym gronie, z całym szacunkiem, tylko dziedzic i ksiądz szczycą się pewnym szlacheckim pochodzeniem…

— A, wypraszam sobie — podjął Ernest celowo, by zmienić temat, bo Ambroży Janisz poczerwieniał niebezpiecznie — i ja z zubożałej szlachty się wywodzę, spod Konina, rodzina majątek zagarnęła i człowiek musi z wykształcenia się utrzymywać…

Teodor nie dał się zawrócić z raz obranej drogi. Poprzysiągł sobie podjąć temat w obecności dziedzica, miał nadzieję, że Paweł poprze jego zamiary.

— Biedny nie jestem, stary nie jestem… Lepiej daj pan zgodę na coś, co sam wezmę — powiedział ostrzegawczo.

Janisz zerwał się na równe nogi, żyłka nabrzmiała mu na czole.

— Jeśli tkniesz pan Tosię — zasapał gniewnie, ścierając pot z czoła — jeśli się ośmielisz, Bogosz…

— Daj pan spokój, panie Ambroży — próbował łagodzić gospodarz — przecież nikt niczego podobnego nie mówi.

— Znam ja takich — mówił, łapiąc się za serce, Janisz — zepsują dziewczynę, potem tylko wstyd…

— Może i byłby to sposób — cicho odrzekł Teodor, odcinając główkę cygara — ale przecież ja uczciwie żony szukam. Czemu pan się opierasz?

— Właśnie, czemu? — dodał Paweł Borenga.

— Nie dla psa kiełbasa! — zakrzyknął gromko Janisz. — A wiadomo, czy ten pan z Wiednia choroby jakiejś brzydkiej nie przywiózł? A wiadomo, co tam robił, że wojny nie zaznał? Wiadomo za to, że ten pan — cedził ironicznie słowa — ogląda się za każdą dziewką w swoim kramie!

— Jeśli o zdrowie chodzi, mogę się dać zbadać doktorowi — oznajmił spokojnie Bogosz. — A co do dziewek… po ślubie się ustatkuję.

Janisz na to argumentu nie miał. Rzucił karty na stół i wybiegł w pośpiechu, dla resztek grzeczności kłaniając się z daleka gospodarzowi, portretom na ścianie i sobie samemu w lustrze. Panowie zostali we czterech, ksiądz pomrukiwał coś w rodzaju „poniechaj pan dziewczynę, Bogosz, poniechaj”, a Paweł Borenga westchnął:

— A tak mi karta szła doskonale! Karetkę miałem, panowie, karetkę króli!

Nastroju do gry jednak już nie było. Bogosz uścisnął na pożegnanie dłoń Pawła, ten poklepał go po ramieniu, ale też radził nie nastawać na Janisza.

— Zobaczysz, on teraz dziewczynę prędko wyśle do miasta, a ty znów sam zostaniesz. Nie dla ciebie Tosia Janiszówna, ale panien ładnych u nas nie brakuje. Majątku nie potrzebujesz… sam bym ci siostrę dał, ale Wandzia chce w Warszawie kształcić się na lekarza.

Teodor uścisnął mu rękę i wyszedł szybko, zastanawiając się, czy to prawda, że dałby mu Wandę za żonę. Tak czy inaczej, siostra Pawła nie była dla niego. Jedno zrozumiał: bez sposobu tej jasnej, apetycznej Tośki nie dostanie. Stary się zawziął, a jego „nie” było teraz sprawą honoru.

Mimo to październikową nocą roku 1919 Gospoda pod Bocianem rozbrzmiewała weselną muzyką. Teodor Bogosz, przyodziany w białą koszulę, tańczył pośrodku sali z Teodorą, ostatni taniec po północy. Panna młoda zrzuciła już welon i przywdziała czepiec. Zarumieniona od gorąca i emocji, poruszała się według rytmu i kroków, jakie on dyktował, odgadywała jego intencje znakomicie: obracała się wokół męża, gdy tak zarządził, fruwała w jego silnych rękach, gdy unosił ją nad głowami tancerzy. Pochylił się nad jej uchem i szepnął, że ludzie zgodni w tańcu cieszą się harmonią w miłości, a Tosia zaczerwieniła się mocno, usłyszawszy te słowa. Wiedziała, że to nie żart, bo Teodor był raczej pochmurnym mężczyzną, na żarty nigdy sobie nie pozwalał, a śmiał się bardzo rzadko. I tym razem jasne oczy pod ciemnymi brwiami miał poważne, tylko przycisnął ją do siebie mocniej, tak że poczuła jego silne ciało. Myślała o nocy poślubnej, oczywiście, niepewna do końca, co ją czeka, bała się i zarazem była ciekawa. Matka przed ślubem próbowała podjąć temat małżeńskiej sypialni, ale obie czuły się bardzo niezręcznie. W końcu spytała tylko, czy pan Bogosz pozwolił już sobie na jakieś gesty intymne wobec Tosi. Otóż nie. Wymknęła się kilka razy na spotkanie z nim za miastem, spacerowali długo, rozmawiali. Pytał o szkołę, o to, co Tosia lubi w życiu, czy chciałaby być panią w jego gospodzie. Opowiadał o Wiedniu, umiał nawet opisać stroje wiedenek i koncerty noworoczne, to najbardziej się jej podobało. Kiedy zapytał, czy byłaby mu przychylna, kiwnęła głową na znak zgody i wtedy Teodor pocałował ją delikatnie. Tosia zamarła, bo pierwszy raz ktokolwiek pocałował ją w usta. Teodor pochylił się nad nią po raz drugi i dłużej całował, muskał to górną, to dolną wargę dziewczyny, aż odpowiedziała tym samym i objęła go ramionami. Całowali się cicho i długo, czuła na policzkach i podbródku miękkie wąsy Teodora, wędrował wargami po szyi, po powiekach, musnął jej ucho, wtedy przeszedł ją nieznany, ale przyjemny prąd. Chciała uciec, ale zatrzymał ją, ucałował drobne palce, po czym odprowadził do miasta. Teodor wobec córki Janisza nie posunął się dalej, miał bowiem zupełnie inny pomysł na to, jak ją zdobyć. Potrzebował miesiąca. Nie myślał jej „psuć”, porywać ani donikąd z nią uciekać. Zorientował się w ekonomicznej sytuacji jej ojca, a że z bankierami był za pan brat, szybko wywiedział się, jakie zobowiązania ma przyszły teść, gdzie się zadłużył, w co zainwestował. Owszem, Teodor Bogosz rzadko się śmiał, ale dostarczona przez sekretarza lista zobowiązań Janisza skłoniła go do uśmiechu. Kwota była imponująca, a Teodor miał już odpowiednie środki i sam trzymał swoje pieniądze w owym banku. Przyszły teść zakupił nowe młyny, a na zakup obciążył się hipoteką willi, którą zajmował przy ładnej uliczce w centrum Kalinowa. W ciągu jednego miesiąca Teodor wykupił długi Janisza, w następnym wezwał dłużnika do wypłacenia wszystkich wierzytelności. Janisz biedny nie był, ale nie zakładał takiego ciosu, młyny miały zapłacić za siebie dopiero za dwa lata. Był jednakże wytrawnym graczem. Na wieść o tym, kto stoi za wezwaniem, nie dostał apopleksji ani ataku serca, ponieważ do interesów podchodził bez emocji, za to skupił się nad rachunkami, a liczyć potrafił. Za pośrednictwem Pawła Borengi poprosił Bogosza o rozmowę w Barwinie. Gospodarz najpierw nalał gościom wódki i kazał wypić bruderszaft, na co obaj się zgodzili.

— Nie chciałem ci oddać córki — powiedział powoli Janisz — bo nie będzie z tobą szczęśliwa. Dasz jej życie pełne pracy, bez miłości, bez szacunku, bez stanowiska w świecie. Inny jej los planowałem, ale widać tak musi być. Mam żądania.

Wyłuszczył swoje warunki i zahandlował Teodorą. Bogosz zrzekł się egzekucji długów, z posagu jednakże całkiem nie ustąpił: chciał gotówkę i udziały w młynie nad rzeką. Oprócz ślubu i poprawnych stosunków z córką zażyczył sobie testamentu, w którym Teodora będzie dziedziczyć po ojcu połowę majątku. Tym samym zabrał Janiszowi możliwość wydziedziczenia córki i pozostawienia wszystkiego synowi, co przeszło staremu przez myśl, więc z podziwem zerknął na przyszłego zięcia. Przejrzał go: Bogosz zabezpieczył sobie w ten sposób zwrot kosztów, chociaż in spe. „Psubrat, cwany karczmarz”, zaklął w duchu Janisz, ale nie bez uznania. Na koniec podał mu rękę i zagrali jeszcze w remika. Podobni widać byli do siebie, bo obaj mieli umówionych prawników, należało tylko rzecz sfinalizować w dokumentach, gdyż żaden z nich nie zaufałby drugiemu na słowo.

W ten sposób na początku października po pannę do miasta pojechał powóz, a przed adwentem urządzono wesele. Ślubu udzielił ksiądz Felicjan. Po oczepinach i ostatnim tańcu małżonków przyszedł czas na noc poślubną. Goście bawili się jeszcze, gdy Teodor zamknął za sobą i żoną drzwi sypialni. Dźwięki muzyki dochodziły jakby z oddali, do świtu było daleko, za oknem można było dostrzec tylko październikowe mgły. Teodor wybrał na sypialnię małżeńską ładny pokój po wschodniej stronie domu, w nowo dobudowanym skrzydle. Sprowadził z miasta wielkie dębowe łoże, lustro z szufladkami, jakie widywał u dam w Wiedniu, a nawet, by uniknąć kłopotliwego korzystania z nocników, kazał urządzić po dwóch stronach pokoju małe komórki z utensyliami do umycia się i załatwiania intymnych spraw. Wprowadził żonę do cichej i chłodnej komnaty i świadomy, że ma do czynienia z niewinną panienką, postępował delikatnie, wręcz nieśmiało. Sam nie rozumiał siebie: teraz, kiedy ją miał, tak blisko, kiedy dopiął celu, czuł onieśmielenie. Objął ją, w ciszy, w blasku świec gładził jej ramiona. Panienka, podobnie jak w tańcu i przy pierwszym pocałunku, podążyła za nim harmonijnie, a nawet z ciekawością. Teodor jednakże popełnił błąd, bo nie zaprosił młodej kobiety do świata zmysłowej miłości, nie rozbudził jej, zawstydził się. Tak była niepodobna do dziewcząt, z którymi miał do czynienia, że z góry założył, że obowiązek małżeński nie będzie jej się podobał. Poważny również w alkowie, nie pozwolił sobie na pokazanie uczuć, utratę kontroli, jakby nie chciał dać ponieść się zmysłom. Kiedy posiadł ją po raz pierwszy, ukrył twarz we włosach żony, przymknął powieki i zacisnął zęby, by żadnym dźwiękiem nie ujawnić rozkoszy. Ona przeciwnie, zapłakała z bólu. Utrata dziewictwa sprawiła jej ból fizyczny, ale odczuła też dotkliwie draśnięcie w sercu: zdziwiło ją, że wszystko odbywa się tak szybko i obco, mąż nie patrzy jej w oczy i nie prawi komplementów, oddycha tylko szybko i ciężko, jakby biegł gdzieś z zamkniętymi oczami. Mąż również się dziwił, że praworządna miłość, z kobietą zaślubioną i kochaną, okazała się trudniejsza, niż myślał, ale skupił się na sobie, zapamiętał się, dzieła dokończył i od razu spłodził potomka.

*

Sprawy miłosne ułożyły się w stadle Bogoszów nieco inaczej, niż oboje sobie wyobrażali. Teodora ciągnęło do sypialni żony, do jej ciała, jasnego, czystego, pachnącego mydłem, ale ganił się za to i nie umiał rozbudzić w niej chęci do małżeńskich zbliżeń. Przyjemna fala, która ogarnęła ją podczas pierwszych pocałunków, nie wróciła. Tosia utwierdziła się w mniemaniu, że miłość to sprawa serca i duszy, co do ciała — nocne obowiązki trzeba przetrwać i tyle. Sądziła, że mężczyźni, a przynajmniej jej mąż, też tak uważają i podchodzą do alkowianych spraw z zawstydzeniem. Matka, która zrobiła jej przed weselem wykład o obowiązkach kobiety i słodyczy macierzyństwa, kwestii słodyczy obcowania z mężczyzną w końcu nie poruszyła. Za nic nie przyznałaby się, że sama od lat lubi małżeńskie obowiązki i, owszem, kobieta także czerpie z nich rozkosz. Ilekroć Janisz — dawniej młody i chętny, potem dojrzały, a nawet teraz, mocno starszy — wkradał się do niej pod kołdrę z rytualnym pytaniem: „Gdzie ukryte słodkości, gdzie?”, chichotała zachęcająco, lubiła poruszać się z nim razem i pojękiwać, czasem spełniać jego bardziej oryginalne zachcianki. Nie mogła jednak tego powiedzieć córce, spłonęłaby ze wstydu. Miała nadzieję, że Teodor Bogosz sam ją nauczy małżeńskiego szczęścia, skoro tak bardzo jej chciał… Teodor zaś z jednej strony podniecał się coraz silniej, czując podświadomy opór i nieśmiałość żony, z drugiej — zrodziło się w nim poczucie odtrącenia. Kochała go naprawdę, ale nocami znosiła go biernie i w milczeniu, nigdy nie posunęła się do tego, by go dotknąć, pierwsza pocałować albo pociągnąć do siebie. Kiedy ciąża stała się widoczna, Tosia źle się czuła, oboje przyjęli z ulgą zalecenie doktora, by małżeńskich obowiązków zaprzestać. Za to inne swoje obowiązki Tosia bardzo polubiła i nie zamierzała ich nikomu odstąpić, mimo słabości. Wszystkie siły wkładała teraz w gospodarowanie. Gospoda pod Bocianem stała się pasją jej życia.

*