Proś o wybaczenie - Melinda Leigh - ebook + książka

Proś o wybaczenie ebook

Melinda Leigh

3,8

Opis

Morgan Dane próbuje się pozbierać po ciosie, jakim była dla niej śmierć męża na misji w Iraku. Dwa lata po tragedii wraca do rodzinnego miasta, by tam na nowo ułożyć sobie życie. Bardzo tęskni za mężem, ale wie, że musi stanąć na nogi, by zapewnić trzem córeczkom wszystko, co najlepsze. I właśnie wtedy, gdy dzięki interesującej ofercie pracy jej życie zdaje się wreszcie układać, małym miasteczkiem Scarlet Falls wstrząsa tragedia.

Młodziutka opiekunka dzieci Morgan zostaje bestialsko zamordowana. Oskarżenie pada na Nicka, syna sąsiada Morgan. Początkowo dowody przeciwko chłopakowi wydają się nie do podważenia. Mieszkańcy miasteczka, wstrząśnięci krwawym zabójstwem, wydali na niego wyrok jeszcze przed postawieniem zarzutów. A każdy, kto podaje w wątpliwość jego winę, staje się wrogiem numer jeden całej społeczności. Morgan gorąco pragnie surowej kary dla winnego, ale jest przekonana, że zbrodnię popełnił ktoś inny - i zdeterminowana, by ujawnić prawdę. Jej głęboka wiara w sprawiedliwość będzie wymagała ogromnej odwagi i gotowości do poświęceń.

Na szczęście ma przyjaciela: Lance Kruger, prywatny detektyw, decyduje się ją wesprzeć. Razem stają przeciwko wszystkim mieszkańcom, policji i prokuratorowi. Stawka jest wysoka. Nie uda się ujawnić tożsamości mordercy bez odkrycia mrocznych sekretów i brudnych tajemnic skrywanych pod fasadą małomiasteczkowej sielanki. Ludzie nie chcą jednak ani prawdy, ani sprawiedliwości. Ludzie chcą zemsty, a morderca chce więcej krwi...

Jaką cenę zapłacisz za sprawiedliwość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
1
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiak1

Z braku laku…

Bardzo z braku laku. Postaci są płytkie, akcja wlecze się niemiłosiernie, nudy panie, po prostu nudy
00

Popularność




Melinda Leigh

Proś o wybaczenie

Tytuł oryginału: Say You're Sorry (Morgan Dane #1)

Tłumaczenie: Olga Kwiecień

Cover Design by becker and mayer LLC

ISBN: 978-83-283-5352-7

Text copyright © 2017 Melinda Leigh

All rights reserved.

No part of this book may be reproduced, or stored in a retrieval system, or transmitted in any form or by any means, electronic, mechanical, photocopying recording, or otherwise, without express written permission of the publisher.

Amazon, the Amazon logo, and Montlake Romance are trademarks of Amazon.com, Inc., or its affiliates.

This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z. O. O.

Polish edition copyright © 2019 by Helion SA

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Helion SAul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwicetel. 32 231 22 19, 32 230 98 63e-mail: [email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla Roxy, znanej też jako „Pies rakieta”. Uratowałyśmy siebie nawzajem.

Rozdział1.

Ciemność.

Tessa bała się jej przez większość swojego życia. Odkąd sięgała pamięcią, kładła się do łóżka z lękiem, zaglądała wcześniej pod łóżko, sprawdzała, czy lampka nocna na pewno działa.

Tak jakby żarówka, dająca tyle światła co zapalona zapałka, mogła odegnać jej koszmary.

Jednak dzisiaj modliła się o najczarniejszą z nocy, o to, aby księżyc pozostał ukryty za przesuwającymi się po niebie chmurami, aby cienie sprawiły, że stanie się niewidzialna.

Ciemność stanęła po jej stronie. Płuca Tessy krzyczały o tlen, w głowie jej się kręciło, gdy biegła w objęcia mroku. To, co kiedyś budziło jej największy lęk, teraz mogło ją ocalić. Przynieść cud.

Utrzymać ją przy życiu dostatecznie długo, aby wzeszło słońce.

— Tesssssso… — Głos niósł się po lesie. — Nie uciekniesz.

Gdzie on jest?

Iglaste gałęzie chwytały ją za ramiona i drapały po twarzy, gdy mknęła niczym spłoszona łania. Jej serce wybijało gorączkowe staccato ściganej zwierzyny. Zwolniła, gdy jej ciało zaczęło protestować bólem rzadko używanych mięśni. Minęła zwęglony kikut drzewa, którego poczerniałe gałęzie wyciągały się ku niebu niczym poparzona dłoń. Schroniła się pod zwisającymi gałęziami dębu. Kora drapała ją w plecy, gdy przycisnęła się do pnia, nasłuchując.

Dokąd poszedł?

Usłyszała bzyczenie komara przy twarzy. Z prawej strony dochodziły ją odgłosy lasu, który otaczał jezioro. Panująca nocna cisza wyostrzyła jej zmysły. Żaby rechotały, grały świerszcze. W pobliżu przemknęło przez poszycie jakieś niewielkie i lekkie zwierzątko. Powietrze było gęste od zapachu sosen, wody z jeziora i strachu.

Nie po raz pierwszy pożałowała, że nie może się skurczyć i schować w mysiej dziurze.

Uhuuu! Na gałęzi nad jej głową wylądowała sowa.

Tessa przestraszyła się i z ust wyrwał się jej stłumiony okrzyk. Zakryła otwarte usta dłonią. Z palców spływał jej jakiś płyn. Uniosła dłoń i zobaczyła, że jest mokra od łez — i krwi. Dotknęła kącika ust, gdzie uderzenie pięścią zostawiło pęknięcie. Inne części jej twarzy i ciała bolały ją od tego, co zrobił jej na polanie, zanim udało się jej kopnąć go w krocze.

Wtedy ją puścił, a ona rzuciła się do ślepej ucieczki.

Sowa poderwała się z gałęzi, powolnymi ruchami skrzydeł wznosząc się w górę w stronę prześwitu w koronach drzew. Chmury rozproszyły się i przebiło się między nimi światło księżyca. Przez chwilę widziała sylwetkę drapieżnika na tle nieba. Potem sowa odleciała.

Tessa ześlizgnęła się po pniu drzewa i przysiadła na piętach.

Mimo że wrześniowa noc była chłodna, czuła, jak w płucach ją pali, tak jakby wdychała gaz lub połknęła płomień. Dyszała ciężko: ten dźwięk rozlegał się echem i wydawał się nieść na kilometry pomiędzy drzewami.

Cicho!

Usłyszy ją. Była w kiepskiej kondycji i dziki sprint nadwerężył jej płuca. Nie uciekła zbyt daleko. Musiał być blisko.

— Tesssso.

Łomot jej serca tłumił jego głos i nie potrafiła określić, z której strony dochodził.

Zacisnęła usta, lecz jej płuca domagały się więcej powietrza. Czerwona mgła zaczynała zasnuwać jej wzrok. Kręciło się jej w głowie. Otworzyła usta i starała się oddychać płytko, modląc się, aby jej nierówny oddech nie był w rzeczywistości tak głośny, jak brzmiał w jej uszach.

Mijały minuty.

Nic się nie działo.

Może poszedł w innym kierunku?

Jej oddech wyrównał się. Nogi zaczęły jej drżeć z powodu niewygodnej pozycji. Wcześniej niezliczone ilości razy bywała na imprezach na polanie, jednak w ciemności wszystko wyglądało inaczej.

Nie wiedziała, gdzie jest.

Wyjrzała zza pnia drzewa. Kilka metrów przed nią światło księżyca rysowało ścieżkę wśród srebrzystych cieni. Czy prowadziła do głównej drogi? Zarośla rozstępowały się tylko na chwilę, za nimi widać było zanurzoną w ciemności ścianę roślin.

Pot spływał jej po plecach i gromadził się w okolicach krzyża, mocząc pasek dżinsów. Znowu zerknęła zza drzewa. Jaki miała wybór? Nie mogła zostać tu zbyt długo.

Dogoni ją.

Zabije.

Aby jednak próbować ucieczki, musi najpierw wyjść zza drzewa.

Gdzie on jest?

Nieważne. I tak musiała się ruszać. Jeśli nawet jeszcze jej nie złapał, wkrótce to zrobi i nie ma mowy, żeby jeszcze ją wypuścił. Dlaczego mu zaufała? Bo mówił, że ją kocha?

Idiotka.

On nie był zdolny do miłości. Jej rozum wiedział to już dawno, ale serce chciało wierzyć, że jest inaczej.

A teraz prawda ją zabije.

Wcześniej tego wieczora zastanawiała się, czy nie wejść do zimnego jeziora i nie zakończyć swojego nieszczęśliwego życia. Teraz jednak, gdy czuła oddech śmierci na plecach, strach wygrał. Instynkt samozachowawczy stłumił wszystkie lęki dotyczące jej przyszłości.

Nie chcę umierać.

Ostatnie słowa do swoich dziadków wypowiedziała w gniewie. Okłamała ich. Jeśli nie uda się jej przeżyć, kłótnia będzie ostatnim, co zapamiętają na jej temat. Nie są ideałami, ale ją kochają, a teraz nie będzie już mogła im powiedzieć, że ona też ich kocha i że wcale nie miała na myśli tego, co powiedziała, po prostu była zdenerwowana z powodu tego, jakiego bałaganu narobiła w swoim życiu, i odreagowała to na nich.

Nie będzie miała szansy powiedzieć, że jej przykro.

Musi się stąd wydostać. Musi przeżyć. Musi przeprosić dwie osoby, które zraniła, chociaż najbardziej ją kochały. Wstała. Mięśnie jej ud zadrżały i zakręciło się w głowie. Zamiast ruszyć biegiem przed siebie, ostrożnie zaczęła przesuwać się w kierunku ścieżki. Skoro nie wiedziała, gdzie jest, to im mniej będzie robić hałasu, tym lepiej. Skoro ona nie wie, gdzie jest, może on też.

Zarośla chwytały za jej nagie nogi, gdy weszła na ścieżkę i zaczęła powoli biec. Ubita ziemia pod jej stopami wydawała się znajoma. Minęła zakręt i przyspieszyła. Trzasnęła gałązka i Tessa zerwała się do biegu jak spłoszony królik. Kolejna chmura zasłoniła księżyc i ścieżka skryła się w cieniu. Tessa potknęła się i upadła, uderzając kolanem w odsłonięty korzeń. Przeszył ją ból i na chwilę zamarła na czworakach, łapiąc gorączkowo oddech i próbując przełknąć strach, który dławił ją w gardle. Łzy płynęły jej po policzkach.

Naprzód!

Przesunęła jedną nogę i wstała. Zmuszając drżące nogi do wysiłku, weszła na ścieżkę i zatrzymała się, gdy zobaczyła spalone drzewo. Poruszała się w kółko. Potknęła się, uświadamiając sobie, że zmierza z powrotem na polanę.

W jego stronę.

Szelest martwych liści wydawał się głośny niczym uderzenie grzmotu.

Proszę. Proszę, nie pozwól mu mnie złapać.

Łzy przesłaniały jej wzrok. Przesunęła dłonią po twarzy, ocierając je, po czym zaczęła nieudolnie biec.

Cień wyłonił się zza grubego drzewa i wkroczył na ścieżkę. Zatrzymała się gwałtownie, ślizgając się na startych podeszwach swoich płóciennych trampek.

Zadrżała, patrząc na niego. Nie dyszał, nie był spocony, ani zmęczony.

I wtedy już wiedziała. Prawda uderzyła ją niczym wymierzony otwartą dłonią policzek.

Umrze.

Panika ścisnęła ją za gardło, tak że oddychanie stało się olbrzymim wysiłkiem, tak jakby musiała wciągać powietrze przez wąską słomkę.

— Naprawdę myślałaś, że zdołasz uciec? — potrząsnął głową.

Odwróciła się i pobiegła ślepo przed siebie, rozgarniając gałęzie. Nie mogła przed nim uciec. Była zmęczona, a on wypoczęty. Chwytała łapczywie, chrypliwie oddech, słysząc za sobą jego równe, pewne kroki.

Wypadła z lasu na polanę i zobaczyła przed sobą lśnienie tafli jeziora. Na skraju ciemnej wody kołysały się na wietrze pałki wodne. Weszła między ich grube łodygi, czując pod nogami wilgotny grunt. W jej umyśle dominowała jedna myśl:

Schować się!

Podeszwy butów zapadały się w błotnistym gruncie. Mlaskanie zdradzało jej pozycję. Nagle jego dłoń wystrzeliła i chwyciła ją za biceps. Przyciągnął ją do siebie.

— Nie! — Opierała się, usiłując usiąść na ziemi.

Jej opór był dokładnie tak bezcelowy, jak się wydawał.

Otworzyła usta i krzyknęła dziko.

— Zamknij się! — Uderzył ją pewnym, szybkim ruchem ręki.

Pięść wylądowała na jej szczęce. Mrugnęła. Trzciny zamazywały się jej przed oczami.

Miała rację od początku. Ciemność jednak nie była jej przyjaciółką. Nie uratuje jej. Była przepaścią, z której już nigdy nie miała się wydostać. Nigdy.

To był koniec.

Upadła na bagnisty brzeg. Patrzyła, jak trzciny kołyszą się na wietrze na tle ciemnego nieba. Potem zobaczyła sylwetkę mężczyzny. Coś metalowego zalśniło w świetle księżyca, a potem przyszedł ból, który rwał ją na kawałki.

Świat zniknął, pochłonięty przez zimną i przerażającą ciemność.

Rozdział2.

Wytoczył się z zarośli i spojrzał na swoje dłonie.

Krew, gęsta, ciemna, oleista, pokrywała rękawiczki i nóż. Odwrócił się w kierunku wody i przykucnął na jej skraju. Odłożył nóż na brzeg i zanurzył rękawiczki w płytkiej wodzie. Pocierał dłonie o siebie, zmywając jak najwięcej krwi. Potem zdjął rękawiczki i odłożył je na bok. Na swoich przedramionach widział krople krwi. Zgarnął pełną garść błota z dna jeziora i używając go zamiast mydła, zaczął pocierać nim ręce.

Tyle krwi. Nigdy nie uda mu się jej zmyć.

Zerknął w stronę trzcin. Co takiego zrobił?

Coś, czego nie można cofnąć.

Jego spojrzenie powędrowało w kierunku noża leżącego przy jego boku. Żołądek mu się skręcił na jego widok. Odwrócił wzrok.

Ile razy ją dźgnął? Nie pamiętał. Wściekłość kompletnie zawładnęła jego umysłem. Nie był w stanie przypomnieć sobie dokładnie, co działo się w ciągu ostatnich dwudziestu minut.

Pełna przemocy czerwona mgła.

Słyszał płacz, krzyk, błaganie, odgłosy bólu i strachu. Zasłonił uszy rękami, ale te dźwięki kryły się wewnątrz jego głowy.

Przestań!

Zakrwawiony nóż patrzył na niego oskarżycielsko.

Wiesz, co zrobiłeś.

Będzie musiał z tym żyć. Ale jak?

Poprzez panikę przedarła się pierwsza trzeźwa myśl.

Nie dając się złapać.

Nie mógł iść do więzienia. Nigdy by tam nie przetrwał, a nawet gdyby, to całe jego życie by się skończyło. Zresztą wyrok dożywocia dla niego nie mógł przecież przywrócić jej życia. Nic nie było w stanie tego zrobić.

Co ja pocznę z nożem? Dzięki serialom kryminalnym w telewizji wszyscy wiedzieli, że nie da się zupełnie pozbyć śladów krwi. Musiał pozbyć się noża i rękawiczek. W ogóle swoich ubrań. Na pewno pokryte są krwią. Musiał wyrzucić wszystko. Ale gdzie? Jak?

Odetchnął głęboko.

Myśl!

Nie chciał jej zabić, ale wściekłość sprawiła, że stracił nad sobą panowanie. Opętała go zwierzęca żądza, która wrzeszczała, że dziewczyna należy do niego.

Nawet myśląc to, wiedział, że to nieprawda. Nie należała do niego. Po prostu wziął bez pytania to, co chciał.

Zawsze przecież miał mroczne myśli. Przez większą część swojego życia walczył z wewnętrznymi demonami, ukrytymi, aby nikt ich nie dostrzegł. Ona jednak sprawiła, że stracił kontrolę.

Od pierwszego razu, gdy ją zobaczył, nie był w stanie jasno myśleć.

Wyobraził ją sobie teraz, jej piękne oczy, które zawsze wydawały się na niego patrzeć. Odkąd się poznali, czuła w stosunku do niego takie samo pożądanie, chociaż nie chciała się do tego przyznać. Był tego pewien. Ale teraz odeszła. Jej uśmiech już nigdy nie rozjaśni mroku jego dni.

Kocham cię.

Przepraszam.

Serce go bolało. Był boleśnie świadomy, że jej serce przestało bić. Patrzył, jak życie uciekało z jej oczu, czuł, jak dusza opuszczała jej ciało.

To, że przyniósł ze sobą nóż, stało się przyczyną jego upadku. Zrobił to pod wpływem impulsu.

Ale to przecież impulsywność zawsze stanowiła jego problem, czyż nie?

Instynkt samozachowawczy kazał mu się dźwignąć na nogi. Miał coś do zrobienia. Podniósł rękawiczki, ociekające teraz nie krwią, lecz wodą z jeziora. Założył je i podniósł nóż za końcówkę rękojeści. Musiał go ukryć.

Gdzieś.

Najpierw jednak musiał się z nią pożegnać. Musiał spojrzeć na nią jeszcze raz i zmierzyć się z tym, co zrobił. Tylko wtedy będzie w stanie zostawić tę noc za sobą i iść dalej.

Idąc w stronę trzcin, podniósł z ziemi plastikową torebkę, pozostawioną przez kogoś, kto przyniósł w niej jedzenie. Włożył do niej nóż i zawinął. Później się zastanowi, co z nim zrobić.

Gdy już wypowie ostatnie pożegnanie.

Wrócił do niej. Padł na kolana i spojrzał na jej twarz — tylko na nią. Nie mógł myśleć o tym, jaki brutalny się okazał. To było tak, jakby przez dwadzieścia minut ktoś inny zamieszkał w jego ciele. On przecież nie mógłby zrobić czegoś takiego. Kochał ją.

Jednak miłość miała swoją ciemną stronę. Zazdrość, zaborczość.

Obsesję.

Gdy pomyślał, że już nigdy jej nie zobaczy, po jego policzku spłynęła łza.

Kocham cię.

Przepraszam.

Jak będę mógł żyć bez ciebie?

Rozdział3.

Morgan Dane skubała swoją sałatkę ze stekiem, jednak ciężar decyzji, którą miała podjąć, zwarzył jej apetyt.

— Czy chcą państwo jeszcze coś do picia? — zapytała kelnerka, wróciwszy do ich stolika.

— Nie, dziękuję — Morgan potrząsnęła głową.

Wypiła dokładnie dwa łyki czerwonego wina, którym chlubiła się restauracja.

Siedzący po drugiej stronie stolika prokurator okręgowy Bryce Walters dopił swój kieliszek.

— Nie smakuje ci wino?

— Nie, jest dobre, po prostu nie przepadam za alkoholem. — Prawda była taka, że miała niską tolerancję na alkohol. I tak ze zdenerwowania czuła latające w brzuchu motyle. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby to były pijane i zataczające się motyle.

— To akurat dobrze. — Uśmiechnął się, ukazując białe, równe zęby.

Powinien jej się podobać, ale tak nie było — i dobrze. To nie była randka. Jeśli od ostatniego spotkania Bryce nie zmienił zdania na temat propozycji pracy, którą jej złożył, miał być jej szefem, a nie chłopakiem.

Odstawił pusty kieliszek i zamówił kawę. Morgan odmówiła.

Nie sposób było zaprzeczyć, że jej rozmówca wygrał na genetycznej loterii. Był wysoki i szczupły, a jego opalenizna sugerowała, że lubi męskie zajęcia na świeżym powietrzu. Łączył w sobie cechy dżentelmena i twardziela. Natura nie poskąpiła mu nawet głębokiego głosu, który dobrze brzmiał na sali sądowej. Stojąc tam, Bryce potrafił przekonywać o winie oskarżonych z wprawą dobrego sprzedawcy.

Morgan poruszyła się na krześle, boleśnie świadoma tego, jak jej spódnica wrzyna się w ciało w talii. Miała na sobie elegancką jedwabną bluzkę, której niewielki dekolt odsłaniał sznur pereł na jej szyi, ale nic więcej. Niektóre kobiety piastujące stanowisko asystentek prokuratora generalnego starały się maskować swoją kobiecość, Morgan jednak postanowiła podkreślać swoją i często bywała z tego powodu niedoceniana.

Jednak dzisiaj jej strój wydawał się jej raczej kostiumem na Halloween. Nie pracowała od dłuższego czasu, od śmierci Johna.

Znowu poczuła, jak tłumiony smutek usiłuje się wydobyć na powierzchnię. Odwróciła wzrok od wnikliwego spojrzenia Bryce’a i skupiła się na sałatce. W momencie, w którym przełknęła kawałek mięsa, znowu poczuła, że motyle w brzuchu przystępują do natarcia niczym stado szarańczy. Odłożyła widelec na talerz, rezygnując z posiłku.

Spojrzenie Bryce’a złagodniało. Nic nie uchodziło jego uwagi.

Szlag.

Sądziła, że jest w stanie przetrwać to spotkanie bez ulegania emocjom.

Przyszedł czas na zmiany.

Rolniczy okręg w północnej części stanu Nowy Jork nie zatrudniał wielu asystentów prokuratora. Jeśli chciała pracować blisko Scarlet Falls, gdzie mieszkała, była to jej największa szansa i zamierzała ją schwytać.

Kelnerka wróciła z kawą Bryce’a.

Pił czarną.

— Przepraszam, że moje spotkanie po południu przedłużyło się, i dziękuję, że byłaś elastyczna i mogłaś umówić się ze mną na kolację.

— Dziękuję za kolację. — Morgan nie miała planów na piątkowy wieczór, które musiałaby odwołać, aby się z nim spotkać. Gdyby nie to spotkanie, siedziałaby w piżamie i oglądała ze swoimi dziećmi jakiś film Disneya. Tak naprawdę Morgan nie była zachwycona tym, że musieli przełożyć spotkanie na późniejszą godzinę, ale jeśli miała wrócić do pracy, chyba musiała się pogodzić z tym, że nie zawsze będzie w stanie osobiście utulić dzieci do snu.

Bryce oparł przedramiona na stoliku i splótł palce. Spojrzał na Morgan uważnie i miała wrażenie, jakby nagle skierowało się na nią światło reflektora.

— Czy podjęłaś decyzję? — zapytał.

— Tak — odpowiedziała i zadrżała, gdy owiał ją chłodny powiew powietrza z wentylatora. — Przyjmuję tę ofertę.

Bryce uśmiechnął się. Na jego twarzy odbił się wyraz satysfakcji, gdy odchylił się w tył na krześle.

— Doskonale.

Pomocnik kelnera sprzątnął naczynia i znowu podeszła do nich kelnerka.

— Czy chcieliby państwo zobaczyć menu z deserami?

Morgan potrząsnęła głową. Na jej spódnicy zalśniło kilka okruchów brokatu, na punkcie którego miała aktualnie obsesję jej najmłodsza córka. Powstrzymała się od zerknięcia na zegarek. Nie było jej w domu zaledwie od kilku godzin. Dziewczynkom nic nie będzie.

Jeden wieczór z dala od dzieci i już za nimi tęskniła. Jak poradzi sobie z codzienną pracą w biurze przez wiele godzin? To śmieszne. Miała trzydzieści trzy lata. Jeszcze dwa lata temu odnosiła sukcesy jako asystentka prokuratora okręgowego i bez trudu radziła sobie z pracą, trójką małych dzieci i prowadzeniem domu. Przez większość tego czasu John przebywał na misji w Iraku. Ale pewnego dnia dziesięć tysięcy kilometrów od niej eksplodowała mina pułapka i zabiła jej męża. Teraz przyszedł czas, aby wrócić do bycia niezależną, pracującą zawodowo kobietą. Już dostatecznie długo ukrywała się za swoim smutkiem.

Czas, aby ruszyć do przodu ze swoim życiem.

Tylko dlaczego to było tak cholernie trudne?

Bryce uniósł filiżankę z kawą.

— Za nową asystentkę prokuratora okręgowego!

— Za nowy początek! — Morgan uniosła szklankę z wodą i stuknęła nią lekko w jego filiżankę. Wkrótce znowu poczuje się jak swoja dawna „ja”.

Prawda?

— Przemyśl jeszcze rezygnację z deseru — zażartował Bryce. — To zapewne ostatni przyzwoity posiłek, jaki przyjdzie nam razem zjeść. Od teraz będziesz skazana na jedzone przy biurku chińskie jedzenie na wynos.

— Lubię chińszczyznę na wynos — uśmiechnęła się fałszywie Morgan.

Bryce zapłacił rachunek i wyszli z restauracji. Pożegnali się na chodniku przed restauracją, wymieniając ciepły uścisk dłoni.

— Do zobaczenia za tydzień w poniedziałek. Dział personalny skontaktuje się z tobą.

— Do widzenia. — Morgan ruszyła w przeciwnym kierunku i minęła róg ulicy, ściskając kurczowo uchwyt swojej torby, zupełnie jakby w ten sposób chciała ułatwić sobie panowanie nad sobą.

Zaparkowała swojego minivana przy krawężniku w bocznej uliczce. Zachodzące słońce rzucało długie cienie na chodnik. Jej obcas trafił w jakąś szparę i potknęła się, wykręcając boleśnie nogę. Odzyskała równowagę, cofnęła się o krok, schyliła się i uwolniła but. Trzycalowy złamany obcas zwisał z podeszwy. Skóra rozerwała się tak, że nie było szans na naprawę.

Łzy napłynęły jej do oczu i poczuła nadchodzącą panikę. Co u diabła? To przecież nic takiego. Idąc w jednym bucie, pokuśtykała przez ulicę i wsiadła do samochodu. Dzięki Bogu, że Bryce już jej nie widział. Nie musiał wiedzieć, jak krucha była jej profesjonalna maska. Tak naprawdę uginała się pod presją niczym wata cukrowa.

Wślizgnęła się za kierownicę, zamknęła oczy i oddychała miarowo, aż ucisk w piersi ustąpił. Opanowała się, zdjęła drugi but i rzuciła obydwa na tylne siedzenie, po czym ruszyła do domu. Gdy wysiadła, wrzuciła obuwie do kubła na śmieci przy podjeździe i weszła do domu.

W salonie jej dziadek pochylony nad stolikiem kawowym rozważał kolejny ruch na szachownicy. Ich sąsiad, Nick Zabrowski, siedział po drugiej stronie. Nick był właścicielem niewielkiej firmy zajmującej się aranżacją ogrodów i mieszkał naprzeciwko razem ze swoim ojcem.

— Cześć, Nick. — Morgan odstawiła torbę na szafkę w przedpokoju. — Nie masz dzisiaj planów na wieczór?

— Nie. — Dwudziestoletni Nick był za młody na to, aby spędzać piątkowy wieczór z podstarzałym sąsiadem. Problemy z dziewczynami?

— Dzieci śpią? — zapytała Morgan.

Dziadek podrapał się po brodzie, ujął swoją wieżę, a potem ją wypuścił.

— Tak.

— Jakim cudem udało ci się zapakować Sophie do łóżka, skoro Nick tu jest? — zapytała Morgan. Sophie uwielbiała Nicka.

— Przeczytałem jej bajkę — odpowiedział Nick, rumieniąc się.

Och.

Dziadek przesunął wieżę, wyprostował się i spojrzał na Morgan.

— Gdzie masz buty?

— Złamałam obcas. — Morgan zdjęła garsonkę i rzuciła ją na torbę.

Nick przesunął skoczka nad rzędem pionków.

— Powinienem już iść.

Dziadek skinął głową.

— Dokończymy jutro?

— Jasne. — Nick skierował się do drzwi. — Dobranoc.

— Dobranoc! — Morgan zamknęła za nim drzwi.

Dziadek pochylił się nad szachownicą.

— Pozwól, że to wezmę. — Morgan przeniosła szachownicę na półkę, gdzie znajdowała się poza zasięgiem trzech małych dziewczynek, które rankiem miały się przetoczyć przez salon niczym lawina. — Kto wygrywa?

— Jeszcze nie da się powiedzieć.

Nick i dziadek grywali w szachy od lat. Nick kiedyś należał do drużyny szachowej w szkole średniej i tym samym miał pewną przewagę, ale dziadkowi od czasu do czasu udawało się go czymś zaskoczyć.

— Jak poszło? — zapytał.

— W porządku — powiedziała, pociągając nosem.

— Tak, widzę. — Parsknął dziadek. Wyjął chusteczkę z pudełka na stoliku i podał jej.

Morgan otarła nią oczy.

— Sama nie wiem, co ze mną nie tak — wyznała. — Właśnie przyjęłam ofertę pracy, na której mi naprawdę zależało.

— To ważny krok dla ciebie. — Dziadek pogłaskał ją po ramieniu. — Zmiany zawsze są przerażające. Jesteś twarda.

Morgan skinęła głową. Dość tego rozczulania się nad sobą. Nie czuła się twarda, ale mogła sprawiać takie wrażenie. Poszła do kuchni i wyjęła z zamrażalnika opakowanie lodów Chunky Monkey.

— Ale czy to będzie dobre dla dziewczynek? Będą musiały przystosować się do poważnych zmian.

Dziadek wszedł za nią do kuchni.

— Nic im nie będzie. Będą za tobą tęsknić, ale ich życie wcale aż tak bardzo się nie zmieni. Największe zmiany dotyczyć będą ciebie.

Wyjęła łyżkę z szuflady i zaczęła jeść lody bezpośrednio z opakowania.

Dziadek wziął sobie drugą łyżkę, usiadł obok niej i przyłączył się do konsumpcji.

— Nikt nie mówił, że powinnaś wrócić do pracy. Jeśli martwisz się o pieniądze, to niepotrzebnie. Nawet gdy już mnie nie będzie, zostawię po sobie oszczędności.

— Dziękuję — przerwała mu Morgan. Dzisiaj nie mogła znieść myśli o tym, że mogłaby utracić również jego. — Wiem, że zawsze będziesz się nami opiekował. — Oparła głowę na jego ramieniu. — Ale nie o to chodzi. Nawet nie tknęłam pieniędzy z ubezpieczenia na życie Johna. — Teraz, gdy wróciła do rodzinnego domu, na życie wystarczały jej pieniądze z renty po mężu.

— Cieszę się, że chcesz ruszyć do przodu. Jeśli ty będziesz szczęśliwa, to dziewczynki też.

— Dzięki. Taką mam nadzieję. — Morgan uniosła głowę. — Idę się położyć.

— Pozamykam i włączę alarm. — Kilka miesięcy wcześniej dziadek zainstalował w domu system alarmowy.

Morgan dokończyła lody, odniosła garsonkę do swojej sypialni. Zaczynała odczuwać pierwsze oznaki nadchodzącego bólu głowy wywołanego spożyciem nadmiernej ilości cukru.

Powrót do pracy miał złagodzić jej depresję, a nie nasilić.

Zatrzymała się w pokoju dziewczynek. Trzy łóżeczka zajmowały prawie całą dostępną przestrzeń. Sześcioletnia Ava tuliła do siebie pluszowego misia. Mia, pięciolatka, leżała zwinięta w kłębek na boku, trzymając pod pachą pluszową zebrę. Sophie, która nie pozwalała na to, aby coś takiego jak sen utrzymywało ją w bezruchu, leżała płasko na plecach, ze wszystkimi kończynami rozrzuconymi szeroko. Zrzuciła kołdrę na ziemię. Trzyletnia Sophie była strasznym urwisem. W głębi duszy Morgan wiedziała jednak, że nie ma się co oszukiwać — Sophie umiała być wymagająca niezależnie od wieku. Morgan podniosła kołdrę i przykryła swoją najmłodszą córkę, po czym ruszyła do swojego pokoju, znajdującego się w końcu korytarza.

Rozebrała się, odwiesiła garsonkę na miejsce i włożyła szlafrok. Z fotografii na stoliku nocnym spoglądał na nią John. Usiadła na krawędzi łóżka i wzięła zdjęcie do ręki. Miała jego lepsze zdjęcia, zrobione w galowym mundurze przez zawodowego fotografa, ale to było bliższe jej sercu. Na jego opalonym czole błyszczał pot, twarz była wychudzona jak zawsze po misji, ciemne włosy rozczochrane. Stał ubrany w mundur polowy na tle pustynnego krajobrazu, uśmiechając się. To był właśnie John — zawsze potrafił patrzeć na świat przez różowe okulary.

Gdyby był przy niej teraz, powiedziałby: „Dasz radę, mała”.

— Próbuję. Tęsknię za tobą — powiedziała do zdjęcia.

Poczuła ciężar w piersi. Otworzyła szufladę nocnego stolika i przyjrzała się zaklejonej kopercie, leżącej z tyłu. Nie. Nie jestem na to gotowa. Zamknęła szufladę. Odstawiła zdjęcie na szafkę nocną i oparła się o poduszkę.

Zrobiła pierwszy, ogromny krok w stronę odzyskania swojego życia. Na dzisiaj to musiało wystarczyć.

Dzwonek telefonu zaskoczył ją. Uniosła głowę, nie wiedząc, co się dzieje. Sypialnia była jasno oświetlona. Zerknęła na zegar. Było tuż po północy. Najwyraźniej musiała zasnąć. Kilka sekund zajęło jej zrozumienie, że to nie jej komórka dzwoni, tylko telefon domowy. Nikt na niego nie dzwonił, nie licząc telemarketerów. Na wyświetlaczu przeczytała Palmer.

Morgan uniosła słuchawkę, spodziewając się usłyszeć w tle pogłos call center.

— Halo?

— Morgan? — usłyszała kobiecy głos pełen niepokoju.

— Tak — odpowiedziała.

— Mówi Evelyn Palmer, babcia Tessy.

Morgan wyprostowała się na łóżku. Tessa od czasu do czasu zajmowała się jej dziećmi jako opiekunka.

— O której Tessa od ciebie wyszła? — zapytała pani Palmer.

— Tessy tu dzisiaj nie było — odpowiedziała zdziwiona Morgan, wciąż półprzytomna.

Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie.

Morgan oparła się na łokciu.

— Pani Palmer, co się stało?

— Tessa zniknęła.

— Co takiego? — Morgan poprawiła telefon przy uchu, niepewna, czy dobrze usłyszała.

— Wczoraj wieczorem bardzo się pokłóciłyśmy i wyszła z domu. — Głos pani Palmer łamał się. — Powiedziała, że spędzi noc u przyjaciółki, jednak dzwoniłam do matki Felicity Weber i Tessy u nich wcale nie było.

Skłamała.

— A więc nie widziała jej pani od wczoraj? — upewniła się Morgan.

— Nie. — Pani Palmer zaczęła szlochać. — Ponieważ Tessa przychodziła zawsze do pani w piątki wieczór, miałam nadzieję, że ją pani widziała, wtedy przynajmniej byłabym pewna, że nic jej nie jest.

— Tessa nie pracowała u mnie od kilku tygodni.

— A więc na ten temat również kłamała — stwierdziła pani Palmer i znowu zamilkła.

Morgan odłożyła poduszkę i wygramoliła się z łóżka. Rzuciła szlafrok na pościel i wygrzebała z szuflady dżinsy i koszulkę.

— Czy dzwoniła pani na policję?

— Sądziliśmy, że ochłonie i dziś wieczorem wróci do domu. Jednak jest już po północy, a jej nadal nie ma. — Pani Palmer pociągnęła nosem. — Zadzwonię na policję teraz, ale nie wiem, czy mogą coś zrobić. Tessa ma już osiemnaście lat.

— Czy próbowała pani zlokalizować jej telefon?

— Nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać — powiedziała pani Palmer.

— Czy potrzebuje pani pomocy w poszukiwaniach? — zaoferowała się Morgan, szukając pod krzesłem swoich tenisówek.

— Sama nie wiem. Ciągle myślę, że na pewno lada moment przyjedzie pod dom. Mój mąż jeździ po okolicy i jej szuka. Mnie nie wolno już prowadzić po nocy.

Pan Palmer prawdopodobnie też nie powinien już tego robić. Rodzice Tessy zginęli w wypadku samochodowym, gdy miała dwanaście lat. Przez ostatnie sześć lat zajmowali się nią dziadkowie. W odróżnieniu od czerstwego dziadka Morgan Palmerowie nękani byli różnymi problemami zdrowotnymi.

— Już się ubieram. — Morgan znalazła swoje buty. — Będę u pani za kilka minut.

— Och, dziękuję. — W głosie pani Palmer zabrzmiała ulga. — Dzwonię na policję i do jej znajomych.

Morgan zakończyła rozmowę, odłożyła słuchawkę na widełki i naciągnęła T-shirt przez głowę. Rozmowa nią wstrząsnęła i poświęciła chwilę, aby zajrzeć do pokoju córek. W skrawku światła z korytarza widziała trzy ciemne główki na poduszkach. Uczucie ulgi sprawiło, że niemal poczuła się winna.

Biedna pani Palmer.

Morgan nie mogła sobie wyobrazić niczego bardziej przerażającego niż to, że jedna z jej dziewczynek by zaginęła.

Weszła do kuchni. W korytarzu zaszurały kroki.

Dziadek stanął w drzwiach, przytrzymując się framugi dla utrzymania równowagi. Miał na sobie granatowy szlafrok, narzucony na bawełnianą piżamę.

— Co się stało?

— Dzwoniła Evelyn Palmer. Tessa nie wróciła na noc do domu. — Morgan streściła mu rozmowę telefoniczną, siadając na krześle i wkładając tenisówki na bose stopy. Dziadek podszedł bliżej, szurając kapciami po płytkach i jedną ręką dla pewności opierając się o ścianę.

— Gdzie twoja laska? — zapytała.

— Nie potrzebuję laski. — Skrzywił się.

— Lekarz twierdzi inaczej.

— Moje kapcie mają więcej lat niż ten lekarz. — Dziadek oparł się ramieniem o ścianę i skrzyżował ręce na piersi, co sygnalizowało koniec dyskusji.

Morgan na razie odpuściła. Nie chciała myśleć o tym, że dziadek się starzeje. On sam absolutnie nie miał zamiaru zachowywać się tak, jak na jego wiek przystało.

— Mniejsza z tym. To zachowanie jest dla Tessy nietypowe.

Dziadek wzruszył ramionami.

— To prawda. Ale nawet najlepsze nastolatki miewają wyskoki, więc trzeba do nich podchodzić ze zdrową dozą braku zaufania.

Morgan pamiętała, jak wracała z imprez i witało ją jego wnikliwe spojrzenie. Wciąż mogła go sobie wyobrazić, jak siedział w swoim skórzanym fotelu z książką na kolanach, patrząc na nią surowo sponad okularów. Nie miał wyrzutów sumienia, wąchając jej oddech. Emerytowany policjant z wydziału zabójstw wychowywał troje z czworga rodzeństwa Dane’ów. Gdy Morgan była w szkole średniej, ich ojciec zginął na służbie. Matka przeprowadziła się z nimi z miasta na północ stanu Nowy Jork, lecz zmarła na atak serca kilka lat później.

— Może samochód zepsuł się jej w miejscu, gdzie nie było zasięgu. — Morgan wstała i chwyciła swoją dżinsową kurtkę z oparcia krzesła. — Może potrąciła jelenia albo uderzyła w drzewo.

Jej dziadek poszedł za nią przez krótki korytarz w stronę drzwi.

— Daj mi znać, co się dzieje, dobrze?

Był żywym dowodem na to, że rodzicielstwo — czy też bycie dziadkiem — to zajęcie na całe życie.

— Dobrze. Na razie po prostu pojadę do Palmerów i zobaczę, czy mogę im pomóc.

— Wiesz, że jedna noc poza domem to nie jest jeszcze nic takiego w przypadku nastolatki. Prawie zawsze zjawiają się w ciągu dwudziestu czterech godzin. A poza tym z prawnego punktu widzenia jest dorosła. Nie popełniła żadnego przestępstwa.

— Wiem. — Jednak Morgan nie przestawała się martwić. Przez to, że sama straciła zarówno swoich rodziców, jak i męża, jej relacje z bliskimi zahaczały o niezdrową nadopiekuńczość. Smutek otoczył jej serce drutem kolczastym i najlżejsze dotknięcie sprawiało, że zaczynało krwawić.

— Chcesz, żebym zadzwonił do Stelli? — zapytał dziadek.

Młodsza siostra Morgan pracowała jako policjantka na posterunku w Scarlet Falls.

— Jeszcze nie. I tak za dużo pracuje. Najpierw chcę zobaczyć, na czym stoimy. Tessa prawdopodobnie niedługo wróci, a pani Palmer i tak już zawiadomiła policję. Jestem pewna, że dyżurny oficer poradzi sobie z tym zgłoszeniem. Tak jak mówiłeś, Tessa nie popełniła żadnego przestępstwa.

Tylko zachowała się zupełnie nie jak ona.

— Dobrze. Uważaj na siebie. Kocham cię — zawołał za nią dziadek. — Masz latarkę?

— Tak. — Morgan poklepała swoją wielką torbę i wyszła z domu.

Na zewnątrz panowała ciemność. Idąc wzdłuż podjazdu, uruchamiała kolejne lampy podłączone do czujników ruchu. Zerknęła w stronę kamery umieszczonej pod okapem domu.

Dziadek zainstalował monitoring nieomal w ramach żartu, aby złapać sąsiada, który nie sprzątał po swoim psie. Jednak teraz Morgan cieszyła się z dodatkowego zabezpieczenia.

Lata temu nikomu nawet się nie śniło, że w Scarlet Falls mogą potrzebować systemów bezpieczeństwa, zwłaszcza tutaj na przedmieściach. Teraz jednak wydawało się, że przed przestępczością już nie ma ucieczki.

Rozdział4.

Lance Kruger skulił się na przednim siedzeniu swojego jeepa, nie spuszczając wzroku z parterowego motelu po drugiej stronie ulicy. Wewnątrz budynku, w pokoju numer dwanaście, zasłony były szczelnie zasunięte. Wyposażony w leżący na siedzeniu pasażera aparat fotograficzny z teleobiektywem Lance czekał na dogodny moment.

Jego telefon zaczął wibrować i tańczyć na desce rozdzielczej. Na wyświetlaczu pojawił się napis „Sharp”. Szef Lance’a.

— Tak — odebrał telefon Lance.

— Złapałeś ich już? — Były oficer policji Lincoln Sharp przeszedł na emeryturę po dwudziestu pięciu latach służby i od pięciu lat pracował jako prywatny detektyw.

— Mam zdjęcia każdego z nich z osobna, jak wchodzą do pokoju w motelu. Jeszcze z niego nie wyszli. — Zdjęcia lubieżnego pożegnania na parkingu będą potwierdzeniem zarzutów pani Brown, że mąż ją zdradza.

— Wciąż tam są? — Sharp gwizdnął z uznaniem. — Robi wrażenie. Nie spodziewałem się, że Brown ma taką kondycję.

— Pewnie zasnął.

Sharp parsknął.

— Jeśli nie możesz zasnąć, możesz przejąć nocną zmianę. — Lance poprawił się na siedzeniu, starając się znaleźć wygodną pozycję.

— Jestem za stary i za bardzo zramolały, aby siedzieć w samochodzie przez całą noc — odparł Sharp. — Jak sądzisz, po co cię zatrudniłem?

— Masz pięćdziesiąt trzy lata, a nie dziewięćdziesiąt trzy. Od kiedy to w ogóle zajmujemy się sprawami rozwodowymi?

— Przysługa rodzinna.

Pani Brown mieszkała po sąsiedzku z kuzynem Sharpa. Ponieważ już wcześniej pan Brown oskarżony był o molestowanie seksualne, pani Brown liczyła na to, że nie będzie chciał, aby jego romans z koleżanką z pracy wyszedł na światło dzienne. Kolorowe fotografie będą stanowiły doskonały argument, gdy przyjdzie do podziału majątku i ustalania alimentów.

Jednak Lance czuł niesmak w związku z całą tą sprawą.

— To nurzanie się w błocie.

— Czasami. — Gdzieś w tle rozległ się gwizd czajnika. — Daj znać, jeśli cokolwiek się wydarzy. Nie będę spał.

Z tymi słowami Sharp zakończył rozmowę. Lance odłożył telefon, po czym wznowił wpatrywanie się w drzwi motelu, próbując je siłą woli zmusić do otwarcia się, tak aby mógł zrobić zdjęcia i iść do domu. Nic się jednak nie działo.

Czegokolwiek się spodziewał, gdy trzy miesiące temu odszedł z policji w Scarlet Falls, to na pewno nie tego. Przez materiał grubych bojówek Lance potarł dużą bliznę na udzie. Postrzał zakończył jego karierę w policji. Jego noga już niemal wróciła do pełnej sprawności… ale niemal nie wystarczało. Pragnął wrócić do służby, jednak nie mógł ryzykować, że z powodu swojego urazu narazi innego oficera na niebezpieczeństwo.

Pierwsze cztery tygodnie bezrobocia doprowadziły go niemal do szaleństwa z nudów, rzucił się więc na ofertę pracy w firmie detektywistycznej Sharpa jak owczarek na rękaw pozoranta. Przez ostatnie dwa miesiące pełnił więc rolę Skywalkera przy Obi-Wanie, odgrywanym przez Sharpa.

Lance zmienił pozycję, wyciągając nogę. Jeśli nadal przyjdzie mu spędzać tyle czasu na siedzeniu w aucie, to będzie musiał je wymienić na większy model.

Światła nadjeżdżającego samochodu omiotły chodnik i znajomy cadillac zaparkował krzywo na wolnym miejscu przed motelem. Lance wyprostował się na siedzeniu.

Czyżby to była pani Brown?

Drzwi cadillaka otworzyły się gwałtownie, odskakując na zawiasach. Pani Brown wyślizgnęła się zza kierownicy, stanęła chwiejnie obok auta, po czym zataczając się, ruszyła w kierunku drzwi pokoju.

Cholera jasna. Alkohol nigdy nikomu nie pomógł podjąć dobrej decyzji.

Lance wyskoczył ze swojego jeepa, jednak był za daleko, aby jej przeszkodzić.

Pani Brown zatrzymała się dziesięć kroków od drzwi. Wygrzebała z torebki pistolet, wycelowała w drzwi i pociągnęła za spust.

Bum! Siła odrzutu podrzuciła jej dłoń. Z drzwi odprysnęły kawałki drewna. W pokojach wzdłuż całego niskiego budynku zapaliły się światła.

A serce Lance’a wykonało jakąś szaloną symulację zawału. Pani Brown wystrzeliła ponownie. Lance wzdrygnął się i stanął jak wryty. Jego ciało zaczęło intensywnie się pocić, gdy przypomniał sobie strzelaninę z listopada.

Opanuj się.

To nie był dobry moment na przeżywanie złych wspomnień.

Wyjął telefon z kieszeni i wybrał numer alarmowy, a następnie podał adres. Jego mózg mówił mu, że powinien wrócić do samochodu i czekać na przyjazd policji, jednak nie był w stanie tego zrobić. Ten podrzędny motelik znajdował się na obrzeżach miasta. Policja Scarlet Falls o tej porze miała tylko kilka aktywnych samochodów patrolowych i było mało prawdopodobne, aby któryś z nich znajdował się w pobliżu.

Pani Brown była pijana i wkurzona, co mogło stanowić śmiertelnie niebezpieczną kombinację. Bóg jeden wie, do kogo mogła strzelić przed przybyciem policji.

Lance przełknął przez zaciśnięte gardło i zmusił się do ruszenia naprzód.

— Pani Brown! — zawołał, chociaż bicie jego serca niemal zagłuszało wszystkie inne dźwięki w jego uszach. — Proszę odłożyć broń.

— Nie! — odkrzyknęła — Zamierzam odstrzelić mu jego wacka!

Znowu skierowała broń — i swój gniew — w stronę drzwi i wrzasnęła.

— Leonard! Wyłaź natychmiast!

Tak jakby pan Brown mógł wyjść po tym, jak ogłosiła wszem i wobec, że zamierza strzelić w jego najczulsze miejsce. Prawdopodobnie już próbował przecisnąć swój piwny brzuch przez okienko w kiblu.

— Proszę pani, nie może go pani zastrzelić — powiedział Lance, robiąc kolejny krok naprzód. Wprawdzie nie celowała w niego, ale gdyby tylko się odwróciła…

— Dlaczego nie? Ten nędzny szczur mnie zdradza! — wrzasnęła w odpowiedzi.

— Wiem — przyznał Lance. — To drań. Dlatego właśnie zamierza się pani z nim rozwieść, prawda?

Zrobił kolejny krok.

Zawahała się. Przechyliła głowę na bok, jakby zastanawiała się nad swoim pierwotnym planem zemsty.

— Jeśli go pani zastrzeli, zostanie pani aresztowana. — Zrobiwszy kolejny krok naprzód, Lance wyciągnął ręce przed siebie, pokazując że jest nieuzbrojony. — I gdzie pani wtedy skończy? W więzieniu.

Lufa rewolweru opadła kilka centymetrów w dół.

— Chce pani wyrównać rachunki, prawda? — Zbliżał się do niej powoli. — Czy nie taki był plan? Żeby zapłacił za to, co zrobił?

Skinęła głową. W jej oczach zalśniły łzy. Pociągnęła nosem.

— Nawet nie próbował się kryć z tym, co robił. Wszyscy w mieście wiedzą, co wyprawia. — Wspomnienie tego upokorzenia sprawiło, że na jej twarzy odbiło się jeszcze większe cierpienie.

Lance skinął głową.

— To bezmyślny, kłamliwy sukinsyn. Dlatego właśnie go pani zostawi. Wszyscy wiedzą, że nie będzie pani znosić takiego zachowania z jego strony. — Lance odwołał się do jej dumy. — Będzie płacił za to, co pani zrobił, przez dłuższy czas.

Zacisnęła usta w bezkrwistą kreskę, wyobrażając sobie swoją zemstę.

Lance wskazał kciukiem swojego jeepa.

— Mam już zdjęcia ich obojga, jak wchodzą do tego motelu. Wkrótce będzie pani w stanie pozbyć się go ze swojego życia na dobre.

— Ale ja go kocham! — zaniosła się nagle płaczem.

Na litość boską…

Jak mogła wciąż kochać tego zdradzającego ją kłamliwego drania, który był jej mężem?

— Pani Brown, proszę opuścić broń — powiedział Lance.

Posłuchała go i skierowała lufę w stronę asfaltu.

Lance jednym płynnym ruchem wyjął jej pistolet z dłoni. Wybuchła płaczem. Lance szybko rozładował broń w akompaniamencie jej szlochów.

Gdy zagrożenie minęło, wziął głęboki oddech. Adrenalina krążyła mu w żyłach, czuł się jak pod wpływem narkotyku. Jako policjant miał zawsze wsparcie i kamizelkę kuloodporną. Jako prywatny detektyw zdany był sam na siebie w świecie pełnym świrów.

A skoro o świrach mowa…

Teraz, gdy pani Brown była już rozbrojona i uspokojona, Lance czekał na pojawienie się policji. Dziesięć minut później przyjechał samochód zastępcy szeryfa. Zdarzało się to często — z uwagi na ograniczoną liczbę samochodów patrolowych policja często prosiła szeryfa hrabstwa o wsparcie.

Lance oddał broń pani Brown i złożył zeznanie. Był wolny. Jak tylko napisze swój raport, będzie miał z głowy Brownów i ich okropny rozwód. Miłość naprawdę doprowadzała ludzi do szaleństwa.

Jego telefon zawibrował. Dostał wiadomość od Sharpa: WSTĄP DO BIURA PO DRODZE.

Najwyraźniej Sharp albo nasłuchiwał policyjnego radia albo ktoś zadzwonił do niego z informacją. Znał wszystkich z lokalnych służb.

Lance zajechał na wysadzaną drzewami aleję w Scarlet Falls pod bliźniaka Sharpa, który zajmował mieszkanie nad biurem Sharp Investigations. Była prawie pierwsza w nocy i wokół panowała cisza. Lance zaparkował przy krawężniku i wspiął się po drewnianych schodkach. Biuro Sharpa zajmowało pomieszczenie, które w trzypokojowym domku pierwotnie było pokojem dziennym. Lance rozbił swój obóz w jednej z sypialni, ustawiając tam składany stolik, jedno krzesło i laptop. Jedynym osobistym akcentem był bezprzewodowy głośnik. Podłączył aparat do laptopa i zgrał z aparatu zdjęcia, które zrobił wcześniej tego wieczoru.

— Naprawdę powinieneś kupić sobie biurko. — Szef Lance’a stanął w drzwiach, ubrany w dżinsy i szary podkoszulek. Sharp był żylasty i niesamowicie sprawny jak na swój wiek. Dwadzieścia pięć lat służby w policji wyposażyło go też na stałe w wyraz twarzy, który mówił, aby z nim nie zadzierać.

— Na razie stolik mi wystarcza. — Lance nie chciał uznać, że jego praca dla Sharp Investigations jest czymś stałym. Nie chciał jeszcze rezygnować ze swojego marzenia, aby powrócić do pracy w policji. — Gdy następnym razem ktoś z twojej rodziny będzie prosił o dowody w sprawie cudzołóstwa, będziesz zdany tylko na siebie.

Sharp zignorował tę uwagę.

— Musimy porozmawiać.

— Tak, mamo. — Lance poszedł za szefem do niewielkiej kuchni.

Sharp napełnił czajnik i postawił go na kuchence. Następnie nasypał psiej karmy do miski, do drugiej nalał wody, po czym otworzył tylne drzwi i wystawił obie miski na taras za domem.

— Wciąż karmisz tę przybłędę?

— Ona nie chce wejść do środka — odparł Sharp, nakładając liści herbaty do drucianego koszyczka, który umieścił w ceramicznym dzbanku.

— Ona? — spytał Lance, drażniąc się.

Sharp udawał twardziela, ale niezbyt mu to wychodziło.

— Nie możesz się oprzeć dużym brązowym oczom. — Lance ruszył w kierunku biura Sharpa. Dwa krzesła stały przy poobijanym biurku. Pod ścianą stała czarna kanapa.

Sharp niósł w jednej ręce dwa kubki, a w drugiej dzbanek z herbatą.

— Miałeś ciężką noc, więc zignoruję twoje próby dowcipu.

Lance usiadł na tym z krzeseł, które wydawało się nieco solidniejsze.

— Wiesz, większość facetów zaproponowałaby przyjacielowi szklaneczkę whiskey po takiej nocy.

Sharp nalał zielonej herbaty do dwóch kubków i postawił jeden z nich przed Lancem.

— Alkohol ma działanie depresyjne. To ostatnie, czego ci teraz trzeba.

Ech.

— Teraz, gdy widzę na własne oczy, że nie zginąłeś, opowiedz mi, co się stało. — Sharp zajął swoje miejsce za biurkiem.

— Typowa piątkowa noc — stwierdził kwaśno Lance, po czym zdał relację z wydarzeń.

Sharp śmiał się tak bardzo, że aż zaczął się dusić.

— To wcale nie jest śmieszne — zaprotestował Lance.

— Masz rację, nie jest — przyznał jego szef, lecz głos mu drżał.

— To była najgorsza robota w moim życiu. Nie mam pojęcia, co przeszkadzało mi bardziej: świszczące kule czy cały ten melodramatyzm. — Lance wziął kilka głębokich oddechów. — Nie wiem, na czym teraz stoimy.

— Niewiele można zrobić, gdy klientowi odbija — powiedział Sharp trzeźwiejszym tonem. — Serio, cieszę się, że nie wpadła na pomysł, aby strzelić do ciebie.

— Nie mam pojęcia, jak być prywatnym detektywem. Brakuje mi pracy w policji — przyznał Lance.

— Wiem i wiem też dlaczego — powiedział Sharp. — Myślisz, że zapomniałem, jaki dziś dzień.

Lance poczuł, jak gardło mu się ściska. Dwadzieścia trzy lata temu jego ojciec zaginął. Sharp prowadził tę sprawę.

— Rozumiem, dlaczego czujesz potrzebę, aby służyć i bronić. Sam to robiłem przez dwadzieścia pięć lat. Jednak bycie prywatnym detektywem jest lepsze pod wieloma względami. Nikt nie może ci kazać przestać prowadzić dochodzenia. — Sharp zacisnął usta. Dokładnie to mu się przydarzyło, gdy w sprawie zaginięcia ojca Lance’a nie było żadnych nowych śladów. — Ale jeśli naprawdę tego właśnie pragniesz, to musisz dalej pracować nad swoim wyzdrowieniem.

— Chcesz powiedzieć, że mam jeść jeszcze więcej chrupiącego musli i tego typu badziewia?

— Możesz się nabijać, ile chcesz. — Sharp skrzyżował ramiona. — Ale czujesz się lepiej i sam dobrze o tym wiesz. Za bardzo się nadwerężałeś i nie dawałeś swojemu ciału czasu na wyzdrowienie. A teraz czy twój fizjoterapeuta nie pozwolił ci czasem wrócić na lód?

— Pozwolił mi na kwadrans jazdy, bez żadnych szaleństw. — W szkole średniej Lance grał w hokeja. Półtora roku temu zgodził się zostać asystentem trenera i zaczął pracować z grupą trudnej młodzieży w ramach policyjnego programu pomocy. Po strzelaninie jeszcze nie wrócił do tego zajęcia. Brakowało mu hokeja — i dzieciaków — bardziej, niż się spodziewał.

Jego fizjoterapeuta dał mu pozwolenie już kilka tygodni temu, ale Lance jeszcze nie postawił stopy na lodzie. Z jednej strony nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zagra, z drugiej nie warto było ryzykować kolejnego urazu. Jeden upadek mógł przekreślić wszystkie jego postępy. Na razie będzie się trzymał trenowania zza tafli.

Sharp przewrócił oczami.

— Wiesz, że mam rację.

Miał. Niech to szlag.

A poza tym nie mógł się nabijać z trybu życia Sharpa, skoro ten facet wciąż był w stanie przebiec półtora kilometra w siedem minut i robić ćwiczenia na drążku.

— No dobrze, ale i tak żałuję, że to nie whiskey. — Lance wychylił swój kubek zielonej herbaty. Trzy miesiące temu w drodze powrotnej do domu zatrzymałby się w barze na kilka głębszych. Dzisiaj zamierzał wrócić do domu i zrobić sobie shake’a białkowego z antyutleniaczami.

— Prześpij się. — Sharp wstał i przeszedł kilka kroków wokół biurka.

Lance wstał.

— Mam w planach porządne osiem godzin snu.

Jak szaleć, to szaleć, co nie?

Jednak dziesięć miesięcy po postrzale zaczynał w końcu wierzyć, że w ogóle może powrócić w pełni do zdrowia, że jego kariera w policji może jeszcze nie dobiegła końca i będzie mógł wrócić do trenowania oraz aktywnego stylu życia, którego tak mu brakowało.

Jego telefon zadzwonił. Spojrzał na wyświetlacz.

Morgan.

Jeśli na świecie istniała jakaś osoba, która mogła go odciągnąć od łóżka… albo do niego zaciągnąć — to była nią właśnie Morgan Dane. Przez chwilę wyobraźnia podsunęła mu jej obraz w łóżku, rozczochranej i zarumienionej, bez śladu jej zwykłego perfekcjonizmu… Marzył, że to on doprowadził ją do takiego stanu.

Prawie przewrócił oczami, tak absurdalny był to obraz. Znał Dane’ów od czasów szkoły średniej. On i Morgan spotykali się, będąc w ostatniej klasie. Wtedy łączyło ich typowe nastoletnie zauroczenie, jednak gdy wyjechali na studia, żadne z nich nie było zdruzgotane rozstaniem. Nic nie przygotowało go na to, jakie wrażenie wywrze na nim Morgan, gdy spotkał ją ponownie kilka miesięcy temu. Wydawała się zainteresowana jedynie przyjaźnią, a on też nie był teraz na etapie nadawania się do związku.

Wrzuć na luz.

Odebrał połączenie.

— Morgan?

— Obudziłam cię? — zapytała zdyszana, co jeszcze podsyciło jego wcześniejsze fantazje.

I to jak.

Lance ruszył w kierunku korytarza.

— Nie, nie położyłem się jeszcze.

Spojrzenie na zegar przypomniało mu, że jest prawie pierwsza w nocy. Dlaczego Morgan dzwoniła do niego o takiej porze? Zaniepokoił się i wszelkie romantyczne myśli odeszły na bok.

— Co się stało?

— Moja opiekunka do dzieci, Tessa, nie wróciła na noc do domu. Jej dziadkowie bardzo się martwią. Mam zamiar poszukać jej w miejscach, gdzie zwykle kręci się młodzież. Czy nie zechciałbyś pojechać ze mną?

— Oczywiście. Będę u ciebie za piętnaście minut — zakończył połączenie.

Pamiętaj, że masz być na luzie.

— Sądziłem, że zamierzasz położyć się do łózka? — Sharp stanął w drzwiach.

— Morgan potrzebuje pomocy. — Lance cofnął się do swojego biura, aby wyjąć z sejfu swojego glocka. Po zajściach dzisiejszej nocy nie zamierzał ryzykować, zwłaszcza gdy w grę wchodziło też bezpieczeństwo Morgan. Z tą myślą zawrócił do sejfu po drugi pistolet i kaburę mocowaną na kostce.

— Naprawdę cię wzięło, jeśli o nią chodzi. Po prostu wreszcie się z nią umów! — zawołał Sharp, gdy Lance mijał jego biuro.

Lance sięgnął do klamki.

— Dobranoc, Sharp.

Gdyby to było takie proste. Jednak Lance i tak miał dość na głowie, starając się uporać z chorobą psychiczną matki. Po tym, jak jego ojciec zniknął, u jego mamy rozwinęły się silny niepokój i agorafobia. Od kilku miesięcy jej stan był stosunkowo stabilny, jednak bywały okresy, gdy opieka nad nią była zajęciem na pełen etat. Jakby problemów Lance’a było mało, Morgan miała swój własny bagaż emocjonalny i troje dzieci.

Troje.

Każdy, kto chciał się umawiać z Morgan, musiał wziąć pod uwagę, że przyszłość z nią oznaczała bycie ojcem dla jej dziewczynek. Lance nie widział, jak mógłby się sprawdzić w tej roli, a nie chciałby robić na pół gwizdka czegoś tak ważnego jak rodzicielstwo. Dzieci zasługiwały na coś lepszego.

Opuścił szybę w swoim jeepie, mając nadzieję, że rześkie wrześniowe powietrze wystarczy, aby ostudzić jego głowę. Nie wystarczyło. Podkręcił radio i dzięki muzyce Green Day dojechał do domu Dane’ów szybciej i w bardziej przytomnym stanie.

Zaparkował jeepa obok minivana Morgan i ruszył w stronę drzwi. Nie zapukał jednak. Nie było sensu budzić śpiących członków jej rodziny. Zajrzał do środka przez drzwi z siatki i cicho zawołał.

— Morgan?

Jej dziadek, Art, wyszedł z kuchni i dał mu ręką znak, aby wszedł do środka. Buldog francuski Morgan, Snoozer, plątał mu się pod nogami.

Lance wszedł do środka. Morgan nadeszła korytarzem w tym samym momencie. Była wysoka i szczupła, miała duże niebieskie oczy i nogi, które wydawały się nie mieć końca. Jej ubranie było w nietypowy dla niej sposób nieporządne, a jej długie czarne włosy były rozpuszczone i spadały w potarganych falach na ramiona w sposób zbliżony do tego, jaki widział wcześniej w swojej wyobraźni.

Sharp miał rację. Lance’a naprawdę wzięło. Jednak był dorosły i zamierzał się tak zachowywać.

— Dziękuję, że zechciałeś pomóc. — Art uścisnął jego dłoń. Następnie odwrócił się i cmoknął swoją wnuczkę w policzek. — Uważaj na siebie. Kocham cię.

Przytuliła się do niego.

— Ja też cię kocham.

Lance otworzył przed nią drzwi i wyszli na zewnątrz. Wrzuciła telefon komórkowy do swojej gigantycznej torebki, przerzuciła jej uchwyty przez ramię i ruszyła w stronę swojego mamowozu.

— Weźmiemy mojego jeepa. Nastolatki lubią się błąkać poza ubitymi szlakami. — Lance przyjąłby kulę za Morgan, ale jazda jej minivanem to było dla niego za wiele.

— Słusznie — zgodziła się Morgan i zmieniła kierunek.

Wsiedli do jego samochodu. Uruchomił silnik i radio ryknęło zbyt głośno. Ściszył je natychmiast.

— Przepraszam. Dokąd jedziemy?

Wydęła wargi.

— Sama nie wiem. Jej babcia dała mi numer jej najlepszej przyjaciółki, ale dziewczyna nie odebrała telefonu. Zostawiłam jej wiadomość. Pomyślałam, że możemy zajrzeć w kilka miejsc, gdzie młodzi lubią się spotykać, i miałam nadzieję, że ty będziesz wiedział, jakie to miejsca.

— Mam parę pomysłów. — Za swoich czasów w policji Lance nieraz rozpędzał młodzieżowe imprezy. — Kto prowadzi sprawę?

— Do domu przyszedł Carl Ripton, ale nie wiem, co może zrobić. Tessa ma osiemnaście lat. Wyszła z domu dobrowolnie. Nie ma tu śladów przestępstwa.

Lance wyjął swój telefon i wybrał numer Carla. Jego dawny współpracownik streścił mu pokrótce, co robi policja, aby znaleźć zaginioną nastolatkę. Lance podziękował i rozłączył się.

— Umieścili ją w bazie na liście osób zaginionych, tak aby wszystkie służby jej szukały. Nie udało się znaleźć jej samochodu, a jej telefon komórkowy nie wysyła sygnału. Niestety z prawnego punktu widzenia jest dorosła. Carl powiedział, że żadna z jej przyjaciółek nie udzieliła istotnych informacji.

— Nastolatki nie chcą pakować swoich przyjaciół w tarapaty — zauważyła Morgan.

— Kiedy ostatni raz widziałaś Tessę? — zapytał.

— Jakiś miesiąc temu. Gianna upiera się, że teraz ona jest opiekunką moich córek, zwłaszcza że mieszka z nami.

Jakby jeden uparty starszy człowiek i trójka dzieci w wieku poniżej siedmiu lat było mało, trzy miesiące temu Morgan przyjęła pod swój dach Giannę Leone, ciężko chorą młodą kobietę, która nie miała własnej rodziny. Gianna została wychowana przez uzależnioną od amfetaminy prostytutkę. Córka szła w ślady matki i będąc w depresji, przedawkowała. Stella, siostra Morgan, na swojej zmianie znalazła dziewczynę i ocaliła jej życie, podając jej Nalokson, jednak nerki Gianny zostały nieodwracalnie uszkodzone. Stella zaprzyjaźniła się z nią i Gianna znalazła się w kręgu rodziny Dane’ów.

Dom Dane’ów i tak stanowił pokryty brokatem i pełen zamieszania dom wariatów. Co znaczyła jedna małpa więcej w tym cyrku?

— Gianna wygląda o wiele zdrowiej, odkąd z tobą zamieszkała — zauważył.

— Tak. Nadal musi trzy razy w tygodniu chodzić na dializy, ale trochę przytyła i ma więcej energii. Mam nadzieję, że opieka nad dziewczynkami jej nie przerośnie, gdy wrócę do pracy.

Lance ruszył w kierunku szkoły podstawowej.

— A więc dostałaś pracę?

— Tak. — Bolesne westchnienie, które wyrwało się jej z ust zaraz po tym, sprawiło, że serce go zakłuło.

— Wygląda na to, że jesteś tym podekscytowana.

Obróciła się w stronę ciemnej szyby.

— Coś muszę robić. Czuję, jakbym od dwóch lat tkwiła bezczynnie w miejscu.

— Wychowywanie dzieci, opieka nad dziadkiem i Gianną to zdecydowanie nie jest bezczynność. — Jak w ogóle radziła sobie z tym wszystkim? Lance ledwo radził sobie ze swoją matką. — Robisz więcej przed śniadaniem niż większość ludzi przez cały dzień.

— No, nie wiem. Każdy, kto ma małe dzieci, jest z rana szalenie zajęty. — Roześmiała się.

Podobał mu się ten dźwięk.

— Szaleństwo dobrze opisuje twój dom.

— Tak naprawdę to lubię odrobinę szaleństwa w życiu. Nie pozwala mi się nudzić. — Jej ton stał się poważniejszy. — Naprawdę uwielbiam wychowywać moje córeczki. Nie wiem, dlaczego czuję się taka… odcięta od wszystkiego.

— Morgan, twoje życie zostało przewrócone do góry nogami w najgorszy możliwy sposób.

A jednak udało jej się zajmować domem i mnóstwem ludzi.

Westchnęła smutno i przeciągle.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział. — Sophie nie zgodziłaby się na nic innego.

Dwie starsze córki Morgan wydawały się lubić Lance’a, jednak jej najmłodsza spoglądała na niego z rezerwą i podejrzliwością, tak jakby przenikliwy wzrok trzylatki potrafił wejrzeć prosto w jego serce.

— Nie żartuj. — Uśmiechnęła się do niego. — Dzięki. I dziękuję, że przyjechałeś w środku nocy.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Znamy się od bardzo dawna, ale dopiero teraz mam wrażenie, że zaczynam poznawać, jaka jesteś naprawdę. — Lance skręcił w polną drogę, która prowadziła w stronę jeziora. — Nie widziałem cię w tak nieformalnym stroju od… sam nie pamiętam, od kiedy.

Nawet w szkole średniej Morgan zawsze wyglądała idealnie. Jej strój cheerleaderki…

Sięgnęła dłonią do włosów, aby je wygładzić.

Powstrzymał ją, chwytając za rękę.

— Nie rób tego. Dobrze wyglądasz, a przede mną nie musisz niczego udawać.

Zamarła w bezruchu, a jej twarz stała się bez wyrazu.

To tyle, jeśli chodzi o bycie na luzie.

— Przyjaźnimy się, prawda? — Puścił jej rękę. Nie miał prawa zaczynać czegoś, czego nie będzie mógł skończyć. Jeśli chciał, aby była obecna w jego życiu, nie mógł popsuć ich przyjaźni.

Telefon Morgan zadzwonił, przerywając napięcie między nimi.

— To przyjaciółka Tessy, Felicity. Mam nadzieję, że coś wie.