Naznaczona. Tom 4. Inni - Anne Bishop - ebook

Naznaczona. Tom 4. Inni ebook

Anne Bishop

4,5

Opis

Przez wieki Inni i ludzie żyli obok siebie, ale stosunki między nimi były napięte. Gdy jednak ludzkość przekroczyła pewne granice, Inni muszą zadecydować, ile człowieczeństwa są w stanie tolerować – zarówno w swej społeczności, jak i w sobie samych…

Ponieważ Inni zawarli sojusz z cassandra sangue, delikatnymi, acz potężnymi wieszczkami krwi, które były wykorzystywane przez własny gatunek, relacje między nimi a ludźmi ulegają zmianie. Niektórzy z nich, tak jak Simon Wilcza Straż, wilczy strażnik i przywódca Dziedzińca w Lakeside, i wieszczka krwi Meg Corbyn, uważają nowe przymierze za korzystne – nie tylko pod względem osobistym, ale i praktycznym.

Nie wszyscy jednak są przekonani do takiego rozwiązania. Grupa ludzi o zradykalizowanych poglądach planuje przejęcie kontroli nad krainą i organizuje serię brutalnych ataków na Innych. Nie wiedzą tylko, że ziem Innych strzegą o wiele starsze i bardziej niebezpieczne siły niż wampiry i zmiennokształtni. Owe moce są w stanie uczynić wszystko, by chronić to, co do nich należy…Przez wieki Inni i ludzie żyli obok siebie, ale stosunki między nimi były napięte. Gdy jednak ludzkość przekroczyła pewne granice, Inni muszą zadecydować, ile człowieczeństwa są w stanie tolerować – zarówno w swej społeczności, jak i w sobie samych…

Ponieważ Inni zawarli sojusz z cassandra sangue, delikatnymi, acz potężnymi wieszczkami krwi, które były wykorzystywane przez własny gatunek, relacje między nimi a ludźmi ulegają zmianie. Niektórzy z nich, tak jak Simon Wilcza Straż, wilczy strażnik i przywódca Dziedzińca w Lakeside, i wieszczka krwi Meg Corbyn, uważają nowe przymierze za korzystne – nie tylko pod względem osobistym, ale i praktycznym.

Nie wszyscy jednak są przekonani do takiego rozwiązania. Grupa ludzi o zradykalizowanych poglądach planuje przejęcie kontroli nad krainą i organizuje serię brutalnych ataków na Innych. Nie wiedzą tylko, że ziem Innych strzegą o wiele starsze i bardziej niebezpieczne siły niż wampiry i zmiennokształtni. Owe moce są w stanie uczynić wszystko, by chronić to, co do nich należy…Przez wieki Inni i ludzie żyli obok siebie, ale stosunki między nimi były napięte. Gdy jednak ludzkość przekroczyła pewne granice, Inni muszą zadecydować, ile człowieczeństwa są w stanie tolerować – zarówno w swej społeczności, jak i w sobie samych…

Ponieważ Inni zawarli sojusz z cassandra sangue, delikatnymi, acz potężnymi wieszczkami krwi, które były wykorzystywane przez własny gatunek, relacje między nimi a ludźmi ulegają zmianie. Niektórzy z nich, tak jak Simon Wilcza Straż, wilczy strażnik i przywódca Dziedzińca w Lakeside, i wieszczka krwi Meg Corbyn, uważają nowe przymierze za korzystne – nie tylko pod względem osobistym, ale i praktycznym.

Nie wszyscy jednak są przekonani do takiego rozwiązania. Grupa ludzi o zradykalizowanych poglądach planuje przejęcie kontroli nad krainą i organizuje serię brutalnych ataków na Innych. Nie wiedzą tylko, że ziem Innych strzegą o wiele starsze i bardziej niebezpieczne siły niż wampiry i zmiennokształtni. Owe moce są w stanie uczynić wszystko, by chronić to, co do nich należy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (392 oceny)
242
102
41
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam cykl Inni, czytałam już parę razy i za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że to naprawdę dobre książki
00
Nagotka

Całkiem niezła

Słabsza niż poprzednie części, trochę smutniejsza i rozwleczona. Poza tym beznadziejne tłumaczenie. niektóre fragmenty ciężkie do czytania, tekst jakby urwany, nie wiadomo co kto mówi
00
Kundziorek

Nie oderwiesz się od lektury

jak ja uwielbiam tę serię!
00
Monikazlu

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czytało.
00
gosiaaa-16

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam tą serię. każdą kolejną część czytam z tym samym napięciemz nie mogąc się oderwać od lektury
00

Popularność




Tytuł oryginału: MARKED IN FLESH

Copyright © Anne Bishop, 2016

All rights reserved

www.annebishop.com

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo INITIUM

Tłumaczenie z języka angielskiego: Emilia Skowrońska

Redakcja i korekta: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Natalia Musiał

Projekt okładki, skład i łamanie: Patryk Lubas

Współpraca organizacyjna: Barbara Jarząb

Fotografie użyte na okładce:

© George Mayer - Fotolia.com

© hitdelight - Fotolia.com

Grafika na stronach rozdziałowych © Roman Malyshev

www.shutterstock.com

Wydanie I

ISBN 978-83-62577-50-7

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla

Julie i Rogera

oraz

Nadine i Michaela

Podziękowania

Chciałabym jak zawsze podziękować Blairowi Boone za to, że jest moim pierwszym czytelnikiem, a także za informacje na temat zwierząt i innych rzeczy, które wykorzystałam do tworzenia świata Innych. Dziękuję też Debrze Dixon, która była moim drugim czytelnikiem i zapoznała mnie z procedurami policyjnymi, Dorannie Durgin, która zajmuje się moją stroną internetową, Adrienne Roehrich, która prowadzi mój fan page na Facebooku, Nadine Fallacaro za informacje medyczne, Anne Sowards i Jennifer Jackson, których uwagi pomagają mi pisać lepsze historie, Jennifer Crow za comiesięczne wesołe spotkania i wymieniane na nich informacje oraz Pat Feidner, która jak zwykle służyła mi radą i oparciem.

Chciałabym szczególnie podziękować osobom, które użyczyły swych imion i nazwisk postaciom z tej książki, wiedząc, że będzie to jedyny łącznik pomiędzy rzeczywistością a fikcją: Bobbie Barber, Elizabeth Bennefeld, Blairowi Boone, Douglasowi Burke, Starr Corcoran, Jennifer Crow, Lornie MacDonald Czarnota, Julie Czerneda, Rogerowi Czerneda, Merri Lee Debany, Michaelowi Debany, Mary Claire Eamer, Sarah Jane Elliott, Chrisowi Fallacaro, Danowi Fallacaro, Mike’owi Fallacaro, Nadine Fallacaro, Jamesowi Alanowi Gardnerowi, Mantovaniemu „Monty’emu” Gay, Julie Green, Lois Gresh, Ann Hergott, Larze Herrera, Robertowi Herrera, Danielle Hilborn, Heather Houghton, Pameli Ireland, Lorne’owi Katesowi, Allison King, Janie Paniccia, Jennifer Margaret Seely, Denby „Skip” Stowe’mu, Ruth Stuart i Johnowi Wulfowi.

NAMID – ŚWIAT

KONTYNENTY I TERYTORIA (jak dotąd)

Afrikah

Australis

Brytania/Dzika Brytania

Celtycko-Romańska Wspólnota Narodów/Cel-Romania

Felidae

Kościste Wyspy

Burzowe Wyspy

Thaisia

Tokhar-Chin

Zelande

WODY

Wielkie Jeziora: Największe, Tala, Honon, Etu i Tahki

Pozostałe jeziora: Jeziora Piór/Jeziora Palczaste

Rzeka: Talulaha/Wodospad Talulaha

GÓRY

Addirondak, Skaliste

MIASTA I WIOSKI

Przystań Przewoźników, Centrum Północ-Wschód (Dyspozytornia), Georgette, Laketown, Podunk, Sparkletown, Talulah Falls, Toland, Orzechowy Gaj, Pole Pszenicy, Bennett, Wioska Wytrzymałych, Złota Preria, Shikago, Sweetwater

Plan Lakeside

Dziedziniec w Lakeside

Krótka historia swiata

Dawno, dawno temu Namid zrodziła wszelkie istoty żywe – w tym te nazywane ludźmi. Podarowała ludziom żyzne obszary samej siebie i wodę zdatną do picia, a znając ich delikatną naturę, jak również naturę innych swoich dzieci, odizolowała ich, by mieli szansę przeżyć i rozwijać się. Ludzie dobrze wykorzystali tę szansę. Nauczyli się budować domy i krzesać ogień. Nauczyli się uprawiać ziemię i wznosić miasta. Zbudowali też łodzie i zaczęli łowić ryby w Morzu Śródziemnym i Morzu Czarnym. Rozmnażali się i rozprzestrzeniali po swojej części świata, aż natrafili na dzikie miejsca. To wtedy odkryli, że resztę świata zasiedlają inne dzieci Namid. Jednak Inni nie dostrzegli w ludziach zdobywców. Dostrzegli w nich nowy rodzaj mięsa.

Tak zaczęły się wojny o dzikie miejsca. Czasami ludzie wygrywali i rozprzestrzeniali się nieco bardziej, częściej jednak znikały całe fragmenty ich cywilizacji, a ci, którzy ocaleli, trzęśli się ze strachu, słysząc wycie wilków. Zdarzało się też, że ktoś za bardzo oddalił się od domu, a rano znajdowano go martwego, pozbawionego krwi.

Mijały wieki. Ludzie zbudowali większe statki i przepłynęli Atlantyk. Kiedy natrafili na dziewiczy ląd, na wybrzeżu zbudowali osadę. Wówczas odkryli, że i to miejsce zajęte jest przez terra indigena, czyli tubylców ziemi. Innych.

Terra indigena rządzący kontynentem nazywanym Thaisią poczuli gniew, gdy ludzie zaczęli wycinać drzewa i orać ziemię, która nie należała do nich. Zjedli więc osadników i nauczyli się przybierać ich kształt, tak jak wcześniej wielokrotnie nauczyli się przybierać kształt innego mięsa.

Druga fala osadników znalazła opuszczoną osadę i ponownie spróbowała ją zasiedlić.

Ich również zjedli Inni.

Na czele trzeciej fali osadników stał człowiek, który był mądrzejszy niż jego poprzednicy. Zaproponował Innym ciepłe koce, materiał na ubrania i interesujące błyszczące przedmioty – w zamian za zgodę na zajęcie osady i uprawę okolicznej ziemi. Inni uznali, że to uczciwa wymiana, i opuścili tereny użyczone ludziom. Otrzymali więcej prezentów w zamian za prawo do polowań i połowu ryb. Taki układ zadowalał obie strony, choć jedna z trudem tolerowała nowe sąsiedztwo, a druga ogradzała swe osady i żyła w ciągłym strachu.

Płynęły lata, osadników przybywało. Wielu umierało, ale wielu wiodło się całkiem dobrze. Osady rozrastały się w wioski, te w miasteczka, a te z kolei w miasta. Stopniowo ludzie rozprzestrzenili się po całej Thaisii na ziemiach użyczonych im przez Innych.

Mijały wieki. Ludzie byli bystrzy, ale Inni również. Ludzie wynaleźli elektryczność i kanalizację. Inni kontrolowali wszystkie rzeki, które zasilały generatory, i wszystkie jeziora, które dostarczały wody pitnej. Ludzie wynaleźli silniki parowe i centralne ogrzewanie. Inni kontrolowali zasoby paliwa potrzebnego do pracy silników i ogrzewania domów. Ludzie wynajdowali i produkowali różne rzeczy. Inni kontrolowali surowce, a zatem decydowali o tym, co można, a czego nie można produkować w ich części świata.

Oczywiście zdarzały się konflikty i niektóre ludzkie miasta znów pochłonął las. Wreszcie ludzie pojęli, że to terra indigena rządzą Thaisią i tylko koniec świata może to zmienić.

Obecnie sytuacja kształtuje się następująco: na ogromnych terenach należących do Innych rozrzucone są niewielkie ludzkie osady. W większych miastach znajdują się ogrodzone parki nazywane Dziedzińcami, gdzie mieszkają Inni, których zadaniem jest obserwowanie ludzi i pilnowanie przestrzegania umów, jakie zawarli z terra indigena. Po jednej stronie wciąż panuje niechętna tolerancja – a po drugiej strach. Ale jeśli ludzie będą ostrożni, przetrwają. Przynajmniej niektórzy z nich.

Naszym prawem, naszym przeznaczeniem, jako ludzi, jest zajęcie świata. Musimy okazać męstwo, niezbędne do wyrwania ziemi z łap zwierząt, które zabrały wodę i ziemię, które nie wykorzystują zasobów, takich jak drewno czy ropa, które nie rozwijają nauki ani sztuki i nie poprawiają warunków bytowych innych stworzeń. Nie staniemy się najważniejszymi istotami, którymi mieliśmy się stać, dopóki będziemy pozwalać zwierzętom na zastraszanie nas i zmuszanie do życia w wyznaczonych granicach. Rasa ludzka nie ma granic. Jeśli staniemy do walki razem, będziemy niepokonani. Będziemy władcami, a świat będzie należał przede i nade wszystko do nas. Na zawsze.

Mikołaj Strzępiel,

mówca ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko

Zawsze chodzi o terytorium. O zapewnienie stadu bytu, pokarmu i dobrej wody. O dostateczną ilość tego wszystkiego, tak by stado mogło przetrwać, a szczenięta dorosnąć. Nasze czy ludzkie – wszyscy chcemy tego samego. A gdy jeden gatunek zwierzęcia opanowuje terytorium do tego stopnia, że inne gatunki zaczynają zdychać z głodu, zadaniem drapieżników jest zdziesiątkowanie jego stad, tak by ocalić inne zwierzęta. To prosta prawda, niezależnie od tego, czy mówimy o ludziach czy o jeleniach.

Simon Wilcza Straż,

przywódca Dziedzińca w Lakeside

Aby osiągnąć błyskawiczny sukces, musimy uderzyć jak najszybciej. Zebrać sojuszników i rozpocząć dywersje, które odwrócą uwagę od portów w Thaisii. Wysyłaj statkiem, co tylko możesz i jak tylko możesz. Głodna armia nie może walczyć z wrogiem, któremu musimy stawić czoła. Gdy tylko ostatnie statki będą bezpieczne w naszych portach, odbierzemy to, co zgodnie z prawem należy do mieszkańców Cel-Romanii, i pokonamy szkodniki, zajmujące dziewiczą ziemię.

Ojciec

Do: Wszystkie sekcje LPiNW, Thaisia

Rozpocząć pierwszy etap odzyskiwania ziemi.

MS

Rozdział 1

Słodka krew wiele zmieniła. Wy się zmieniliście. Intrygują nas ludzie, którzy zebrali się wokół twojego Dziedzińca, damy wam więc czas na decyzję, ilu ludzi zachowają terra indigena.

Simon Wilcza Straż, dowódca Dziedzińca w Lakeside, leżał, wpatrując się w sufit sypialni. Słowa ostrzeżenia i groźby od kilku nocy spędzały mu sen z powiek.

Nie tylko słowa uniemożliwiały mu wypoczynek. Prokrastynacja była wprawdzie cechą ludzką, jednak w ostatnim tygodniu odkrył, że czasami i on jej ulega. Wilki nigdy nie zwlekały. Gdy sfora potrzebowała jedzenia, ruszały na polowanie. Nie szukały pretekstów, w ostatniej chwili przed polowaniem nic nie było ważniejsze. Cały czas zajmowały się swoimi sprawami, a te zajmowały się nimi.

Chciałem, żeby Meg wyzdrowiała po cięciu z zeszłego tygodnia. Chciałem dać jej czas, zanim poproszę ją o częściowe przejęcie ciężaru tych decyzji. To ona jest Pionierką, znajduje sposób na przetrwanie innych cassandra sangue. Przez dwadzieścia cztery lata nie decydowała za siebie ani za nikogo innego, a teraz ma podjąć szereg ważnych decyzji, które mogą oznaczać życie bądź śmierć dla… kogo? Dla innych wieszczek krwi? Dla wszystkich ludzi żyjących w Thaisii?

Warknął, jakby mógł w ten sposób odpędzić złe myśli. Przewrócił się na bok, zamknął oczy i wcisnął głowę w poduszkę. Chciał zasnąć, choćby na chwilę. Jego myśli niweczyły jednak plany odpoczynku.

Damy wam trochę czasu na decyzję, ilu ludzi zachowają terra indigena.

W ciągu ostatniego tygodnia wciąż znajdował kolejne wymówki – przed sobą i przed resztą Stowarzyszenia Przedsiębiorców. Pozwalali mu na to, ponieważ nikt – ani Vlad, ani Henry, ani Tess – nie chciał powiedzieć Meg, jaka jest teraz stawka. Ale nie mógł marnować czasu – tak samo jak nie mógł marnować wyjątkowej, delikatnej skóry Meg.

Odwrócił się na drugi bok, w stronę okna. Uniósł głowę, a jego uszy przybrały kształt wilczych, żeby mógł lepiej wyłapywać dźwięki z zewnątrz.

Wróble. Ich pierwsze senne ćwierkanie zapowiadało świt, gdy niebo zmieniało barwę z czarnej na szarą.

Poranek.

Odsunął pogniecioną pościel, wstał i poszedł do łazienki. Wysikał się i umył ręce. Czy musi brać prysznic? Pochylił głowę i obwąchał się. Pachniał zdrowym Wilkiem. Weźmie prysznic później, kiedy będzie musiał zadawać się z więcej niż jednym człowiekiem, z którym łączyła go wyjątkowa przyjaźń. Poza tym ona też nie będzie się teraz kąpać.

Zrobił krok w stronę drzwi, ale się zatrzymał. Rezygnacja z prysznica to jedno, ale zapach dochodzący z ludzkich ust po nocy mógł uniemożliwić wszelkie bliższe kontakty.

Szczotkując zęby, przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze. Ciemne włosy, które zaczynały się kołtunić – przed przyjazdem gości na Dziedziniec będzie musiał coś z tym zrobić. Skóra, trochę zbrązowiała od pracy w promieniach słońca. I bursztynowe oczy Wilka. Zawsze takie same – niezależnie od tego, czy przybierał postać ludzką czy wilczą.

Wypłukał usta i schował szczoteczkę do szafki nad zlewem. Potem jeszcze raz spojrzał w lustro i uniósł wargi, żeby przyjrzeć się swoim zębom.

Podczas zmiany w Wilka oczy pozostawały takie same, ale…

Przybrawszy wilczą postać, jeszcze raz nałożył pastę na szczoteczkę i wyszorował drugie, lepsze zęby. Potem warknął z wściekłością – płukanie wilczej paszczy było nie lada wyzwaniem. Ostatecznie pochylił się nad zlewem i zaczął polewać kły i język wodą. Jeszcze komuś przyszłoby do głowy, że toczy pianę z pyska.

– Następnym razem będę żuć gałązkę, tak jak zwykle – mruknął, przybrawszy z powrotem ludzką postać.

Wrócił do sypialni, by założyć koszulkę i dżinsy. Potem podszedł do okna i przysunął twarz do szyby. Na zewnątrz było na tyle chłodno, żeby założyć skarpetki i tenisówki – i bluzę. Będą chodzić w tempie Meg, nie jego.

Ubrał się do końca, a potem wyjął klucze z pojemnika stojącego na komodzie i wyszedł na korytarz, który dzielił z Meg. Ostrożnie uchylił drzwi prowadzące do jej kuchni. Czasami, dla bezpieczeństwa, zamykała dodatkowo zasuwę. Jej wyrwanie oznaczałoby dla niego tylko dodatkowe kłopoty.

Sprawił dostatecznie dużo problemów, celowo wyłamując drzwi.

Tym razem żadnej zasuwy. Świetnie.

Cicho zamknął za sobą drzwi. Potem ruszył do sypialni Meg.

Delikatny wiatr, wpadający do pokoju przez uchylone okno, poruszał firankami. W ich zakupie i wieszaniu pomogło Meg stado samic – jej ludzkie przyjaciółki. Przez okno sączyło się poranne światło, dzięki czemu Simon mógł dokładnie przyjrzeć się dziewczynie, skulonej pod kołdrą.

Czy było jej zimno? Gdyby został z nią zeszłej nocy, z pewnością by nie zmarzła.

– Meg? – Ostrożnie dotknął jej ramienia. Gdy się bała, potrafiła kopać mocno jak łoś. – Meg, pora wstawać.

Stęknęła i schowała się głębiej pod kołdrę. Teraz na zewnątrz wystawał tylko czubek jej głowy.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.

Podniósł jedną rękę, żeby osłonić się przed potencjalnym kopnięciem, a drugą położył na biodrze dziewczyny i kilka razy poklepał.

– Co? Co? – Widział, że siada z trudem, więc usłużnie podał jej rękę i pociągnął.

– Pora wstawać.

– Simon? – Odwróciła głowę w stronę okna i zamrugała. – Przecież jest jeszcze ciemno…

Opadła z powrotem na łóżko i spróbowała naciągnąć na siebie kołdrę.

Simon złapał za poszewkę. Po krótkiej szamotaninie Meg znowu siedziała na łóżku.

– Wcale nie jest ciemno, już świta – powiedział. – No dalej, Meg. Chodźmy na spacer.

– Jeszcze nie dzwonił budzik.

– Nie potrzebujesz budzika. Masz wróble, które mówią, że już czas. – Nie odpowiedziała, więc postawił ją na nogi i pokierował do łazienki. – Czy jesteś na tyle przytomna, żeby zrobić siku i umyć zęby?

Trzasnęła mu drzwiami przed nosem.

Uznał to za potwierdzenie, więc wrócił do sypialni i zaczął szykować ubrania, których potrzebowała. Wszystkie poza bielizną. Ponoć samiec nie powinien wyjmować bielizny samicy z komody, chyba że wcześniej się parzyli. Poza tym samiec nie powinien widzieć bielizny samicy, chyba że samica tego chce.

Nie potrafił pojąć, dlaczego wszyscy robili takie zamieszanie wokół wyjmowania czystych ubrań z szafy. Przecież bielizna pachniała o wiele bardziej interesująco po tym, jak samica ją z siebie zdjęła.

Ale ludzkie samice prawdopodobnie nie chciały o tym wiedzieć.

Pościelił łóżko, głównie po to, żeby zniechęcić Meg do ponownego rzucenia się w pościel. Poza tym gładzenie jej pościeli i wdychanie jej zapachu go uszczęśliwiało.

Dlaczego zeszłej nocy stwierdził, że lepiej spać w ludzkiej postaci, chociaż o oznaczało to spanie w pojedynkę? Gdyby przemienił się w Wilka, tak jak zwykle, mógłby zostać z Meg i zwinąć się w kłębek na łóżku obok niej.

W porządku, został w ludzkiej postaci nie dlatego, że tak było lepiej, po prostu uznał to za niezbędne ćwiczenie. W przyszłym tygodniu na Dziedziniec w Lakeside miało przybyć sześciu Wilków z gór Addirondak, żeby doświadczyć kontaktu z ludźmi w sposób, jaki na ich terytorium był niemożliwy. Trzech z nich miało już do czynienia z ludźmi mieszkającymi w miastach, założonych w górach Addirondak i wokół nich. Pozostała trójka to jeszcze szczeniaki, które ukończyły pierwszy rok ludzkiej edukacji, by strzec ludzi z Thaisii.

Pilnowanie, żeby ludzie dotrzymywali umowy, którą ich przodkowie zawarli z terra indigena, było ryzykownym zadaniem. Inni mogli traktować ludzi jak myślące mięso – i tak właśnie robili – jednak dwunożni byli również drapieżcami, którzy przy każdej okazji grabili dane terytorium. I wbrew zapewnieniom ludzkich urzędników tak naprawdę nie zależało im na dobrobycie swojego gatunku. Dwunożni należący do ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko głośno narzekali na brak żywności w Thaisii i oskarżali o to terra indigena. Ale to właśnie ludzie z LPiNW sprzedali nadwyżki żywności Celtycko-Romańskiej Wspólnocie Narodów, żeby wyciągnąć z tego profity, a potem jeszcze skłamali na ten temat. Owe kłamstwa doprowadziły do walk w Lakeside, w których zginęli posterunkowy Lawrence MacDonald i Crystal Wronia Straż. Zachowując się w ten sposób, ludzie zwrócili na siebie uwagę terra indigena, którzy – chociaż mieli dobre intencje – z reguły trzymali się z daleka od obszarów przez nich kontrolowanych.

Tubylcy ziemi, mieszkający głęboko w dziczy, stwierdzili, że ludzie zajmujący Thaisię nadużyli ich zaufania i być może będzie trzeba anulować wszelkie umowy między ludźmi a Innymi. Najpewniej będzie trzeba je anulować. Już wprowadzono restrykcje odnośnie do tego, jakie towary można załadowywać na statki pływające po Wielkich Jeziorach. Ograniczono podróżowanie ludzi między miastami. Ludzkie rządy, które nadzorowały ludzkie sprawy na poziomie regionalnym, były wstrząśnięte wprowadzonymi sankcjami. Jeśli statki nie będą mogły transportować żywności i przewozić jej z wyspy na wyspę, jeśli pociągi nie będą mogły zawozić żywności i paliwa do miast, które ich potrzebowały, to co się stanie z ludźmi żyjącymi na kontynencie?

Gdyby ci, którzy mieli dowodzić, przeanalizowali historię Thaisii, wiedzieliby, co się stanie z ludźmi. Agresywni, dwunożni drapieżnicy zostaną wyeliminowani, a teren wróci w ręce tubylców ziemi, terra indigena, Innych.

Teraz jednak nie będzie już tak łatwo jak kilka wieków temu. Wtedy ludzie nie budowali ani nie wykorzystywali niczego, co – pozostawione samo sobie – zniszczyłoby ziemię. Teraz były rafinerie, które przetwarzają ropę naftową, wydobywaną z wnętrza ziemi. Były miejsca przechowywania paliwa. Były zakłady przemysłowe, które – niedopilnowane – mogły zniszczyć ziemię. Jak duży obszar ucierpiałby na zrównaniu z ziemią bądź porzuceniu tych miejsc?

Simon nie znał odpowiedzi na to pytanie, a terra indigena, którzy nadzorowali dzikie tereny – niebezpieczne, pierwotne istoty, skrywające swą prawdziwą naturę w tak pierwotnej postaci, że owe kształty nie miały nazw – nie będą zastanawiać się nad odpowiedziami. Nawet jeśli z powierzchni ziemi zniknie wszystko, by zrobić miejsce dla nowego, zrodzonego ze zniszczenia i zmian, oni będą istnieć nadal.

Zmiennokształtni terra indigena, tacy jak Wilki i Niedźwiedzie, Jastrzębie i Wrony nazywali te istoty Starszymi – dla drapieżników Namid słowo to brzmiało dobrotliwie.

Meg w końcu wróciła z łazienki. Wyglądała na trochę bardziej obudzoną, ale też na mniej zadowoloną z jego obecności. Gdy się dowie, dlaczego chciał iść z nią na spacer, będzie jeszcze mniej zadowolona.

– Meg, ubieraj się. Musimy porozmawiać.

Wskazała drzwi sypialni.

Był dowódcą Dziedzińca, a ona tylko tam pracowała, nie powinna zatem wydawać mu rozkazów, nawet tych niewerbalnych. Jednak nauczył się już, że w norach nie zawsze obowiązuje ta hierarchia. A to oznaczało, że Meg rządziła w swojej norze, lekceważąc fakt, że on rządził wszędzie poza nią.

Wyszedł z pokoju, zamknął za sobą drzwi i przycisnął ucho do drewna. Słyszał tylko odgłosy otwieranych i zamykanych szuflad. A po chwili:

– Simonie, przestań się tu kręcić! – W jej głosie pobrzmiewała irytacja.

Stwierdziwszy, że wystarczająco już rozdrażnił jeżozwierza, Simon udał się do kuchni, żeby sprawdzić, czy w szafkach i w lodówce Meg jest dostatecznie dużo ludzkiego jedzenia. Pół litra mleka, kilka kęsów sera – może trochę więcej, w końcu ludzkie kęsy są mniejsze niż wilcze – mała miska truskawek, które poprzedniego dnia zebrała z Henrym Niedźwiedzią Strażą, pół kanapki z Czegoś na Ząb – baru na Dziedzińcu. Poza tym słoik brzoskwiń, słoik sosu do spaghetti i paczka makaronu.

– Jeśli szukasz resztek pizzy, to zjadłam ją wczoraj wieczorem – usłyszał głos za plecami. – Zamknął szafkę. Czy dla ludzi jest to typowa ilość jedzenia w ciepłych miesiącach? W swojej kuchni miał niewiele więcej, ale on z reguły zdobywał pożywienie, polując, i zjadał je na świeżo, pozostałe pokarmy były więc tylko dodatkami, które po prostu mu smakowały i były odpowiednie dla ludzi. – Chcesz coś zjeść? – spytała.

– Później.

Simon opuścił kuchnię i zszedł po tylnych schodach, prowadzących do zewnętrznych drzwi. Był przekonany, że Meg pójdzie za nim. I poszła.

Na zewnątrz wziął ją za rękę, splótł swoje palce z jej – tę formę kontaktu i bliskości zaczęli praktykować tydzień po tym, jak wypowiedziała przepowiednię na temat Osiedla Nadrzecznego.

– Trawa jest mokra – zauważyła. – Może powinniśmy pójść drogą?

Pokręcił głową. Tego ranka droga, tak szeroka, że mieścił się na niej pojazd, i tworząca koło wewnątrz Dziedzińca, zdawała mu się zbyt ludzka.

Jak miał zacząć? Co powiedzieć?

Minęli powiększony ogród warzywny dla Zielonego Kompleksu, jedynego, w którym żyło wiele gatunków. Aby pomóc ludziom pracującym na Dziedzińcu, Inni zgodzili się dzielić z nimi zbiorami, o ile ludzie dobrze wykonywali swoją pracę. Codziennie do ogrodu zaglądał co najmniej jeden człowiek; sprawdzał, czy rośliny zostały odpowiednio nawodnione i wypatrywał chwastów – tu najlepiej sprawdzały się samice.

Na skraju ogrodu dostrzegł fragment futra, ale nie pokazał go Meg. Jakieś stworzenie widocznie przyszło tu, żeby poskubać sadzonki, i skończyło jako czyjaś kolacja.

– Chciałeś porozmawiać – zaczęła. – Chodzi ci o sankcje? W „Wiadomościach Lakeside” drukuje się wiele artykułów na temat zasad, których ludzie muszą teraz przestrzegać.

– Sami są sobie winni – mruknął.

– Ludzie się boją. Nie wiedzą, co takie sankcje oznaczają dla ich rodzin.

– Oni zawsze próbują zbudować tamę z kilku gałązek. Zasady są bardzo proste. Każdy, kto należy do ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko, ma bezwzględny zakaz podróży przez dzikie tereny. To oznacza brak dróg i kolei.

– A łodzie?

Pokręcił głową.

– Wszystkie wody w Thaisii należą do terra indigena. Statki po jeziorach i łodzie po rzekach pływały tylko dzięki ich uprzejmości. Zawsze tak było. A Żywioły, znane jako Pięć Sióstr, zapowiedziały już, że każdy statek, który będzie próbował przepłynąć przez Wielkie Jeziora bez ich zgody, nie dotrze do celu. No dobrze, statek może i dotrze, ale załoga na pewno nie. Bądź co bądź, zatopienie statku byłoby równoznaczne z zanieczyszczeniem wody paliwem i różnymi śmieciami. O wiele bardziej prawdopodobne było to, że po usunięciu ładunku taki statek zostanie wypuszczony z powrotem na wodę, a jego załoga stanie się posiłkiem dla terra indigena, zajmujących się oczyszczaniem wód z ludzi.

– A co z żywnością? Według dziennikarzy nie można jej transportować z miejsca w miejsce.

– Albo kłamią, żeby wywołać zamieszanie, albo byli zbyt zajęci krzyczeniem na ten temat, żeby słuchać. – Inni byli przekonani, że ludzie, jako gatunek, musieli otrzymać brutalną lekcję życia, bo nie słuchają, nie chcą zrozumieć ostrzeżeń. – Meg, posłuchaj – podjął Simon – możliwość kupowania i sprzedawania żywności pomiędzy ludnością Prostego Życia, Intuitami i terra indigena nie ulegnie zmianie. Podobnie będzie we wszystkich kontrolowanych przez nas osadach ludzkich. Cała żywność pochodząca z ludzkich farm musi zostać zatwierdzona przez Intuitów i inspektorów terra indigena, zanim będzie mogła zostać przetransportowana do innego regionu. Robimy tak, by ludzie nie mogli już skłamać, że brakuje tu żywności, jednocześnie wysyłając jedzenie do ludzi z innej części świata. – Odetchnął głęboko. – Ale nie o tym musimy porozmawiać. Starsi, tubylcy ziemi, którzy strzegą dzikich terenów, nałożyli obowiązek na Dziedziniec – a właściwie na wybraną grupę mieszkańców Dziedzińca. I do tej grupy należysz między innymi ty, ponieważ to ty przyczyniłaś się do zmian.

– Ja? – Meg się potknęła. – A co ja takiego zrobiłam?

Uśmiechnął się.

– Po prostu jesteś sobą.

Meg Corbyn, łączniczka z ludźmi na Dziedzińcu w Lakeside, była cassandra sangue – wieszczką krwi, która po nacięciu swojej skóry doświadczała wizji. Podczas burzy śnieżnej wpadła do Zabójczo Dobrych Lektur, szukając pracy po tym, jak uciekła od mężczyzny, który był jej właścicielem i ciął ją dla zysku. Ponieważ była bezbronna i niedoświadczona, pracowała ciężko, żeby poznać obowiązki łącznika, ale przede wszystkim nauczyć się życia. Wokół niej zebrało się kilkoro ludzkich pracowników Dziedzińca – szkolili ją, pomagali jej, a nawet stawali w jej obronie. Wszystko to zmieniło ich relacje z Innymi.

Uśmiech Simona zaczął znikać.

– Jaką część ludzkości zechcą zachować terra indigena? Musimy to ustalić.

Zatrzymała się.

– Co to oznacza?

– To kolejna rzecz, jakiej musimy się dowiedzieć. – Pociągnął ją za rękę, ale ona tylko na niego patrzyła. Jej szare oczy miały odcień porannego nieba.

– Jaką część ludzkości chcesz zachować? O czym masz zadecydować? Przecież przedstawiciele terra indigena pod ludzką postacią mają dwie lewe ręce. A ręce są naprawdę przydatne. Henry jest rzeźbiarzem, nie poradziłby sobie bez nich. Ty też nie.

Przyjrzał się jej. Może i ludzkie umysły budziły się dłużej niż umysły terra indigena. On, gdy tylko się budził, był w pełni sił umysłowych. Ziewał, przeciągał się i już był gotowy do zabawy, polowania czy nawet zajęcia się ludzką pracą w Stowarzyszeniu Przedsiębiorców czy Zabójczo Dobrych Lekturach, księgarni, którą prowadził z Vladimirem Sanguinatim. Meg wprawdzie była przedstawicielką wyjątkowej ludzkiej rasy, jednak najwyraźniej jej mózg nie budził się tak szybko. Ale przecież spał z nią przez większość nocy i wiedział, że z reguły nie myślała aż tak wolno. Może poranne ćwierkanie wróbli wystarczyło, żeby obudzić ciało, ale umysł potrzebował mechanicznego budzika? A może po prostu na tym polegała różnica między ludzkimi samcami i samicami? Będzie musiał spytać o to Karla Kowalskiego, męża Ruthie Stuart i jednego z policjantów wyznaczonych do współpracy z Dziedzińcem.

Ruszył z miejsca, ciągnąc za sobą Meg, aż wreszcie zaczęła iść z własnej woli.

– Nie chodzi o ludzką powłokę. – Uderzył się w pierś. A potem, ponieważ miał do czynienia z Meg, z którą zgłębiał różne aspekty życia ludzi, powiedział więcej, niż powiedziałby jakiemukolwiek innemu człowiekowi: – No dobrze, pod pewnymi względami chodzi o powłokę. Namid uczyniła z tubylców ziemi swoich najsilniejszych drapieżników. Cały czas jesteśmy najsilniejsi, ponieważ uczymy się od innych drapieżników, którzy żyją na naszym świecie. Przybieramy ich postać, poznajemy ich, obserwujemy, jak polują i jak żyją. Chłoniemy część ich natury dzięki samemu życiu w tej postaci. Ale nie chłoniemy wszystkiego. Zawsze będziemy przede wszystkim tubylcami ziemi. Ponieważ jednak zwierzęca postać to część tego, co jest przekazywane naszym młodym, Wilk terra indigena nie jest już tym samym, co Niedźwiedź, Jastrząb czy Wrona terra indigena. Te postacie istnieją od bardzo dawna – a postacie, takie jak Rekinia Straż, nawet jeszcze dłużej.

Przez dłuższą chwilę szli w ciszy.

– Boisz się, że staniesz się zbyt ludzki? – spytała nagle Meg.

– Tak.

– Z pewnością tak się nie stanie – odparła energicznie, ściskając jego palce. – Jesteś Wilkiem, nawet wtedy, gdy na niego nie wyglądasz. Sam tak mówiłeś. Ani ludzki wygląd, ani prowadzenie księgarni tego nie zmienią.

Simon zaczął się zastanawiać, co kryło się pod jej słowami. Nie chciała, żeby był bardziej ludzki. Pragnęła, żeby pozostał Wilkiem. Ufała Wilkowi bardziej, niż zaufałaby ludzkiemu samcowi.

Nagle poczuł się lżejszy. Dla terra indigena, którzy musieli spędzać mnóstwo czasu w towarzystwie ludzi, praca na Dziedzińcu była szczególnie niebezpieczna, ponieważ zawsze zachodziło ryzyko przyswojenia zbyt wielu ludzkich cech, wskutek czego Wilk mógł przestać pasować do przedstawicieli własnego gatunku. Bardzo go to martwiło, zwłaszcza że ostatnimi czasy zaczęły go łączyć z ludźmi głębsze relacje. Ale Meg nie pozwoli, żeby stał się zbyt ludzki, ponieważ potrzebuje, by miał naturę i serce Wilka.

Spojrzał na nią z ukosa, na jej szare oczy, delikatną skórę i zaróżowione policzki, na jej krótkie, gęste czarne włosy, przypominające szczenięcy puch. Była niska i szczupła, ale pod jej delikatną skórą odznaczały się mięśnie.

Jak bardzo ludzki będzie dla niej zbyt ludzki? Odsunął od siebie tę myśl. Miał dość zmartwień.

– Nie musisz się bać tego, co przejmiesz od naszych ludzkich przyjaciół – powiedziała cicho. – To dobrzy ludzie.

– Skąd wiesz?

– Znałam już złych. – Meg mimowolnie wróciła myślami do miejsca, w którym została wychowana, wyszkolona, oraz w którym cięto ją dla zysku.

Pokiwał głową.

– Musimy się zastanowić, co chcemy zachować, co damy radę robić sami, jeśli w pobliżu nie będzie ludzi.

Popatrzyła na niego ostro i spytała drżącym głosem:

– Czy ludzie odchodzą?

– Być może. – Nie wspomniał, że mieli wymrzeć. Meg była dostatecznie mądra, żeby się tego domyślić. Nie powiedział jej też, że Starsi nie podjęli jeszcze decyzji odnośnie ludzi zamieszkujących Thaisię tylko ze względu na Dziedziniec Lakeside.

– Czy mogę o tym porozmawiać z Ruth, Merri Lee i Theral?

– Meg, one są ludźmi. Będą chciały zachować wszystko.

– Ale przecież nie wiem o wszystkim, czego potrzebują ludzie. Przez dwadzieścia cztery lata mieszkałam w kompleksie, w celi, tak długo, aż byłam dostatecznie stara, by stać się sobą. Nie pamiętam, jak żyły dziewczyny przed rozpoczęciem szkolenia. Ty natomiast wiesz, czego potrzebuje Dziedziniec, ale to też na pewno nie jest wszystko.

– W umowach z ludźmi ustalono, że na Dziedzińcu będzie wszystko, co ludzie mają w mieście, więc jeśli czegoś tam nie ma Dziedzińcu, to znaczy, że ludzie tego nie potrzebują. – Oboje doskonale wiedzieli, że to bardzo kiepska wymówka. – Poza tym jeśli poinformujesz o tym swoje stado, to Ruthie i Merri Lee przekażą wszystko swoim mężom policjantom.

– Którzy są bardzo pomocni – odparowała Meg. Nie dało się temu zaprzeczyć. Karl Kowalski i Michael Debany bardzo się starali zrozumieć terra indigena i byli sympatycznymi samcami, chociaż ludzkimi. Lawrence MacDonald, kolejny policjant i kuzyn Theral, zginął niedawno, gdy grupa ludzi i Innych przyszła do hali targowej w Lakeside, żeby dać Wroniej Straży szansę na zakup błyskotek i niewielkich skarbów. Wycieczka zakończyła się atakiem ze strony członków ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko. Podczas walki ranni zostali niemal wszyscy poza Vladem, a MacDonald i Crystal Wronia Straż zginęli.

– Powinieneś spytać o zdanie również Steve’a Przewoźnika – rzekła.

– Meg…

– Ci Starsi chyba nie powiedzieli ci, że nie wolno ci pytać o zdanie ludzi, prawda?

Westchnął.

– Nie. Ale musimy ostrożnie wybrać tych, którzy zostaną o tym poinformowani. Członkowie LPiNW to nasi wrogowie. Poukrywali się w miastach w całej Thaisii, i to właśnie przez nich Starsi patrzą teraz wrogo na wszystkich ludzi na kontynencie, zamiast wyeliminować źródło zła w jednym mieście i odzyskać ziemie.

Oczywiście Simon opowiedział o stawce już trzem ludziom. Uważał, że kapitanowi Burke’owi i porucznikowi Montgomery’emu można było zaufać, nie znał jednak trzeciego mężczyzny obecnego na spotkaniu, podczas którego przekazał informację o sankcjach. Greg O’Sullivan pracował dla gubernatora Rejonu Północno-Wschodniego, możliwe więc, że istnieli wrogowie terra indigena, którzy planowali kolejne akcje, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Jeśli tak by się stało, nie po raz pierwszy ludzie zniknęliby z jakiejś części świata – a Simon podejrzewał, że nie po raz ostatni.

A ponieważ mogło to wszystkim bardzo zaszkodzić, należało skupić się na zadaniu i oszacować, ilu ludzi powinni zachować terra indigena.

– W porządku – powiedział po chwili. – Porozmawiaj ze swoim stadem samic. Ale musisz zaznaczyć, że to bardzo ważna informacja.

– Dobrze. – Nagle Meg zatrzymała się gwałtownie i powiedziała cicho: – Królik…

Królik? Poczuł, jak do ust napływa mu ślina. Ale w ludzkiej postaci nie miał szans na złapanie żadnego królika. Rozejrzał się. Czuł go, ale nie widział. W końcu zrozumiał, że Meg wpatruje się w brązowy wałeczek w trawie, znajdujący się długi sus od nich. Równie dobrze mogła to być skała albo wystający kawałek korzenia – te jednak nie miały uszu.

Westchnął, zawiedziony. Taki piękny króliczek, w sam raz na jeden kęs. Meg zaczęła się cofać, pociągając go za sobą.

– Uroczy, prawda? – szepnęła, kierując się z powrotem do Zielonego Kompleksu.

– Nie nazwiesz go uroczym, gdy zje wszystkie twoje brokuły.

– Nie zrobi tego, prawda?

– Brokuły są zielone, a on jest królikiem.

Naburmuszyła się i przyśpieszyła kroku.

– No cóż. I tak jest uroczy.

I pewnie zdąży dorosnąć, bo teraz i tak nikt się nim nie naje. Simon nie powiedział tego na głos, gdyż podejrzewał, że Meg i tak wolała nazywać króliczka uroczym zamiast chrupiącym.

Rozdział 2

Wtorek, 5 czerwca

Meg patrzyła na dziewczyny zebrane w sortowni – Ruth Stuart, Merri Lee i Theral MacDonald – a one wpatrywały się w nią.

– Już o tym słyszałyście.

Muffinki, kupione przez Meg w Czymś na Ząb, leżały na stole nietknięte.

– Nie – odrzekła Ruth. – Ale Karl udał się do domu kapitana Burke’a na specjalne potajemne spotkanie. Tak przynajmniej udało mi się wywnioskować z tego, czego nie mógł mi powiedzieć. Uważa, że kapitan Burke i porucznik Montgomery wiedzą na temat sankcji więcej, niż podano do publicznej wiadomości. Jeśli im o tym powiedziano…

– Michael też został wezwany na to spotkanie. – Merri Lee odetchnęła głęboko i powoli wypuściła powietrze. – Meg, nie możemy brać odpowiedzialności za tak poważną sprawę. Jak moglibyśmy podjąć decyzję odnośnie do tego, ilu ludzi zatrzymają terra indigena?

– To nie my mamy podjąć tę decyzję – odparła Meg. – Po prostu zapewniamy informacje, porządkujemy je, tak żeby… – Przycisnęła dłonie do blatu stołu, próbując zignorować bolesne kłucie, jakby setki igieł wbijały się najpierw w jej ręce, a potem w cały tułów.

Trzy dziewczyny od razu zwróciły na to uwagę.

– Meg? – Merri Lee w lot pojęła, co się dzieje. Jej głos stał się ostry.

Meg starała się nie zwracać uwagi na ból, nie myśleć o tym, że euforia, która następowała po nacięciu i wygłoszeniu przepowiedni, zapewniłaby jej takie cudowne odczucia. Cięła się w zeszłym tygodniu, nie chciała zbyt szybko tego powtarzać. Nie wiedziała, czy to prawda, że cassandra sangue może przeżyć tylko tysiąc cięć, a kolejne ją zabije lub doprowadzi do szaleństwa, jednak miała świadomość, że jeśli chce pożyć jeszcze chociaż dziesięć lat, musi rozłożyć cięcia w czasie.

– Opowiedz mi o dzisiejszym poranku – poprosiła Merri Lee. – Co robiłaś? Meg!

Ruth i Theral pośpieszyły na tyły biura i przymknęły za sobą drzwi – ale tak, żeby wszystko słyszeć.

– Wróble zaczęły świergotać, Simon się przebudził i kazał mi wstać, bo chciał iść na spacer. Posraniec jeden.

Merri Lee parsknęła śmiechem.

– To nie było zbyt miłe.

– Przecież on tego nie słyszał. – Poza tym nie miała zamiaru używać tego określenia w towarzystwie szczeniąt, a zwłaszcza Sama, siostrzeńca Simona. Nauczyła się tego słowa od ludzkiego chłopca, Roberta Denby’ego, i była pewna, że spodobałoby się młodym samcom wszystkich gatunków – a ona wreszcie zostałaby ugryziona przez któregoś z dorosłych Wilków, któremu to wyzwisko nie przypadłoby do gustu. W tygodniu Sam nie mieszkał już z Simonem. Tęskniła za nim, ale być może to lepiej, że spędzał więcej czasu na zabawie z innymi Wilkami w kompleksie Wilczej Straży niż na dokazywaniu z ludzkimi dziećmi. – Widzieliśmy młodego królika – podjęła. – Był uroczy. Simon powiedział, że króliki jedzą brokuły…

– Być może – przerwała jej Merri Lee. – Jak się czujesz?

Meg potarła najpierw jedną, potem drugą rękę.

– Już lepiej. – Kłucie prawie minęło.

Wróciły Ruth i Theral.

– Nie musicie tego robić – zwróciła się do nich. – Simon prosił o pomoc mnie, nie was.

– Oczywiście, że ci pomożemy – odparła Merri Lee. – Musimy się zająć dwiema kwestiami: ile z tego, co nazywamy ludzką naturą, Inni chcą zachować dla siebie – a tego żadna z nas nie może wiedzieć – oraz ile z tego, z czego korzystają ludzie, Inni chcą lub muszą zachować dla ludzkiej populacji w Thaisii.

– Jeśli chodzi o wyroby, powinnyśmy zacząć od nas samych i stopniowo poszerzać zakres – zaproponowała Ruth. – Zróbmy listy przedmiotów i dóbr konsumpcyjnych, które posiadamy. I tego, bez czego nie wyobrażamy sobie życia, na przykład instalacja wodno-kanalizacyjna czy ogrzewanie zimą.

– Możemy wydrzeć część biznesową z jakiejś książki telefonicznej – dodała Theral. – Przecież te firmy nie mogłyby istnieć, gdyby nie było zapotrzebowania na ich produkty czy usługi.

– Mieszkańcy komuny Proste Życie nie korzystają z wielu przedmiotów, które są przydatne innym ludziom. – Meg zaczęła drapać się po prawej ręce, ale po chwili udało się jej opanować.

– Wiedza na temat tego, czego używają, może się okazać użyteczna – stwierdziła Merri Lee. – Jutro porównamy nasze listy. Elementy, które znajdą się na wszystkich, trafią na główną listę Tego, Co Chcemy Zachować – dodała Ruth.

– Jak bardzo szczegółowe mają być te listy? – spytała Theral.

Meg zamknęła oczy i wyobraziła sobie kartkę z napisem „Narzędzia”, a następnie ujrzała spis narzędzi: młotek, śrubokręt, piła, obcęgi.

Otworzyła oczy, przekonana, że zna już odpowiedź.

– To mają być ogólne kategorie. Nie wiem, ile czasu Simon będzie miał na zebranie informacji przed podjęciem decyzji, dlatego zacznijmy od ogółów. Po prostu „narzędzia” zamiast konkretnych narzędzi; „książki” zamiast tytułów czy nazwisk autorów.

– Dzisiaj wszyscy pracujemy po drugiej stronie ulicy – zauważyła Ruth. – W zeszły piątek wyprowadziła się pani Tremaine, więc Eve Denby chce dokładnie wysprzątać parter i piętro. Powiedziała, żebyśmy najpierw pomalowali mieszkanie na górze, bo Karl śpi teraz z Michaelem, a ja śpię na podłodze w służbowym mieszkaniu Merri Lee.

Meg już miała spytać, dlaczego Karl i Ruth nie mieszkają ze swoimi rodzinami, jednak w porę przypomniała sobie, że najbliżsi byli na nich wściekli o sympatię dla Wilków – to potwarz dla osób, chcących współpracować z terra indigena.

– Nie wspomnimy o tym Eve – rzekła Ruth. – Chyba że otrzymamy na to pozwolenie.

– Ale wszystko będzie w porządku? – Merri Lee przechyliła się na bok, żeby wyjrzeć na recepcję, a potem szepnęła: – Właśnie otworzyły się drzwi wejściowe, ale nie mogę dojrzeć…

Jeden z Wilków stanął na tylnych łapach i walnął przednimi w ladę.

– Arreoouu?

– Dzień dobry, Nathanie – odezwały się chórem.

Przybył Wilk stróżujący, zatem należało zabrać się do pracy.

Dziewczyny zawinęły babeczki w papierowe ręczniki, zapewniły Meg, że spotkają się wieczorem na zajęciach Spokojnego Umysłu, i wyszły z biura tylnymi drzwiami.

Meg podeszła do lady. Nathan, jeden z największych Wilków w Lakeside, należał do stróżów Dziedzińca. Był z Simonem, gdy ich grupa została zaatakowana na targu. Kilka głębszych ran Innego wciąż pokrywały strupy.

– Chciałyśmy trochę pogadać przed pracą – rzekła Meg. Popatrzył na nią pytająco. – O sprawach, które nie powinny cię obchodzić. – Cały czas się w nią wpatrywał. – O babskich sprawach.

Odepchnął się od lady i poczłapał do wilczego legowiska, znajdującego się pod jednym z wielkich frontowych okien.

Meg westchnęła i poszła do sortowni zjeść babeczkę. Wystarczyło wspomnieć Wilkowi o „babskich sprawach”, żeby natychmiast się oddalił – oczywiście, nie można było korzystać z tego wybiegu zbyt często, bo tracił swoją skuteczność, ale w pewnych sytuacjach sprawdzał się idealnie. Wilki żywiły przekonanie, że babskie sprawy są jak jeżozwierze – skutki szturchnięcia ich nosem okazywały się nader bolesne.

Doszła do wniosku, że ma niewiele czasu, zanim Nathan ponownie spróbuje się dowiedzieć, co się dzieje, wyjęła więc z szuflady kartkę w linie i długopis.

Ilu ludzi chcieli zachować terra indigena?

Listy z pewnością się przydadzą. Zastanawiała się jednak, czy Merri Lee słusznie sądziła, że sprawa ta miała więcej wspólnego z sercem i rozumem. Jeśli tak, Meg pozostało żywić nadzieję, że listy pomogą Starszym dostrzec prawdziwą odpowiedź.

Porucznik Crispin James Montgomery zapłacił taksówkarzowi, a potem odwrócił się, by zlustrować dwurodzinny dom, należący do kapitana Douglasa Burke’a. Budynek nie wyróżniał się spośród pozostałych, przy których można było zobaczyć ładnie przystrzyżone trawniki i inne dowody na to, co matka porucznika nazywała dbaniem o porządek – a w ustach Twyly Montgomery był to komplement.

W ciągu sześciu miesięcy przebywania w Lakeside nie zdążył jeszcze odwiedzić domu swojego kapitana. Na podstawie tego, co wiedział, wnioskował, że Burke nie był osobą rozrywkową – a jeśli już oddawał się jakimś rozrywkom, miały one miejsce w przestrzeni publicznej. Nie chodziło również o spotkanie towarzyskie, ponieważ Burke zorganizował je przed zmianą na komisariacie przy Orzechowej, żeby omówić sprawy, których nie chciał poruszać w miejscu pracy.

W momencie gdy porucznik zadzwonił do drzwi, na podjazd wjechał samochód. Wysiedli z niego posterunkowi Karl Kowalski i Michael Debany i szybko dołączyli do Monty’ego. Drzwi się otworzyły.

– Poruczniku. – Kowalski skinął do niego głową, a następnie spojrzał na stojącego w drzwiach mężczyznę. – Kapitanie.

Douglas Burke był wielkim facetem o imponującej posturze i niebieskich oczach, patrzących surowo, ale i życzliwie. Miał zawsze porządnie wyprasowane ubrania, a ciemne włosy poniżej łysego czubka głowy były schludnie przystrzyżone. Monty nigdy nie widział go poza pracą, nie potrafił zatem wyobrazić sobie tego mężczyzny w stroju innym niż garnitur, na przykład w dżinsach i podniszczonym swetrze, koszącego trawnik czy kopiącego rabaty. Tak naprawdę Monty nie widział go jeszcze nawet ubranego tak jak teraz – bez marynarki i z podwiniętymi rękawami koszuli.

– Wejdźcie, panowie. – Burke odsunął się, by zrobić przejście. – Siedzimy w jadalni. Częstujcie się kawą i ciastkami.

Idąc za gospodarzem, Monty rozejrzał się po salonie. Widać było, że mieszka tu mężczyzna – pokój sprawiał wrażenie wygodnego, ale minimalistycznego. Porucznik nie zdziwiłby się, gdyby owe nieliczne meble były bardzo drogie – może nawet zabytkowe.

Nie widział żadnego pokoju dla dzieci ani też śladów ich obecności. Monty szukał ich intuicyjnie, ponieważ od zeszłego miesiąca w Lakeside zamieszkała z nim jego siedmioletnia córka, Lizzy. Wyjawiono wszystkie tajemnice, przywiezione przez Lizzy do Tolandu, dziewczynce nie groziło już niebezpieczeństwo ze strony zabójcy jej matki. Jednak Monty wciąż się uczył, w jaki sposób łączyć samotne rodzicielstwo z pracą w policji. Jak na razie nowa administrator nieruchomości na Dziedzińcu Lakeside, Eve Denby, zgodziła się zaopiekować Lizzy.

Monty wszedł do jadalni i zawahał się, dojrzawszy Louisa Gresha i Pete’a Denby’ego. Siedzieli przy stole i właśnie nakładali sobie na talerze ciastka i świeże truskawki. Nie był zaskoczony ich obecnością, bądź co bądź należeli do grona zaufanych ludzi Burke’a.

Ktoś spuścił wodę w toalecie, zakręcił kurek i dołączył do reszty. Z kolei obecność tego mężczyzny wprawiła Monty’ego w niemałe zdumienie. Był niższy, szczuplejszy i młodszy od Burke’a, miał gęste, lekko kręcone brązowe włosy – a jego przyjazne i zarazem surowe spojrzenie świadczyło o tym, że należał do rodziny.

– Panowie, to jest Shamus David Burke, mój krewny, który przyjechał z Brytanii. – Gospodarz dokonał prezentacji. – Pracuje tam w organach ścigania, pomyślałem więc, że może nam pomóc. Shady, to porucznik Crispin James Montgomery i jego ludzie, Karl Kowalski i Michael Debany. To głównie oni zajmują się Dziedzińcem w Lakeside. Facet, który tak podejrzliwie przygląda się ciastkom, to Louis Gresh, dowódca oddziału saperów. Dowódco, ciastka są świeżutkie. Częstuj się bez obaw.

– Jeśli nie sprawdzasz jedzenia pod kątem niespodzianek, to znaczy, że nigdy nie miałeś dzieci – odrzekł Louis. Wgryzł się w ciastko i zaczął je dokładnie przeżuwać.

– Drugi facet, wpatrujący się w to, co ma na talerzu – podjął Burke – to Pete Denby, prawnik, który niedawno przeniósł się tu z Regionu Środkowo-Zachodniego.

– Który również ma dzieci – odparł Pete z uśmiechem.

– Jedynym człowiekiem niezwiązanym z wymiarem sprawiedliwości jest doktor Dominic Lorenzo, pracujący dla gubernatora i pomagający cassandra sangue w tej części Rejonu Północno-Wschodniego. – Burke poczekał, aż wszyscy usiądą. Po chwili splótł dłonie i oparł je o blat stołu. – Porucznik Montgomery zna już stawkę. Zanim zaczniemy, musicie zrozumieć, że pod żadnym pozorem nie wolno wam ujawnić tego, czego się tutaj dowiecie. Nikomu. Ani przyjaciołom, ani rodzinie, ani znajomym. Kto nie wyraża na to zgody, niech wyjdzie od razu, bo…

– Bo inaczej w niebezpieczeństwie znajdą się wszyscy mieszkańcy Lakeside – dokończył poirytowany Lorenzo. – Kiedyś już tak było.

– Tak naprawdę to w niebezpieczeństwie znajdzie się każdy człowiek w Thaisii. – Łagodny ton głosu Burke’a kontrastował z jego dzikim spojrzeniem.

Zapadła cisza. A potem rozległy się słowa Shady’ego, wypowiedziane takim samym spokojnym tonem:

– Douglasie, czy my rozmawiamy o zagładzie?

Burke przytaknął.

Lorenzo przełknął głośno ślinę.

Pete odsunął talerz z ciastkami.

Louis wypuścił powietrze.

– Na bogów na górze i na dole, mówimy o bombie. Jakie są szanse, że stracimy nad tym kontrolę?

– Mniej więcej pięćdziesiąt na pięćdziesiąt – odparł Burke. – Może mniej.

Monty popatrzył na swoich ludzi.

– Nie wyglądacie na zaskoczonych.

– Nie – przyznał Kowalski. – Zauważyliśmy…

Burke uniósł dłoń.

– Zanim do tego przejdziemy, musimy upewnić się, że wszyscy chcą zostać. – Popatrzył na Lorenzo.

Doktor zastanawiał się przez chwilę, a następnie odsunął krzesło i wstał od stołu.

– Znam zbyt wiele tajemnic. To, co wiecie, musi pozostać w ścisłym kręgu osób, a ja nie mam już pewności, czy jeśli ktoś mnie pyta o Dziedziniec w Lakeside czy o wieszczki krwi, to pyta z ciekawości, w związku ze sprawami zawodowymi, czy dlatego, że jest członkiem ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko i próbuje wyciągnąć ode mnie informacje, które można by wykorzystać przeciwko Innym. Podczas wykonywania zadań dla jednostki specjalnej zawsze podróżuję samotnie. Zorganizowanie na mnie zasadzki i … przesłuchanie mnie byłoby niezmiernie proste.

Monty zapragnął, żeby ktoś zaczął żartować, żeby powiedział, że Lorenzo wszędzie widzi spisek godny scenariusza thrillera. Jednak nikt nie stroił sobie żartów – głównie dlatego że po tym, jak Pete Denby pomógł Burke’owi odkryć informacje na temat mężczyzny zwanego Kontrolerem i razem ze swą rodziną uciekał samochodem do Lakeside, został zepchnięty z drogi, prawdopodobnie przez członków ruchu LPiNW.

– Rozumiem. – Burke się zawahał. – Poproś Simona Wilczą Straż o możliwość przejścia przez dzikie tereny. Powinien wiedzieć, co to oznacza. Zaznaczone na mapie trasy to drogi, którymi mogą przemieszczać się ludzie. Istnieją jednak też nieoznaczone ścieżki, prowadzące do miejsc, w których ludzie nie powinni się pojawiać. Jeśli nabierzesz podejrzeń, że ktoś cię śledzi, skręć w którąś z nich, otwórz okno i zacznij krzyczeć, trąbić i zwracać na siebie uwagę terra indigena w każdy możliwy sposób, tak by ludzie nie zdążyli cię dopaść. Wówczas będziesz miał o wiele większą szansę na przeżycie spotkania z Innymi niż z ludźmi.

Lorenzo pokiwał głową.

– Powodzenia. – Ruszył w kierunku drzwi, ale po chwili przystanął. – Jeśli którykolwiek z was będzie potrzebował dyskretnej pomocy lekarskiej, otrzyma ją u mnie bez zbędnych pytań.

– Dziękujemy – odparł Burke.

Poczekali, aż Lorenzo odjedzie z podjazdu pod drugą częścią domu, wtedy gospodarz zapytał:

– Ktoś jeszcze chce wyjść? – Pozostali pokręcili głowami. – W takim razie zacznijmy od spraw lokalnych i skończmy na końcu znanego nam świata. Poruczniku? Masz nam coś do zaraportowania?

Aby zyskać trochę czasu do namysłu, Monty zaczął nalewać sobie kawy, chociaż wcale nie miał na nią ochoty.

– Dwurodzinny dom na Wroniej Alei został przejęty przez Dziedziniec. Transakcja przebiegła pomyślnie, poprzedni właściciel dostał pieniądze, rodzina Denbych wkrótce się tam wprowadzi. Tak samo jak Karl i Ruthie.

Pete pokiwał głową.

– Wczoraj właściciel budynków po obu stronach domu zaakceptował ofertę Dziedzińca. Ponieważ Stowarzyszenie Przedsiębiorców planuje zapłacić gotówką, podejrzewam, że szybko uwiniemy się z papierologią i pod koniec miesiąca będziemy mogli zająć budynki. Poruczniku, mieszkania mają po dwie sypialnie. Może więc Lizzy będzie mogła zamieszkać tutaj na stałe.

Monty zaczął się zastanawiać, czy przyjąłby któreś z mieszkań, gdyby Simon Wilcza Straż złożył mu taką propozycję. Miał dużo powodów, by ją zaakceptować – ale było też kilka przyczyn, dla których wolałby trzymać się z dala od Innych. Jeśli zamieszkałby naprzeciwko Dziedzińca, a jego sąsiadami byliby Kowalski, Denby – i prawdopodobnie Debany – to praktycznie mieszkałby w pracy.

Ale byliby dobrymi sąsiadami, pomyślał. A bezpośrednie sąsiedztwo policji pozwalałoby na uniknięcie kłopotów. Jednak nikt z nas nie zastanawia się, do której szkoły w przyszłym roku pójdą dzieci – przy założeniu, że będą na tyle bezpieczne, by pójść do szkoły publicznej, a może nawet prywatnej, prowadzonej przez ludzi. Bądź co bądź, ten, kto zamieszka w budynku należącym do Innych, zostanie uznany za miłośnika Wilków, a przecież każdy, kto w jakikolwiek sposób współpracuje z terra indigena, spotyka się z uprzedzeniami. On i Lizzy potrzebowali innego miejsca do życia. Przed podjęciem decyzji będzie musiał dokładnie rozważyć wszelkie za i przeciw. Ale to później.

– Co dalej? – spytał Burke.

– Pierwsi goście Dziedzińca przyjadą w przyszłym tygodniu – rzekł Kowalski. – Wilki z gór Addirondak. Nie wspomniano o tym, że w tym samym czasie przybędą inne gatunki terra indigena. Michael i ja odnosimy wrażenie, że mamy być widoczni w sklepach i na rynku, przynajmniej przez jakąś część każdego dnia.

– Przybywają, żeby komunikować się z ludźmi – dodał Monty. – To naturalne, że Wilcza Straż będzie chciał mieć was pod ręką.

– Czy mogą w tym uczestniczyć tylko konkretne osoby? – spytał Shady. – Jeszcze nigdy nie widziałem Dziedzińca ani nie rozmawiałem spontanicznie z żadnym terra indigena. Chciałbym wykorzystać tę okazję. Transakcjom, które przeprowadzałem z kilkoma Innymi, gdy… transportowano… cassandra sangue do Brytanii, towarzyszyła napięta atmosfera. Wszyscy ludzie, biorący udział w akcji, byli zdenerwowani. Pomijając tych mieszkających wzdłuż granicy lub na wybrzeżu, większość mieszkańców Brytanii nigdy nie miała kontaktu z Innymi. Biorąc pod uwagę to, co dzieje się teraz na świecie, chciałbym mieć z nimi jakieś doświadczenia, niekoniecznie zebrane podczas walki na śmierć i życie.

Monty zauważył wzrok Burke’a i stwierdził:

– Poproszę Simona Wilczą Straż, żeby pozwolił nam przyprowadzić ludzi z zewnątrz.

– Czy mamy jakieś obawy związane z mieszkańcami Wielkiej Wyspy lub informacje na temat Osiedla Nadrzecznego? – spytał Burke.

– Nie – odrzekł Monty.

Shady, jako jedyny przy stole, nie wiedział o pominięciu Wodospadu Talulah, miasta, które nie znajdowało się już pod kontrolą ludzi po tym, jak w wyniku wybuchu bomby życie straciło kilka Wron, a Sanguinati został zabity podczas polowania na ludzi, mającego na celu wyłapanie organizatorów zamachu.

– Skoro już Shady o tym wspomniał, porozmawiajmy o najważniejszym wydarzeniu – powiedział cicho Burke.

– O zagładzie. – Pete spojrzał na niego ponuro. – Inni naprawdę rozpatrują taką możliwość?

– Ze względu na ostatnie problemy tubylcy ziemi z dziczy rozważają zagładę, dzięki której mogłyby się zakończyć problemy w Thaisii, a jednocześnie istoty, które były tu jeszcze przed naszymi przodkami, miałyby się poczuć zagrożone.

– Ale przecież próbowaliśmy pomóc – zaprotestował Louis. – Monty i jego ludzie codziennie ryzykowali i kontaktowali się z Innymi na Dziedzińcu. Na bogów, podczas ataku na targu zginął jeden z naszych! Czy to się w ogóle nie liczy?

– Owszem – odrzekł Monty. – Czas, który spędzamy na Dziedzińcu, nasza pomoc… To dzięki nam ludzie w Thaisii nie znikną z tego kontynentu.

– Przynajmniej na razie – dorzucił Burke. – Dziedziniec, kilku policjantów i cywili muszą równoważyć każdą głupotę, jaka przyjdzie do głowy LPiNW. Ustalmy też, kto zniknie, jak to określił porucznik. Moim zdaniem oszczędzone zostaną wioski Intuitów. Oraz farmerzy i rzemieślnicy z Prostego Życia, którzy starają się trzymać z dala od mieszkańców miast kontrolowanych przez ludzi i jednocześnie są ostrożni w interesach z terra indigena. Myślę też, że Inni będą potrzebować niektórych ludzi – chociażby do wykonywania konkretnych prac i wytwarzania produktów.

– Czyli zniknie reszta z nas – stwierdził Pete.

– Czyli zniknie reszta z nas – zgodził się Burke.

– Wybaczcie, ale macie przesrane – odezwał się nagle Shady. Nalał śmietanki do filiżanki, a potem dolał kawy z dzbanka, stojącego na grubej tekstylnej podkładce. – Powinniście zacząć gromadzić zapasy i myśleć o tym, jak przetrwać.

– Czy to pewne? – spytał Burke. – Czy Celtycko-Romańska Wspólnota Narodów idzie na wojnę?

– Tak. I to nie ze swoimi przedstawicielami, na co, szczerze mówiąc, mieli nadzieję mieszkańcy Brytanii. Przez jakiś czas gromadzili zapasy i broń, teraz jednak wszystko stało się jasne, poszczególne oddziały są rozlokowywane wokół Morza Śródziemnego. Prawda jest taka, że nie mają dostatecznie dużo ziemi, żeby zapewnić żywność wszystkim mieszkańcom. Tak to wygląda. Zastanawiam się więc nad następującą kwestią: czy Cel-Romania spróbuje podbić kontrolowaną przez ludzi część Brytanii – jesteśmy położeni najbliżej nich – czy spróbuje zająć któryś z dzikich terenów, zakładając, że ma dostatecznie dużo broni, by wyeliminować panujących tam zmiennokształtnych.

– Zmiennokształtni nie będą jedynymi żyjącymi tam tubylcami ziemi – stwierdził Monty.

Shady przytaknął.

– Wiem. Większość mieszkańców Brytanii nie miała z nimi do czynienia, ale wyciągamy wnioski z historii naszych terenów i wiemy, dlaczego tak mało ludzi mija niską kamienną ścianę biegnącą przez szerokość wyspy i oddzielającą podarowaną nam część Dzikiej Brytanii. Tak samo, jak wiemy, że historie opowiadane przez kupców, którzy odważyli się przejść na drugą stronę ściany i wrócili żywi, nie są zmyślone.

– Dlaczego Cel-Romania uparła się akurat na tę stronę Atlantyku? – spytał Kowalski. – Z pewnością nie uda im się przetransportować armii przez ocean.

– Racja – stwierdził Shady. – Obserwowane są nawet łodzie rybackie. Nigdy nie dopuszczono by do tego, żeby do brzegu dobiły okręty z oddziałami.

– Przecież z Thaisii udało się wywieźć jedzenie – rzekł Burke. – Więc uda się również przemycić do niej wojsko. Przy odpowiedniej zapłacie kapitanowie z pewnością spróbują niepostrzeżenie przepłynąć obok wszystkich, którzy obserwują wody.

– To nie rozwiązuje problemu zagłady – zauważył Monty.

– Poruczniku, nie możemy nic z tym zrobić – rzekł łagodnie Burke. – Po prostu cały czas mamy otwarte kanały komunikacji. Pomagamy zawsze, gdy tylko możemy. I mamy nadzieję, że uda nam się zniweczyć wszelkie głupie plany innych ludzi. – Rozejrzał się po twarzach osób siedzących przy stole. – Coś jeszcze?

Michael Debany zaczął się wiercić na krześle.

– Kapitanie, powiedział pan, że to, o czym rozmawiamy, nie może wyjść poza ten pokój. Czy to oznacza również, że mamy nie mówić o niczym dziewczynom? Dzisiaj rano – spojrzał na Kowalskiego – miały spotkanie. Więc niewykluczone, że już o tym wiedzą.

– Nie wydaje mi się, by Wilcza Straż powiedział pannie Corbyn o planach tubylców ziemi – stwierdził Monty. – Być może jednak zdradził jej coś, czego nie zdradził nam.

– Panowie, musimy się tego dowiedzieć – rzekł Burke. – Na razie wykluczamy dziewczęta. W przyszłym tygodniu na Dziedzińcu będą goście, nie ma potrzeby, żeby zamartwiały się każdym słowem czy gestem i obawiały, że coś może przeważyć szalę przeciwko nam.

– Czyli to będą standardowe interesy – odrzekł Louis.

– Tak. – Burke wstał od stołu. – Jeśli to wszystko…

Monty pojechał na komisariat razem z Louisem, dzięki czemu Kowalski i Debany mogli porozmawiać sam na sam w drodze na Dziedziniec, gdzie Debany miał przez kilka godzin pomagać Eve Denby i dziewczynom.

– Rozmawiałeś już z Debanym o nowym partnerze? – spytał Louis.

– Jeszcze nie – odparł Monty. – Nikt nie chciał być czwartym w ekipie, nawet po uwzględnieniu dodatku za pracę w niebezpiecznych warunkach.

– No coż, nie chodzi tylko o użeranie się z ludźmi, którzy zaczynają sprawiać problemy, prawda? Od członków zespołu oczekuje się, że będą nawiązywać kontakty i spędzać czas na Dziedzińcu również po pracy. A to daje do myślenia nawet policjantom, którzy bez wahania poszliby za tobą w ogień.

– Boją się, że zostaną napiętnowani jako miłośnicy Wilków.

– Nie chodzi tylko o napiętnowanie. Nie chodzi tylko o codzienne komunikowanie się z Innymi. Kilka dni temu moja żona wraz z sąsiadką – kobietą, z którą przyjaźniła się od lat – wybrały się na zakupy. Żeby zaoszczędzić na benzynie, pojechały jednym samochodem, należącym do sąsiadki. Zaparkowały przy sklepach. Na dwóch sąsiednich ulicach znajdowały się dwa sklepy mięsne. W oknie jednego wisiał symbol LPiNW, właściciel drugiego nie popierał tego ruchu. Przyjaciółka żony poszła do rzeźnika z symbolem stowarzyszenia w witrynie – żeby zostać obsłużonym w takim miejscu, należy wylegitymować się kartą członkowską. Żona poszła do drugiego sklepu, bo zgodnie ustaliliśmy, że nie chcemy mieć nic wspólnego z tą organizacją.

– I co się stało? – spytał Monty.

– Przyjaciółka nie odezwała się ani słowem, ale gdy moja żona kupiła już wszystko i wróciła na parking, nie znalazła samochodu. Jej przyjaciółka po prostu ją zostawiła i od tej pory z nią nie rozmawia. Na bogów, pilnowały wzajemnie swoich dzieci, niedługo miały spędzić razem wieczór, iść na kolację i do kina. A teraz…

– Stały się wrogami.

– Tak. Mam tylko nadzieję, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, po naszej stronie opowie się dostatecznie dużo osób.

Rozdział 3

Środa, 6 czerwca

Tuż przed świtem milczący mężczyźni, którzy zajęli miejsca w kabinach i na pakach trzech pick-upów, pojechali na południe piaszczystą drogą, prowadzącą do Złotej Prerii. Doskonale znali tę trasę, jednak tego dnia byli jednocześnie przerażeni i pełni euforii. Oto wreszcie oni i dziesiątki innych mężczyzn z miast na Środkowym i Północnym Zachodzie przeprowadzą pierwszy atak i uwolnią ludzi od owłosionych i kłapiących kłami tyranów, którzy nie dopuszczają ich do niczego, co oferuje ta ziemia.

Gdy dotarli do rozdroża, zwolnili i powoli przejechali pomiędzy bydłem, które stanęło po obu stronach drogi. Po jednej stronie znajdowało się trzydzieści sztuk bydła z rancza ludzi, po drugiej – trzysta bizonów, pasących się na ziemi, należącej do terra indigena. Bizony tłoczyły się przy lizawce, wystawionej kilka dni wcześniej. Parę sztuk zostało odciętych od głównego stada i zaprowadzonych na ogrodzony teren rancza – była to niezbędna ofiara w tej niebezpiecznej, potajemnej wojnie.

Mężczyźni oficjalnie wystawili tę lizawkę i powiedzieli Wilkom terra indigena, które przybiegły, by sprawdzić, co ludzie robią na nie swojej ziemi, że to taki przyjazny gest. Teraz ci sami mężczyźni wysiedli z samochodów i zaczęli sprawdzać strzelby. Gdy już wszystko się zacznie, nie będzie miejsca na błędy.

– Kompania A, za mną! – powiedział dowódca. – Kompanie B i C… – Wskazał drugą stronę drogi. – Pamiętajcie, że to nieważne, czy zabijacie, czy ranicie. Po prostu powalcie na ziemię tyle sztuk, ile zdołacie. Zaczynamy, gdy gwizdnę.

Ci z kompanii A odeszli od drogi i po cichu podeszli do bydła. Pozostali mężczyźni zakradli się do bizonów na odległość strzału. Wszyscy podnieśli broń w oczekiwaniu na sygnał.

Sprowokować Wilki, zabijając zwierzęta, które stanowiły ich pokarm. To był pierwszy etap planu odzyskiwania ziemi. Ostatecznie im mniej bizonów, tym więcej miejsca dla bydła należącego do ludzi.

Sprowokować Wilki. Namieszać. I co najważniejsze – nie dać się złapać.

Dowódca gwizdnął. Mężczyźni otworzyli ogień. Strzelali tak długo, aż skończyły im się naboje. Potem uciekli do samochodów i odjechali, przyśpieszając na piaszczystej drodze, by dotrzeć do baraków czy domów, zanim ktokolwiek zauważy ich nieobecność.

Przeprowadzili pierwszy atak. Od tej chwili obowiązywała zasada: dyskrecja albo śmierć.

Thaisia mogłaby być spichlerzem całego świata. Zmarnuje się wiele tysięcy akrów ziemi, która przecież mogłaby zapewnić ludziom pożywienie. W każdym razie terra indigena muszą zostać zmuszeni do oddania części ziemi, którą tak egoistycznie trzymają, nie zważając na potrzeby innych gatunków tego świata. Jeśli Inni nie chcą zaprzątać sobie tym głowy, niech pozwolą, by zajęli się tym ludzie. Wykorzystajmy tę pustą ziemię, tak byśmy nie musieli patrzeć, jak nasze dzieci umierają z głodu!

– przemowa Mikołaja Strzępiela podczas zjazdu LPiNW w Toland.

W Thaisii nie ma zmarnowanej, pustej ziemi. Każde miejsce na tym świecie jest pełne mieszkańców, którzy potrzebują tego, co ziemia już im zapewnia. Nawet na pustyniach mieszkają stworzenia żywiące się tym, co uda im się tam znaleźć. Zamieszkałe są również najchłodniejsze i najodleglejsze tereny. Gdy pan Strzępiel opowiada o potrzebach innych gatunków, tak naprawdę ma na myśli tylko jeden gatunek – ludzki. Pana Strzępiela i jego zwolenników nie interesuje nic więcej, zatem terra indigena muszą zajmować się całą resztą.

– Elliot Wilcza Straż w odpowiedzi na przemowę Mikołaja Strzępiela.

Rozdział 4

Środa, 6 czerwca

Białe ściany, białe meble, biała odzież.

– Proszę, potrzebuję kolorów. Mogę je zobaczyć.

– Cs821, nie potrzebujesz kolorów. Potrzebujesz cięcia. Po nim poczujesz się lepiej.

– Proszę.

– Mała uparta zdzira, mająca obsesję na punkcie kolorów. Zalecamy jak najczęstsze nacinanie palców. Trzeba maksymalnie wykorzystać tę skórę, na wypadek gdybyśmy musieli amputować całe palce, żeby powstrzymać ją przed rysowaniem, które zmniejsza siłę przepowiedni.

To uczucie, gdy ostrze brzytwy rozcina skórę. A potem… Kolor. Ten odcień czerwieni, niepodobny do niczego innego, przynajmniej w jej oczach. Ogarnięta euforią, która nadeszła po cięciu – po tym, jak zaczęła mówić, patrzyła na białe ściany, na ciemne pasy, którymi przypięto ją do krzesła.

– Cs821, nie potrzebujesz kolorów. Potrzebujesz cięcia.

Białe ściany, biały sufit, białe meble, biała odzież. Część ściany, na którą patrzyła, nagle pociemniała i zaczęła przybierać konkretny kształt. Cztery łapy. Ogon. Wielki łeb z rogami. Inna część ściany zaczęła przybierać kształt kolejnego zwierzęcia. I kolejnego, aż na ścianie pojawiło się całe stado kształtów.

Potem pokazały się nad nimi kropki – w tym wyjątkowym i niepowtarzalnym odcieniu czerwieni. Kropki zaczęły się robić coraz większe, spływały i spływały po ścianie, zalewając stado krwawymi łzami.

Dysząc ciężko, z walącym sercem, Nadzieja wygramoliła się z łóżka i słaniając się na nogach, podeszła do zasłoniętego moskitierą okna. Głęboko wciągnęła rześkie, poranne powietrze i przycisnęła dłonie do drewnianego parapetu.

Nie mieszkała już w kompleksie. Nie miała białych ścian w pokoju. W domku Wilczej Straży na osiedlu terra indigena w Sweetwater ściany i podłogi były drewniane. Wszystko było drewniane i proste – poza toaletą i zlewem w niewielkiej łazience obok sypialni. Do ściany przypięto kilka rysunków, które wykonała, odkąd przeprowadziła się do Jacksona, Grace i reszty. Kilka z nich nawet oprawiono.

Na niektórych po prostu narysowała swoje stado, ziemię, wszystko, co znajdowało się na terytorium Sweetwater, po którym wolno jej było się poruszać.

– Nazywam się Nadzieja Wilcza Pieśń – szepnęła. – Nie jestem cs821. Już nie. I nigdy więcej nie będę.

Ale ten sen… Było coś więcej i to więcej pokryło jej skórę wyczuwalną warstwą. Musiała przenieść to na papier, pokazać Jacksonowi i Grace. Obraz zwierzęcia wyblakł już w jej pamięci na tyle, że nie dałaby rady opisać go słowami.

Zamknęła okiennice i po omacku podeszła do łóżka. Włączyła lampkę stojącą na stoliku nocnym.

Czekała.

Czasami Jackson i Grace nocowali na ganku z innymi Wilkami. Niekiedy jednak sypiali w głównym pokoju domu, z którego słyszeli, co robiła.

Nie rozległo się ani drapanie w jej drzwi, ani warczenie. Żadnego męskiego głosu, zachrypniętego po śnie, żadnych gardłowych dźwięków, które pozostały po części wilcze. Nikt nie spytał, co się stało.

Poruszając się tak cicho, jak tylko potrafiła, wzięła duży notes, kredki i pastele, które przyniósł jej Jackson. Zaczęła odwracać strony notesu, potem jednak zamarła i spojrzała na rysunek, który wykonała zeszłego wieczoru tuż przed snem. Nie wiedziała, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, ale ostatnią rzeczą, jaką dodała przed wyjściem z transu, w który czasami wpadała podczas rysowania, były słowa: „Dla Meg”.

Wyrwała kartkę z rysunkiem i położyła ją na biurku. Usiadła na łóżku, krzyżując nogi, i położyła przed sobą notes. Patchworkowa kołdra, której kształty i kolory z reguły były dla niej inspiracją, teraz ją rozpraszała. Nadzieja odsunęła ją na bok, po czym zdjęła prześcieradło – białe, ponieważ zdaniem Innych coś, co po zgaszeniu światła było niewidoczne, nie musiało być kolorowe – i położyła je na podłodze. Potem wzięła kredki i zaczęła rysować.

Kształty. Tak, pamiętała kształty. I niebo. I…

Zaczęła szukać wśród kredek i pasteli. Nic. Jak to się stało, że nie miała niezbędnego odcienia?

Skoczyła na równe nogi, otworzyła szufladę w biurku i wyjęła srebrną składaną brzytwę, którą cięto tylko ją, gdy mieszkała w kompleksie Kontrolera. Jacksonowi kazano zostawić brzytwę, na wypadek gdyby Nadzieja poczuła potrzebę wykonania cięcia – w takiej sytuacji użycie brzytwy było bezpieczniejsze niż ewentualne próby przecięcia delikatnej skóry czymś innym. Jackson i Grace kupili jej papier i kredki i pozwolili rysować. Bardzo się starała być grzeczna i się nie ciąć, ale…

– Potrzebuję tego – wymamrotała, całkowicie skupiając się na kształcie, który miała narysować. – Potrzebuję tego kształtu.

Gdy kolory zaczęły płynąć, odrzuciła brzytwę, zanurzyła palce w kolorze i wróciła do rysowania.

Zapach krwi wybudził Jacksona Wilczą Straż na chwilę przed tym, jak usłyszał krzyk. Zerwał się z miejsca i ruszył w kierunku sypialni Nadziei. Czuł za sobą oddech Grace, swojej małżonki. Wilki, które spały na ganku albo na ziemi wokół domu, też się obudziły i zaczęły wyć na alarm – albo próbowały uchronić młode przed potencjalnym niebezpieczeństwem.