Wiersze wybrane - Grądziel-Wójcik Joanna - ebook + książka

Wiersze wybrane ebook

Grądziel-Wójcik Joanna

5,0

Opis

Nowy wybór poezji Wisławy Szymborskiej poszerzony został o pełne tomy Chwila i Dwukropek. Książka ukazuje się w twardej oprawie z wyklejanką Poetki na okładce i w zmienionej szacie graficznej. Wiersze wybrane wprowadzają czytelnika w świat poezji Szymborskiej za pośrednictwem jej fenomenalnego zmysłu obserwacji, nadzwyczajnego humoru oraz wzruszającej powagi. W książce znalazły się utwory z niewydanego zbioru z 1945 r. i z tomów: Dlatego żyjemy, Pytania zadawane sobie, Wołanie do Yeti, Sól, Sto pociech, Wszelki wypadek, Wielka liczba, Ludzie na moście, Koniec i początek, Chwila oraz Dwukropek. Książka zawiera także Odczyt Noblowski Poetki, zatytułowany Poeta i Świat.

[opis okładkowy] 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Jarocinie
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu (6)
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie (6)
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu (6)
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wiersze wybrane

 

 

Wisława Szymborska

 

Wiersze wybrane

 

Wybór i układ Autorki

 

Wydawnictwo a5

Kraków 2000

Z nie wydanego zbioru

(1945)

***

Świat umieliśmy kiedyś na wyrywki:

- był tak mały, że się mieścił w uścisku dwu rąk,

tak łatwy, że się dawał opisać uśmiechem,

tak zwykły, jak w modlitwie echo starych prawd.

Nie witała historia zwycięską fanfarą:

- sypnęła w oczy brudny piach.

Przed nami były drogi dalekie i ślepe,

zatrute studnie, gorzki chleb.

Nasz łup wojenny to wiedza o świecie:

- jest tak wielki, że się mieści w uścisku dwu rąk, tak trudny, że się daje opisać uśmiechem,

tak dziwny, jak w modlitwie echo starych prawd.

1945

Wyjście z kina

Migotały sny na białym płótnie.

Dwie godziny księżycowej łuski.

Była miłość na tęskną melodię,

był szczęśliwy powrót z wędrówki.

Świat po bajce jest siny i mgła.

Nie uczone tu twarze i role.

Partyzanckie żale śpiewa żołnierz

i dziewczyna żale swoje gra.

Wracam do was, w prawdziwy świat,

losu pełny, tłumny i ciemny –

jednoręki chłopcze pod bramą

i dziewczyno o oczach daremnych.

Czarna piosenka

Saksofonista przeciągły, saksofonista kpiarz

ma własny system świata, nie potrzebuje słów.

Przyszłość - któż ją odgadnie. Przeszłości pewien - któż.

Myśli zmrużyć i grać czarną piosenkę.

Tańczono twarzą przy twarzy. Tańczono.

Nagle ktoś upadł. Głową o parkiet, w takt. Omijano go w rytmie.

Nie widział kolan nad sobą. Powieki świtały blade,

wyjęte z ciśnienia wrzawy i nocy dziwnych kolorów.

Nie tragizujmy. On żyje. Może za dużo pił

i krew na skroni to szminka? Tutaj nie stało się nic.

To jest zwyczajny leżący. Sam upadł i wstanie sam,

skoro już przeżył tę wojnę. Tańczono w słodkiej ciasnocie,

wentylatory mieszały żywioł upalny i chłodny,

saksofon zawodził psio do różowego lampionu.

Z tomu

Dlatego żyjemy

(1952)

W banalnych rymach

To duża radość: kwiat przy kwiecie,

konary drzew na czystym niebie,

ale jest większa: jutro środa,

będzie na pewno list od ciebie,

i jeszcze większa: drży koperta,

jak śmiesznie czytać w plamach słońca,

i jeszcze większa: tylko tydzień,

już tylko cztery dni do końca,

i jeszcze większa: to walizka

zamknęła się, gdy klękłam na niej,

i jeszcze większa: jeden bilet

na siódmą, tak, dziękuję pani,

i jeszcze większa: w taśmie okna

krajobraz mknie za krajobrazem,

i jeszcze większa: ciemniej, ciemno,

w ten wieczór już będziemy razem,

i jeszcze większa: drzwi otwieram,

i jeszcze większa: gdy za progiem,

i jeszcze większa: kwiat przy kwiecie.

- Czemu kupiłeś taaakie drogie ?

Zwierzęta cyrkowe

Przytupują do taktu niedźwiedzie,

skacze lew przez płonące obręcze,

małpa w żółtej tunice na rowerze jedzie,

trzaska bat i muzyczka brzęczy,

trzaska bat i kołysze oczy zwierząt,

słoń obnosi karafkę na głowie,

tańczą psy i ostrożnie kroki mierzą.

Wstydzę się bardzo, ja - człowiek.

Źle się bawiono tego dnia:

nie szczędzono hucznych oklasków,

chociaż ręka dłuższa o bat

cień rzucała ostry na piasku.

Z tomu

Pytania zadawane sobie

(1954)

Pytania zadawane sobie

Co treścią jest uśmiechu

i podania ręki?

Czy nigdy w powitaniach

nie jesteś daleka,

tak jak bywa daleki

człowiek od człowieka,

gdy wyda sąd niechętny

pierwszego wejrzenia?

Czy każdą dolę ludzką

otwierasz jak książkę,

nie w czcionce,

nie w jej kroju

szukając wzruszenia?

Czy na pewno, czy wszystko

odczytujesz z ludzi?

Wymijające słowo

dałaś w odpowiedzi,

pstry żart w miejsce szczerości –

jak obliczysz straty?

Nieziszczone przyjaźnie,

lodowate światy.

Czy wiesz, że przyjaźń trzeba

współtworzyć jak miłość?

Ktoś w tym surowym trudzie

nie dotrzymał kroku.

A czy w błędach przyjaciół

twej winy nie było?

Ktoś żalił się i radził.

Ile łez obeschło,

zanim przyszłaś na pomoc?

Współodpowiedzialna

za szczęście tysiącleci –

czy nie lekceważysz

pojedynczej minuty

łzy i skurczu twarzy?

Czy nigdy nie wymijasz

cudzego wysiłku?

Stała szklanka na stole

i nikt jej nie spostrzegł,

aż dopiero gdy spadła

nieuważnym potrącona ruchem.

Czy w ludziach wobec ludzi

wszystko jest najprostsze?

Zakochani

Jest nam tak cicho, że słyszymy

piosenkę zaśpiewaną wczoraj:

Ty pójdziesz górą a ja doliną...

Chociaż słyszymy - nie wierzymy.

Nasz uśmiech nie jest maską smutku,

a dobroć nie jest wyrzeczeniem.

I nawet więcej, niż są warci,

niekochających żałujemy.

Tacyśmy zadziwieni sobą,

że cóż nas bardziej zdziwić może?

Ani tęcza w nocy.

Ani motyl na śniegu.

A kiedy zasypiamy,

w śnie widzimy rozstanie.

Ale to dobry sen,

ale to dobry sen,

bo się budzimy z niego.

Klucz

Był klucz i nagle nie ma klucza.

Jak dostaniemy się do domu?

Może ktoś znajdzie klucz zgubiony,

obejrzy go - i cóż mu po nim?

Idzie i w ręce go podrzuca

jak bryłkę żelaznego złomu.

Z miłością, jaką mam dla ciebie,

gdyby to samo się zdarzyło,

nie tylko nam: całemu światu

ubyłaby ta jedna miłość.

Na obcej podniesiona ręce

żadnego domu nie otworzy

i będzie formą, niczym więcej,

i niechaj rdza się nad nią sroży.

Nie z kart, nie z gwiazd, nie z krzyku pawia

taki horoskop się ustawia.

Z tomu

Wołanie do Yeti

(1957)

Noc

I rzekł Bóg: Weźmij syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, Izaaka, a idź z nim do ziemi Moria i tam go ofiarujesz na całopalenie na jednej z gór, którą tobie wskażę.

Co takiego zrobił Izaak,

proszę księdza katechety?

Może piłką wybił szybę u sąsiada?

Może rozdarł nowe spodnie,

gdy przechodził przez sztachety?

Kradł ołówki?

Płoszył kury?

Podpowiadał?

Niech dorośli

leżą sobie w głupim śnie,

ja tej nocy

muszę czuwać aż do rana.

Ta noc milczy,

ale milczy przeciw mnie

i jest czarna

jak gorliwość Abrahama.

Gdzie się skryję,

gdy biblijne oko boże

spocznie na mnie

jak spoczęło na Izaaku?

Stare dzieje

Bóg, gdy zechce, wskrzesić może.

Więc naciągam koc na głowę

w mrozie strachu.

Coś niebawem

zabieleje przed oknami,

ptakiem, wiatrem

po pokoju zaszumi.

Ale przecież nie ma ptaków

z tak wielkimi skrzydłami,

ani wiatru

w tak długiej koszuli.

Pan Bóg uda,

że wefrunął przypadkiem,

że to wcale a wcale nie tutaj,

a potem weźmie ojca

do kuchni na konszachty,

z dużej trąby mu w uszy zadmucha.

A gdy jutro skoro świt

ojciec w drogę mnie zabierze,

pójdę, pójdę

pociemniała z nienawiści.

W żadną dobroć, w żadną miłość

nie uwierzę,

bezbronniejsza

od listopadowych liści.

Ani ufać,

nic nie warte jest ufanie.

Ani kochać,

żywe serce nosić w piersiach.

Gdy się stanie, co się stać ma,

gdy się stanie,

bić mi będzie grzyb suszony

zamiast serca.

Czeka Pan Bóg

i z balkonu chmur spoziera,

czy się ładnie, czy się równo

stos zapali

i zobaczy,

jak na przekór się umiera,

bo ja umrę,

nie pozwolę się ocalić!

Od tej nocy

ponad miarę złego snu,

od tej nocy

ponad miarę samotności,

zaczął Pan Bóg

pomalutku

dzień po dniu

przeprowadzkę

z dosłowności

do przenośni.

Hania

Widzicie, to jest Hania, służąca dobra.

A to nie są patelnie, to są aureole.

A ten rycerz ze smokiem to jest święty obraz.

A ten smok to jest marność na tym łez padole.

A to żadne korale, to Hani różaniec.

A to buty z nosami startymi od klęczeń.

A to jej chustka czarna jak nocne czuwanie,

kiedy z wieży kościoła pierwszy dzwon zadźwięczy.

Ona widziała diabła kurz ścierając z lustra:

Był siny, proszę księdza, w takie żółte prążki

i spojrzał tak szkaradnie i wykrzywił usta

i co będzie, jeżeli wpisał mnie do książki?

Więc ona da na bractwo i da na mszę świętą

i zakupi serduszko ze srebrnym płomieniem.

Odkąd nową plebanię budować zaczęto,

od razu wszystkie diabły podskoczyły w cenie.

Wielki to koszt wywodzić duszę z pokuszenia,

a tu już starość idzie i kość kością stuka.

Hania jest taka chuda, tak bardzo nic nie ma,

że zabłądzi w bezmiarze Igielnego Ucha.

Maju oddaj kolory, bądź jak grudzień bury.

Gałązko ulistniona, ty się wstydź za siebie.

Słońce, żałuj że świecisz. Biczujcie się chmury.

Wiosno, owiń się śniegiem a zakwitniesz w niebie!

Nie słyszałam jej śmiechu, płaczu nie słyszałam.

Wyuczona pokory nic od życia nie chce.

Towarzyszy jej w drodze cień - żałoba ciała,

a chustka postrzępiona ujada na wietrze.

Nic dwa razy

Nic dwa razy się nie zdarza

i nie zdarzy. Z tej przyczyny

zrodziliśmy się bez wprawy

i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli

najtępszymi w szkole świata,

nie będziemy repetować

żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,

nie ma dwóch podobnych nocy,

dwóch tych samych pocałunków,

dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię

ktoś wymówił przy mnie głośno,

tak mi było, jakby róża

przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,

odwróciłam twarz ku ścianie.

Róża? Jak wygląda róża?

Czy to kwiat? A może kamień?

Czemu ty się, zła godzino,

z niepotrzebnym mieszasz lękiem?

Jesteś - a więc musisz minąć.

Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, wpółobjęci

spróbujemy szukać zgody,

choć różnimy się od siebie

jak dwie krople czystej wody.

Jawność

Oto my, nadzy kochankowie,

piękni dla siebie - a to dosyć –

odziani tylko w listki powiek

leżymy wśród głębokiej nocy.

Ale już wiedzą o nas, wiedzą

te cztery kąty, ten piec piąty,

domyślne cienie w krzesłach siedzą

i stół w milczeniu trwa znaczącym.

I wiedzą szklanki, czemu na dnie

herbata stygnie nie dopita.

Swift już nadziei nie ma żadnej,

nikt go tej nocy nie przeczyta.

A ptaki? Złudzeń nie miej wcale:

wczoraj widziałam, jak na niebie

pisały jawnie i zuchwale

to imię, którym wołam ciebie.

A drzewa? Powiedz mi co znaczy

ich szeptanina niestrudzona?

Mówisz: Wiatr chyba wiedzieć raczy.

A skąd się wiatr dowiedział o nas?

Wleciał przez okno nocny motyl

i kosmatymi skrzydełkami

toczy przyloty i odloty,

szumi uparcie ponad nami.

Może on widzi więcej od nas

bystrością owadziego wzroku?

Ja nie przeczułam, tyś nie odgadł,

że nasze serca świecą w mroku.

Buffo

Najpierw minie nasza miłość,

potem sto i dwieście lat,

potem znów będziemy razem:

komediantka i komediant,

ulubieńcy publiczności,

odegrają nas w teatrze.

Mała farsa z kupletami,

trochę tańca, dużo śmiechu,

trafny rys obyczajowy

i oklaski.

Będziesz śmieszny nieodparcie

na tej scenie, z tą zazdrością,

w tym krawacie.

Moja głowa zawrócona,

moje serce i korona,

głupie serce pękające

i korona spadająca.

Będziemy się spotykali,

rozstawali, śmiech na sali,

siedem rzek, siedem gór

między sobą obmyślali.

I jakby nam było mało

rzeczywistych klęsk i cierpień

- dobijemy się słowami.

A potem się pokłonimy

i to będzie farsy kres.

Spektatorzy pójdą spać

ubawiwszy się do łez.

Oni będą ślicznie żyli,

oni miłość obłaskawią,

tygrys będzie jadł z ich ręki.

A my wiecznie jacyś tacy,

a my w czapkach z dzwoneczkami,

w ich dzwonienie barbarzyńsko

zasłuchani.

Upamiętnienie

Kochali się w leszczynie

pod słońcami rosy,

suchych liści i ziemi

nabrali we włosy.

Serce jaskółki

zmiłuj się nad nimi.

Uklękli nad jeziorem,

wyczesali liście

a ryby podpływały

do brzegu gwiaździście.

Serce jaskółki

zmiłuj się nad nimi.

Odbicia drzew dymiły

na zdrobniałej fali.

Jaskółko, spraw, by nigdy

nie zapominali.

Jaskółko, cierniu chmury,

kotwico powietrza,

ulepszony Ikarze,

wniebowzięty fraku,

jaskółko kaligrafio,

wskazówko bez minut,

wczesnoptasi gotyku,

zezie na niebiosach,

jaskółko ciszo ostra,

żałobo wesoła,

aureolo kochanków,

zmiłuj się nad nami.

Drobne ogłoszenia

KTOKOLWIEK wie gdzie się podziewa

współczucie (wyobraźnia serca)

- niech daje znać! niech daje znać!

Na cały głos niech o tym śpiewa

i tańczy jakby stracił rozum

weseląc się pod wątłą brzozą,

której wciąż zbiera się na płacz.

UCZĘ milczenia

we wszystkich językach

metodą wpatrywania się

w gwiaździste niebo,

żuchwy sinanthropusa,

skok pasikonika,

paznokcie noworodka,

plankton,

płatek śniegu.

PRZYWRACAM do miłości.

Uwaga! Okazja!

Na zeszłorocznej trawie

w słońcu aż po gardła

leżycie a wiatr tańczy

(zeszłoroczny ten

wodzirej waszych włosów).

Oferty pod: Sen.

POTRZEBNA osoba

do opłakiwania

starców, którzy w przytułkach

umierają. Proszę

kandydować bez metryk

i pisemnych zgłoszeń.

Papiery będą darte

bez pokwitowania.

ZA OBIETNICE męża mego,

który was zwodził kolorami

ludnego świata, gwarem jego,

piosenką u okna, psem zza ściany:

że nigdy nie będziecie sami

w mroku i w ciszy i bez tchu

- odpowiadać nie mogę.

Noc, wdowa po Dniu.

Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej

A ty dokąd,

tam już tylko dym i płomień!

- Tam jest czworo cudzych dzieci,

idę po nie!

Więc jak to,

tak odwyknąć nagle

od siebie?

od porządku dnia i nocy?

od przyszłorocznych śniegów?

od rumieńca jabłek?

od żalu za miłością,

której nigdy dosyć?

Nie żegnająca, nie żegnana

na pomoc dzieciom biegnie sama,

patrzcie, wynosi je w ramionach,

zapada w ogień po kolana,

łunę w szalonych włosach ma.

A chciała kupić bilet,

wyjechać na krótko,

napisać list,

okno otworzyć po burzy,

wydeptać ścieżkę w lesie,

nadziwić się mrówkom,

zobaczyć jak od wiatru

jezioro się mruży.

Minuta ciszy po umarłych

czasem do późnej nocy trwa.

Jestem naocznym świadkiem

lotu chmur i ptaków,

słyszę jak trawa rośnie

i umiem ją nazwać,

odczytałam miliony

drukowanych znaków,

wodziłam teleskopem

po dziwacznych gwiazdach,

tylko nikt mnie dotychczas

nie wzywał na pomoc

i jeśli pożałuję

liścia, sukni, wiersza –

Tyle wiemy o sobie,

ile nas sprawdzono.

Mówię to wam

ze swego nieznanego serca.

Rehabilitacja

Korzystam z najstarszego prawa wyobraźni

i po raz pierwszy w życiu przywołuję zmarłych,

wypatruję ich twarzy, nasłuchuję kroków,

chociaż wiem, że kto umarł, ten umarł dokładnie.

Czas własną głowę w ręce brać

mówiąc jej: Biedny Jorik, gdzież twoja niewiedza,

gdzież twoja ślepa ufność, gdzież twoja niewinność twoje jakośtobędzie, równowaga ducha

pomiędzy nie sprawdzoną a sprawdzoną prawdą?

Wierzyłam, że zdradzili, że nie warci imion,

skoro chwast się natrząsa z ich nieznanych mogił

i kruki przedrzeźniają i śnieżyce szydzą

- a to byli, Joriku, fałszywi świadkowie.

Umarłych wieczność dotąd trwa,

dokąd pamięcią się im płaci.

Chwiejna waluta. Nie ma dnia

by ktoś wieczności swej nie tracił.

Dziś o wieczności więcej wiem:

można ją dawać i odbierać.

Kogo nazwano zdrajcą - ten

razem z imieniem ma umierać.

Ta nasza nad zmarłymi moc

wymaga nierozchwianej wagi

i żeby sąd nie sądził w noc

i żeby sędzia nie był nagi.

Ziemia wre - a to oni, którzy są już ziemią,

wstają grudka po grudce, garstka obok garstki,

wychodzą z przemilczenia, wracają do imion,

do pamięci narodu, do wieńców i braw.

Gdzież moja władza nad słowami?

Słowa opadły na dno łzy,

słowa słowa nie zdatne do wskrzeszania ludzi,

opis martwy jak zdjęcie przy błysku magnezji.

Nawet na półoddechu nie umiem ich zbudzić

ja, Syzyf przypisany do piekła poezji.

Idą do nas. I ostrzy jak diament

- po witrynach wylśnionych od frontu,

po okienkach przytulnych mieszkanek,

po różowych okularach, po szklanych

mózgach, sercach, cichutko tną.

Przyjaciołom

Obeznani w przestrzeniach

od ziemi do gwiazd,

gubimy się w przestrzeni

od ziemi do głowy.

Jest międzyplanetarnie

od żalu do łzy.

W drodze z fałszu ku prawdzie

przestajesz być młody.

Śmieszą nas odrzutowce,

ta szczelina ciszy

między lotem a głosem

- jako rekord świata.

Były szybsze odloty.

Ich spóźniony głos

wyszarpuje nas ze snu

dopiero po latach.

Rozlega się wołanie:

Jesteśmy niewinni!

Kto to woła? Biegniemy,

okna otwieramy.

Głos urywa się nagle.

Za oknami gwiazdy

spadają jak po salwie

tynk spada ze ściany.

Pogrzeb

Czaszkę z gliny wyjęli,

położyli w marmury,

luli luli ordery

na poduszkach z purpury.

Czaszkę z gliny wyjęli.

Odczytali z karteczki

a) był to chłop serdeczny,

b) zagrajcie orkiestry,

c) szkoda że nie wieczny.

Odczytali z karteczki.

A ty oceń, narodzie,

a ty szanuj tę zdobycz,

że kto raz się urodzi,

może zyskać dwa groby.

A ty oceń, narodzie.

Nie zabrakło parady

dla tysiąca puzonów

i policji dla tłumów

i huśtania dla dzwonów.

Nie zabrakło parady.

Mieli oczy umkliwe

od ziemi ku niebiosom,

czy już lecą gołębie

i bomby w dziobkach niosą.

Mieli oczy umkliwe.

Między nimi i ludem

miały być tylko drzewa,

to tylko co się w liściach

przemilczy i prześpiewa.

Między nimi i ludem.

A tu mosty zwodzone,

a tu wąwóz z kamienia,

z dnem gładzonym pod czołgi,

z echem do zaludnienia.

A tu mosty zwodzone.

Jeszcze pełen krwi swojej

lud odchodzi z nadzieją,

jeszcze nie wie, że z grozy

sznury dzwonów siwieją.

Jeszcze pełen krwi swojej.

***

Historia nierychliwa

na trąbkach mi przygrywa.

Miasto, w którym mieszkałam,

Jerycho się nazywa.

Osuwają się ze mnie,

tra ta ta, mur za murem.

Stoję naga zupełnie

pod powietrza mundurem.

Grajcie trąbki, a składnie,

grajcie z całą kapelą.

Już tylko skóra spadnie

i kości mnie wybielą.

Dwie małpy Bruegla

Tak wygląda mój wielki maturalny sen:

siedzą w oknie dwie małpy przykute łańcuchem,

za oknem fruwa niebo

i kąpie się morze.

Zdaję z historii ludzi.

Jąkam się i brnę.

Małpa wpatrzona we mnie, ironicznie słucha,

druga niby to drzemie –

a kiedy po pytaniu nastaje milczenie,

podpowiada mi

cichym brząkaniem łańcucha.

Jeszcze

W zaplombowanych wagonach

jadą krajem imiona,

a dokąd tak jechać będą,

a czy kiedy wysiędą

nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.

Imię Natan bije pięścią w ścianę,

imię Izaak śpiewa obłąkane,

imię Sara wody woła dla imienia

Aaron, które umiera z pragnienia.

Nie skacz w biegu, imię Dawida.

Tyś jest imię skazujące na klęskę,

nie dawane nikomu, bez domu,

do noszenia w tym kraju zbyt ciężkie.

Syn niech imię słowiańskie ma,

bo tu liczą włosy na głowie,

bo tu dzielą dobro od zła

wedle imion i kroju powiek.

Nie skacz w biegu. Syn będzie Lech.

Nie skacz w biegu. Jeszcze nie pora.

Nie skacz. Noc się rozlega jak śmiech

i przedrzeźnia kół stukanie na torach.

Chmura z ludzi nad krajem szła,

z dużej chmury mały deszcz, jedna łza,

mały deszcz, jedna łza, suchy czas.

Tory wiodą w czarny las.

Tak to, tak, stuka koło. Las bez polan.

Tak to, tak. Lasem jedzie transport wołań.

Tak to, tak. Obudzona w nocy słyszę

tak to, tak, łomotanie ciszy w ciszę.

Martwa natura z balonikiem

Zamiast powrotu wspomnień

w czasie umierania

zamawiam sobie powrót

pogubionych rzeczy.

Oknami drzwiami parasole,

walizki, rękawiczki, płaszcz,

żebym mogła powiedzieć:

Na co mi to wszystko.

Agrafki, grzebień ten i tamten,

róża z bibuły, sznurek, nóż,

żebym mogła powiedzieć:

Niczego mi nie żal.

Gdziekolwiek jesteś kluczu,

staraj się przybyć w porę,

żebym mogła powiedzieć:

Rdza, mój drogi, rdza.

Spadnie chmura zaświadczeń,

przepustek i ankiet,

żebym mogła powiedzieć:

Słoneczko zachodzi.

Zegarku, wypłyń z rzeki,

pozwól się wziąć do ręki,

żebym mogła powiedzieć:

Udajesz godzinę.

Znajdzie się też balonik

porwany przez wiatr,

żebym mogła powiedzieć:

Tutaj nie ma dzieci.

Odfruń w otwarte okno,

odfruń w szeroki świat,

niech ktoś zawoła: O!

żebym zapłakać mogła.

Z nie odbytej wyprawy w Himalaje

Aha, więc to są Himalaje.

Góry w biegu na księżyc.

Chwila startu utrwalona

na rozprutym nagle niebie.

Pustynia chmur przebita.

Uderzenie w nic.

Echo - biała niemowa.

Cisza.

Yeti, niżej jest środa,

abecadło, chleb

i dwa a dwa to cztery

i topnieje śnieg.

Jest czerwone jabłuszko

przekrojone na krzyż.

Yeti, nie tylko zbrodnie

są u nas możliwe.

Yeti, nie wszystkie słowa

skazują na śmierć.

Dziedziczymy nadzieję –

dar zapominania.

Zobaczysz jak rodzimy

dzieci na ruinach.

Yeti, Szekspira mamy.

Yeti, na skrzypcach gramy.

Yeti, o zmroku

zapalamy światło.

Tu - ni księżyc, ni ziemia

i łzy zamarzają.

O Yeti Półtwardowski,

zastanów się, wróć!

Tak w czterech ścianach lawin

wołałam do Yeti

przytupując dla rozgrzewki

na śniegu

na wiecznym.

Próba

Oj tak, piosenko, szydzisz ze mnie,

bo choćbym poszła górą, nie zakwitnę różą.

Różą zakwita róża i nikt inny. Wiesz.

Próbowałam mieć liście. Chciałam się zakrzewić.

Z oddechem powstrzymanym - żeby było prędzej - oczekiwałam chwili zamknięcia się w róży.

Piosenko, która nie znasz nade mną litości:

mam ciało pojedyncze, nie przemienne w nic,

jestem jednorazowa aż do szpiku kości.

Czwarta nad ranem

Godzina z nocy na dzień.

Godzina z boku na bok.

Godzina dla trzydziestoletnich.

Godzina uprzątnięta pod kogutów pianie.

Godzina kiedy ziemia zapiera się nas.

Godzina kiedy wieje od wygasłych gwiazd.

Godzina a-czy-po-nas-nic-nie-pozostanie.

Godzina pusta.

Głucha, czcza.

Dno wszystkich innych godzin.

Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem.

Jeśli mrówkom jest dobrze o czwartej nad ranem

- pogratulujmy mrówkom. I niech przyjdzie piąta

o ile mamy dalej żyć.

Sen nocy letniej

Już las w Ardenach świeci.

Nie zbliżaj się do mnie.

Głupia, głupia,

zadawałam się ze światem:

Jadłam chleb, piłam wodę,

wiatr mnie owiał, deszcz mnie zmoczył.

Dlatego strzeż się mnie, odejdź.

I dlatego zasłoń oczy.

Odejdź, odejdź, ale nie po lądzie.

Odpłyń, odpłyń, ale nie po morzu.

Odfruń, odfruń, dobry mój,

ale powietrza nie tykaj.

Patrzmy w siebie zamkniętymi oczami.

Mówmy sobie zamkniętymi ustami.

Bierzmy się przez gruby mur.

Małośmieszna para z nas:

zamiast księżyca świeci las

a podmuch zrywa twojej damie

radioaktywny płaszcz, Pyramie.

Atlantyda

Istnieli albo nie istnieli.

Na wyspie albo nie na wyspie.

Ocean albo nie ocean

połknął ich albo nie.

Czy było komu kochać kogo?

Czy było komu walczyć z kim?

Działo się wszystko albo nic

tam albo nie tam.

Miast siedem stało.

Czy na pewno?

Stać wiecznie chciało.

Gdzie dowody?

Nie wymyślili prochu, nie.

Proch wymyślili, tak.

Przypuszczalni. Wątpliwi.

Nie upamiętnieni.

Nie wyjęci z powietrza,

z ognia, z wody, z ziemi.

Nie zawarci w kamieniu

ani w kropli deszczu.

Nie mogący na serio

pozować do przestróg.

Meteor spadł.

To nie meteor.

Wulkan wybuchnął.

To nie wulkan.

Ktoś wołał coś.

Niczego nikt.

Na tej plus minus Atlantydzie.

Obmyślam świat

Obmyślam świat, wydanie drugie,

wydanie drugie, poprawione

idiotom na śmiech,

melancholikom na płacz,

łysym na grzebień,

psom na buty.

Oto rozdział:

Mowa Zwierząt i Roślin,

gdzie przy każdym gatunku

masz słownik odnośny.

Nawet proste dzień dobry

wymienione z rybą

ciebie, rybę i wszystkich

przy życiu umocni.

Ta dawno przeczuwana,

nagle w jawie słów

improwizacja lasu!

Ta epika sów!

Te aforyzmy jeża

układane, gdy

jesteśmy przekonani,

że nic, tylko śpi!

Czas (rozdział drugi)

ma prawo do wtrącania się

we wszystko czy to złe czy dobre.

Jednakże - ten co kruszy góry,

oceany przesuwa i który

obecny jest przy gwiazd krążeniu,

nie będzie mieć najmniejszej władzy

nad kochankami, bo zbyt nadzy,

bo zbyt objęci, z nastroszoną

duszą jak wróblem na ramieniu.

Starość to tylko morał

przy życiu zbrodniarza.

Ach, więc wszyscy są młodzi!

Cierpienie (rozdział trzeci)

ciała nie znieważa.

Śmierć,

kiedy śpisz, przychodzi.

A śnić będziesz,

że wcale nie trzeba oddychać,

że cisza bez oddechu

to niezła muzyka,

jesteś mały jak iskra

i gaśniesz do taktu.

Śmierć tylko taka. Bólu więcej

miałeś trzymając różę w ręce

i większe czułeś przerażenie

widząc, że płatek spadł na ziemię.

Świat tylko taki. Tylko tak

żyć. I umierać tylko tyle.

A wszystko inne - jest jak Bach

chwilowo grany na pile.

Sól

(1962)

Małpa

Wcześniej niż ludzie wygnana z raju,

bo oczy miała tak zaraźliwe,

że rozglądając się po ogródku

nawet anioły grążyła w smutku

nieprzewidzianym. Z tego względu

musiała, chociaż bez pokornej zgody,

założyć tu na ziemi swoje świetne rody.

Skoczna, chwytna i baczna, do dziś gracyę ma

przez y pisaną, z trzeciorzędu.

Czczona w Egipcie dawnym, z orionem

pcheł w srebrnej od świętości grzywie,

słuchała arcymilcząc frasobliwie,

czego chcą od niej. Ach, nieumierania.

I odchodziła chwiejąc rumianym kuperkiem

na znak, że nie poleca ani nie zabrania.

W Europie duszę jej odjęto,

ale przez nieuwagę zostawiono ręce;

i pewien mnich malując świętą

przydał jej dłonie wąziutkie, zwierzęce.

Musiała święta łaskę jak orzeszek brać.

Ciepłą jak noworodek, drżącą jak staruszek

przywoziły okręty na królewskie dwory.

Skowytała wzlatując na złotym łańcuchu

w swoim fraczku markizim w papuzie kolory.

Kasandra. Z czego tu się śmiać.

Jadalna w Chinach, stroi na półmisku

miny pieczone albo gotowane.

Ironiczna jak brylant w fałszywej oprawie.

Podobno ma subtelny smak

jej mózg, któremu czegoś brak,

jeżeli prochu nie wymyślił.

W bajkach osamotniona i niepewna

wypełnia wnętrza luster grymasami,

kpi z siebie, czyli daje dobry przykład

nam, o których wie wszystko jak uboga krewna,

chociaż się sobie nie kłaniamy.

Lekcja

Kto co Król Aleksander kim czym mieczem

przecina kogo co gordyjski węzeł.

Nie przyszło to do głowy komu czemu nikomu.

Było stu filozofów - żaden nie rozplątał.

Nic dziwnego, że teraz kryją się po kątach.

Żołdactwo ich za brody łapie,

za roztrzęsione, siwe, capie,

i bucha gromki kto co śmiech.

Dość. Spojrzał król spod pióropusza,

na konia wsiada, w drogę rusza.

A za nim w trąb trąbieniu, w bębnieniu bębenków

kto co armia złożona z kogo czego z węzełków

na kogo co na bój.

Muzeum

Są talerze, ale nie ma apetytu.

Są obrączki, ale nie ma wzajemności

od co najmniej trzystu lat.

Jest wachlarz - gdzie rumieńce?

Są miecze - gdzie gniew?

I lutnia ani brzęknie o szarej godzinie.

Z braku wieczności zgromadzono

dziesięć tysięcy starych rzeczy.

Omszały woźny drzemie słodko

zwiesiwszy wąsy nad gablotką.

Metale, glina, piórko ptasie

cichutko tryumfują w czasie.

Chichoce tylko szpilka po śmieszce z Egiptu.

Korona przeczekała głowę.

Przegrała dłoń do rękawicy.

Zwyciężył prawy but nad nogą.

Co do mnie, żyję, proszę wierzyć.

Mój wyścig z suknią nadal trwa.

A jaki ona upór ma!

A jakby ona chciała przeżyć!

Chwila w Troi

Małe dziewczynki

chude i bez wiary,

że piegi znikną z policzków,

nie zwracają niczyjej uwagi,

chodząc po powiekach świata,

podobne do tatusia albo do mamusi,

szczerze tym przerażone,

znad talerza,

znad książki,

sprzed lustra

porywane bywają do Troi.

W wielkich szatniach okamgnienia

przeobrażają się w piękne Heleny.

Wstępują po królewskich schodach

w szumie podziwu i długiego trenu.

Czują się lekkie. Wiedzą, że

piękność to wypoczynek,

że mowa sensu ust nabiera,

a gesty rzeźbią się same

w odniechceniu natchnionym.

Twarzyczki ich

warte odprawy posłów

dumnie sterczą na szyjach

godnych oblężenia.

Bruneci z filmów,

bracia koleżanek,

nauczyciel rysunków,

ach, polegną wszyscy.

Małe dziewczynki

z wieży uśmiechu

patrzą na katastrofę.

Małe dziewczynki

ręce załamują

w upajającym obrzędzie obłudy.

Małe dziewczynki

na tle spustoszenia

w diademie płonącego miasta

z kolczykami lamentu powszechnego w uszach.

Blade i bez jednej łzy.

Syte widoku. Tryumfalne.

Zasmucone tym tylko,

że trzeba powrócić.

Małe dziewczynki

powracające.

Cień

Mój cień jak błazen za królową.

Kiedy królowa z krzesła wstanie,

błazen nastroszy się na ścianie

i stuknie w sufit głupią głową.

Co może na swój sposób boli

w dwuwymiarowym świecie. Może

błaznowi źle na moim dworze

i wolałby się w innej roli.

Królowa z okna się wychyli,

a błazen z okna skoczy w dół.

Tak każdą czynność podzielili,

ale to nie jest pół na pół.

Ten prostak wziął na siebie gesty,

patos i cały jego bezwstyd,

to wszystko, na co nie mam sił

- koronę, berło, płaszcz królewski.

Będę, ach, lekka w ruchu ramion,

ach, lekka w odwróceniu głowy,

królu, przy naszym pożegnaniu,

królu, na stacji kolejowej.

Królu, to błazen o tej porze,

królu, położy się na torze.

Reszta

Ofelia odśpiewała szalone piosenki

i wybiegła ze sceny zaniepokojona,

czy suknia nie pomięła się, czy na ramiona

spływały włosy tak, jak trzeba.

Na domiar prawdziwego, brwi z czarnej rozpaczy

zmywa i - jak rodzona Poloniusza córka –

liście wyjęte z włosów liczy dla pewności.

Ofelio, mnie i tobie niech Dania przebaczy:

zginę w skrzydłach, przeżyję w praktycznych pazurkach.

Non omnis moriar z miłości.

Kloszard

W Paryżu, w dzień poranny aż do zmierzchu,

w Paryżu jak

w Paryżu, który

(o święta naiwności opisu, wspomóż mnie!)

w ogrodzie koło kamiennej katedry

(nie zbudowano jej, o nie,

zagrano ją na lutni)

zasnął w sarkofagowej pozie

kloszard, mnich świecki, wyrzeczeniec.

Jeżeli nawet miał coś - to utracił,

a utraciwszy, nie pragnie odzyskać.

Należy mu się jeszcze żołd za podbój Galii

- przebolał, już nie stoi o to.

Nie zapłacono mu w piętnastym wieku

za pozowanie do lewego łotra –

zapomniał, przestał czekać już.

Zarabia na czerwone wino

strzyżeniem okolicznych psów.

Śpi z miną wynalazcy snów

do słońca wyroiwszy brodę.

Odkamieniają się szare chimery

(fruwale, niżły, małpierze i ćmięta,

grzaby, znienacki, głowy samonogie,

wieloractwo, gotyckie allegro vivace)

i przyglądają mu się z ciekawością,

jakiej nie mają dla nikogo z nas,

roztropny Piotrze,

czynny Michale,

zaradna Ewo,

Barbaro, Klaro.

Słówka

- La Pologne? La Pologne? Tam strasznie zimno, prawda? - spytała mnie i odetchnęła z ulgą. Bo porobiło się tych krajów tyle, że najpewniejszy jest w rozmowie klimat.

- O pani - chcę jej odpowiedzieć - poeci mego kraju piszą w rękawicach. Nie twierdzę, że ich wcale nie zdejmują; jeżeli księżyc przygrzeje, to tak. W strofach złożonych z gromkich pohukiwań, bo tylko to przedziera się przez ryk wichury, śpiewają prosty byt pasterzy fok. Klasycy ryją soplem atramentu na przytupanych zaspach. Reszta, dekadenci, płaczą nad losem gwiazdkami ze śniegu. Kto chce się topić, musi mieć siekierę do zrobienia przerębli. O pani, o moja droga pani.

Tak chcę jej odpowiedzieć. Ale zapomniałam, jak będzie foka po francusku. Nie jestem pewna sopla i przerębli.

- La Pologne? La Pologne? Tam strasznie zimno, prawda?

- Pas du tout - odpowiadam lodowato.

Elegia podróżna

Wszystko moje, nic własnością,

nic własnością dla pamięci,

a moje dopóki patrzę.

Ledwie wspomniane, już niepewne

boginie swoich głów.

Z miasta Samokov tylko deszcz

i nic prócz deszczu.

Paryż od Luwru do paznokcia

bielmem zachodzi.

Z bulwaru Saint-Martin zostały schodki

i wiodą do zaniku.

Nie więcej niż półtora mostu

w Leningradzie mostowym.

Biedna Uppsala

z odrobiną wielkiej katedry.

Nieszczęsny tancerz sofijski,

ciało bez twarzy.

Osobno jego twarz bez oczu,

osobno jego oczy bez źrenic,

osobno źrenice kota.

Kaukaski orzeł szybuje

nad rekonstrukcją wąwozu,

złoto słońca nieszczere

i fałszywe kamienie.

Wszystko moje, nic własnością,

nic własnością dla pamięci,

a moje, dopóki patrzę.

Nieprzebrane, nieobjęte,

a poszczególne aż do włókna,

ziarnka piasku, kropli wody

- krajobrazy.

Nie uchowam ani źdźbła

w jego pełnej widzialności.

Powitanie z pożegnaniem

w jednym spojrzeniu.

Dla nadmiaru i dla braku

jeden ruch szyi.

Bez tytułu

Tak bardzo pozostali sami,

tak bardzo bez jednego słowa

i w takiej niemiłości, że cudu są godni –

gromu z wysokiej chmury, obrócenia w kamień.

Dwa miliony nakładu greckiej mitologii,

ale nie ma ratunku dla niego i dla niej.

Gdyby ktoś chociaż stanął w drzwiach,

cokolwiek, choć na chwilę, zjawiło się, znikło,

pocieszne, smutne, zewsząd, znikąd,

budzące śmiech albo strach.

Ale nic się nie zdarzy. Żadne, samo z siebie, nieprawdopodobieństwo. Jak w mieszczańskiej dramie będzie to prawidłowe do końca rozstanie,

nie uświetnione nawet dziurą w niebie.

Na ściany niezachwianym tle,

żałośni jedno dla drugiego,

stoją naprzeciw lustra, gdzie

nic prócz odbicia dorzecznego.

Nic prócz odbicia dwojga osób.

Materia ma się na baczności.

Jak długa i szeroka, i wysoka,

na ziemi i na niebie, i po bokach

pilnuje przyrodzonych losów

- jak gdyby od sarenki nagłej w tym pokoju

musiało runąć Universum.

Niespodziane spotkanie

Jesteśmy bardzo uprzejmi dla siebie,

twierdzimy, że to miło spotkać się po latach.

Nasze tygrysy piją mleko.

Nasze jastrzębie chodzą pieszo.

Nasze rekiny toną w wodzie.

Nasze wilki ziewają przed otwartą klatką.

Nasze żmije otrząsnęły się z błyskawic,

małpy z natchnień, pawie z piór.

Nietoperze jakże dawno uleciały z naszych włosów.

Milkniemy w połowie zdania

bez ratunku uśmiechnięci.

Nasi ludzie

nie umieją mówić z sobą.

Złote gody

Musieli kiedyś być odmienni,

ogień i woda, różnić się gwałtownie,

obrabowywać i obdarowywać

w pożądaniu, napaści na niepodobieństwo.

Objęci, przywłaszczali się i wywłaszczali

tak długo,

aż w ramionach zostało powietrze

przeźroczyste po odlocie błyskawic.

Pewnego razu odpowiedź padła przed pytaniem.

Którejś nocy odgadli wyraz swoich oczu

po rodzaju milczenia, w ciemności.

Spełza płeć, tleją tajemnice,

w podobieństwie spotykają się różnice

jak w bieli wszystkie kolory.

Kto z nich jest podwojony, a kogo tu brak?

Kto się uśmiecha dwoma uśmiechami?

Czyj głos rozbrzmiewa na dwa głosy?

W czyim potakiwaniu kiwają głowami?

Czyim gestem podnoszą łyżeczki do ust?

Kto z kogo tutaj skórę zdarł?

Kto tutaj żyje, a kto zmarł

wplątany w linie - czyjej dłoni?

Pomału z zapatrzenia rodzą się bliźnięta.

Zażyłość jest najdoskonalszą z matek –

nie wyróżnia żadnego z dwojga swoich dziatek,

które jest które ledwie że pamięta.

W dniu złotych godów, w uroczystym dniu

jednakowo ujrzany gołąb siadł na oknie.

Obóz głodowy pod Jasłem

Napisz to. Napisz. Zwykłym atramentem

na zwykłym papierze: nie dano im jeść,

wszyscy pomarli z głodu. Wszyscy? Ilu?

To duża łąka. Ile trawy

przypadło na jednego? Napisz: nie wiem.

Historia zaokrągla szkielety do zera.

Tysiąc i jeden to wciąż jeszcze tysiąc.

Ten jeden, jakby go wcale nie było:

płód urojony, kołyska próżna,

elementarz otwarty dla nikogo,

powietrze, które śmieje się, krzyczy i rośnie,

schody do pustki zbiegającej do ogrodu,

miejsce niczyje w szeregu.

Jesteśmy na tej łące, gdzie stało się ciałem.

A ona milczy jak kupiony świadek.

W słońcu. Zielona. Tam opodal las

do żucia drewna, do picia spod kory –

porcja widoku codzienna,

póki się nie oślepnie. W górze ptak,

który po ustach przesuwał się cieniem

pożywnych skrzydeł. Otwierały się szczęki

uderzał ząb o ząb.

Nocą na niebie błyskał sierp

i żął na śnione chleby.

Nadlatywały ręce z poczerniałych ikon,

z pustymi kielichami w palcach.

Na rożnie kolczastego drutu

chwiał się człowiek.

Śpiewano z ziemią w ustach. Śliczną pieśń

o tym, że wojna trafia prosto w serce.

Napisz, jaka tu cisza.

Tak.

Przypowieść