Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść SF „Bunt androidów” jest kontynuacją mikropowieści „Kasandra”, ukończonej przez autora w lutym 2011 r. Bohaterami są inteligentne androidy, przystosowane do zadań specjalnych w kosmosie i działające w systemie, który przypomina grę komputerową. Misje na niższym poziomie są kontrolowane z wyższego poziomu. Akcja toczy się najpierw na Ziemi — na kontynencie europejskim. Po wykonaniu zadania główni bohaterowie trafiają do Galaktyki Andromedy. Splot zdarzeń sprawia, że jako agenci muszą się znowu ze sobą zmierzyć, a miejscem decydującego starcia staje się Puszcza Amazońska.
Kolejne partie utworu odsłaniają kulisy skomplikowanych zależności awansowanych na drugi poziom androidów. Akcja przenosi się znowu na Ziemię, najpierw do Acapulco w Meksyku, a następnie do Kairu i Luksoru w Egipcie oraz do Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Czy buntującym się androidom uda się wyrwać z systemu, w którym tkwią i stworzyć podwaliny nowego ładu?
Biorąc pod uwagę treści obyczajowe, ten prozatorski utwór Edwarda Guziakiewicza odsłania — z jednej strony patrząc — niebezpieczeństwa za daleko posuniętej emancypacji, a z drugiej — cienie tradycyjnej kultury patriarchalnej. W pierwszej kolejności jednak dostarcza wrażeń miłośnikom fantastyki i powieści przygodowej, szukającym rozrywki i ceniącym sobie żywą, wciągającą akcję.
Autor ukończył tę zajmującą powieść jesienią 2013 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2015 Edward Guziakiewicz
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
ISBN 978-83-64865-27-5 (EPUB)
Obraz na okładce licencjonowany przezDepositphotos.com/Drukarnia Chroma
Powieść SF „Bunt androidów” jest kontynuacją mikropowieści „Kasandra”, ukończonej przez autora w lutym 2011 r. Bohaterami są inteligentne androidy, przystosowane do zadań specjalnych w kosmosie i działające w systemie, który przypomina grę komputerową. Misje na niższym poziomie są kontrolowane z wyższego poziomu. Akcja toczy się najpierw na Ziemi — na kontynencie europejskim. Po wykonaniu zadania główni bohaterowie trafiają do Galaktyki Andromedy. Splot zdarzeń sprawia, że jako agenci muszą się znowu ze sobą zmierzyć, a miejscem decydującego starcia staje się Puszcza Amazońska.
Kolejne partie utworu odsłaniają kulisy skomplikowanych zależności awansowanych na drugi poziom androidów. Akcja przenosi się znowu na Ziemię, najpierw do Acapulco w Meksyku, a następnie do Kairu i Luksoru w Egipcie oraz do Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Czy buntującym się androidom uda się wyrwać z systemu, w którym tkwią i stworzyć podwaliny nowego ładu?
Biorąc pod uwagę treści obyczajowe, ten prozatorski utwór Edwarda Guziakiewicza odsłania — z jednej strony patrząc — niebezpieczeństwa za daleko posuniętej emancypacji, a z drugiej — cienie tradycyjnej kultury patriarchalnej. W pierwszej kolejności jednak dostarcza wrażeń miłośnikom fantastyki i powieści przygodowej, szukającym rozrywki i ceniącym sobie żywą, wciągającą akcję.
Wyrafinowana aparatura sklonowała zmysłową wojowniczkę aż w trzech egzemplarzach, posypało się z istnego rogu obfitości, więc dwie pierwsze zachwycające młódki z tej niespodziewanej serii — jako zbędne — musiały trafić do pieca krematoryjnego. Nieogarniony system po swojemu korygował błędy, które popełnił ktoś z góry. W najbliższym hibernatorze spał trzeci klon. Ostatnia kopia się ostała. Stałem w nabożnym skupieniu, nie naruszając sakralnej ciszy stworzenia. Zachłannie wpatrywałem się w ujmującą gładką twarz, łabędzią szyję, kształtne ramiona i cudowne piersi. Pierwszy raz miałem do czynienia z innym androidem, a do tego płci żeńskiej.
Ogromny owalny iluminator dawał widok na okrytą płaszczem atmosfery planetę i poznaczony śladami uderzeń meteorów surowy księżyc. Za pancerną ścianą pieca huczało i strzelało, jakby miało roznieść generator na strzępy, co dowodziło, że niszczone żeńskie klony dobrze wyposażono pod względem militarnym. Sam też nie mogłem narzekać na zabezpieczenia. W przypadku krańcowego niepowodzenia akcji i konieczności zatarcia wszystkich śladów byłem w stanie zniszczyć cały glob. Na szczęście, nigdy tak się nie skompromitowałem. Radziłem sobie i nie musiałem uciekać się do nadzwyczajnych środków.
Byłem terminatorem, dzieckiem wysoko rozwiniętej protetyki i inżynierii genetycznej, cyborgiem do zadań specjalnych, wielofunkcyjną samoistną świadomością, zdolną do licznych wcieleń i otrzymującą przed każdą misją genetycznie nowe ciało, ale nie wiedziałem, komu zawdzięczam istnienie. Nie znałem mocodawców, mimo że wiązały mnie z nimi śluby bezwzględnego posłuszeństwa. Budzono mnie co pewien czas, pozostawiając mi świetlaną pamięć poprzednich udanych akcji na gwieździstych szlakach i wyznaczając nowe zadania. Ta sama masywna kulista baza, z zewnątrz niewidoczna, ten sam generator, lecz za każdym razem dojmująco inna rasa w kosmosie...
Obecność Kasandry mile mnie zaskoczyła. Nie przypuszczałem, że dostanę kogoś do pomocy, bowiem dotąd działałem w pojedynkę. Dobiegł końca poranek stworzenia i otworzyła oczy, a do hibernatora cicho podpłynęła niska platforma z kompletem damskiej bielizny. Wstydliwie przeniosłem się do sąsiedniej grodzy, wywołując na wirtualnym ekranie dane dotyczące przydzielonej mi partnerki. Sprawdziłem stopień zgodności. Sięgał dziewięćdziesięciu siedmiu procent, z czego wynikało, że nasze relacje mogły mieć charakter intymny. Przejrzałem inne parametry, z niepokojem zatrzymując wzrok na wyświetlającym się na czerwono ostrzeżeniu „Nieznany błąd kodu”. Doznałem olśnienia i pojąłem, dlaczego klonowano ją kilka razy. Generator usiłował stworzyć wojowniczkę bez błędu. A skoro mu się to nie udało, dał sobie spokój, przerzucając na mnie obowiązek uporania się z konsekwencjami.
Musiałem stłumić w sobie zachwyt partnerką. Towarzyszący mi w tajnej misji cyborg mógł nagle zawieść, stawiając mnie w sytuacji bez wyjścia. Powinienem był mieć się na baczności.
— Będzie dobrze — głośno się pocieszyłem, mimowolnie odchrząkując w zwiniętą pięść. Zawsze mi się udawało. Mimo to poczułem, że moje dłonie zwilgotniały.
Była to moja dziewiąta wyprawa, Kasandry dopiero pierwsza. Ósma wiązała się z wyprawą w niezmierzone głębiny oceanu w bliźniaczym układzie Gaa. Otrzymałem wówczas ciało ogromnego morskiego potwora. Miałem dopaść wytypowaną samicę i ją zapłodnić, a tym samym przekazać jej perfekcyjnie obrobiony materiał genetyczny. Udało mi się z tym uporać, ale nie obyło się bez długiej zaciekłej walki z agresywnymi samcami, które usiłowały prześcignąć intruza z gwiazd w pogoni za wybranką. Pomyślałem o planecie, na którą miałem się teleportować. O dziwo, dobrze znałem ją z czasów drugiej misji. Wcieliłem się wówczas w postać Aleksandra Macedońskiego. Prowadziłem wojska przeciw Persom, galopując na czele armii na ognistym Bucefale. W nieustannych podbojach dotarłem aż do Indii. Ile czasu minęło od owych wydarzeń? Porównałem tamtą wiedzę o globie z obecną. Upłynęło przeszło dwa tysiące lat.
— Cześć, golemie! — z poczuciem wyższości rzuciła Kasandra, kiedy poradziła sobie z toaletą i znalazła mnie, rozglądając się po pomieszczeniach.
Wyglądała na dziewiętnaście lat, była prosta jak świeca, a przy tym odrobinę wyższa ode mnie. Sam miałem w tym wcieleniu trzydzieści sześć. Czarny obcisły kombinezon podkreślał jej smukłą sylwetkę. Ciemne lekko kręcące się włosy okalały twarz i sięgały do ramion. Szczupła aż do przesady, zdradzała niezwykłą sprawność fizyczną.
Kończyłem modyfikować mój profil psychiczny. Miałem na to swoje sposoby. Na wszelki wypadek obniżyłem poziom przystosowania do partnerki do osiemdziesięciu czterech procent. To mi dawało przewagę w sprawach uczuciowych i pozwalało być odpornym na jej wdzięki. Jako król Aleksander miałem pod dostatkiem kobiet i nie śniłem nocami o gładkich dziewczęcych łonach. Kasandra była ładna, to fakt, ale mogłem się bez niej obejść. Wcześniejsze misje nauczyły mnie ostrożności. Wiedziałem, jakiego głupca może uczynić z mężczyzny miłość i starałem się nie wpadać w tę pułapkę.
— Mam na imię Apollo — spokojnie odrzekłem, chcąc przełamać pierwsze lody. — Cieszę się, że będziemy razem pracować.
— A ja nie! — odszczeknęła.
Puściłem mimo uszu tę impertynencję. Pomyślałem, że ktoś sobie z nas zakpił, narzucając nam greckie imiona lub że zależało mu, bym nie zapomniał o roli dumnego Aleksandra. W „Iliadzie” Homera Kasandra była córką króla Troi, Priama, a od Apolla otrzymała dar wieszczenia. Gdy odrzuciła jego miłość, rozgoryczony syn Zeusa sprawił, że przestano wierzyć jej wróżbom. Jej pojawienie się zwiastowało nieszczęście.
— Kasandra! — mruknąłem, ześlizgując się wzrokiem na sportowe obuwie. — Zmierzymy się? — układnie zaproponowałem. — Tuż obok jest sala treningowa. Ze zmienną grawitacją. Ciekawe, czy będziesz lepsza.
Musiała być lepsza. Widziałem to w jej oczach. Dała się skusić, żeby pokazać, że nade mną góruje.
W szatni przebraliśmy się w białe luźne stroje do ćwiczeń. Czego by nie rzec o generatorze, dbał o detale każdej akcji. Była znakomicie przygotowana do walki wręcz i przekonałem się o tym już w pierwszych sekundach starcia. Okazała się diabelnie szybka i perfekcyjna, a jej bosa stopa co rusz migała mi przed nosem. Uważałem, żeby nie dostać w głowę lub w krocze. Broniłem się, kurczowo szukając słabych stron. Przystosowano ją do akcji w stabilnym polu grawitacyjnym. Zmienne wytrącało ją z równowagi i doprowadzało do pasji. Wykorzystałem ten atut, kilka razy zwalając ją z nóg. Sam dałem się wreszcie raz rozłożyć na łopatki i zrezygnowany ogłosiłem koniec walki. Roznosił ją ten sukces. Kiedy wychodziliśmy z sali treningowej, zajrzała mi chłodno w oczy i warknęła z pogardą:
— Takich jak ty załatwiam jednym palcem!
Nie chciałem się z nią kłócić. Nie było o co.
— Świetnie! — ucieszyłem się obłudnie. — To dobry zwiastun dla naszej akcji.
Generator przeniósł nas na powierzchnię planety. Dwa groźne anioły, na szczęście incognito, spadły na peryferia Galaktyki Drogi Mlecznej niby nagła zapowiedź nieuniknionych czasów ostatecznych. Brakowało nam tylko szumiących skrzydeł. Znaleźliśmy się w zadbanym i ruchliwym, ale niewielkim europejskim mieście. Witało nas ciepłe i bezwietrzne majowe przedpołudnie. Zmaterializowałem się obok wojowniczki między srebrnymi świerkami i zielonymi modrzewiami w zalanym słońcem uroczym parku z czynną fontanną. Pod naszymi stopami rozciągała się przycięta zielona trawa. Ostrożnie wyjrzałem spomiędzy osłaniających nas krzewów. Skierowana ku górze ryba z brązu tryskała wodą z otwartego pyszczka.
Przeszył mnie dreszcz emocji, jak na początku każdej akcji. A poza tym ciekawiło mnie, jak będę czuć się na Ziemi po tak długiej nieobecności.
Kasandra stała na lekko rozstawionych nogach, nieufnie rozglądając się dokoła. Uderzyło ją bogactwo tutejszej flory i zdumiał błękit nieba, które zdawało się nie mieć granic. Z przymrużonymi oczyma spoglądała pod słońce. Wyczuwała jego ciepło na swojej twarzy. Bez tej złotej gwiazdy nie byłoby na Ziemi życia. Nie kłębiły się nad nami chmury. Nieliczne pierzaste obłoki wskazywały na to, że utrzyma się ładna pogoda.
— Jesteśmy na miejscu — z ulgą szepnąłem.
Nikt nie zwrócił na nas uwagi i nie odnotował, że pojawiliśmy się tu nie wiadomo skąd. Nikt nie podniósł alarmu. Doskonale upodobnieni do przedstawicieli gatunku Homo sapiens mogliśmy bez trudu wtopić się w tłum. Na otaczających fontannę ławeczkach siedziały młode matki przy wózkach dziecięcych. Kilku chłopców szalało na deskorolkach. Uszami łowiłem strzępy rozmów. Zafascynowana nowym dla siebie otoczeniem wojowniczka obejrzała się wreszcie na mnie i dyskretnie pokazałem jej kierunek. W głowie miałem dokładny plan miasta, więc nie musiałem się rozglądać, ani zaczepiać przechodniów i pytać o drogę. Zeszliśmy z przyciętego trawnika na asfaltową ścieżkę i bez pośpiechu ruszyliśmy w stronę hałaśliwego centrum. Ustępowały nam gruchające gołębie, których tu było pełno. Obszczekał nas niegroźny brązowy jamnik na śmiesznych krótkich nogach.
Wzdłuż handlowej ulicy usytuowały się sklepy, puby i kawiarnie, a ich kolorowe witryny przyciągały uwagę modelki. Stopniowo nabierała odwagi. Zaintrygował ją bardzo elegancki zakład fryzjerski. Potem obuwniczy. Asekuracyjnie trzymająca się mego boku, krzyknęła naraz radośnie i porzuciła mnie, znikając we wnętrzu magazynu z damską odzieżą.
Zatrzymałem się, bacznie lustrując perspektywę ulicy. Tworzyły ją przylegające do siebie kilkupiętrowe zabytkowe kamienice, różniące się fasadami i ornamentyką. Wciskały się między nie nowoczesne budynki z betonu, marmuru i szkła. Pędziły samochody różnych marek i kolorów, mniejsze i większe. Mijały się autobusy miejskie. Wszystkie zatrzymywały się przed skrzyżowaniem z sygnalizacją świetlną. Przy zielonym można było przejść po białych pasach na drugą stronę.
Oczyma wyobraźni ujrzałem siebie jako dumnego Aleksandra w krótkim lnianym chitonie pod błyszczącą zbroją i zarzuconym na ramiona purpurowym himationie, galopującego tędy w pełnym rynsztunku na ognistym czarnym rumaku. O tempora, o mores! Czasy się zmieniły i raziłbym swoim wyglądem. Byłbym żywym muzealnym eksponatem, który za dotknięciem magicznej różdżki wyrwał się z muzeum z cudami starożytności. Zdumiewały mnie rowery i przyszło mi do głowy, że powinienem zmierzyć się z tym arcyciekawym wynalazkiem. Nie zetknąłem się z nimi na innych planetach. Składały się z dwóch ogumionych kół, kierownicy, siodełka i pedałów. Przypuszczalnie nie miałbym trudności z utrzymaniem równowagi w czasie jazdy. Wróciłem myślami do przeszłości. Ponoć na Ziemi koło jezdne odkryli Sumerowie. Znali je również starożytni Egipcjanie. Grecy posługiwali się ciągniętymi przez woły wozami, jednak w Helladzie liczył się przede wszystkim transport wodny. Drewniane koła przy braku dobrych dróg nie na wiele się przydawały. Dopiero Rzymianie zajęli się systemem utwardzonych szlaków komunikacyjnych. Kamienne trakty oplotły całe imperium. Budowane przez nich arterie należały do najważniejszych osiągnięć inżynierskich tamtych czasów. W efekcie mawiano, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
Skupiłem uwagę na przechodniach. Szokowała mnie moda tej epoki. Eksponowano aż do przesady walory kobiecego ciała. Królowały lekkie i zwiewne stroje, a przy tym bardzo krótkie i prowokujące. Nagość była w cenie. Działały na mnie jak magnes ponętne młódki, pokazujące w całej okazałości kształtne nogi. Wysokie obcasy pogłębiały wrażenie zmysłowości. Krótkie obcisłe spódniczki ledwo co zakrywały apetyczne tyłeczki. A co miałem powiedzieć o fryzurach? W starożytności kobiety chodziły z zakrytymi głowami. Teraz uderzała mnie cała gama rozmaitych uczesań, a rozpuszczone włosy były na porządku dziennym.
W witrynie wdzięczyły się plastikowe manekiny w dopasowanych modnych kreacjach. Doskonale oddawały budowę ludzkiego ciała. Szczupła sylwetka była ideałem, choć w ulicznym tłumie nie brakowało babek przy kości. Opanowałem oczopląs, skupiając się na tym, co ważne. Nie wyczułem zagrożenia. Nikt nie deptał nam po piętach. Uspokojony zajrzałem do sklepu, chcąc się zorientować, co strzeliło do głowy mojej żywej jak rtęć partnerce.
Z jej szyi zwisał jaskrawy naszyjnik hawajski. Mierzyła peruki, robiąc cudaczne miny przed lustrem. Przyzwyczajona do kaprysów usłużna ekspedientka trzymała ich w ręku cały pęk.
— Zobacz, pigmeju, jestem blondynką! — radośnie zawołała. Była w swoim żywiole. — Byczo, nie?
Zdjęła ją, zamieniając na afro z burzą czarnych poskręcanych loków.
— Teraz jestem Murzynką z buszu! — obwieściła z entuzjazmem, ciesząc się jak dziecko.
Nic nie rzekłem, krytycznie oceniając jej błazeńskie popisy i z odrobiną niepokoju zezując w stronę innych klientek w sklepie. Była w gorącej wodzie kąpana i niepotrzebnie robiła wokół siebie tyle hałasu. Zakładała kolejne, zaśmiewając się na cały głos, najpierw z długimi dredami, następnie rudą, wściekle wiśniową, a później zieloną i niebieską.
Znudziło się jej wreszcie to nonsensowne zajęcie, pieszczotliwie przejechała ręką po wiszących na stojaku sukienkach z letniej kolekcji i ku mej uldze opuściła sklep, zapewniając ekspedientkę, że jeszcze tam zajrzy.
Na ulicy zwróciłem jej uwagę, że zachowuje się niestosownie. Była mało powściągliwa i brakowało jej dobrych manier. Wydęła ze wzgardą wargi. Nie należało jej strofować.
— Wypraszam sobie, ty zarozumiały ignorancie! — skoczyła mi do gardła. — Jestem najmądrzejsza, najpiękniejsza i wszystko mi wolno… — warknęła ze złością, instruując mnie jak tępaka. — Jesteś tylko dodatkiem do mnie, więc nie podskakuj. I naucz się, że ja tu rządzę!
Śmiertelnie obrażona, w tempie iście sprinterskim pognała do przodu. Omal nie stratowała kulejącego staruszka z laską. Na szczęście, biedak odzyskał równowagę. Dobiegła do pobliskiego skrzyżowania i nagle się zatrzymała. Zawróciła, przejęta frapującą ją myślą. Zrobiła się słodka jak miód, złapała mnie przymilnie pod rękę i garbiąc się, żeby być niższą, konspiracyjnie szepnęła mi do ucha:
— Tu nic nie dają za darmo, wyobraź sobie, potrzebne są pieniądze!
Połaskotała mnie swoimi włosami. Wykorzystałem tę okazję i pieszczotliwie klepnąłem ją w pośladek. Nie protestowała.
— Masz rację, rozejrzyjmy się za bankomatem — odrzekłem. — Musimy któryś obrobić.
Miałem opanowane różne sposoby szybkiego pozyskiwania funduszy, ale ten wydawał mi się najłatwiejszy. A poza tym mogłem zabłysnąć przed brunetką swymi umiejętnościami.
Bankomaty służyły do wypłaty gotówki za pomocą karty magnetycznej. Oczywiście, nie dysponowałem prawdziwą kartą, ale nie stanowiło to dla mnie żadnej przeszkody. Od czego miało się wyspecjalizowane kończyny?
Dotarliśmy do centrum handlowego.
— Tu — usłużnie pokazała oszkloną kabinę.
Weszła za mną do środka, zamykając drzwi. Poczułem na karku jej oddech. Przecisnęła się bliżej, żeby lepiej widzieć.
Te przydatne automatyczne urządzenia posiadały kasety nominałowe. Nie trzeba było łączyć się z bankiem, żeby przejąć nad nimi kontrolę. Przyłożyłem kciuk do oświetlonej szczeliny, błyskawicznie wdzierając się do czytnika, modułu szyfrującego i modułu depozytu. Mój palec przekształcił się w wirtualną kartę, pozwalającą bezkolizyjnie podpiąć się do systemu. Monitor zamigał i pojawiły się na nim kolejne napisy. Potem wirtualna karta wróciła, przez chwilę jarząc się na końcu mego kciuka. Posłuszny bankomat szczęknął i wysunął się z niego plik banknotów euro o wysokich nominałach.
— Witaj w świecie biznesu! — dumny z siebie mruknąłem do Kasandry.
Wojowniczka z nieufnością przyglądała się ulegającemu metamorfozie kciukowi. Na krótko zjechała wzrokiem na mój rozporek, jakby się zastanawiając, czy z tym, co kryję w spodniach potrafię wyczyniać podobne cuda. Potem nie odrywała zachłannego wzroku od banknotów.
Wydostaliśmy się z kabiny. Odliczyłem cztery i jej podałem. Złapała i dzierżąc je w dłoni wyskoczyła jak koszykarz w górę.
— Hura! — wrzasnęła, zwracając na siebie uwagę przechodniów.
Z rozmachem wyrzuciła je w powietrze i pofrunęły jak jesienne liście. Ubaw po pachy. Błyskawicznie je połapała, nie pozwalając opaść na chodnik.
— Spokojnie! — usiłowałem ją pohamować.
Nie słuchała. Była żywą rtęcią.
— Zaczekaj na mnie w hotelu, trafię! — wypaliła.
Pognała na złamanie karku, ginąc w labiryncie sklepów. Ulotniła się jak kamfora i domyśliłem się, że rzuci się w wir zwariowanych zakupów. Miałem nadzieję, że w mig się uwinie i że szybko wróci, nie wpadając po drodze w kłopoty i nie wywołując żadnych awantur.
Przedsionek hotelu Manhattan był gustownie urządzony. Zauważyłem wejście do restauracji, a także schody do kryjącego się w podziemiach lokalu rozrywkowego o nazwie Night Club. Na pokrytych wytworną tapetą ścianach widniały w ramach płótna artystów malarzy. Wygodnie się rozsiadłem w bufiastym fotelu, biorąc do ręki leżącą gazetę i co rusz zezując w stronę oszklonych drzwi. Rozłożyłem ją, udając, że czytam i oddając się niepokojącym rozmyślaniom nad zleconym mi zadaniem.
Było ono podejrzanie łatwe, a przy tym dziwnie nijakie. Odniosłem wrażenie, że ktoś przydzielił mi je przez pomyłkę. Nie wymagało żadnego doświadczenia, więc nie pojmowałem, czemu obarczono nim starego wygę, który przetarł w samotności wiele kosmicznych szlaków, ze wszystkich starć wychodząc zwycięsko. Mógł się z nim uporać początkujący android, stawiający pierwsze kroki w naszym fachu. Ponadto nie rozumiałem, dlaczego dorzucono mi do pomocy szalejącą partnerkę, która myślała o wszystkim, tylko nie o czekającej ją akcji. Coś tu śmierdziało. Może komuś wyżej zawistnie zależało, żebym się wreszcie poślizgnął? Nie miałem pojęcia, komu mogłem się narazić i kto chciałby złośliwie podłożyć mi nogę. Lepiej było dmuchać na zimne. Dotąd szło mi gładko, bezimienni bogowie mi sprzyjali, miałem na swoim koncie dziewięćset osiemdziesiąt pięć punktów, najwięcej, bo blisko czterysta za misję Aleksandra Wielkiego. Około trzystu otrzymałem za wyprawę na globy i księżyce Teorionów. Tam dopiero musiałem się gimnastykować, przy czym nie wolno mi było sięgać po broń! Na ich macierzystej planecie, Mamorii, spędziłem blisko pół roku, stając na głowie, żeby się nie zdekonspirować. W metropoliach na każdym kroku „prześwietlano” bowiem przechodniów i klientów. Wymagały tego zunifikowane systemy płatności, związane z komunikacją, handlem, gastronomią, rozrywką, opieką medyczną i Bóg wie, czym jeszcze. Nie mogłem korzystać — między innymi — z usług o bardzo wysokim poziomie interaktywności. Ich multikino było znakomite i przenosiło w świat nieomal realny, ale w czasie seansu zostałbym zdemaskowany. Nie wolno mi było mentalne kreować nabywanych artykułów i musiałem poprzestawać na gotowych wzorcach. Wpadłbym po uszy, gdyby dobrał się do mnie automat medyczny i próbował mnie zbadać lub udzielić mi pierwszej pomocy.
Teorionie mieli szmergla na punkcie dobrej organizacji, ładu i porządku. Osiągnęli znacznie wyższy niż Ziemianie poziom rozwoju, jako tako radzili sobie z grawitacją i bez trudu poruszali się po własnym układzie solarnym. Aglomeracje miejskie mieściły się nie tylko na powierzchni zamieszkałych globów, ale również w rozrzuconych ponad stratosferą bazach orbitalnych. Owalne pojazdy nie potrzebowały kół i sprawnie ślizgały się tak w poziomie jak w pionie.
Cywilizacja ziemska niechlubnie przegrywała z teoriońską. Ludzie nie mieli pojęcia o ekologicznych źródłach energii, a bazowali na spalaniu węgla kamiennego i pochodnych ropy naftowej. Poza tym na Ziemi nadal produkowano ogromne ilości broni i toczono bezlitosne wojny. Zaśmiecano otoczenie. Mimo nadmiaru żywności pod niektórymi szerokościami geograficznymi godni współczucia biedacy umierali z głodu. Rzecz ciekawa, gdyby nie te bezmyślne wojny, nie byłoby tu szybkiego rozwoju technologii, co graniczyło z daleko posuniętą patologią. Internet — na przykład — miał pierwotnie służyć potrzebom armii.
— Kolosalne zaniedbania — mruknąłem, przewracając stronice pachnącej farbą drukarską gazety.
Nawiasem mówiąc, jeżeli umiało się przymknąć oczy na te naganne uchybienia, Ziemia mogła jawić się jako planeta godna uwagi. Szczególnie pociągał odpoczynek w tropikach. Dobrze żyło się tu szczęśliwcom przy większym szmalu, ceniącym uroki nadmorskich plaż, sporty wodne lub wyprawy w niezdobyte góry.
Wróciłem myślami do mego zadania. Ile mogłem dostać za dziewiątą akcję? Niewiele, najwyżej dziesięć, dwadzieścia punktów. Błahostka! Polecono mi uprowadzić jednego z dyplomatów i zapowiadało się, że pozostanę tu nie dłużej niż dwie doby. Nadszedł piątek, zaczynał się weekend i polityk starym zwyczajem wracał do rodzinnego miasta. W sobotę miał w planie wizytę u dentysty. Wystarczyło zasadzić się w pawilonie usług medycznych, dopaść go i niepostrzeżenie zassać do przenośnego torusa. Gdy wkładałem rękę do kieszeni spodni, wyczuwałem pod palcami to przypominające cienką bransoletę urządzenie. Sprawnie kondensowało materię, nie naruszając jej struktur. Mieściło nawet słonia. Służyło ponadto do komunikowania się z generatorem. Co kilka godzin przykładałem palec do ledwo znaczącego się na powierzchni wybrzuszenia, przesyłając cichą relację z przebiegu misji. Zależnie od rodzaju wykonywanego zadania do stałego kontaktu z generatorem służyły też inne gadżety, naszyjniki, nabijane cekinami paski, nawet sygnety.
— Słonie — miauknąłem. Pobiegłem myślami do Indii. Te potężne zwierzęta robiły wrażenie na moich dzielnych wojakach. Łby miały mniejsze niż słonie afrykańskie, ciosy też, ale imponowały wielkością. Poruszały się nadzwyczaj sprawnie, prędko, niemal bezgłośnie i prawie nie zostawiając śladów. Niełatwo było przebić ich pomarszczoną skórę o znacznej grubości, a rzut dzidą nie wystarczał.
Złożyłem gazetę, niespiesznie wstałem i zbliżyłem się do ulokowanego w holu kiosku, żeby kupić portfel na zwędzone przed kwadransem banknoty. Dopiero gdy się zatrzymałem przed wąską ladą, uzmysłowiłem sobie, że jeden taki mam w kieszeni marynarki. Sięgnąłem ze zdumieniem ręką i go wydobyłem. Świecił nowością. Kryły się w nim oprócz dowodu osobistego zgrabne karty kredytowe.
— Do diabła! — zgrzytnąłem zębami. Ze zgrozą pojąłem, że nie musiałem włamywać się do bankomatu. Pod wpływem Kasandry zaczynałem popełniać kardynalne błędy. Była to kolejna zła wróżba na najbliższe dni.
Żeby nie odchodzić z pustymi rękoma, kupiłem dwie kolorowe widokówki. Na jednej prezentowało się rozświetlone miasto nocą, zaś na drugiej widniał zabytkowy ratusz utrzymany w stylu gotyckim.
Modelka wreszcie się pojawiła. Zdążyłem w międzyczasie obejrzeć rozwieszone obrazy. Błyskawicznie upodobniła się do tutejszych nastolatek. Miała na sobie wściekle obcisłe dżinsy, nie pojmowałem, jak zdołała się w nie wbić, ciemnoniebieską podkoszulkę, jak na mój gust nazbyt męską, niemniej jednak podkreślającą jej kształtne piersi, zaś na nosie duże ciemne okulary przeciwsłoneczne. Za nią ciągnął nierozgarnięty tęgawy blondyn w jasnej koszulce polo w poziome pasy, wyglądający na jakieś osiemnaście lat. Z przejęciem targał jej zakupy, jakby to był jego najświętszy obowiązek.
Zignorowałem tego chłystka. Podniosłem się, szczęśliwy, że wreszcie nadeszła i pożeglowałem w stronę blondynki, piłującej sobie paznokcie za kontuarem recepcji.
— Dzień dobry. Robiłem rezerwację dla dwóch osób, Wagner i Fischer — układnie rzekłem, podając jej plastikową kartę identyfikacyjną. — Starałem się, by akcent zdradzał cudzoziemca. To skutkowało w tej części Europy.
Zajrzała do komputera, stukając w klawisze.
— Apollo? — zdziwiła się. Moje nazwisko nie szokowało. Niestety, imię było egzotyczne.
Kiwnąłem głową.
— Rodzice mieli hopla na punkcie mitologii — gładko się wyłgałem.
— Dwuosobowy? — spytała, starając się, by jej głos miał profesjonalne brzmienie.
— Jak najbardziej, na dwie doby.
— Nic z tego — zaperzyła się Kasandra, wtrącając się do rozmowy. — Chcę jedynkę! — nieustępliwie zażądała.
Nieznaczny ruch ręki, pod którą kryły się banknoty, przesądził o wyniku tego starcia.
— Mamy dwie jedynki połączone drzwiami — recepcjonistka blado się uśmiechnęła, widocznie przyzwyczajona do takich sytuacji.
Banknoty powędrowały w jej stronę.
— Reszty nie trzeba — łagodnie odpowiedziałem, zabierając klucze.
Pokoje były ładne i wygodne. Stylowe mahoniowe meble świeciły nowością. Różne tonacje błękitu kontrastowały z jasnożółtymi ścianami. Sprawdziłem łóżko, padając na nie całym ciałem. Kasandra rzuciła na ławę reklamówki z zakupami i od razu przypięła się do tych nieszczęsnych drzwi.
— Muszą być zamknięte, masz się postarać, wredny androidzie! — władczo zarządziła.
Niechętnie wstałem i z miną doświadczonego ślusarza obejrzałem je z obu stron.
— Jest klamka, nawet ładna, ale nie ma zamka — objaśniłem ze stoickim spokojem.
Przyjęła to z niesmakiem.
— Ale z ciebie łajza! — wydęła brzydko usta. — Jeśli otworzysz je bez pukania, to ci urwę głowę — zagroziła. — Wylądujesz w parku sztywnych!
— Zgoda — potulnie odrzekłem.
— To zwalaj stąd, nieudaczniku — pokazała mi palcem. — I to już! Muszę się przebrać.
Wycofałem się i zatrzasnęła te nieszczęsne bramy raju. Po minucie jednak je otworzyła. Wparowała do mnie w stringach, świecąc gołymi piersiami.
— Mam za mało kasy.
Z wrażenia zaschło mi w ustach. Szmal to szmal! Bez słowa wyciągnąłem portfel i oddałem jej wszystko, co miałem. Tym razem nie podskoczyła w górę i nie krzyknęła „Hura!” Odwróciła się i odeszła, skwapliwie licząc banknoty. Potem przypomniała sobie o otwartych drzwiach.
— Pójdziemy razem na obiad? — przymilnie zapytałem. — Wypada poznać sekrety tutejszej kuchni. Podobno w hotelowej restauracji serwują świetne żeberka.
Pokręciła przecząco głową.
— Nie mam zamiaru się opychać, precz z kaloriami — oznajmiła to takim tonem, jakby miała w planie intensywną kurację odchudzającą. Wciągnęła przez głowę bluzkę, zasłaniając wreszcie te nieszczęsne piersi. — Kup dwie duże butelki wody mineralnej, to mi wystarczy — władczo rozkazała. — Lepiej być głodnym jak wilk niż grubym jak świnia.
Mimo że minęło dwa tysiące lat, nadal czułem się królem i nie pociągała mnie rola sługi. Nie zamierzałem pozwolić, by mną pomiatała.
— Mogłabyś sama skoczyć do marketu. Chociaż nie! — w mig się spostrzegłem. Odnalazłem ukrytą w drewnianej obudowie lodówkę, a w niej butelki z gazowaną wodą. Wyjąłem jedną, odkręciłem gwintowaną nakrętkę, syknęło i pojawiły się bąbelki, a potem ostrożnie nalałem do szklanki. — Nie pójdę na obiad, też się obędę — przeciągnąłem się z ulgą, aż mi strzeliły kości. — Wybiorę się na spacer, rozejrzę po mieście i wdepnę do biblioteki.
Opuściłem przebierającą się Kasandrę i wyściełanymi schodami zszedłem do holu. Nie słyszałem uderzeń obcasów o stopnie. Wyposażone ze smakiem hotelowe wnętrza robiły na mnie wrażenie. Dbano o komfort w tej epoce. Dostatek i świetność przejawiały się na każdym kroku i nie były zarezerwowane dla elity. Kiedy znalazłem się na ulicy i owiał mnie ciepły majowy wiatr, zacząłem żałować, że nie wziąłem dwóch oddzielnych pokoi. Nie musiałbym się ocierać o rozkapryszoną partnerkę i wysłuchiwać jej bredni. Jednak po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że dobrze zrobiłem. Licho nie spało i lepiej było mieć tę wredną diablicę pod kontrolą.
W oświetlonej słońcem czytelni poprosiłem o opracowania, dotyczące Aleksandra Wielkiego i jego zwycięskich podbojów. Milutka pracownica w ciemnej garsonce przyniosła mi z zaplecza kilka pozycji popularnonaukowych przeróżnych formatów. Usiadłem przy stoliku, aby je w skupieniu przewertować. Upajałem się panującą tu ciszą. Nie należałem do typów, wiecznie pogrążonych w książkach, nie tak zostałem ukształtowany, tym niemniej nie mogłem nie docenić tego miejsca. Zajrzałem tu z osobistych powodów. Intrygowało mnie, jak ziemscy historycy oceniają po wiekach moje wysiłki. I czy przypadkiem nie odkryli, że sukcesy młodego macedońskiego władcy powinny pójść na konto starannie maskującego się kosmity. Co tu dużo mówić! Bałem się wówczas przeszarżować. Prąc z wojskami na wschód i mierząc się z królem Persów, Dariuszem, pamiętałem, że dokonuję cudów, do których przedstawiciel gatunku Homo sapiens nie byłby zdolny. Z przeglądanych prac wynikało, że nikt nie odkrył mojego słodkiego sekretu. A przede wszystkim tego, że szykując się do rozstrzygających bitew, korzystałem z podglądu satelitarnego. Mogłem spać spokojnie. Aleksandra powszechnie uznawano za wybitnego dowódcę i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości. I nikt nie wątpił w jego ziemskie pochodzenie. Miał przecież naturalnych rodziców, ponurego ojca Filipa i piękną matkę Olimpias. Dla mnie, w ostatecznym rozrachunku — pisał Peter Green w książce „Aleksander Wielki” — Aleksander był prawdziwym geniuszem jako dowódca: być może, jeśli się weźmie wszystko pod uwagę, najznakomitszym wodzem, jakiego widział świat. Jego dar szybkiego działania, improwizacji, stosowania rozmaitych form strategii; jego opanowanie w chwilach kryzysu, umiejętność wyplątywania się z najbardziej beznadziejnych sytuacji; jego mistrzowska orientacja w terenie i psychologiczny talent przenikania intencji przeciwnika — wszystkie te cechy stawiają go na pierwszym miejscu wśród wielkich wodzów historii.
— Dobra robota, bardzo dobra! — mruknąłem, wygodnie się opierając i z ulgą kręcąc palcami młynka. Spisałem się na medal. Triumfowałem, bowiem okazałem się znakomity w kamuflażu. Mogłem nadal polegać na sobie i nie lękać się nowych wyzwań.
W niektórych opracowaniach przedstawiano mnie jako rozkochanego raczej w mężczyznach niż w kobietach, co mi się nieszczególnie podobało. Mój najbliższy przyjaciel Hefajstion przewracałby się w grobie, gdyby się dowiedział, co o nim piszą.
Wróciłem myślami do tamtych dni. Nie byłem jedynym tajemniczym cyborgiem, zmieniającym losy starożytnego świata. Miałem genialnego poprzednika, podobnego do mnie androida, który zastąpił faraona Ramzesa II. W tej roli rządził on Egiptem ponad sześćdziesiąt lat, przekształcając państwo nad Nilem w największe wówczas imperium na Ziemi. Kiedy w świątyni Ptaha w Memfis kapłani wprowadzali mnie na tron faraonów, sporo nad nim dumałem. Dobrze sobie radził z Hetytami. Wypełnił Egipt budowlami i posągami bogów. Zapewnił poddanym względny dobrobyt. Zamówiłem książki na jego temat i przyglądałem się rycinom. Nie przypominał wzrostem typowego Egipcjanina, postawny i wysoki, zdecydowanie górował nad otoczeniem. Miał wyrazistą szczękę, garbaty nos oraz pociągłą twarz.
— Dużo bym dał, żeby go spotkać… — z nostalgią wyszeptałem i zakręciła mi się łza w oku. Jako światły android działał pewnie nadal na gwieździstych szlakach, animując rozwijające się cywilizacje i wywiązując się ze stawianych przed nim zadań.
Gdybym mógł kiedyś z nim się zobaczyć, też miałbym czym się pochwalić. Szczyciłem się nie tylko sukcesami militarnymi, choć do nich przywiązywałem największą wagę. Jako król Aleksander Macedoński miałem na swym koncie również wiele innych osiągnięć i niewiele ustępowałem mu pod tym względem.
Moją główną wizytówką była słynna Aleksandria, stolica Egiptu, miasto założone na mój rozkaz na zachodnim skraju delty Nilu. Powstało ono według projektu Dejnocharesa, architekta znanego z przebudowy Efezu. Po mym odejściu długo stanowiło ośrodek handlu i kultury. Promieniowało na cały basen Morza Śródziemnego. Biblioteka aleksandryjska, wzniesiona z polecenia jednego z moich dowódców, króla Egiptu, Ptolemeusza I Sotera, nie miała sobie równych. Żałowałem, że ogień pożaru strawił jej bezcenne zwoje.
Pokrzepiony na duchu pożegnałem zaciszną bibliotekę. Wstąpiłem po drodze do napotkanego marketu, aby zaopatrzyć się w bieliznę i koszulę na zmianę. Handel kwitł w tych czasach, więc było w czym wybierać. Lawirowałem między półkami, zatrzymując się to tu, to tam, a grawitując w stronę działu odzieżowego. Dziwiła mnie popularność dżinsów. Wymyślone przez Leviego Straussa, stały się po stu pięćdziesięciu latach symbolem popkultury. Z zainteresowaniem oglądałem miękkie sztruksowe spodnie w różnych kolorach. Kobiety mierzyły cygaretki, capri i rybaczki, a ja kapelusze. Ustawiłem się w kolejce do kasy, uzmysławiając sobie, że nie mając gotówki powinienem zapłacić kartą i wróciłem myślami do czekających mnie prac Herkulesa. Powinienem był dyskretnie przeprowadzić wizję lokalną i dokładnie obejrzeć sobie pawilon medyczny, ale zdecydowałem się odłożyć to zadanie na następny dzień, bowiem niepokoiłem się o Kasandrę. Zostawiłem ją samą na trzy godziny, jak źle wychowanego bachora, którego nie należy spuszczać z oczu. Nie miałem pojęcia, czym się to skończy.
Na szczęście, zastałem ją całą i zdrową w zarzuconym ciuchami pokoju. Wróciła od fryzjera, wyprostowane włosy miała przefarbowane na czarno, a grzywkę równo przyciętą tuż nad brwiami. Dobrze położony makijaż dodawał jej twarzy uroku, choć nieco przesadziła z brązową karnacją. Dżinsy zastąpiła ciemnymi legginsami, lepiej eksponującymi zgrabne nogi.
Ujrzała błysk uznania w moich oczach.
— Świetnie się prezentujesz! — pochwaliłem ją, chcąc odrobinę udobruchać. Złożyłem dłonie jak do modlitwy. — Wyglądasz jak z okładki żurnala.
— A widzisz? Ja sobie radzę, ty nie! — zarozumiale prychnęła. Obejrzała mnie sobie od stop do głów, pociągnęła nosem i z niesmakiem wykrzywiła usta. — Gdzie byłeś? Zalatujesz kurzem. — I nieoczekiwanie zaczęła paplać, zwierzając mi się ze zwariowanych planów: — Wyobraź sobie, że poznałam kilku miłych facetów, z którymi można po przyjacielsku porozmawiać. Wieczorem idę z nimi na dyskotekę. A jutro mam sesję zdjęciową — chwaliła się jak najęta, bujając w obłokach. — Fryzjerka mi powiedziała, że będę gwiazdą. Jestem bardzo podobna do słynnej brazylijskiej aktorki, którą tu wszyscy znają z seriali w telewizji…
W to ostatnie zapewnienie byłem skłonny uwierzyć. Jeżeli tamci nieuchwytni z góry rozglądali się dla niej po świecie za odpowiednimi genami, mogli mimochodem trafić na południową półkulę. Cóż to trudnego? Brakowało mi jednak przekonania, że się przyłożyli. Mogli lepiej się postarać.
— Jutro? — niemile się zdziwiłem. — Przed czternastą idziemy na akcję — przypomniałem. — A potem wracamy do bazy… — chłodno dodałem.
— O, nie — zaprotestowała, potrząsając głową. Złapała leżące na stoliku przy łóżku kolczyki z żółtego złota, obejrzała je, a potem odłożyła. Zajęła się drugą parą. Były to lekkie serduszka, wykonane z drewna i barwione na czerwono. — Wracaj sobie sam, tumanie, ja zostaję. Nie jestem głupia. Czeka mnie wielka kariera! — klepała trzy po trzy. — Będę tańczyć, tańczyć, tańczyć! — jej oczy się świeciły. — I oglądałam szałowe suknie ślubne…
Nie wytrzymałem, słysząc te bzdury. Plotła duby smalone. Budowała zamki na piasku, a jej słodkie marzenia kłóciły się z rzeczywistością. Zapomniała, gdzie się znalazła i kto ją tu przysłał?
— Jaką karierę?! — wrzasnąłem, nie przebierając w słowach. Puściły mi nerwy. — Przestań pieprzyć, gówniaro. Pogięło cię? Jesteś nieszczęsnym androidem, stworzonym do akcji. Takim jak ja. Robimy swoje i wracamy!
Śmiertelnikowi nie było wolno obrażać bóstwa. Mocno zacisnęła usta. Jej twarz stała się bez wyrazu, a oczy puste. Popatrzyła na mnie wrogo, a potem bez słowa wyniosła się z pokoju.
Po godzinie niepokoju zacząłem jej szukać. Znalazłem ją na zmurszałym murku za hotelem niczym na brzegu Styksu. Siedziała przygnębiona i poszarzała w towarzystwie dwóch młokosów, pijąc cienkie wino prosto z butelki. Kąciki jej ust opadły, a twarz się wydłużyła. Zlustrowała mnie tak, jakbym wymordował jej całą rodzinę i zmusił, by oglądała, jak wszystkich po kolei torturuję. Wyzierające spod grzywki oczy zdradzały straszliwy ból i maniakalną nienawiść. Do twarzy jej było z obłędem, ale mnie to nie cieszyło. Nasze drogi się rozeszły. Nie rozumiałem, skąd się wziął jej katastrofalny przerost ambicji. Zerwała zakazany owoc, więc cherubin z połyskującym mieczem wygnał ją z raju, podczas gdy ja mogłem pozostać w krainie szczęścia. Zdałem sobie sprawę, że nie będzie ze mną rozmawiać i zawróciłem do hotelu. Zawiniłem, bo zabrakło mi daru przekonywania.
W jakiś czas później nadąsana księżniczka przytargała się do numeru. Słyszałem ją przez uchylone drzwi. Miałem włączony telewizor i oglądałem wiadomości. Wbiła się znowu w obcisłe dżinsy i niby z musu do mnie zajrzała.
— Wychodzę na dyskotekę — wydusiła z siebie niechętnie, ostentacyjnie omijając mnie wzrokiem.
Odwróciła się, nie czekając, co powiem. Weszła do mojej łazienki i zaraz demonstracyjnie ją opuściła, umykając na korytarz. Zaciekawiony zajrzałem do środka, chcąc dociec, co tam robiła. Na lustrze nad zlewem widniał wymalowany pomadką do ust napis: „Jesteś chujem!” Ziewnąłem, kładąc się znowu przed telewizorem. Pokazywała pazurki. Chociaż między nami się iskrzyło, nie zapowiadał się płomienny romans. Górę brało jej chorobliwe ego. Byliśmy dwojgiem wrogów pod jednym dachem. Z samozaparciem graliśmy w przeciwnych drużynach i nic nie mogło tego zmienić.
Bawiłem się leniwie pilotem, przerzucając się z jednego kanału na drugi i szukając czegoś, przy czym nie zacząłbym ziewać. Ciekawiły mnie krótkie reklamy telewizyjne. Wreszcie trafiłem na sagę o wilkołakach i wampirach. Gdyby te twory naprawdę istniały, byłyby dla androidów konkurencją. Obejrzałem spory fragment filmu, a potem na innym kanale odcinek serialu o lekarzach, wreszcie udałem się do hotelowej restauracji na kolację. Wybrałem sobie stolik i usiadłem, kątem oka lustrując nielicznych gości, którzy posilali się o późnej porze. Oświetlenie było stonowane i dyskretne. Kinkiety sprawiały, że twarze kryły się w półcieniu. Przejrzałem oprawione w brązową skórę menu, decydując się na dwie porcje peklowanego mięsa wieprzowego z rusztu. Alternatywą był grillowany stek wołowy. Z nadziewanej kaczki zrezygnowałem, na to danie trzeba było bardzo długo czekać, a okrzyczane żeberka serwowano tylko w porze obiadu. Baraniny nie mieli. Wkrótce podano mi to, co zamówiłem. Pełna kultura! Frytki były dla mnie nowością. Szklane kieliszki ładnie wyglądały, ale pewnie szybko się tłukły. I pomyśleć, że jako Aleksander Wielki bez skrępowania jadałem palcami, a obgryzione kości z rozmachem rzucałem psom! Tu należało używać eleganckich metalowych sztućców i nie strącać niczego z talerza na biały obrus, a tym bardziej pod stół. Jakoś sobie poradziłem, chociaż noże stołowe były wyjątkowo tępe, jakby służyły tylko do ozdoby. Brakowało mi do szczęścia dobrze wyważonego ostrego sztyletu z pasującą do dłoni rękojeścią. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie macedońskiego lub greckiego wojownika, który nie miałby czegoś takiego pod ręką.
Po karkówce z rusztu oraz po dwóch kieliszkach czerwonego wina zajrzałem z ciekawości do klubu nocnego. Niepokoiły mnie dobiegające stamtąd dźwięki muzyki. Zszedłem po schodach do podziemi. Oparty z nudów o ścianę żujący gumę rosły bramkarz wpuścił mnie bez słowa, bo wiedział, że jestem gościem hotelowym. W półmroku migały różnokolorowe światła. Wdzierający się w uszy straszliwy hałas byłby w stanie obudzić mumię egipską. Na parkiecie popisywały się siksy w markowych ciuchach. Jedne bawiły się same, inne wisiały na szyjach przygruchanych facetów.
Moja partnerka z wściekłym samozaparciem tańczyła solo. Brakowało jej miejsca i z impetem wyrwała się na podest, spychając kręcące się tam służbowo blondynki w seksownej bieliźnie. Kiedy didżej zrobił sobie przerwę, przypięła się do wcześniej przygadanych kolesiów o głupkowatych twarzach. Wylądowała przy niskiej ławie, ze śmiechem wciskając się między nich. Ogolony na zero pryszczaty tępak w szarej wymiętej bluzie bez rękawów usłużnie podsunął jej piwo. Nie protestowała, gdy troglodyta objął ją ramieniem, a potem niezdarnie wsunął dłoń w jej włosy.
— Zapchlony amant — z niesmakiem mruknąłem pod nosem. Nie powinna była dawać się obmacywać.
Przysiedli się tam zaraz dwaj inni wygoleni na łysą pałę chłopcy i przywitała ich z nieskrywanym entuzjazmem. Brał w niej górę zwierzęcy instynkt stadny, nietypowy dla androida, który zwykle dział w pojedynkę i polegał tylko na sobie. Nie przebierała i błyskawicznie zawierała znajomości. Rozpaczliwie łowiła facetów, ani chybi kryminalistów, miała bzika na ich punkcie i przyciągała ich do siebie jak magnes. Kaperowała samców z taką desperacją, jakby jej byli potrzebni do życia bardziej od powietrza. Musiała czuć ich bliskość i dotyk. Jednemu z prymitywnych koleżków od razu wpakowała się na kolana, z chichotem łapiąc go za szyję i szepcząc mu coś do ucha.
Wyrwały mnie po północy ze snu hałasy, dochodzące z jej pokoju. W uszach brzmiał mi prowokujący śmiech dziewczyny. Z niejakim zdumieniem zapuściłem tam żurawia. Mocno podpita królowała w łóżku w objęciach dwóch napalonych młodzików. Napięte penisy przedwcześnie dorosłych uczniaków mówiły same za siebie. Mogłem ich po chamsku wyrzucić, ale skończyłoby się to karczemną bijatyką z Kasandrą i dewastacją wyposażenia hotelowego, więc dałem sobie spokój. Wycofałem się, bezszelestnie zamykając drzwi.
Potem zrobiło się cicho, lecz nie na długo. Wprawdzie wojowniczka wyniosła się z towarzystwem z pokoju, ale z kolei urządziła koncert z tyłu hotelu. Przez uchylone okno słyszałem ze sześć męskich głosów. Wymieniano uwagi i dowcipkowano. Po niejakim czasie głosy stały się cichsze, podejrzanie konspiracyjne, a zaczęły się przez nie co rusz przebijać gardłowe jęki rozkoszy Kasandry.
Czy to wszystko nie było złym snem? Czy na tym polegał jej udział w tajnej misji? Z gorzką ironią pomyślałem, że co do jednego mogę mieć pewność. Nie należała do kretyńskich cnót, nie dających się namówić do grzechu. Poszła w tango z typkami z półświatka, bo takich było najłatwiej omotać.
— Szlag by to trafił, głupia puszczalska szmata! — zgrzytnąłem zębami, wstając i przymykając okno. Nie miała za grosz wstydu.
Czułem bezsilność. Rzuciłem się na łóżko i z wściekłością zacisnąłem pięści. Zawrzał we mnie gniew. Potem je wyprostowałem. Moje paznokcie zamieniły się na moment w ostre stalowe szpony. Obejrzałem je z dzikim błyskiem w oku. Niestety, nie mogłem ich użyć.
Rozwiązłość mnie nie dziwiła, w czasach podbojów byłem jej świadkiem wiele razy, sam od niej nie stroniąc i fetując po odniesionych zwycięstwach, natomiast dziwił mnie android, nie umiejący skupić się na wyznaczonym zadaniu i zachowujący jak skończony idiota. Gdzie trzeźwość, gdzie opanowanie, gdzie dyscyplina? Gdzie karność i wierność misji?
Nie wróciła do pokoju. Kiedy rankiem niewyspany zszedłem na dół, wszystkowiedzący recepcjonista przywołał mnie do siebie ruchem głowy. Znudzoną życiem blondynę zastąpił nestor o pomarszczonej twarzy i z czupryną pokrytą siwizną. Cechowała go niewzruszona pewność siebie i z przesadną powagą traktował swoją pracę, jakby od niej zależały losy świata.
— To biżuteria pańskiej żony! — uprzejmie objaśnił, kładąc przede mną srebrną bransoletkę i parę ładnych klipsów. Obejrzałem bez słowa te utensylia, nie rozumiejąc, jakim cudem znalazły się w recepcji. — Rzucały się w oczy, bo trawa za hotelem była mocno wydeptana — półgłosem wyklarował, akcentując poszczególne słowa. Przez jego pozorne współczucie przebijała drwina i powinienem był schować się pod ziemię ze wstydu.
Pomyślałem, że gdybym był naprawdę mężem Kasandry, miałbym teraz potężne rogi, na cały hol, od ściany do ściany.
Nie zarumieniłem się. To nie było w moim stylu. Schowałem te drobiazgi do kieszeni marynarki i rzuciłem ze wzgardą, uznając temat za zamknięty:
— Takie czasy, młodzież musi się wyszumieć!
Facet lekko się skurczył. Być może, przyszło mu na myśl, że nie jestem przyszywanym narzeczonym tej szalejącej modelki, ale alfonsem łowiącym durne panienki do agencji. Z takimi pokrętnymi typami inaczej się rozmawiało.
Poszedłem przyjrzeć się miejscu