Paszkwil Wyborczej - Leszek Zebrowski - ebook

Paszkwil Wyborczej ebook

Leszek Zebrowski

4,6

Opis

„Paszkwil Wyborczej” jest polemiką z artykułem zniesławiającym Powstanie Warszawskie który ukazał się w Gazecie Wyborczej. Artykuł ten opisywał, że: "AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta". Zaprezentowana książka jest już III wydaniem rewelacyjnej pozycji Leszka Żebrowskiego.

 

Gdyby Polska była normalnym krajem, gazeta o takiej reputacji zostałaby zbojkotowana i zmuszona do normalnych zachowań, lub też wypadłaby z rynku. Polska jednak nie jest (jeszcze) normalnym krajem. Straszliwe okupacje: niemiecka i sowiecka (a następnie „wewnątrz” komunistyczna) w latach 1939–1989 zrobiły swoje. Zostaliśmy pozbawieni prawie całkowicie własnych elit. W miejsce intelektualistów i naturalnych przywódców dostaliśmy narzuconych siłą zdrajców i kolaborantów, którzy uzurpatorsko zajęli ich miejsce... Ponadto zawsze opowiadających się po stronie naszych wrogów. Przez osiemnaście lat, które upłynęły od pierwszego wydania tej książki zostało wydanych niezwykle wiele publikacji i artykułów, zawierających odniesienia do paszkwilowych artykułów Adama Michnika i Michała Cichego. Są one jednak albo hagiograficzne, ich autorzy cynicznie identyfikują się z tamtymi treściami (że AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta), bądź też trwożliwie omijają sedno sprawy nie poddając ich należytej krytyce. Niektóre z nich przytoczyłem w tym wydaniu, bezwartościową resztę jednak pominąłem, jako że nie wnosiła ona absolutnie nic nowego.

W trakcie upływu tych lat zdążyło wyrosnąć nowe pokolenie – ludzi odważniejszych, mądrzejszych, bezkompromisowych, szukających prawdy i przede wszystkim normalnych, którzy są zdolni do samodzielnego myślenia, na których poglądy i osądy nie nakładają się gderliwe pohukiwania podstarzałych przez ten czas pseudoautorytetów. To przede wszystkim dla nich jest ta książka – o naszych prawdziwych Bohaterach, których ofiara nie może iść na marne.

Warszawa, lipiec 2013 r. Leszek Żebrowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
9
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gideo

Nie oderwiesz się od lektury

Otwiera oczy
40
sloxo

Nie oderwiesz się od lektury

Tak Polskę szkalują niestety
20
retyw

Nie oderwiesz się od lektury

Cała prawda o gazecie. Polecam lekturę. Przy okazji zobaczcie jak gazete nazywa Barbara Engelking, jest video na YouTbe. 😂
10

Popularność




Projekt i wykonanie okładki: Bogusław Kornaś

Korekta: Anna Bertowska, Małgorzata Magdalena Peterman

Redakcja techniczna: Anna Szarko

© Copyright by Capital s.c., Warszawa 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana jakimkolwiek sposobem – mechanicznie, elektronicznie, drogą fotokopii czy tp. – bez pisemnego zezwolenia wydawcy, z wyjątkiem recenzji i referatów, kiedy to osoba recenzująca lub referująca ma prawo przytaczać krótkie wyjątki z książki, z podaniem źródła pochodzenia.

ISBN: 978-83-64037-91-7

Wydanie drugie poprawione i uzupełnione

Capital s.c.

ul. Kwitnąca 5/6

01–926 Warszawa

Tel. 533 496 436

www.capitalbook.pl, [email protected]

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

PRZEDMOWA

Z Leszkiem Żebrowskim znamy się od lat, choć zawsze właściwie na odległość. Pierwszy raz usłyszałem o nim, a była to chyba połowa lat 90., kiedy mój śp. ojciec opowiadał mi, jak „lustruje” go pewien sympatyczny młody człowiek, łysy, w ciemnych okularach. Tata miał z Leszkiem, jeśli się nie mylę, kilka takich „lustracyjnych” spotkań i zawsze opowiadał o nich jako o bardzo sympatycznych. Bo owa „lustracja” była tak naprawdę weryfikacją uprawnień kombatanckich, którą Leszek realizował w ramach ustawy jako pracownik jednej z tych polskich instytucji, które mają potwornie długą nazwę – Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Kiedy później bywałem wielokrotnie w UdSKiOR, pana Leszka (bo na Ty przeszliśmy stosunkowo niedawno) już tam nie było. Wywalili go. I – szczególnie z perspektywy czasu – wcale im się nie dziwię, bo po co w urzędzie państwowym III RP, która jest nieodrodną córką PRL-u, taki „wewnętrzny wróg” – osoba jednoznacznie antykomunistyczna. A całkiem serio – brakuje tam jego kompetencji.

Od czasu owej „lustracji” taty zacząłem interesować się, kim jest ten sympatyczny, łysy, w okularach. Śledziłem publikacje, książki. I bez cienia przesady powiem, że Leszek Żebrowski był dla mnie zawsze wzorem – wzorem historycznej rzetelności i bezkompromisowości. Taka stara, przedwojenna szkoła badawcza, która nakazuje wszystko drobiazgowo sprawdzić, zweryfikować. A gdy już ponad wszelką wątpliwość badacz ów ustali fakty, nikt nie powstrzyma go przed ich publikacją. Choćby były skrajnie niewygodne dla możnych naszego (post)komunistycznego świata. Bo Leszek Żebrowski jest po prostu fachowcem, stąd też budzi taki strach pookrągłostołowego salonu. Zresztą gdyby się choć odrobinę potknął, ukamienowanie miałby jak w banku. Potężny wróg nie śpi. Jednak Leszek ma jeszcze jedną niemodną dziś cechę – uczciwość. I jestem pewien, że gdyby coś śmierdzącego znalazł przed laty na mojego tatę, nigdy by mu żadnych uprawnień nie przyznał. Bo historyk musi przede wszystkim służyć prawdzie, a nie doraźnym koniunkturom i modom.

„Paszkwil Wyborczej” to kolejna świetnie udokumentowana książka w bogatym już dorobku autora. Dorobku, który cenię także ze względu na podobne zainteresowania: geneza zbrodniczego komunizmu, jego funkcjonariusze (bestie), oraz ofiary – niezłomni żołnierze II konspiracji niepodległościowej.

Leszek Żebrowski pokazuje – co szczególnie mi bliskie – historię nie jako zamkniętą kartę, ale jej przenikanie do współczesności. Widać to szczególnie w dzisiejszej Polsce – tej karykaturalnej kontynuacji PRL-u, gdzie dawne kariery i układy trwają w najlepsze. Trwają, ba, kształtują naszą rzeczywistość, i fałszują historię. Takich paszkwilantów znajdziecie w najnowszej książce Leszka wielu.

Bo są w Polsce (i na świecie) siły, które prawdę historyczną będą tuszować, lansując kłamstwa o polskiej nikczemności, zdradzie, kolaboracji. „Polskich obozach koncentracyjnych” i polskim antysemityzmie. Te siły będą robiły wszystko, aby zablokować również wspólne spotkanie Żebrowskiego i Płużańskiego na zaproszenie studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Jak na razie im się to udało, ale to się zmieni. Dziś gorąco zachęcam Państwa do lektury „Paszkwilu Wyborczej” (bo samej „Wyborczej” czytać nie warto).

Tadeusz M. Płużański

WSTĘP

Prawie dwadzieścia lat temu wybuchła pierwsza medialna bitwa o pamięć. W 1994 r. postkomunistyczni postdysydenci zdecydowali się przetestować swą metodę – „konkluzja przed badaniami” – na Powstaniu Warszawskim.

Opinia gminna o tej sprawie jest mniej więcej taka: posttowarzysz redaktor naczelny wezwał postdziennikarza i nakazał mu zdekonstruować Polaczkom Powstanie Warszawskie. Napluć na świętości poprzez imputowanie antysemickich mordów, bez żadnych badań. Nasi dzielnie dali temu „odpór”.

Taka brzytwa Ockhama pomogła sklecić wygodną kliszę, ale przy okazji niestety zakopała wyrafinowany proces budowania długofalowej strategii, żmudnej poetyki badań, wysublimowanej roszady ustawiania percepcji, skomplikowanej dynamiki akcji i reakcji. A w końcu doprowadziła do zderzenia postkomunistycznego postmodernizmu z tradycjonalistyczną logocentryką. Chodzi o zderzenie cywilizacji, o proces, którego jednym z pierwszych publicznych manifestacji był artykuł opublikowany w „Gazecie Wyborczej”, gdzie zarzucono NSZ i AK masowe mordy na Żydach podczas Powstania.

Dlaczego to zrobiono? Po części dlatego, że w tamtych czasach „Gazeta Wyborcza” sprawowała prawie absolutne rządy dusz w Polsce. A wynikało to, po pierwsze, z Okrągłego Stołu, czyli taktycznego dopuszczenia do współudziału we władzy sprawowanej przez „czerwonych” rozmaitych posttrockistowskich i poststalinowskich dysydentów oraz różnych „postępowych” i innych koncesjonowanych kolaborantów, którzy z tzw. „władzą ludową” dogadali się już u jej zarania po 1945 r. Gdy po implozji Związku Sowieckiego taktyczny manewr Okrągłego Stołu stał się permanentnym filarem nowego systemu postkomunistycznego, wpływowe środowiska koncesjonowane w PRL-u mogły nagłaśniać swoje poglądy do niesamowitego stopnia, budując na powstałej podczas sowieckiej okupacji Polski (1944-1992) wielowątkowej i dialektycznie zmieniającej się propagandzie czerwonej. Mimo że, jak mogło się wydawać, propaganda środowisk lewicowych po 1989 r. ma nowe treści, to w rzeczywistości metody i treść były odgrzanymi kawałkami z bolszewickiego lamusa, chociaż naturalnie ubranymi w postnowoczesny, liberalny, postępowy mundurek.

Po drugie, środowisko postdysydentów postępowych mogło w ten sposób panoszyć się prawie bezkarnie, bowiem jako prymusi selekcji negatywnej wyścigu budowania PRL-owskich elit nie mieli po 1989 r. właściwie żadnej poważnej konkurencji. Gdyby było inaczej, to przecież już dawno zniknęliby z polskiej sceny! Ale nie było komu ich popędzić. Wydryfowali na polski szczyt intelektualny po stosach trupów patriotów z Katynia, Palmir, Piaśnicy, Ponar, Rur Jezuickich, Auschwitz, Kołymy i innych centrów masowych mordów niemieckich socjalistów narodowych i sowieckich socjalistów międzynarodowych. Prymusi selekcji negatywnej utrwalali władzę ludową pod sowiecką okupacją, co polegało między innymi na dobijaniu niedorżniętych przedstawicieli polskich elit. I na wielodekadowym dyskryminowaniu tych, którym udało się cudem ocaleć, oraz ich spadkobierców – genetycznych, jak i duchowych.

Po trzecie, co wynika z powyższego, w PRL-u często nie prowadzono badań z prawdziwego zdarzenia, szczególnie nad historią najnowszą. Skoro nie było tradycyjnej elity działania (nie mylić z elitą trwania), szalał za to terror policyjny i cenzura, to prymusi selekcji negatywnej trzymali się linii propagandowej partii komunistycznej i siłą inercji epatowali lenistwem i brakiem wyobraźni, bowiem wszystko i tak było z góry ustalone w Politbiurze. Jakie były elity, takie miały osiągnięcia naukowe...

W tym wypadku – pomimo istnienia Żydowskiego Instytutu Historycznego, wspieranego przez budżet państwa, i jemu podobnych atrap naukowych – nie były opisane podstawowe zagadnienia, w tym historia relacji polsko-żydowskich podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu. Tym sposobem, opierając się na modelu wdrożonym w PRL-u, „Gazeta Wyborcza” mogła bezkarnie przepchnąć swoją linię polityczną.

I w pewnym sensie ma znaczenie drugorzędne, czy awantura o Powstanie Warszawskie została wywołana – jak to środowisko twierdzi – aby zmierzyć się z trudnymi sprawami w historii Polski, czy aby podle i instrumentalnie traktować tragedię bestialsko przez Niemców eksterminowanych Żydów, czy też aby osłabić atrakcyjność polskiej samoświadomości przez oczernianie dziejów narodu, aby w ten sposób produkować wyzutych z tradycji post-Polaków. Można podejrzewać, że wykołysanych na okrutnych falach dialektyki marksistowskiej postrewizjonistów niewiele wzrusza masowe morderstwo na kimkolwiek. Ale jak najbardziej doceniają oni paraliżującą wszelką opozycję potęgę narzędzia reductio ad Hitlerum, które pozwala im wspiąć się na moralne szczyty rzekomych obrońców ofiar Holocaustu, a jednocześnie porazić kogokolwiek, kwestionującego uczciwość takiego zabiegu, jako współodpowiedzialnego za Szoah, a przynajmniej jako apologetę morderców. Ale kto rozumiał wtedy, w 1994 r., takie roszady? Kto śmiał się im przeciwstawić? No właśnie. Prawie nikt nie śmiał nawet zasugerować, że debatuje się o trudnych wątkach historii dopiero po przeprowadzeniu nad nimi dogłębnych badań.

W tym świetle z punktu widzenia metodologii historycznej ważne jest, że działania środowiska „Gazety Wyborczej” są kontynuacją komunistycznej propagandy podlanej sosem herezji pleniących się na Zachodzie, a więc głównie dekonstrukcji i postmodernizmu.

Równie ważne jest, że ofensywa ta bazuje na niezwykle ułomnym dorobku naukowym wygenerowanym na Zachodzie. Tam naukowcy opierali się na propagandzie komunistycznej oraz na częstokroć podświadomie czy świadomie wywoływanych przez nią niezweryfikowanych relacjach. Zamiast relacje te sprawdzać, afirmuje się je. Zwykle przyjmuje się je jako prawdę objawioną, bowiem pochodzi od ofiar. Nagminnie czytało się na Zachodzie, a w USA szczególnie, o „polskich obozach koncentracyjnych”. O polskiej współodpowiedzialności za Holocaust. O mordowaniu Żydów dla Niemców (!) przez Narodowe Siły Zbrojne, jak również – a właściwie głównie – przez Armię Krajową. I w ogóle przez Polaków. Taka „wiedza” po prostu była i jest kamieniem węgielnym tzw. studiów o Zagładzie prowadzonych na Zachodzie.

Mówiłem o tym wszystkim Leszkowi Żebrowskiemu, gdy go poznałem gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych. Mówiłem mu też, że należy temu przeciwstawić solidne badania. Prawda się obroni, gdy zostanie wykopana z archiwów. Prawiłem mu o historiografii i metodologiach zachodnich. Mówiłem, że nie można odrzucać a priori rozmaitych żydowskich rewelacji, ani komunistycznej propagandy. Może rzeczywiście jacyś Polacy zabijali gdzieś tam Żydów, ale należy starannie badać okoliczności i kontekst. To wszystko implikuje czyn. Jest różnica, z jednej strony – między pospolitym mordem rabunkowym czy mordem z powodów rasowych, a z drugiej – strzelaniem do zwykłej bandy rabunkowej czy komunistycznej, albo grup uznanych za takie.

Gdy „Gazeta Wyborcza” popisała się swą postdialektyczną salwą w Powstanie, insynuując polskie mordy antysemickie, plując na zasłużonych oficerów-powstańców, Lechowca trafił szlag. „No to – powiadam – do dzieła. Masz pole do popisu. Załatw sprawę merytorycznie. Spokojnie.” Podzieliłem się z nim częścią dokumentów, dałem książki. I dopingowałem. Marudziłem naturalnie, że za bardzo publicystycznie, krytykowałem endecki przytup.

W końcu jednak powstało niesamowicie ważne dzieło, dzieło symboliczne. Otóż po raz pierwszy po 1989 r. ktoś pokazał, że można przeciwstawić się merytorycznie postdysydenckim prymusom selekcji negatywnej i ich postdialektycznym badziewiom postmodernizmu. I nie przemogą. Okazało się, że nie jesteśmy bezsilni, a wprost przeciwnie – jesteśmy od nich o niebo wyżej intelektualnie. Tylko trzeba chcieć. Przestać narzekać. Zabrać się do roboty. Tak jak Leszek Żebrowski na swoim polu. Chłopak zna się na rzeczy, jak mało kto.

W moim egzemplarzu pierwszego wydania Paszkwilu Wyborczej tak mi się Lechowiec wpisał: „W podziękowaniu inspiratorowi i podżegaczowi. Mareczku! Idź jak burza!” No to idę. I Lechowiec też. Przed nami długi marsz. Ale są siły, wiara i rozum.

Marek Jan Chodakiewicz

Washington, DC, lipiec 2013

www.iwp.edu

OD AUTORA

Gdy osiemnaście lat temu, w 1995 r., „Paszkwil Wyborczej” wyszedł drukiem, myślałem, że jego żywot – jako książki o Powstaniu Warszawskim – będzie krótki. Rzecz dotyczyła bowiem bieżącego (jak się wówczas wydawało) sporu nie tyle o samo Powstanie (bo ten się nigdy nie zakończy), co propagandowego ataku „Gazety Wyborczej” na jego uczestników. Skoro uznano na jej łamach, że AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta, to naturalną rzeczą było dokładne sprawdzenie, czy jest to prawda, czy też fałsz. Okazało się to fałszem, który podparty został nieistniejącymi lub spreparowanymi „dowodami”. Ponadto dokonano tego w sposób wyjątkowo nieudolny. Widocznie redakcja uznała, że można nas bezkarnie szkalować antysemityzmem, zupełnie jak w czasach stalinowskich, gdy mówić i pisać mogła tylko jedna strona.

Z tej sytuacji redakcja „GW” mogła wyjść nie tyle z twarzą (bo ją straciła), co choćby ze skruchą i przeprosinami. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, co więcej, sytuacja nie uległa zmianie po dziś dzień. Gdyby Polska była normalnym krajem, gazeta o takiej reputacji zostałaby zbojkotowana i zmuszona do normalnych zachowań, lub też wypadłaby z rynku. Polska jednak nie jest (jeszcze) normalnym krajem. Straszliwe okupacje: niemiecka i sowiecka (a następnie „wewnątrzkomunistyczna”) w latach 1939–1989 zrobiły swoje. Zostaliśmy pozbawieni prawie całkowicie własnych elit. Zamiast intelektualistów i naturalnych przywódców dostaliśmy narzuconych siłą zdrajców i kolaborantów, którzy uzurpatorsko zajęli ich miejsce... Ponadto zawsze opowiadali się po stronie naszych wrogów.

Przez osiemnaście lat, które upłynęły od pierwszego wydania tej książki ukazało się wiele publikacji i artykułów, zawierających odniesienia do paszkwilowych tekstów Adama Michnika i Michała Cichego. Są one jednak albo hagiograficzne, ich autorzy cynicznie identyfikują się z tamtymi treściami (że AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta), bądź też trwożliwie omijają sedno sprawy, nie poddając ich należytej krytyce. Niektóre z nich przytoczyłem w tym wydaniu, bezwartościową resztę jednak pominąłem, jako że nie wnosiła ona absolutnie nic nowego.

W trakcie upływu tych lat zdążyło wyrosnąć nowe pokolenie – ludzi odważniejszych, mądrzejszych, bezkompromisowych, szukających prawdy i przede wszystkim normalnych, którzy są zdolni do samodzielnego myślenia, na których poglądy i osądy nie nakładają się gderliwe pohukiwania podstarzałych przez ten czas pseudoautorytetów. To przede wszystkim dla nich jest ta książka – o naszych prawdziwych Bohaterach, których ofiara nie może iść na marne.

Warszawa, lipiec 2013 r.              Leszek Żebrowski

WPROWADZENIE

Michał Cichy (w latach 1993–1998 kierownik działu kultury „Gazety Wyborczej” i redaktor „Gazety o książkach”; w latach 1997–2002 współtwórca i sekretarz Nagrody Literackiej Nike) zamieścił w „Gazecie o książkach” (dodatku „GW”) z 15 grudnia 1993 r. recenzję pamiętnika żydowskiego policjanta z getta. Zatytułował ją „Wspomnienia umarłego”, bowiem ich autor, Calel Perechodnik zginął jakoby z rąk „szabrowników” pod koniec 1944 roku. Jakoby, bo sprawa wcale nie jest pewna. Autor posłowia, Paweł Szapiro ujął to tak: (...) zginął pod koniec 1944 roku, w niezupełnie jasnych okolicznościach (podkr. L.Ż.). Do pamiętnika Perechodnika dołączony jest list Henryka Romanowskiego do Pejsacha Perechodnika, z opisem śmierci Calela:

Zginął po kapitulacji Powstania w Warszawie, będąc w bunkrze. On był razem z grupą 22 osób. Zostali oni wykryci przez szabrowników, którzy szukali z Niemcami. (...) Ja dowiadując się nazajutrz po tragicznym wypadku, poszedłem na miejsce tragicznego wypadku i pochowałem zwłoki mego serdecznego, dobrego przyjaciela, którego starałem się podczas Powstania wszelkimi siłami ratować. (...) Co do miejsca wypadku i gdzie pochowany jest, nie jestem w stanie podać wam adresu (podkr. L.Ż.).

Calel Perechodnik zginął po kapitulacji Powstania, zatem nie pod koniec 1944 r., jak zostało podane, lecz znacznie wcześniej. Wtręt o szabrownikach jest tu nielogiczny, jeśli jest mowa o Niemcach! Sprawa dotycząca policji żydowskiej w getcie nie była dotychczas nagłaśniana. Tym razem stało się inaczej. Nie chodziło jednak o pokazanie współsprawców Holocaustu, bez których wysyłanie setek tysięcy Żydów do komór gazowych wymagałoby dodatkowego zaangażowania licznych tysięcy Niemców, tak potrzebnych przecież hitlerowskiej machinie wojskowej na frontach wojennych. Cichy podał wprawdzie, że Perechodnik sam doprowadził własną żonę i dwuletnią córeczkę na Umschlagplatz, choć nie dodał, iż wyprowadził je z bezpiecznego ukrycia. Nie jego losy jako policjanta są dla niego – i jak się okazało później, dla całej redakcji – najważniejsze.

Chodziło bowiem o zamieszczenie zdania, które stało się wkrótce pretekstem dla całkowicie innych rozważań. Cichy napisał o Perechodniku, że po współudziale w likwidacji getta w Otwocku latem 1942 r.:

przeżył jeszcze ponad dwa lata. Przetrwał nawet Powstanie Warszawskie, kiedy AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta. Pod koniec 1944 roku zabili go szabrownicy (podkr. L.Ż.).

Tylko tyle i aż tyle. Niby wtrącone mimochodem informacje, które były wstępnym sygnałem kolejnych publikacji, niewątpliwie już wówczas przygotowywanych. Wywołało to dyskusję na łamach prasy, która trwała kilka miesięcy i objęła różne ideowo tytuły, w kraju i za granicą. Opublikowane zostały liczne indywidualne i zbiorowe protesty czytelników. „GW” jednak nagle przerwała dyskusję po kilku miesiącach, pozostawiając całą sprawę w zawieszeniu. Późniejsze okolicznościowe wzmianki o tej publikacji nigdy nie zawierały krytycznych odniesień do bardzo poważnych zarzutów stawianych redakcji, odnośnie do rzetelności i staranności.

Cichy też przycichł, mimo wywołanego przez siebie ogromnego rezonansu, także za granicą. Ale trudno uznać tę sprawę za zupełnie wyjaśnioną i zakończoną, zawiera ona bowiem zbyt dużo uogólnień i wątpliwości, a nawet przekłamań i fałszerstw.

KOMUNIŚCI O POWSTANIU

Powstanie Warszawskie nigdy nie miało u komunistów dobrej prasy. Wkrótce po jego wybuchu prasa PPR-owska publikowała komunikaty, artykuły i oświadczenia, potępiające reakcyjną górę AK, przeciwstawiając ją postępowym dołom i ludności cywilnej, która rzekomo miała być politycznie zorientowana na Moskwę. Komuniści i ich wasale dali w pełni upust swej nienawiści, sprowadzając orientację niepodległościową do kliki sanacyjnej, która z brudnych pobudek żądzy władzy nad narodem dała hasło do przedwczesnej, nieprzygotowanej, beznadziejnej i nieuzgodnionej z sojusznikami walki powstańczej.[1]

Takim językiem przemawiał Edward Osóbka-Morawski (właściwie Edward Bolesław Osóbka, wówczas tzw. przewodniczący PKWN) w dniu 1 września 1944 r. w Lublinie. Nie chodzi tu o krytykę koncepcji walki, strategii powstańczej, czy planu operacyjnego, o to bowiem toczyły spory na bieżąco także różne orientacje polityczne w ramach obozu niepodległościowego. Krytyka komunistów była totalna, gdyż Powstanie mimo wszystko pokazywało siłę podziemia niepodległościowego i nicość struktur komunistycznych w okupowanej Polsce. Usuwało także podstawowy argument komunistów, którzy głosili, że jedynie oni są zdolni do przeprowadzenia walk z Niemcami na większą skalę, a niepodległościowcy tylko pozorują swe działania.

W skali całego kraju pozycja komunistów była bardzo słaba, zaś w Warszawie praktycznie się nie liczyli. Mimo to wydawali pyszałkowate komunikaty, jakoby lud Warszawy pod ich kierownictwem chwycił za broń, a Armia Krajowa jedynie przyłączyła się do walki. I taka uzurpatorska propaganda obowiązywała przez wiele powojennych lat. „Rzeczpospolita” nr 44 z 1944 r. pisała o udziale PPR i AL w Powstaniu:

Ponieważ przeważnie jej siły skoncentrowane były na Woli i na Starym Mieście, AL przede wszystkim główny ciężar walki wzięła na siebie. Siły AL rosły z każdym dniem. Gdy tylko pojawiły się pierwsze drużyny z opaskami AL, zgłaszali się masowo wszyscy członkowie AL i ochotnicy. Przez biura werbunkowe AL na Woli, Starym Mieście, Czerniakowie i Śródmieściu przeszły w ciągu 6 tygodni obrony Warszawy tysiące ochotników. Z braku broni nie wszystkich można było przyjąć. Tworzono drużyny saperskie, przeciwpożarowe, robotnicze. W toku walk AL urosła w wielką siłę. Słynna obrona Starówki – to dzieło przede wszystkim Armii Ludowej (podkr. oryg.).

Na wszystko było gotowe prostackie wytłumaczenie:

Od pierwszej chwili Komenda Główna AK sabotowała wysiłki, zmierzające do skoordynowania akcji powstańczej w murach samego miasta („Rzeczpospolita” nr 64 z 1944 r.).

W tym szaleństwie była metoda! Czerniaków, Powiśle, Starówka, Marymont – już samo zestawienie nazw jest aż nadto wymowne. AKowskie dowództwo, mające monopol na wywołanie powstania i chcące go zachować na ewentualne zwycięstwo, nie chciało, ba! świadomie przeciwstawiało się rozszerzeniu się powstania na dzielnice, gdzie przeważały sympatie do Armii Ludowej i do naszego wojska, które stanęło już u wrót Stolicy. Panowie Bór i Monter, tak samo jak przeciwstawiali się współpracy z nami i z Armią Czerwoną (mimo rozpowszechnianych kłamstw o nawiązaniu kontaktu), tak samo nie uczynili niczego, aby przeciwstawić się naciskowi Niemców na peryferie, gdzie sympatie większości ludności były po stronie Armii Ludowej („Rzeczpospolita” nr 61 z 1944 r., podkr. oryg.).

Również kapitulacja Powstania, wymuszona przecież nie tylko ogólną sytuacją, ale też brakiem pomocy sowieckiej – przede wszystkim odmową przyjmowania alianckich samolotów, które dokonywały zrzutów broni i zaopatrzenia, brakiem jakichkolwiek działań odciążających na przedpolach Warszawy, czy brakiem pomocy logistycznej na większą skalę – była tłumaczona przez komunistów dialektycznie:

Dowództwo Armii Krajowej powzięło haniebną i zdradziecką decyzję o kapitulacji wbrew życzeniu wszystkich powstańców i w ten sposób uniemożliwiło ocalenie i przedostanie się do Wojska Polskiego kilku tysiącom powstańców i ludności Żoliborza. (...) Cała wina i odpowiedzialność za zaprzepaszczenie tych możliwości spada wyłącznie na dowództwo AK, które wolało oddać powstańców w ręce Niemców, niż pozwolić na połączenie się ich z Wojskiem Polskim („Rzeczpospolita”, 5 października 1944 r.).

W podobnym stylu wyolbrzymiano straty, które przecież i tak były niezwykle wysokie, przede wszystkim jako skutek eksterminacji przez Niemców ludności cywilnej: zginęło w Warszawie w ciągu 63 dni około 700 tys. ludzi.

Kto wie, czy wielokrotne zawyżanie strat nie było elementem dalekosiężnego planowania komunistów – wszak liczyli się oni z długotrwałym oporem społeczeństwa pod nową okupacją. Już trwały przecież wywózki żołnierzy i oficerów AK i innych organizacji niepodległościowych na Syberię (na mocy „układu” Osóbki-Morawskiego ze Stalinem, oddającego terytoria zajęte przez Armię Czerwoną we władanie sowieckiego aparatu bezpieczeństwa), pacyfikacje całych połaci „wyzwolonych” terytoriów, mordowanie opornych. Te „ubytki ludności” trzeba było jakoś rozliczyć. Wyolbrzymianie strat Powstania dawało im zatem taką możliwość.

Michał Łyżwiński, znany bardziej pod nazwiskiem Żymierski, zdegradowany przed wojną za defraudacje generał brygady WP, legionista, podczas okupacji nominalny dowódca AL, mianowany przez Stalina naczelnym dowódcą ludowego Wojska Polskiego (w stopniu marszałka)[2], tak wkradał się w łaski swego pana:

AL zajęła pozycje na najważniejszych odcinkach – w pierwszym rzędzie na Woli, na Starym Mieście, w Śródmieściu. Na pozycje te Niemcy przypuszczali najgwałtowniejsze ataki. W najcięższym momencie walk na Woli, płk Ryszard (Bolesław Kowalski, „mjr AL” – przyp. L.Ż.), dzięki zdecydowanej postawie własnej i bohaterstwu żołnierzy AL zlikwidował popłoch wśród oddziałów AK, której oficerowie uciekli i opanował sytuację. (...) Złotymi głoskami wpisała się AL w historię walk na Starym Mieście, gdzie znajdował się warszawski sztab Armii Ludowej. AL zajmowała tu decydujące odcinki – na Pl. Teatralnym, na Pl. Zamkowym, na Mostowej. To ona dokonywała legendarnych dziś wyczynów (...). Armia Ludowa stała się ośrodkiem, skupiającym wszystkie szczerze patriotyczne elementy powstania. (...)

Cała energia AK-owskiego dowództwa skierowana więc została na przygotowanie kapitulacji. Ale otwarta kapitulacja była (...) nie do pomyślenia: zbyt wysoki był duch bojowy żołnierzy, którzy za plecami mieli wyzwoloną Pragę. Wobec tego wybrano drogę okrężną – przez stworzenie beznadziejnej sytuacji i demoralizację żołnierzy. (...)

Jakże nędznie i haniebnie wygląda rola AK-owskiego dowództwa wobec tytanicznego wysiłku Armii Ludowej.[3]

Jeśli kłamstwa były tak nikczemne i tak bezczelnie wyolbrzymiano rolę Armii Ludowej w Powstaniu, deprecjonując Armię Krajową, to muszą być jakieś głębsze przyczyny takiej sytuacji. Czy nie chodziło czasem o ukrycie w tak brutalnym ataku prawdziwego stosunku sił podziemia niepodległościowego i zwolenników Moskwy? Ilu mogło być faktycznie członków Armii Ludowej? Komuniści pod koniec panowania w Polsce „szacowali” swe siły (rozumiane bardzo szeroko) w Powstaniu Warszawskim na 5 tysięcy ludzi. Ryszard Nazarewicz (vel Raps), profesor b. Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR, długoletni wysoki funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, przedtem oficer wywiadu GL-AL, doszedł do wniosku, że tylko w Śródmieściu było 1446 uzbrojonych żołnierzy.[4] Nie wlicza zatem żołnierzy „nieuzbrojonych” oraz zaplecza sanitarnego, propagandowego i politycznego. Aż dziw bierze, że nie poprawia in plus wyliczeń innego komunistycznego historyka – Antoniego Przygońskiego, który chyba jako pierwszy już w 1970 r., według Nazarewicza, ocenił ogólny stan AL, PAL i KB w całej Warszawie na ponad 5000 ludzi.[5]

Gwoli ścisłości należy przypomnieć, że gloryfikowanie Gwardii i Armii Ludowej było udziałem nie tylko partyjnych historyków: np. Leszek Moczulski (swego czasu lider Konfederacji Polski Niepodległej), także brał udział w tym procederze.[6] Natomiast we wspomnieniach z Powstania niektórym uczciwym autorom udawało się czasem przemycić inny obraz AL-owców. Kpt. Lucjan Fajer „Ognisty” opisał dramatyczne wydarzenia z rejonu Freta i Mostowej na Starym Mieście w momencie kapitulacji:

W nocy z 1 na 2 września zjawił się tam jakiś pijany oficer powstańczy z łączniczką. Był on w stopniu porucznika. Ubrany w panterkę. Wzrostu dość wysokiego. Łączniczka będąca w jego towarzystwie również ubrana była w panterkę, wzrostu średniego, młoda. Oficer ten był mocno pijany. Wysyłał ją z meldunkiem do „Czwartaków” AL. Dziewczyna opierała się mówiąc: „Ja nie pójdę, tam są Niemcy”. Wtedy oficer brutalnie pchnął ją w lej po bombie i strzelił do niej. Upadając, krzyknęła: „O mamo”. Dalsze dwa strzały zbrodniarza uciszyły dziewczynę... To straszne widowisko oglądała ludność cywilna. Odchodząc, oficer ten kazał ludziom zakopać ciało łączniczki. Przykryto ją blachą i zasypano ziemią.[7]

Batalion „Czwartaków” GL-AL uznawany był za elitarną jednostkę tej formacji. Służyli w nim m.in. tacy znani później publicyści (także z „Gazety Wyborczej”), jak Józef Kuśmierek czy Andrzej Szczypiorski. Jeden z czołowych oficerów tego batalionu (tej nazwy używano mocno na wyrost, gdyż rozmiarów batalionu nigdy nie osiągnęli, można mówić zaledwie o plutonie) Edwin Rozłubirski – późniejszy generał dywizji ludowego Wojska Polskiego, w intymnym liście do Władysława Gomułki z 1948 r. (który nie był przeznaczony do publikacji, nie zawierał zatem populistycznej propagandy), tak oceniał ten oddział:

W końcu 1943 roku (...) otrzymaliśmy od Dowództwa Głównego Gwardii Ludowej (...) rozkaz utworzenia jednostki dywersyjnej, która składałaby się – jak brzmiał rozkaz – z żołnierzy gotowych na wszystko. Jednocześnie otrzymaliśmy nominacje: (...) ja na zastępcę do spraw liniowych nieistniejącej jeszcze formacji. Formacja miała nosić nazwę „imienia Czwartaków”. (...) W odróżnieniu od grup bojowych ZWM-u, (...) które przeprowadzały masówki, kolportaż, plakatowanie i napisy na murach, oraz w paru wypadkach wysadzenia pociągów – „Czwartacy” robili w Warszawie całą brudną i mokrą robotę: expriopriacje, rozbrojenia policjantów granatowych i Niemców, likwidacja szpiclów i gestapowców oraz akcje odwetowe. (...)

Jeżeli do tego wszystkiego dodamy demoralizujący wpływ wszelkiego rodzaju exów, to otrzymamy pełny obraz zainteresowań i warunków pracy „Czwartaków”. (...) Nie zapominajmy, że ci chłopcy byli w wieku od szesnastu do dwudziestu jeden lat, z czego trzy czwarte w granicach od szesnastu do dziewiętnastu lat [sam Rozłubirski miał wówczas zaledwie siedemnaście!], że byli na żołdzie (dostawali od Warszawskiego Dowództwa AL 1000 zł miesięcznie na głowę [a płaca urzędnika wynosiła, zależnie od kwalifikacji, od 150 zł do 800 zł]), oraz że nigdzie nie pracowali, cały czas poświęcając się akcjom bojowym i szkoleniu się. (...)

Po wyzwoleniu Armia Ludowa została rozwiązana i „Czwartacy” ze zwartego oddziału stali się grupą chłopców (miejmy to odwagę przyznać) zdemoralizowanych i będących na najprostszej drodze do wykolejenia się[8](podkr. L.Ż.).

Nie mniej ostrą ocenę wystawiła im po wojnie mjr GL-AL Helena Kozłowska „Lena”, podczas okupacji członek sekretariatu KC PPR i oficer oświatowy „Czwartaków” (cytuję za Rozłubirskim):

Mam dość „czwartackich” spraw, a zresztą z tych chłopców i tak wyrosną bandyci[9] (podkr. L.Ż.).

Taka była samoocena najlepszej jednostki GL-AL, dokonana przez jej kierownictwo. W. Gomułka, charakteryzując w swych pamiętnikach jedną z grup bojowych GL, pisze o tym szerzej:

Dowiedziałem się wtedy od Findera, że „eksów” takich, z których nie zdają sprawozdań przed partią, dokonują także inni organizatorzy i dowódcy grup gwardzistowskich, w ich liczbie nawet ludzie z aparatu Sztabu Głównego GL[10] (podkr. L.Ż.).

W okresie istnienia PRL nie było wolnych badań naukowych, a dostęp do podstawowych dokumentów mieli jedynie nieliczni, dyspozycyjni historycy. Mimo to np. Jerzy Kirchmayer, oficer KG AK, posługując się raportami AK, podaje stan Armii Ludowej nieporównanie mniejszy: zaledwie 270 żołnierzy.[11] Ale i ta liczba powinna być zweryfikowana. Według „Raportu za okres od 15 marca do 15 kwietnia 44 r.” Dowództwa Głównego Armii Ludowej, stan organizacyjny Obwodu I AL (Warszawa) w tym okresie wynosił tylko 97 ludzi, dysponujących niewielkim uzbrojeniem: 1 automatem, 12 szt. broni „długiej” (karabiny), 17 szt. broni „krótkiej” (pistolety), 9 granatami, 2 „bombami” i jednym ładunkiem kolejowym.[12] Ponadto wszystkie publikacje komunistyczne podkreślały, że Dowództwo AL, które nie zostało powiadomione o przygotowywanym powstaniu, do końca lipca 1944 r. wysyłało broń i ludzi do swych oddziałów leśnych w terenie, czyli... zmniejszało swój stan liczebny w stolicy![13]

Propaganda komunistyczna odnosząca się do Powstania nie była zjawiskiem krótkotrwałym, fałszowanie zaś nie ustało wraz z umocnieniem się władzy ludowej. Wprost przeciwnie – w miarę upływu lat owe argumenty „wzmacniano” oraz przywoływano nowe, jeszcze bardziej perfidne.

Piotr Jaroszewicz (późniejszy generał LWP, premier rządu PRL, przedwojenny komunista) w przedmowie do pracy mjr. Henryka Baczki (wiceministra łączności w Polsce Ludowej) pisał:

Plan powstania został uzgodniony z wywiadem hitlerowskim. Pertraktowali z nim konkretnie w tej sprawie przedstawiciele Komendy Głównej AK, korzystając z kontaktu, który z gestapo i wywiadem niemieckim stale utrzymywał Bór-Komorowski i jego otoczenie. Hitlerowcy, licząc się w obliczu ofensywy radzieckiej z ewakuacją Warszawy, zgodzili się na oddanie miasta w ręce swoich reakcyjnych kontrahentów, uzyskując w zamian za to zobowiązanie nieatakowania wojsk niemieckich i umożliwienie im wyjścia z Warszawy. Polscy reakcjoniści lojalnie wypełnili swe zadania wobec hitlerowców. Wystarczy zapoznać się z planem powstania, który nie przewidywał zajęcia mostów na Wiśle i arterii przelotowych prowadzących na zachód, aby pojąć, że Komenda Główna AK chciała pozostawić hitlerowcom drogę do swobodnego wycofania swych wojsk[14] (podkr. L.Ż.).

Na froncie ideologicznym ochoczo stanęli również literaci. Jednym z nich był Kazimierz Brandys, który później bardzo niechętnie wracał do swego „dorobku” z tego okresu. Warto zatem przypomnieć fragment jego powieści:

5 października hrabia Bór-Komorowski, wystraszony skutkami swojej zbrodni, spłoszony jak szczur dymem płonącego miasta i widokiem podstępnie przelanej krwi, której był hojnym szafarzem, rozwścieczony wreszcie niemiłą sytuacją, obnażającą zbyt jaskrawo zdradę „londyńskiego” dowództwa, które pod hasłem powstania przeciw hitlerowskim okupantom usiłowało pchnąć młodzież warszawską przeciw wyzwoleńczym armiom ludowym, radzieckiej i polskiej, wystraszony, spłoszony i rozwścieczony tym wszystkim, pojechał hrabia Bór do Ożarowa. Tam w kwaterze dowódcy SS von dem Bacha, po przyjacielskiej gawędzie, w której obydwaj generałowie odnaleźli wspólnych przodków po kądzieli – podpisano akt kapitulacji[15] (podkr. L.Ż.).

W tym samym duchu pisała Maria Turlejska w podręczniku szkolnym z 1952 r., wydawanym w masowych nakładach:

Powstanie miało zahamować marsz Armii Radzieckiej na zachód, szło więc na rękę okupantowi. Przedstawiciel wywiadu armii niemieckiej (Abwehry) w rozmowach z delegaturą rządu emigracyjnego w lipcu 1944 r. obiecał w chwili odwrotu zostawić w Warszawie do dyspozycji AK magazyny i artylerię. Powstanie wybuchło więc nie, jak sądził patriotyczny lud stolicy, w porozumieniu z nadchodzącą wyzwoleńczą Armią Radziecką i przeciw okupantowi, ale w tajnym porozumieniu z hitlerowcami, na życzenie reakcji anglo-amerykańskiej przeciw Armii Radzieckiej, przeciw Wojsku Polskiemu, przeciw władzy ludowej[16] (podkr. L.Ż.).

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[1] Powstanie w Warszawie. Fakty i dokumenty, [b.m.w.], maj 1945, s. 4. (Dalej cyt. jako Powstanie...).

[2] M. Żymierski wraz z braćmi Janem, Józefem i Stanisławem już od 1932 r. współpracował z wywiadem sowieckim – zob. Pracowaliśmy dla NKWD, „Życie Warszawy” („Historia i Życie”), 10–11 listopada 1990 r. Jan i Józef Żymierscy wstąpili do Związku Walki Zbrojnej we Francji i na początku 1940 r. zostali przerzuceni do okupowanej Polski (zabór sowiecki), jako kurierzy. Ujawnili sowieckiemu wywiadowi znane im dane organizacyjne, szyfry, obsady personalne, dane kurierów, wyprawianych z Francji itp. Przyczynili się w ten sposób do prawie całkowitej dekonspiracji ZWZ w zaborze sowieckim.

[3] M. Żymierski, Cześć poległym bohaterom! Przemówienie Naczelnego Dowódcy W.P. Marszałka Roli-Żymierskiego na pogrzebie oficerów Sztabu AL, poległych w walce z niemieckim najeźdźcą dn. 28 VIII 44 r. (w: Powstanie..., s. 26–27).

[4] R. Nazarewicz, Z problematyki politycznej powstania warszawskiego 1944, Warszawa 1985, s. 253. (Dalej cyt. jako: Z problematyki...).

[5] Tamże, s. 253.

[6] Zob. np.: L. Moczulski, PPR i Armia Ludowa w powstaniu warszawskim, w: „Stolica” 1963 r., nr 31, s. 3.

[7] L. Fajer, Żołnierze Starówki. Dziennik bojowy kpt. Ognistego, Warszawa 1957, s. 384–385.

[8] Listy do pierwszych sekretarzy KC PZPR (1944–1970), wybór i opracowanie Józef Stępień, Warszawa 1994, s. 36–38.

[9] Tamże, s. 38. „Czwartacy” GL-AL byli przeciwstawiani elitarnym oddziałom Kedywu AK, a w późniejszym okresie traktowano dorobek tej jednostki jako najważniejszy. Zob. np. (L.M.) [Leszek Moczulski], Z dziejów warszawskiej GL. Krwawy rok 1943, w: „Stolica” 1970, nr 39, s. 14.

[10] W. Gomułka, Pamiętniki, t. II, Warszawa 1984, s. 136–137.

[11] Zob. J. Kirchmayer, Powstanie Warszawskie, Warszawa 1984 (wyd. dziesiąte), s. 160. Historycy niekomunistyczni na ogół unikali podawania stanów liczebnych AL podczas Powstania. Prawdziwych nie można było bowiem podać ze względu na cenzurę, a nie każdy chciał kłamać.

[12] Zob. Archiwum Akt Nowych, Oddział VI, sygn. 191/I-4, k.1. (Dalej cyt. jako AAN, O.VI). Są to dawne zbiory Archiwum Zakładu Historii Partii, następnie Centralne Archiwum KC PZPR.

[13] Taką wersję podtrzymywał jeszcze w 1985 r. R. Nazarewicz: Jest faktem, że Komenda Główna AK nie poinformowała władz PRL i AL o zamierzonym wybuchu powstania (...). Skutkiem tego było rozproszenie warszawskich oddziałów AL. Część żołnierzy AL została odcięta w różnych dzielnicach, m.in. na Pradze. Część z nich, zgodnie z koncepcjami dowództwa AL, została przedtem wysłana do partyzantki w różnych częściach kraju.R. Nazarewicz, Z problematyki..., s. 151 (podkr. L.Ż.). Ten sam autor twierdzi, że łącznie stanęło do walki około 1800 żołnierzy AL (ponadto około 600 było w dzielnicach praskich), z czego około 500 poległo lub odniosło rany w walkach powstańczych (tamże, s. 157). W grę wchodzi elementarna arytmetyka: 97 AL-owców Obwodu I  (Warszawa) minus ci, którzy zostali wysłani do partyzantkirówna się około 1800 żołnierzyAL w Powstaniu, plus około 600na Pradze, czyli praktycznie poza Powstaniem. Z takiego rachunku wynika, że do AL w Warszawie w ostatnich tygodniach przed wybuchem Powstania musiałoby wstąpić prawie 2500 osób!

[14] P. Jaroszewicz, Słowo wstępne, w: H. Baczko, Osiem dni na lewym brzegu, Warszawa 1950, s. 8.

[15] K. Brandys, Człowiek nie umiera, Warszawa 1951, s. 7. W recenzji jego książki Adam Michnik napisał: Pisarz mądry, Kazimierz Brandys... W taki sposób intelektualni koryfeusze lewicy tworzą coś w rodzaju Towarzystwa Wzajemnej Adoracji (Zob. „Gazeta Wyborcza” z 12 kwietnia 1995 r.).

[16] Historia Polski 1864–1945. Materiały do nauczania w klasie XI, Warszawa 1952, s. 493–494. Maria Turlejska była ulubienicą „Gazety Wyborczej”, publikowała na jej łamach. Adam Michnik poświęcił jej bardzo ciepły nekrolog (zob. Zmarła Maria Turlejska, „Gazeta Wyborcza” z 18 lipca 2004 r.).

ADAM MICHNIK – AUTORYTET MORALNY

Dostępne w wersji pełnej

MICHAŁ CICHY JAKO DZIEJOPIS

Dostępne w wersji pełnej

DYSKUSJA WOKÓŁ PUBLIKACJI MICHNIKA I CICHEGO

Dostępne w wersji pełnej

ŚWIATOWE ECHA

Dostępne w wersji pełnej

CICHY W TOWARZYSTWIE SPOŁECZNO-KULTURALNYM ŻYDÓW W POLSCE

Dostępne w wersji pełnej

DLACZEGO?

Dostępne w wersji pełnej

WĄTEK POBOCZNY – SPRAWA WYSZKOWSKA

Dostępne w wersji pełnej

DWA POWSTANIA?

Dostępne w wersji pełnej

ZAGRANICZNE PUBLIKACJE ŻYDOWSKIE O POWSTANIU WARSZAWSKIM

Dostępne w wersji pełnej

POLACY TO MORDERCY

Dostępne w wersji pełnej

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

Dostępne w wersji pełnej

ANEKS

Dostępne w wersji pełnej

KAPITAN „HAL”

Dostępne w wersji pełnej

INDEKS

Dostępne w wersji pełnej