Ślady zbrodni. Niemi świadkowie przestępstw - Wiltshire Patricia - ebook

Ślady zbrodni. Niemi świadkowie przestępstw ebook

Wiltshire Patricia

4,1

Opis

Czy zastanawiasz się czasem, ile informacji kryje się pod twoim butem? Oto fascynująca mieszanka reportażu i opowieści naukowych o związku między zbrodnią a naturą. Patricia Wiltshire, pionierka ekologii sądowej, opisuje w niej wyjątkowo nietypowe – bo… roślinne – śledztwa w sprawach najbardziej zagadkowych morderstw. Dla autorki istotny jest każdy detal, od mikroskopijnych pyłków roślin na bieżnikach opon, przez kolonie maleńkich grzybów na dywanie po drobnoustroje na ludzkim ciele. Właśnie w takich, zdawałoby się niepozornych, szczegółach tkwią wskazówki pozostawione przez przestępców! Uzbrojona tylko w mikroskop Patricia Wiltshire wyszukuje dowody i eliminuje hipotezy, ostatecznie opracowując przekonującą tezę o tym, kto, jak i kiedy popełnił zbrodnię. Jej niezwykła wiedza, dokładność i pasja do ujawniania prawdy sprawiły, że stała się jednym z najbardziej pożądanych konsultantów policji na świecie. Ślady zbrodni to rozwiązywanie zagadek morderstw, znajdowanie zwłok, doprowadzanie winnych przed oblicze sprawiedliwości i oczyszczanie z zarzutów niesłusznie oskarżonych. Przekonaj się, ile na sali sądowej ma do powiedzenia natura! Obecnie modne jest twierdzenie, że żyjemy w stale inwigilowanym społeczeństwie, ale to nie znaczy, że ludzi śledzi się tylko za pomocą kamer. Mogę ustalić, gdzie byliście, dzięki mikroskopijnym cząstkom na waszych butach. Na podstawie pyłku, który osiadł wam na podeszwach, mogę określić, którą drogą wracaliście do domu, czy szliście przez las, w którym rosły dzwonki, czy przez ogród. Mogę sprawdzić, gdzie spotkaliście się z ukochaną czy ukochanym, w której części pola czekaliście na spotkanie i o którą część muru się oparliście. A gdybyście mieli nieszczęście trafić do mnie już jako zwłoki, po przebadaniu grzybów, które wyrosły na waszej skórze i ubraniu, oraz zarodników i pyłku w waszych włosach, na ubraniu i butach, mogę opowiedzieć waszym bliskim, jaka śmierć was spotkała oraz gdzie i kiedy się to stało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (11 ocen)
3
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Początki

Wyobraź sobie, że wędrujesz po późnojesiennym lesie. Nagle ziemia pod twoimi nogami się ugina i twój wzrok przyciąga coś, co nie pasuje do otoczenia, coś nienaturalnego, spoczywającego w zagłębieniu terenu tuż obok ścieżki. A może akurat wyszedłeś z psem na spacer? (Tak zaczyna się naprawdę wiele tego rodzaju historii). Może pies zniknął gdzieś w zaroślach i zaczął skomleć? Przedzierasz się do niego przez jeżyny i nagle jakby cię coś tknęło – ale zanim uświadomisz sobie, co to takiego, opuszczasz wzrok i już wiesz, o co chodzi… Tuż przed tobą pies wściekle drapie ziemię, z której wystaje ludzka ręka. Jej bladość odcina się wyraźnie od czarnobrunatnej gleby.

Jeszcze niedawno ustalenie sprawcy zbrodni odkrytej w podobnych okolicznościach było możliwe tylko dzięki zeznaniom świadków lub przyznaniu się oskarżonego do winy. Jeśli nie było wskazówek co do tożsamości odnalezionego ciała bądź poszlak wskazujących na potencjalnego sprawcę, tożsamość ofiary pozostawała nieustalona. Czasy jednak się zmieniają, a medycyna sądowa stale się rozwija.

Współcześnie chyba wszyscy wiedzą, na czym polega identyfikacja na podstawie odcisków palców. Odciski odkryto choćby na prehistorycznej ceramice, a Chińczycy i Asyryjczycy już w starożytności wykorzystywali je jako oznakę prawa własności glinianych artefaktów, a także – to już nieco później – dokumentów. W 1858 roku Wiliam Herschel, pełniąc obowiązki brytyjskiego administratora w Indiach, wymagał, by na sporządzanych na miejscu umowach prócz podpisów pojawiały się też odciski palców. Pod koniec XIX wieku metoda ich badania była już w pełni dopracowana, a w 1882 roku francuski antropolog Alphonse Bertillon, prowadzący badania nad zróżnicowaniem osobniczym ludzi, pozyskiwał je rutynowo. W 1891 roku argentyńska policja zaczęła zdejmować odciski palców kryminalistom. Rozwijająca się daktyloskopia już w 1911 roku zaczęła być wykorzystywana w praktyce sądowej Stanów Zjednoczonych jako wiarygodna metoda identyfikacji tożsamości. Przeskoczmy teraz do roku 1980, kiedy to powstały pierwsze skomputeryzowane bazy odcisków palców w USA i w Wielkiej Brytanii, tzw. NAFIS (National Automated Fingerprint Identification System – narodowy zautomatyzowany system identyfikacji odcisków palców).

Mniej więcej w latach osiemdziesiątych XX wieku nastąpił drugi niezwykle istotny przełom w kryminalistycznych technikach identyfikacyjnych – opracowano metodę profilowania DNA. Tak jak badanie odcisków palców, profil DNA pozwala na stworzenie indywidualnej charakterystyki; można go sporządzić na podstawie próbki krwi, nasienia czy cebulek włosów. Metoda ta kompletnie zmieniła świat medycyny sądowej, niezwykle ułatwiając identyfikację tożsamości nieznanych ofiar (jak choćby tej odnalezionej w późnojesiennym lesie) czy też powiązanie sprawcy z miejscem zbrodni. Warto to podkreślić raz jeszcze – obie te techniki przyniosły prawdziwy przełom w naukach sądowych. Z jednej strony, dzięki nim za kratki trafiło wielu morderców, którzy w innym wypadku uniknęliby odpowiedzialności, i schwytano wielu seryjnych gwałcicieli, którzy bez wątpienia nadal atakowaliby kolejne ofiary. Z drugiej strony, w wielu przypadkach oczyszczono z zarzutów niesłusznie oskarżonych. Ucząc się na własnych błędach, policja stopniowo opanowała korzystanie z obu tych metod, by dochodzić do prawdy. Ale na miejscu zbrodni nie zawsze można zidentyfikować odciski palców sprawcy, szczególnie gdy przestępstwo popełniła osoba znająca techniki kryminalistyczne, działająca w rękawiczkach lub umiejętnie zacierająca po sobie ślady. Podobnie jest zresztą z DNA, które nie jest wcale aż tak wszechobecne i łatwe do pozyskania, jak to się wydaje większości ludzi – może się zdarzyć, że na miejscu przestępstwa nie udaje się wykryć żadnych śladów sprawcy – włosów, krwi, nasienia, innych płynów ciała czy tkanek – a tym samym nie da się sporządzić profilu DNA.

A co, jeśli… istnieje jeszcze inna metoda pozwalająca łączyć ludzi z miejscami, w których przebywali, metoda pozwalająca wskazać winnego lub oczyścić z zarzutów niesłusznie oskarżonego? Jeśli poza śladami DNA i odciskami palców istnieją jeszcze inne ślady, które umożliwiają potwierdzenie danej wersji zdarzeń i wykluczenie innych? I jeśli są to ślady tak wyraźne, trwałe i wszechobecne, że nawet najlepiej zaznajomiony z kryminalistyką przestępca nie będzie w stanie ich zatrzeć?

Przenieś się znów w wyobraźni do naszego późnojesiennego lasu. Kiedy przedzierasz się w stronę ciała przez jeżyny i zwisające gałęzie drzew, rękaw twojego płaszcza ociera się o korę pobliskiego dębu, wskutek czego do twojego ubrania przyczepia się porcja mikroskopijnych zarodników i pyłku zalegającego wcześniej w pęknięciach pnia. Kiedy schodzisz, ślizgając się, w dół zbocza, do twoich butów przylepia się ziemia zawierającą ziarna pyłków i zarodniki, które opadały na leśne poszycie zarówno w trakcie ostatniego sezonu pylenia, jak i tych wcześniejszych. Miejscowa gleba zawiera też niezliczone małe żyjątka oraz fragmenty martwych organizmów, które zamieszkiwały to środowisko jeszcze niedawno.

Kiedy przykucasz, by upewnić się, że naprawdę widzisz to, co widzisz, twoje włosy stykają się z gałązkami i listowiem nad miejscem, w którym leży ciało, i w ten sposób dostają się na nie pyłek, zarodniki i inne mikroskopijnej wielkości cząstki. Ślady, jakie pozostawiamy w otoczeniu – odciski stóp, zgubione włosy, włókna z ubrania – łatwo można przeoczyć lub szybko mogą zniknąć. Co jednak z tymi, jakie pozostawia otoczenie na was? A jeśli ktoś potrafiłby pozyskać takie dowody z waszego ciała i odzieży, zinterpretować je i dokładnie opisać na ich podstawie miejsce, z którego pochodzą, choćby znajdowało się ono bardzo daleko?

A teraz wyobraź sobie, że to ty jesteś mordercą. Co nieświadomie zabrałeś ze sobą z miejsca, gdzie ukryłeś swoją ofiarę?

W tym momencie na scenę wkraczam ja, a moja praca zaczyna przeplatać się z historią rozwoju kryminalistycznych metod identyfikacji. W 1994 roku byłam archeolożką środowiskową na University College London. Wkrótce jednak miało się to zmienić.

Od ponad czterdziestu pięciu lat zawodowo zgłębiam świat roślin, choć moje zauroczenie uniwersum przyrody trwa zdecydowanie dłużej. Jeszcze gdy byłam dziewczynką, bez względu na to, ile przeczytałam na temat otaczającego mnie świata roślin i zwierząt, zawsze chciałam dowiedzieć się o nim więcej. Do dziś nie wyzbyłam się przekonania, że zawsze pozostaje coś, co można poznać. To niewątpliwie frustrujące, ponieważ oznacza, że nigdy nie dobiegnie się do mety. Nikomu nie uda się tego dokonać. Droga jest wyczerpująca i nie ma końca.

Większość zawodowego życia spędziłam pochylona nad mikroskopem, przeglądając preparat za preparatem, starając się określić mieszaninę palinomorfów – mikroskopijnej wielkości ziaren pyłku i zarodników (spor) grzybów – wybarwionych na czerwono, zawieszonych w swego rodzaju galaretce i naniesionych na szkiełko podstawowe. Przypadkowemu obserwatorowi obraz, któremu się przyglądam, wydałby się plątaniną nieregularnych kształtów i plam, jednak palinolog – ktoś, kto zajmuje się badaniem właśnie palinomorfów – widzi w nim reprezentację danego środowiska przyrodniczego.

Mało komu, gdy zerknie na ziarno pyłku przez okular mikroskopu o dużym powiększeniu, nie wyrwie się bezwiednie komentarz odnoszący się do niezwykłego i złożonego piękna mikroświata, który ukazał się jego oczom. Jedne ziarna pyłku przypominają maleńkie kule z dziurkami na całej powierzchni, inne zaś hantle o ściankach ze zróżnicowaną liczbą otworów. Poza zagłębieniami i bruzdami we wszelkich możliwych rozmiarach i kształtach, powierzchnię ziarna pyłku pokrywają też skomplikowane wzory zmarszczek i fałd układających się w wiry, paski lub rzędy kolumn. Jedne ziarna są gładkie, a inne najeżone kolcami, które z kolei mogą być pokryte jeszcze mniejszymi wyrostkami. Prostota lub złożoność budowy wewnętrznej i powierzchni tych maleńkich produktów męskiej szyszki rośliny nagonasiennej lub pylników okrytonasiennej1 umożliwiają nam poprawne przypisanie ich do danego gatunku rośliny.

Te drobiny, niezbędne do przedłużenia trwania gatunku, są naprawdę zachwycające, czasem budząc wręcz romantyczne wyobrażenia. Niestety, ku niezadowoleniu mojego bardzo uczuciowego męża jestem osobą pragmatyczną i twardo stąpającą po ziemi. Szczycę się wręcz swoim podejściem „opisuję tylko to, co widzę” i za każdym razem staram się zwalczyć w sobie pokusę szerszej interpretacji, ponieważ mogłaby ona prowadzić do powstawania błędów poznawczych. W mojej pracy zawodowej te drobne ziarna to coś znacznie ważniejszego niż element cyklu rozrodczego roślin lub grzybów. Dzięki nim tworzę narracje, które przekazuję następnie policji. Palinomorfy mogą świadczyć na przykład o tym, że nie byłeś tam, gdzie twierdzisz, że byłeś. Mogą mi podszepnąć, że kłamiesz albo naginasz fakty. Można je też porównać do nici, które po spleceniu ze sobą utworzą gobelin odwzorowujący, co i gdzie się stało, kto i w jakiej roli brał udział w danych wydarzeniach. Kiedy zostanie popełnione przestępstwo, moim zadaniem jest odczytać i przedstawić możliwości, które poznałam dzięki analizie ziaren pyłku, grzybów, porostów i mikroorganizmów pozyskanych z tego miejsca, a następnie poskładaniu w logiczną całość różnych faktów ze świata przyrody.

Kiedyś nazywałam wręcz siebie zawodową rozwiązywaczką łamigłówek, a określenie to nie odbiegało specjalnie od rzeczywistości. W mojej pracy bardzo liczy się dokładność, ale czasem odróżnienie ziaren poszczególnych pyłków nastręcza nie lada trudności. Trzeba być możliwie precyzyjnym, a gdy istnieją jakiekolwiek wątpliwości, należy korzystać ze sprawdzonych źródeł referencyjnych. Błędy mogą sprawić, że ktoś niesłusznie zostanie zatrzymany, a nawet skazany. To dlatego spędziłam w życiu niezliczone godziny, ślęcząc nad tycimi ziarnami pyłku, pracowicie je rozróżniając. A nie jest to banalne zajęcie, o nie.

Palinomorfy przedstawicieli starej ewolucyjnie rodziny różowatych (Rosaceae) zawsze mają trzy bruzdy, trzy pory oraz powierzchnię pokrytą prążkowanymi zawijasami. Wzory na ziarnach pyłku różnych gatunków należących do tej rodziny są do siebie bardzo podobne, mogą wręcz płynnie w siebie przechodzić, niezwykle trudno jest więc rozróżnić na przykład ziarna pyłku jeżyny, róży czy głogu – choć z kolei całą tę grupę można łatwo oddzielić od tarniny, śliwy i wiśni, których ziarna pyłku są pokryte znacznie wyraźniejszymi zawijasami. Miejsce zbrodni może więc znajdować się w sadzie wiśniowym, ale nie da się z całą pewnością stwierdzić, że próbka pod mikroskopem pochodzi właśnie z wiśni, a nie na przykład z tarniny – ponieważ różnice między nimi są naprawdę nieznaczne. Zarodniki „prostszych” roślin, takich jak mchy, wykazują jeszcze mniej cech charakterystycznych umożliwiających precyzyjne rozróżnienie gatunków. Rośliny, które wyewoluowały później niż mszaki, na przykład paprotniki, są od tych ostatnich bardziej zróżnicowane, choć jednocześnie nie aż tak, jak rośliny iglaste. Te z kolei są mniej różnorodne niż okrytonasienne. Świat tych ostatnich jest już niezwykle, wręcz oszałamiająco rozmaity, a my musimy jakoś odnaleźć w nim właściwą ścieżkę.

Bardzo możliwe, że nigdy nie spotkaliście przedstawiciela mojego zawodu – ba, może nawet nigdy wcześniej o takiej profesji nie słyszeliście. Czterdzieści lat temu rzeczywiście nie istniała. W większości krajów wciąż nie istnieje. Choć różnie się mnie określa, jedno przezwisko stało się szczególnie popularne, a mianowicie „gluciara”, na cześć opracowanej przeze mnie metody pozyskiwania śladów pyłku z jam nosowych ofiar. Mnie jednak bardziej trafia do przekonania „ekolog sądowy”, czyli ktoś, kto analizuje i interpretuje ślady wiążące się ze środowiskiem przyrodniczym tak, by wspomóc detektywów prowadzących śledztwo. Bez względu na to, czy chodzi o odnalezienie ciała ofiary w płytkim leśnym grobie, czy o odkrycie zmumifikowanych zwłok w podziemnej komórce na węgiel, czy też o wydobycie szczątków z zabagnionej rzeki, policja wzywa mnie na miejsce, bym przyjrzała się bliżej otoczeniu naturalnemu i poszukała wskazówek, które mogłyby wyjaśnić, co tam się wydarzyło. Gdy zbrodniarz przyznał się do winy, ale nie odnaleziono ciała, mam zidentyfikować ślady środowiskowe na jego ubraniu, obuwiu, narzędziach i samochodzie i spróbować odkryć, gdzie pogrzebano lub próbowano ukryć ofiarę. Jeśli badane są akty przemocy, w tym seksualnej, analizuję pyłek, zarodniki grzybów, skład gleby, mikroorganizmy i tym podobne ślady środowiskowe, weryfikując, czy sprawca i ofiara przebywali w tym samym otoczeniu, czy też nie. I chociaż nie jestem pierwszą osobą, która stara się pomóc w ujęciu przestępcy, badając świat roślin i zwierząt, to rozwinięcie tej dziedziny w Wielkiej Brytanii, otwarcie przed nią nowych perspektyw i opracowanie optymalnych procedur działania dla kolejnych jej przedstawicieli sprawiło, że pewnego pamiętnego dnia 1994 roku stało się to moim życiowym celem.

To właśnie moja działka: badam ślady interakcji między przestępcą a otaczającym go światem przyrody. Wskutek emitowania w telewizji nużąco powtarzalnych programów i seriali kryminalnych wiele osób wykazuje nadzwyczajne zainteresowanie kwestią śmierci, a nawet pewność, iż posiada sporą wiedzę na jej temat. Ludzi ci zobaczyli w telewizji setki aktorów, których ucharakteryzowano tak, by wyglądali jak martwi, i być może stali się nieczuli na widok zwłok. Kto jednak styka się stale z prawdziwą śmiercią, temu nigdy nie stanie się ona obojętna, a telewizyjne produkcje będą wydawać mu się banalne, głupie i pełne nieścisłości.

Istnieje pewne rozpowszechnione i moim zdaniem absurdalne mniemanie, że śmierć to tylko przystanek w długiej podróży naszych nieśmiertelnych dusz. Zupełnie w to nie wierzę. W czasach jeszcze całkiem niedawnych, w moim dzieciństwie, gdy chodziłam do kościoła, ludzie potrzebowali najwyraźniej tego typu przekonań, by stawić czoła najważniejszej z prawd – że nasze ciała to tylko minerały, woda i trochę energii. A także że na samym końcu ta energia, siła życiowa, znika, a nasze ciała, umysły, wspomnienia, wszystko, co składa się na naszą tożsamość, rozpada się na składowe i rozpuszcza w wielkim garze podstawowych pierwiastków, uniwersalnego budulca żywych istot. Większość z nas nie dopuszcza do siebie myśli, że składniki naszego ciała i umysłu, które uznajemy za siebie, kiedyś do nas nie należały i że gdy przeminiemy, zostaną wykorzystane w inny sposób. Mnie to w każdym razie ani nie smuci, ani nie niepokoi. Oto ostateczna forma recyklingu i tym samym reinkarnacji – i czeka ona każdego z nas, wierzącego czy nie.

Taka jest przyroda i choć niektórym wydać się może ona bezduszna i bezlitosna, to jest w tym piękniejsza niż najbardziej udziwnione i niemożliwe do potwierdzenia opowieści o życiu wiecznym. Jedyne życie po śmierci to to, które powstaje ze składowych naszych ciał, uwolnionych do środowiska po naszym zgonie, składowych, które można wykorzystać po raz kolejny i kolejny. Wyobraźmy sobie, że nasze ciało to fontanna wody pompowanej ze zbiornika. Określone ciśnienie wody i kształt dyszy, przez którą się ona wydostaje, dają charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju wzór – nasze ciało, nasze życie – ale zredukujmy ciśnienie do zera, a wzór zniknie, cała woda zaś trafi do zbiornika. To porównanie można odnieść również do pokarmów i wypitych płynów, które zapewniają nam energię w trakcie życia i nadają kształt. Nasza forma jest przejściowa. Po krótkim okresie trwania efektownych wodogrzmotów woda nieuchronnie spłynie strużką lub wirem prosto do zbiornika. Jeśli zaś zmieni się kształt dyszy, powstanie nowy wzór, nowe „życie”. Nasze ciała przybierają kształt, jaki nadaje im fontanna, a energia i części składowe tylko przez nie przepływają. Woda zawsze na końcu znajdzie się w zbiorniku.

Nie, nie ma więc życia po śmierci – ale śmierć ściśle wiąże się z życiem. Nasze żyjące ciało składa się z wielu wspaniale zrównoważonych względem siebie ekosystemów, martwe zaś staje się przebogatym i tętniącym życiem rajem dla mikrobów, nagrodą dla żywiących się padliną owadów, ptaków, gryzoni i innych zwierząt – z których część przybywa, by posilić się naszymi ziemskimi szczątkami, a część, by żerować na pierwszych przybyłych. Proces rozkładu ciała także wchodzi w zakres zainteresowań ekologa sądowego – ważne jest choćby to, jakiego rodzaju padlinożercy i w którym momencie zainteresowali się zwłokami. Larwy much i chrząszcze omarlicowate, osy i ścierwicowate, myszy i szczury, przepadające za padliną kruki i gawrony, lisy i borsuki, dżdżownice i ślimaki. Wszystkie mają znaczenie w mojej pracy, pomagając ustalić, kto, kiedy, gdzie i jak.

Właściwie powinnam przejść już do dalszej części tej opowieści, ale chcę jeszcze nakreślić w paru słowach, czego możecie się w niej spodziewać. Nie jest to książka opisująca historię czyjegoś życia, ponieważ to ze swojej natury jest zbyt obszerne i skomplikowane, by dało się je sensownie przedstawić w jednym tomie. Nie jest to też podręcznik, z którego można się nauczyć, jak zostać ekologiem sądowym, gdyż obszar zainteresowań tej dziedziny jest zbyt szeroki, a ona sama łączy w sobie wiele dyscyplin. Składają się na niego pewne aspekty botaniki, anatomii człowieka, zwierząt i roślin, gleboznawstwa, statystyki, palinologii (badań nad pyłkiem roślin, zarodnikami i podobnymi mikroskopijnymi bytami), mykologii (nauki o grzybach), bakteriologii, entomologii, parazytologii i wielu innych „logii”. Ekolodzy sądowi muszą znać budowę dużych i małych organizmów, ich tryb życia, występowanie, interakcje ze środowiskiem fizycznym i chemicznym oraz innymi stworzeniami. Uczymy się przez całe życie, a uzyskanie odpowiednich wyników (rezultatów jak najbardziej prawdopodobnych, ponieważ w tej dziedzinie trudno o absolutne rozstrzygnięcia) często opiera się na pewnej formie intuicji, budowanej w ciągu dziesiątków lat pracy, kompleksowego patrzenia na świat przyrody i wykorzystywania nauk empirycznych. Ale nie jest to też książka o śmierci.

Nie przerażają mnie martwe ciała. Zwłoki to zwłoki. Przestały już być ludźmi, stały się natomiast repozytoriami informacji, w których przyroda pozostawiła liczne wskazówki, za którymi możemy podążyć. W ciągu całej kariery tylko kilka razy opuściłam gardę, ulegając wpływowi historii związanej z ciałem leżącym w kostnicy. Pierwszy raz chodziło o zabójstwo dwudziestodwuletniej prostytutki, której zwłoki znaleziono w lesie i która osierociła troje dzieci. Było mi okropnie przykro i smutno ze względu na wszystko, przez co przeszła. Została odrzucona przez rodziców, gdy miała szesnaście lat, i musiała sobie radzić sama. Wpadła w sidła perfidnego alfonsa, który celowo uzależnił ją od kokainy, a następnie zmusił do prostytuowania się, by zarabiała na swoje uzależnienie i jego utrzymanie. Urodziła troje dzieci, nie znając ich ojców, ale nie porzuciła potomstwa. Jej wynędzniałe, drobne ciało dobitnie świadczyło, jak ciężkie życie wiodła, oddając się za pieniądze, by zapewnić byt swoim najbliższym. Kiedy zobaczyłam jej zwłoki, rozciągnięte na stalowym stole w prosektorium, rozpłakałam się – nie dlatego, że umarła, lecz ze względu na jej marny los i wszystko, co przecierpiała dla swoich dzieci. Podziwiałam ją za tę niezłomność.

Innym przypadkiem, który niezwykle mnie poruszył, było morderstwo piętnastoletniej Skandynawki o perfekcyjnym ciele, spoczywającym nago na stole w kostnicy w ostrym świetle lamp. Została zamordowana w lesie z powodu nieopanowanej żądzy pewnego mężczyzny i jego obsesji, by patrzeć na nią nagą, podczas gdy on będzie klęczał w trawie i się masturbował. Fizyczna doskonałość jej cielesnej powłoki wprawiła mnie w głęboki smutek – ze względu na życie, które ta dziewczyna mogła i powinna mieć, a które jej odebrano.

Często przyglądałam się śmierci – i to nie tylko w przypadku ludzi, których okoliczności przeniesienia się na tamten świat starałam się ustalić, lecz także osób mi bliskich. Jak wszyscy straciłam rodziców, ale zanim to się stało, odeszła też – na co nie byłam gotowa – moja babcia, która miała znaczny udział w moim wychowaniu. Doświadczyłam także, gdy byłam jeszcze dość młoda, odejścia mojej niespełna dwuletniej córeczki. Moja bogata wyobraźnia wciąż podsuwa mi jej obrazy, jakby przeniesione z książeczek dla dzieci Margaret Tarrant – zawsze optymistycznie przedstawiających perfekcyjne życie. Moje bardziej pragmatyczne „ja” rozumie te fantazje. Sama byłam bliska śmierci i widzę śmierć taką, jaka jest: beznamiętną i obojętną. Widzę ją jako jeden z wielu procesów w przyrodzie, nieograniczony i bezkresny, jak wiele innych.

Niniejsza książka zabierze was w podróż po świecie, w którym się obracam. Będę w nim waszym przewodnikiem, ukazującym fascynującą relację łączącą śmierć i przyrodę. Obejrzymy żywopłot w Hertfordshire, gdzie po raz pierwszy dotarło do mnie, że badania środowiska roślinnego niosą dla kryminalistyki niezwykłe źródło informacji – był to moment, który zmienił moje akademickie postrzeganie przyrody i otworzył przede mną nowe możliwości.

Zabiorę was do rowu, w którym siedziałam przez kilka godzin obok toczonego przez robaki ciała, a także na tzw. „Trupią Farmę” w Tennessee, gdzie obserwuje się i bada zwłoki pod kątem ich rozkładu, czerpiąc z tego wiele cennych informacji, a wreszcie do mieszkania w Dundee, gdzie szare i brązowe pleśnie, porastające przesiąknięte krwią dywany i poduszki, wskazały moment śmierci ofiary. Wybierzemy się na przechadzkę po gęstym lesie i odizolowanym od świata wrzosowisku, obejrzymy ciało porzucone na miejskim rondzie oraz pewne miejsce w południowej Anglii, gdzie odprawiano szamanistyczne obrzędy z wykorzystaniem halucynogennych, trujących roślin. Odwiedzimy także płytkie groby zdecydowanie zbyt wielu zaginionych dziewcząt, których rodziny już nigdy nie ujrzały żywych. Po drodze zrobimy kilka wypadów w moje rodzinne strony: opowiem wam o ludziach, których kochałam i straciłam, a także o pewnej dolinie w Walii, gdzie nasiąkałam fascynacją do natury, podziwiając stworzone przez nią cuda i jej niezmierzoną różnorodność. Jeśli na koniec okaże się, że udało mi się przekazać wam choćby odrobinę zachwytu, z jakim przyglądam się roślinom, zwierzętom i mikrobom, jeśli innym okiem spojrzycie na to, jak my, ludzie, funkcjonujemy w ramach wyznaczanych przez naturę – poczytam to sobie za sukces i uznam, że osiągnęłam cel.

Prawdę mówiąc, niewiele osób pojmuje, jak bardzo ludzki świat przenika się ze światem przyrody. Większość z nas mieszka w miasteczkach lub na przedmieściach, ale bez względu na to, czy na stałe przebywamy w mieście, czy gdzieś z dala od niego, dzika przyroda jest tuż obok. Może i jesteśmy najbardziej zmieniającym swoje otoczenie gatunkiem ze wszystkich, które chodziły lub pełzały po powierzchni naszej planety, ale dzielimy ją z ponad ćwierć milionem gatunków roślin, trzydziestoma pięcioma tysiącami ssaków, ptaków, ryb i płazów, a według ostatnich ocen także z ponad pięcioma milionami gatunków grzybów i może nawet trzydziestoma milionami gatunków owadów. Nie wspominam tu o niezliczonych niemal anonimowych przedstawicielach mikroskopijnego świata, z których istnienia w wielkim stopniu korzysta ekologia sądowa. Choć na ziemi żyje obecnie około siedmiu miliardów ludzi, na każdego z nas przypada około dwustu milionów owadów. Kiedy to sobie uświadomimy, przestaje dziwić, że przyroda także pozostawia na nas swój ślad.

Obecnie modne jest twierdzenie, że żyjemy w stale inwigilowanym społeczeństwie, ale to nie znaczy, że ludzi śledzi się tylko za pomocą kamer. Mogę ustalić, gdzie byliście, dzięki mikroskopijnym cząstkom na waszych butach. Na podstawie pyłku, który osiadł wam na podeszwach, mogę określić, którą drogą wracaliście do domu, czy szliście przez las, w którym rosły dzwonki, czy przez ogród. Mogę sprawdzić, gdzie spotkaliście się z ukochaną czy ukochanym, w której części pola czekaliście na spotkanie i o którą część muru się oparliście. A gdybyście mieli nieszczęście trafić do mnie już jako zwłoki, po przebadaniu grzybów, które wyrosły na waszej skórze i ubraniu, oraz zarodników i pyłku w waszych włosach, na ubraniu i butach mogę opowiedzieć waszym bliskim, jaka śmierć was spotkała oraz gdzie i kiedy się to stało. Mogę też stwierdzić, kto odebrał wam ukochaną, obejrzawszy roślinne ślady na butach, które sprawca miał na sobie, gdy ukrywał jej ciało w płytkim grobie. Pobierając ziarna pyłku, zarodniki i inne drobiny z jam nosowych zmarłego, mogę ustalić, czy ktoś został pogrzebany żywcem, czy też może gleba, która dostała się do jego nozdrzy, pochodzi ze znajdującego się nieopodal grobu miejsca, gdzie go uduszono. Wszyscy oddziałujemy na otoczenie, ale i ono odciska na nas swój ślad, wewnątrz i na zewnątrz. I choć czasem trzeba nieco się postarać, by go dostrzec, przyroda uczciwie wyzna wszystko, ujawni każdy sekret – temu, kto wie, gdzie szukać jej podpowiedzi.

2

Zaginieni – znalezieni

Zaginęła młoda kobieta. W dzisiejszym świecie zbyt wiele historii zaczyna się w ten sposób, ta jednak szczególnie utkwiła mi w pamięci. Joanne Nelson zniknęła w walentynki 2005 roku. Według relacji świadków była niezwykle bystra i pełna życia. Mieszkała w Hull, we wschodniej części hrabstwa Yorkshire, marzyła o podróżowaniu po świecie. Miała włosy zafarbowane na truskawkowy blond i fryzurę typu bob z grzywką kończącą się tuż nad linią oczu. Jej koledzy z miejscowego urzędu pracy nie mieli pojęcia, co się z nią mogło stać. Co zaś do jej partnera, według rodziców po prostu ją ubóstwiał.

Oczywiście tego wszystkiego dowiedziałam się później. Dla mnie sprawa zaczęła się, gdy po jedenastu dniach od zaginięcia Walentynkowej Dziewczyny skontaktowała się ze mną policja, prosząc o pomoc w jej poszukiwaniach.

Często mój udział w śledztwie zaczyna się od telefonu, który wyciąga mnie z łóżka i zmusza do jazdy na miejsce przestępstwa, gdzie czeka już na mnie policja. Zdarza się wtedy, że o świcie stoję nad jakimś rowem albo w pustej zatoczce przy drodze, oglądając ciało i pobierając próbki. Kiedy indziej wezwanie zastaje mnie w domowej pracowni, otoczoną książkami, artykułami, czasopismami i próbkami referencyjnymi, z kotem na kolanach i gotowym do użytku mikroskopem, czekającym w pokoju obok. Ale mogę też być akurat w laboratorium uniwersyteckim albo na wykładzie. W słuchawce zawsze zaś słyszę pytania w rodzaju: Pomogłabyś nam, Pat? Co mogłabyś na ten temat powiedzieć? Co możesz pokazać? Często policjanci nie do końca rozumieją, czym dokładnie się zajmuję i czego potrzebuję, by móc odczytać naturalne ślady i naszkicować obraz wydarzeń – co mogło się stać i co prawdopodobnie się stało.

Tym razem policja była pewna tylko jednego: Joanne Nelson nie żyje. Zmarła jedenaście dni wcześniej, uduszona przez swojego kochanka. Zabójca zakładał, że dzięki swojej przebiegłości i sprytowi uda mu się wszystkich wystrychnąć na dudka. Występował przed kamerami, wyrażając nadzieję na powrót dziewczyny. Udzielał wywiadów prasie i ronił łzy, stojąc tuż obok nieświadomych prawdy rodziców Joanne. Płakał jednak nad swoim ciężkim położeniem, a nie nad losem ofiary.

Mordercy bywają próżni i aroganccy. Naprawdę często wracają na miejsce zbrodni. Niektórzy ludzie sądzą, że zabójcy, będąc do gruntu źli, napawają się bliskością miejsca przestępstwa – ale prawdopodobnie na ogół chcą się tylko upewnić, że nikt nie odkrył jeszcze, co zrobili. Czasem czują wręcz wewnętrzny przymus, by się utwierdzić w tym przekonaniu. Jednak zabójca Joanne nie musiał wracać na miejsce popełnienia morderstwa, ponieważ był nim ich wspólny dom. Paul Dyson udusił swoją narzeczoną w kuchni, bez trudu pokonując fizyczny opór partnerki. Stało się to po kłótni, którą wywołały narzekania Joanne, że mężczyzna nie dość pilnie zajmuje się domowymi obowiązkami. Wtedy ogarnęła go furia i stracił panowanie nad sobą. Kiedy zbrodnia dokonuje się w domu, liczba ścieżek, którymi może podążyć detektyw, jest dość ograniczona. W miejscu, gdzie mieszkamy, pełno jest naszych odcisków palców, śladów DNA i włókien z ubrań. Dom Joanne został poddany dokładnym oględzinom, ale nie odkryto w nim za wiele. Na szczęście jednak prawda wyszła na jaw.

Przez pewien czas narzeczony Joanne dobrze skrywał się pod maską niewinności. Twierdził, że dziewczyna zapewne od niego uciekła. Wystosował wiele rozpaczliwych apeli o jej szczęśliwy powrót do domu. Ale tajemnica ciążyła mu zbyt mocno i w końcu wyznał ją przyjacielowi. Ten z kolei powiedział o wszystkim swojej matce i w ten sposób prawda wyszła na jaw. Ostatecznie Paul Dyson przyznał się do zabójstwa. Policja miała więc sprawcę, ale wciąż nie wiedziała, gdzie jest ciało.

Dyson potrafił prowadzić samochód, choć nigdy nie zrobił prawa jazdy. Dość słabo znał drogi w Hull – a do tego każda z nich wyglądała podobnie do pozostałych. W noc morderstwa owinął ciało Joanne w plastikową folię i wywiózł je tak daleko, jak potrafił. Jechał i jechał przez długi czas po różnych mało charakterystycznych polnych drogach, aż znalazł miejsce, które jego zdaniem dobrze nadawało się do pogrzebania zwłok. Ponad tydzień po tym wydarzeniu pamiętał tak niewiele szczegółów, że właściwie mogło to być niemal dowolne miejsce w hrabstwie Yorkshire, do którego dałoby się dojechać z jego domu, spalając niecałe pół baku benzyny. Obszar moich poszukiwań był więc olbrzymi.

„Co będziesz mogła wnieść do sprawy, Pat?” – zapytał policjant. Moja odpowiedź jak zwykle brzmiała: „Zależy, o co dokładnie pytasz. Moje wskazówki będą miały ścisły związek z tym, co pozyskaliście na miejscu zbrodni”.

Praca ekologa sądowego zaczyna się często od zbadania dość prozaicznych rzeczy i tak też było tym razem, gdy otrzymałam do analizy dżinsy zabójcy, dwie pary butów sportowych – najki i reeboki – a także widły znalezione w domu jego rodziców. Paul Dyson przewiózł ciało Joanny jej własnym kombi marki Vauxhall, co oznaczało, że w samochodzie powinny być obecne ślady dowodowe w postaci ziaren pyłku, zarodników i innych mikroskopijnej wielkości palinomorfów. Na moją prośbę policja dostarczyła mi maty podłogowe od strony kierowcy i pasażera, gumowe nakładki na pedały, wyściółkę bagażnika i spojler przedniego zderzaka. Dowody rzeczowe tego rodzaju to mój chleb powszedni: buty, które miał na sobie kochanek lub kochanka, kiedy przewoził ciało zamordowanego przez siebie partnera, do miejsca, gdzie je pogrzebał; materiał, w który owinięto wciąż jeszcze ciepłe zwłoki; ściągacze, rękawy i inne części zabezpieczonej na miejscu zdarzenia koszuli, które pracujący na miejscu zbrodni technicy kryminalistyczni pieczołowicie opisali, udokumentowali i zabezpieczyli w plastikowych torebkach na dowody.

„I czegóż to można się z nich dowiedzieć?” – możecie zapytać. Pytanie to często zadają nawet policjanci. Pod jednym względem odpowiedź jest raczej oczywista. Edmondowi Locardowi, francuskiemu kryminologowi i jednemu z pionierów nauk sądowych, żyjącemu w latach 1877–1966, przypisuje się stwierdzenie, iż „każdy kontakt pozostawia ślad”. Zdanie to, pod nazwą zasady wymiany Locarda, weszło do kanonu nauk sądowych. Niewątpliwie wywarło ono spore wrażenie na Arthurze Conanie Doyle’u, który nawet odwiedził francuskiego badacza w Lyonie. Według Locarda przestępca zostawia zawsze na miejscu zbrodni jakiś ślad, a miejsce zbrodni odciska zawsze jakiś ślad na przestępcy. Zarówno jedne, jak i drugie ślady da się wykorzystać w śledztwie – może to być DNA, odciski palców, włosy, włókna, lecz także ziarna pyłku i zarodniki, na których skupia się moja praca. Pozwalają nam one ustalać związki między ludźmi, rzeczami i miejscami, a bywa, że również określić ramy czasowe wydarzeń.

Sprawy takie jak ta dotycząca morderstwa Joanne Nelson doskonale wręcz odzwierciedlają, czym praca ekologa sądowego różni się od badań przeprowadzanych w ramach innych nauk sądowych, choćby od analizy DNA. Pozyskuję dane z dowodów rzeczowych, które do mnie trafiają, ale to dopiero początek. Na podstawie owych danych tworzę bowiem obraz, w połowie prawdziwy, w połowie zaś oparty na wyobrażeniach. Przyswajam wszelkie możliwe informacje, które mogą okazać się przydatne, a następnie próbuję sobie zwizualizować miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłam i którego zapewne nigdy nie odwiedzę. Ten abstrakcyjny konstrukt, który nazywam właśnie „obrazem miejsca”, ma jednak gdzieś swoje realne odzwierciedlenie. Powołuję go do życia po drobiazgowej analizie ziaren pyłku, zarodników i innych mikroskopijnej wielkości materiałów, które pozyskuję z dowodów rzeczowych. To rzeczywistość, która ujawnia się przede mną, gdy tylko zamknę oczy. Niektóre jej elementy są wyraźne, inne mniej. Nieustannie zmieniają swój kształt niczym ameba, w miarę jak zdobywam kolejne informacje z obserwacji spod mikroskopu. Oto miejsce, gdzie pochowałeś swoją kochankę. Oto miejsce, w którym, jak zeznała ofiara, dopadłeś ją i zgwałciłeś, choć twierdzisz, że nigdy nie byłeś w jego pobliżu. Oto miejsce, gdzie przyczepiły się do ciebie wymowne dowody, które pewnego dnia cię wydadzą. Tak właśnie przyroda przekazuje i przedstawia historie, których nie opowie nikt inny.

No więc tak jak wspomniałam: dwie pary butów sportowych, nakładki na pedały, maty podłogowe oraz widły. Oto zestaw rzeczy, które miały pomóc w nakreśleniu obrazu przedstawiającego miejsce spoczynku ciała biednej Joanne Nelson.

Moim zadaniem jest dostarczenie odpowiedzi lub wskazówek, które pozwolą te odpowiedzi znaleźć. To długa, żmudna i naprawdę męcząca praca. Wymaga wielogodzinnego siedzenia nad mikroskopem, zanim człowiek wreszcie wstanie i się przeciągnie, a potem pochodzi bez celu, by dać ulgę karkowi. Potem być może trzeba będzie znów usiąść przy mikroskopie, żeby podrążyć temat – możliwe jednak, że zamiast tego wybiorę się na przechadzkę po ogrodzie w towarzystwie kota, a może pogram na fortepianie stojącym pod ścianą w mojej pracowni. Moja praca wymaga niezwykłej koncentracji, którą muszę utrzymywać naprawdę długo. To liczy się chyba bardziej niż cokolwiek innego, ponieważ gdy się dekoncentruję, pryskają nadzieje na stworzenie obrazu miejsca bliskiego rzeczywistości.

I tak mijają godziny. Potrafię doprowadzić się do kompletnego wycieńczenia, próbując ustalić, czy pewne wyrostki na kolcu lub ziarnie pyłku są proste, czy jednak nieco zakrzywione albo czy słabo widoczny wzór zawijasów na jego powierzchni charakterystyczny jest dla głogu, czy może jednak innego przedstawiciela różowatych. Od decyzji tego typu zależy to, czy sprawa zakończy się sukcesem czy porażką, a uchwycenie różnicy między jednym a drugim ziarnem pyłku może zadecydować, czy ktoś zachowa, czy też straci wolność.

Kiedy przyglądam się ziarnom i zaliczam je do określonych kategorii, tworzę obrazy roślin, na podstawie których z kolei mogę opisać środowisko, w jakim najprawdopodobniej występują. Kiedy zaś po przejrzeniu mikroskopowych preparatów dysponuję zbiorem różnych ziaren pyłku, na jego podstawie mogę wnioskować o rodzaju roślinności występującej na miejscu zbrodni i w jego pobliżu. Dzięki temu mam też pewne wskazówki co do kwasowości i wilgotności gleby, tego, czy obszar jest dobrze oświetlony czy zacieniony, czy chodzi na przykład o las, a jeśli tak, to jakiego rodzaju. Ustalenie tego może równie dobrze zająć godziny, jak i dni lub tygodnie, a nawet dłużej. Czasem wszystko zgrabnie składa się w całość – a gdy tak się dzieje, odczuwam wręcz nieziemską satysfakcję. Czasem mam wrażenie, jakbym umieszczała w układance ostatnie brakujące kawałeczki, choć zdarza się też, że w ostatecznym obrazie znajdują się elementy niepasujące do reszty lub pewnych fragmentów brakuje. Tego typu nieprawidłowościami mogą być na przykład ziarna pyłku na butach sprawcy przeniesione przez niego z innych miejsc. Wtedy okazuje się, że pewne rośliny w okolicy miejsca zbrodni jednak nie występują – ale koniec końców nie jest to wielkie zmartwienie, bo jeśli większość elementów układanki do siebie pasuje, powstający obraz jest wystarczająco klarowny.

Sprawa morderstwa Joanne Nelson należała do tych nielicznych, w których elementy układają się od razu w sensowną całość. Moje analizy nie trwały tym razem wiele dni i tygodni; wystarczyło kilka zdjęć preparatów spod mikroskopu, aby ujawniło się to, co najważniejsze. Nie musiałam dogłębnie rozmyślać nad każdym detalem. Przypuszczenia, domysły i wizje opierały się na szczątkowych śladach, ale te były całkiem spójne i sensowne. Być może Paul Dyson nie wiedział, dokąd dotarł w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby pozbyć się ciała Joanne Nelson, ale związane z nim przedmioty wskazywały drogę.

Szybko nabrałam pewności, że zwłoki spoczywają w lesie gospodarczym. Lata pracy nauczyły mnie jednak, że pojedynczy kawałek układanki rzadko kiedy do czegoś się przydaje. Trzeba przyjrzeć się dokładniej, pokopać nieco głębiej, pozwolić, by pyłek zdradził nam więcej sekretów. Poza tym interpretacja materiału dowodowego pozyskanego w trakcie śledztwa nigdy nie jest zupełnie oczywista. Część pyłków roślin mogła się rozłożyć lub nie trafić do pobranych próbek. W próbkach zaś mogą być reprezentowane licznie inne mikroskopijne obiekty: pozostałości komórek grzybów, glonów, roślin i zwierząt. Mogą one zaciemniać obraz i utrudniać odczytanie z preparatów kluczowych informacji dowodowych. Zresztą identyfikacja pochodzenia ziaren pyłku sama w sobie też nigdy nie jest wystarczająca. Hiacyntowce rosnące w lesie w Yorkshire mogą niczym się nie różnić od tych z lasu w Essex; plantacje lasów państwowych zarządzane przez Forestry Commission znajdują się w wielu miejscach kraju i mogą składać się z bardzo podobnych gatunkowo nasadzeń drzew. Co gorsza, stojąca samotnie w czyimś ogrodzie sosna może w pojedynczej próbce wyglądać tak samo jak rząd drzew na granicy lasu sosnowego. To, czego chcemy – co jest niezbędne – to obraz znacznie bardziej zróżnicowany, ze wszystkimi odcieniami i kontrastami. Posłużmy się analogią z perfumami – może w nich dominować jedna nuta, ale dzięki temu, że tło przesycone jest też innymi woniami, da się zawęzić wybór. Idąc za główną „nutą zapachową”, możemy znaleźć się na wrzosowisku, w lesie sosnowym czy gdzieś na wybrzeżu – ale wrzosowiska to podmokłe i często rozległe tereny, leśne plantacje drzew mogą ciągnąć się kilometrami, a w Wielkiej Brytanii w końcu wszędzie jest stosunkowo niedaleko do morza. Szukamy więc charakterystycznej kombinacji śladów, która wyróżni nasze miejsce zbrodni i nada mu rys unikatowości.

Oczami wyobraźni widząc miejsce, w którym znalazł się Paul Dyson, sięgnęłam po telefon. Ktoś natychmiast odebrał, a ja poczułam ulgę, usłyszawszy spokojny głos nadinspektora Raya Higginsa. Większość współpracujących z nim detektywów wściekle rzucała się na każdy strzęp informacji, uwijając się wokół niego jak trutnie wokół królowej, ale Ray był inny. Jednak jego delikatność i nieśmiałość skrywały nadzwyczajne kompetencje, wybitny intelekt i niezmierną wręcz determinację, by zwrócić rodzicom ciało ich ukochanej córki.

– Pat?

Cieszyłam się bardzo, że nie korzystaliśmy ze Skype’a, ponieważ rozmawiając z zamkniętymi oczami, musiałabym wyglądać jak jakaś nawiedzona mistyczka.

– Tak, Ray, mam miejsce, w którym ją ukryto.

Wyczułam po drugiej stronie linii coś w rodzaju ulgi. Wspomniałam, że ciało musi znajdować się w lesie państwowym. Ray nieco się ożywił.

– Pat, sprawca wspomniał, że rosły tam choinki. To ma sens.

W profilu pyłków było nieco ziaren świerku, drzewa podlegającego masowej wycince w każde zimowe święta. Byłam jednak niemal pewna, że w tym wypadku nie chodzi o plantację bożonarodzeniowych choinek, ponieważ w takich miejscach rosną tylko młode drzewka. Żeby zaś świerk zaczął produkować pyłek, musi być dojrzały, co najmniej czterdziestoletni, a wówczas jest to już spore drzewo. Jeśli Dyson wspomniał o choinkach, zapewne musiało rosnąć tam sporo młodych świerków, przypuszczalnie przy granicy lasu. Może wydawać się dziwne, że wcale nie tak łatwo napotkać pyłek świerku w samym środku świerkowego lasu, ale dla wtajemniczonych jest to dość oczywiste. Leśnicy najchętniej ścinają te drzewa właśnie mniej więcej wtedy, gdy osiągają one około czterdziestu lat, czyli kiedy osiągają dojrzałość płciową. Po ścięciu zaś pozostają bardzo nieliczne ślady pyłku. Jeśli więc odnajdujemy jego ziarna w badanych próbkach, wiadomo, że w okolicy muszą znajdować się stare świerki.

Z wciąż zaciśniętymi powiekami, tak by nic mnie nie rozpraszało, mówiłam dalej:

– Analiza materiału pozyskanego z samochodu wskazuje, że sprawca jechał gruntową leśną drogą, dość suchą i piaszczystą, choć na jej poboczach mogą znajdować się podmokłe rowy. Ewentualnie w głębszych koleinach zostało trochę wilgoci. Teren jest raczej otwarty, chodzi o las gospodarczy, z popularnymi w handlu odmianami iglaków i domieszką drzew liściastych, głównie dębu, buku, leszczyny oraz mniej licznymi jaworami i wiązami. Są tam też bardziej wilgotne obszary, gdzie rosną wierzby i olsze. W okolicy występuje też sporo jeżyn i bluszczu.

Był to dość ogólny opis, ale zarówno wcześniejsze badania terenowe, jak i oglądanie pod mikroskopem niezliczonych preparatów wyraźnie wskazywało, że chodzi o „las państwowy”. Choć bez trudu mogłam rozpoznać rośliny wchodzące w skład tego zbiorowiska, wiedziałam też – a przyswoiłam tę wiedzę na samym początku pracy zawodowej – że nie istnieją dwa miejsca o naprawdę identycznym składzie gatunkowym. Każde z nich różni się od pozostałych pod względem rozkładu roślinności i gęstości występowania poszczególnych gatunków. Choć więc mogłam już dość dobrze opisać miejsce, do którego dotarł Dyson, potrzebowałam czegoś bardziej charakterystycznego, byśmy mogli je znaleźć.

Już wstępne wyniki badań niosły jednak znacznie więcej informacji, mimo że zazwyczaj namierzenie konkretnego miejsca wymaga bardziej skomplikowanych analiz. Do pewnego stopnia dość łatwo mogę opisać wyłaniający się z nich obraz otoczenia, ale ustalenie, gdzie rzeczone otoczenie się znajduje, jest niełatwe, szczególnie gdy chodzi o część kraju, której nie znam zbyt dobrze. Mogę przewidzieć rodzaj występującej tam gleby i na tej podstawie powiedzieć całkiem sporo o geologii danego terenu, w takich przypadkach najlepiej jest jednak skorzystać z pomocy kogoś, kto dobrze zna miejscową florę, by wykorzystując moje podpowiedzi, zajął się poszukiwaniami w terenie.

– Ray, trzeba iść otwartą drogą – ciągnęłam tymczasem. – Gdzieś w jej pobliżu będzie rosła spora kępa starych brzóz. Tam ją znajdziecie. Aha, i… – Tu przerwałam, ponieważ wiedziałam, że trudno będzie uwierzyć w to, co za chwilę powiem, choć byłam przekonana, że się nie mylę. – Ciało nie będzie pogrzebane – dodałam w końcu.

Zapadła cisza, w której wyczułam nutę powątpiewania.

– Będzie leżało w zagłębieniu terenu, przykryte tylko brzozowym chrustem – dodałam. Tu przerwałam na chwilę, chcąc, by ta wizja dobrze się utrwaliła w umyśle mojego rozmówcy, ponieważ była naprawdę wyraźna.

– Na ile jesteś tego pewna? – zapytał Ray.

Jest to pytanie, które sama sobie często zadaję, muszę więc wybaczyć innym, że wciąż o to pytają, przynajmniej dopóty, dopóki robią to w uprzejmy, niepodszyty oskarżycielskim niedowierzaniem sposób, z jakim stykałam się w początkach mojej pracy.

– Prawie na sto procent, Ray.

Bywały w przeszłości chwile, gdy sama zastygałam w zdumieniu, że udaje mi się ustalić pewne rzeczy niezwykle szczegółowo, że powołuję je do życia tylko dzięki oglądaniu preparatów pod obiektywem mikroskopu. Ale już się nie dziwię. Świadkowie zmyślają i przekręcają różne szczegóły, przez co dwa zeznania opisujące to same zdarzenie bardzo rzadko są identyczne. Nagrania wideo i zdjęcia ukazują tylko wycinek rzeczywistości, pozbawiając ją często głębi i kontekstu, a w efekcie podprogowo ukierunkowując nasze myślenie. Profile pyłkowe interpretowane są jednak przez kompetentnych palinologów, którzy w dodatku mają spore doświadczenie w pracy terenowej. Oczywiście zawsze zdarzają się nieuwzględnione w podręcznikach niespodzianki, ale wówczas znowu – najbardziej liczy się doświadczenie.

Z analizy przygotowanych przeze mnie preparatów jasno wynikało, że chłopak Joanne był w lesie, w którym prócz świerków rosły też inne przemysłowo wykorzystywane drzewa iglaste, w tym sosny zwyczajne i choiny zachodnie. Z profilu pyłkowego jasno jednak wynikało, że występowały tam również drzewa liściaste, głównie brzozy. Było to dość ciekawe zbiorowisko roślin, a ilościowe zmiany ich pyłków w profilach pochodzących z różnych dowodów rzeczowych dawały do myślenia. W poszukiwanym przez nas miejscu musiała występować dość kwaśna i sucha gleba, ale nieopodal znajdowały się też bardziej wilgotne tereny. Uznałam, że czegoś więcej dowiem się po analizie próbek pobranych z osłony zderzaka, ponieważ pyłki musiały lądować na nim od wjazdu do lasu aż do dotarcia na miejsce, w którym złożono ciało. Z kolei na nogawkach spodni i butach Dysona powinny znajdować się ślady pochodzące bezpośrednio z miejsca, gdzie trafiło ciało, i te dowody mężczyzna musiał przenieść na podeszwach do wnętrza samochodu.

W profilu pyłkowym dominowała brzoza, ale było też sporo pyłku sosny. Obrazu dopełniały dąb, leszczyna, buk, wrzosy, paprocie i trawy, czyli rośliny typowe dla lasu lub jego pobrzeża. Widziałam też liczne pozostałości ziaren pyłku i zarodników z poprzedniego sezonu wegetacyjnego, a może nawet jeszcze z okresów wcześniejszych. Leszczyna zaczyna kwitnąć mniej więcej w grudniu2, ale inne pyłki w profilu musiały powstać wiosną poprzedniego roku. Innymi słowy, analizowane przeze mnie ziarna, przeniesione na należące do Dysona przedmioty z powierzchni ziemi, roślin i gleby, pochodziły z kilku sezonów. Bez względu na porę roku, w której wykonuję badanie, niemal zawsze jest coś, czemu mogę przyjrzeć się bliżej i dzięki czemu mogę stworzyć obraz miejsca, nawet jeśli nie wygląda to obiecująco dla policji.

Przeglądałam więc kolejne preparaty mikroskopowe.

Na dżinsach Dysona nie zidentyfikowałam niczego, a na sportowych butach Nike osiadł głównie pyłek traw. Jasne więc było, że nie miał ich na sobie, gdy popełniał przestępstwo. Kiedy jednak wsunęłam pod mikroskop szkiełka z wymazami z jego reeboków, nakładek na pedały i osłony zderzaka samochodu, przed moimi oczami natychmiast pojawił się obraz miejsca. Wiedziałam już, że chodzi głównie o las szpilkowy, uprawę produkcyjną, ale w miarę analizy kolejnych preparatów zaczęłam dostrzegać ślady pyłku innych roślin. Szukałam dalej. Dostrzegłam inne liściaste gatunki – dąb, leszczynę, buk, choć nadal przeważała brzoza. Była to dość oczywista kompozycja. Właściciele leśnych plantacji często pozwalają rosnąć naturalnie występującym drzewom liściastym, by przełamywały monotonię gęstej monokultury iglaków. Interesująca jednak była wspomniana już przewaga w profilu ziaren pyłku brzozy – to drzewo nie znosi zacienienia, nieźle radzi sobie na kiepskich glebach, a czas jego życia wynosi akurat mniej więcej tyle, ile potrzeba, by drzewa szpilkowe dorosły do wielkości, w której nadają się do wycinki. Jest to więc ulubiony przez właścicieli leśnych plantacji „drzewny chwast”.

Bogactwo materiału, jaki zebrałam z osłony zderzaka samochodu Dysona, przekonało mnie, że musiał dość długo jechać leśną drogą, rozglądając się za odpowiednim do ukrycia ciała Joanne miejscem. Próbki pobrane z wnętrza samochodu stanowiły jednak zagadkę, którą musieliśmy rozwiązać, poszukując odpowiedzi na poprzednią. Chodziło o to, że choć na reebokach Dysona było mnóstwo pyłków prosto z lasu, praktycznie żaden z nich nie trafił na matę podłogową kierowcy, która, nawiasem mówiąc, była wyjątkowo czysta. Znalazłam na niej tylko kilka ziaren pyłku sosny i pojedyncze ziarno pyłku wrzosu. Czyżby Dyson – zastanawiałam się – był na tyle świadomy możliwości kryminalistyki, że wyczyścił, odkurzył czy wręcz wyszorował matę po stronie kierowcy? Na to wyglądało. Ale z kolei mata po stronie pasażera ujawniła te same pyłki, które znalazły się na reebokach… Wtedy w mojej głowie nagle pojawiło się wyjaśnienie tej sytuacji. Aby podnieść i wynieść coś dużego z samochodu, trzeba czasem postawić stopę w miejscu, gdzie zwykle trzyma nogi pasażer, tak by zyskać właściwe podparcie. Wyobraziłam sobie Dysona, próbującego wyciągnąć ciało Joanne z pojazdu, mającego kłopot z jego udźwignięciem i stawiającego stopę na macie podłogowej po stronie pasażera.

Ustaliłam już, że wszystko to działo się w lesie gospodarczym, na którego skraju rosły drzewa liściaste, ale to wciąż było za mało. Musiałam zawęzić pole poszukiwań, dokładniej określić wygląd miejsca, w którym spoczęło ciało Joanne. Udało się to dzięki… ogrodowym widłom. Na butach Dysona było mnóstwo pyłku brzozy, przeniesionego też na matę podłogową po stronie pasażera. Kiedy jednak zajęłam się analizą materiału pozyskanego z wideł, osłupiałam. Ich zęby pokryte były pyłkiem brzozy w ilości znacznie większej niż jakikolwiek przedmiot dostarczony mi przez techników. Znajdował się nawet na rączce i trzonku narzędzia, ale na zębach jego warstwa była niezwykle gruba i niemal jednorodna, poza nim zidentyfikowałam tylko nieliczne ziarna pyłku typowych roślin ogrodowych.

Właśnie tego typu obrazy nagle pojawiają się w mojej głowie. Ale naprawdę nie ma w tym żadnej magii, choć z zewnątrz może to tak wyglądać. Obrazy te powstają dzięki rozwijanej od lat intuicji, mozolnej nauce, wyprawom w różne miejsca, pracy terenowej i stałemu poszerzaniu zasobu wiedzy na temat otaczającej mnie przyrody. Następnie wszystkie te dane są przetwarzane przez godny podziwu superkomputer, nazywany ludzkim mózgiem.

Tym razem obraz był wyjątkowo wyraźny: widziałam, jak Dyson jedzie kombi Joanne suchą i piaszczystą leśną drogą, wzdłuż której rosną gęsto wysokie świerki, aż wreszcie dociera do miejsca, gdzie drzewa rosną rzadziej. Tam dostrzega brzozowy zagajnik. Miejsce niewątpliwie musiało wydać mu się idealne. Wykopanie grobu to niełatwe zadanie, a wykopanie grobu ogrodowymi widłami jest wręcz niemożliwe. Choć jednak widły nie nadają się do kopania, nieźle sprawdzają się w nagarnianiu.

Jeśli kiedykolwiek byliście w lesie, także takim typowo gospodarczym, często sąsiadującym z wrzosowiskami, zapewne zwróciliście uwagę na grubą warstwę ściółki. Zbiera się ona w zagłębieniach terenu, sprawiając mylne wrażenie, że pod spodem jest twarde podłoże, przez co nasza noga może nagle znaleźć się w dziurze. Plantacje drzew usiane są nierównościami terenu, skrywają rozpadliny i jamy, powstałe w wskutek przeprowadzonych wcześniej prac leśnych, nasadzeń i wyrębów. Po co grzebać ciało, skoro można znaleźć odpowiednią jamę, a potem nagarnąć na nią chrust i liście, by ją zamaskować?

Wyobraziłam sobie, jak Dyson niezdarnie przedziera się przez brzozowy zagajnik, niepewnie stąpając po zdradliwym gruncie. Zapewne dźwigał bezwładne ciało narzeczonej, by złożyć je w jednym z zagłębień, nie dalej niż sto metrów od ścieżki. Profilerzy przewidujący zachowanie przestępców ustalili, że właśnie mniej więcej sto metrów jest zwykle granicą dla kogoś, kto próbuje taszczyć samodzielnie ciężar w postaci zwłok. Widziałam oczami wyobraźni, jak mężczyzna się zatacza, a jego reeboki ślizgają się na ściółce, jak ogarnia go panika, gdy uświadamia sobie, że nie uda mu się zakopać ciała. Ale mógł je zamaskować. Wyobraziłam sobie, jak wrzuca zwłoki do głębszej rozpadliny, a następnie widłami nagarnia na nie brzozowy chrust i liście. To jasne, że ciało musiało trafić do jakiegoś rodzaju jamy, właśnie po to, by dało się je zamaskować ściółką i gałęziami. Gdyby próbował przykryć w ten sposób zwłoki leżące na leśnym poszyciu, kształt pryzmy byłby zbyt podejrzany.

Dyson musiał pomyśleć, że upłynie naprawdę sporo czasu, zanim ktoś je odnajdzie. W okresie walentynek, ze względu na chłody, w lesie nie prowadzono wielu prac. Było zbyt zimno, by muchy plujki złożyły jaja w zwłokach, a ciało nie rozkładało się na tyle szybko, by roztoczyć naprawdę paskudny zapach. To z kolei oznaczało, że lisy i borsuki nie wyczułyby go tak łatwo jak w lecie. Możliwe więc, że ciało Joanne pozostałoby w ukryciu bardzo długo – być może na zawsze.

Kiedy sprawca w pośpiechu nagarniał brzozowy chrust i liście na zwłoki, nie zdawał sobie sprawy, że na zębach wideł osadzają się pyłki, które pomogą zwrócić ciało Joanne jej rodzinie, a jego samego doprowadzą przed oblicze sprawiedliwości.

„Ale gdzie jest to miejsce, Pat?” Z pewnością nie w pobliżu Hull. Musi to być plantacja, na której występują choiny zachodnie, wszystkie pozostałe rośliny z określonego przeze mnie zbiorowiska, a także pewna paproć, która początkowo nie zwróciła mojej uwagi, ponieważ jest bardzo pospolita w wielu miejscach Anglii. Chodziło o paprotkę, powszechną na południu i zachodzie kraju, a nawet w Surrey, gdzie mieszkam, ale akurat w tej części Yorkshire spotykaną rzadko, a nawet bardzo rzadko. Ale tu los się do mnie uśmiechnął. Miejsca występowania paprotki można określić na podstawie map Brytyjskiego i Irlandzkiego Towarzystwa Botanicznego, a ich publikacje przeglądam regularnie. Niezwykle ciekawe było to, że kiedyś paprotka występowała w tym rejonie powszechnie, ale obecnie zanikła. Mapy pokazywały, gdzie można się było na nią natknąć w przeszłości, co pozwoliło wykluczyć z rozważań wielkie połaci terenu. W końcu okazało się, że w grę wchodzą tylko trzy plantacje drzew, na których rosną choiny zachodnie, a tylko w dwóch rosły w przeszłości paprotki.

Dyson zeznał także, iż przejeżdżał przez metalową bramę, przy której z jednej strony leżała sterta pustych butelek. Sierżant prowadzący sprawę wykazał nadmiar zapału, angażując do jej rozwikłania wielu różnych specjalistów, częściowo całkiem niepotrzebnie. Lokalny botanik z Hull także przejrzał mapy i ustalił, gdzie w przeszłości występowała paprotka, zanim sama miałam okazję się wykazać tą wiedzą, ale to już nieważne. Musieliśmy odnaleźć ciało Joanne ze względu na jej rodziców. Tej młodej kobiecie było już wszystko jedno, odeszła, ale pozostała jej pogrążona w żałobie i rozpaczy rodzina. Ray Higgins za wszelką cenę chciał zwrócić jej szczątki Joanne.

Policja, niezwykle podniecona nowymi informacjami, wyruszyła na poszukiwania ciała wraz z zakutym w kajdanki mordercą, przemierzając kolejne kręte drogi prowadzące do namierzonych przez nas lasów, rozglądając się za metalową bramą ze stertą butelek tuż przy wjeździe. Funkcjonariusze byli zbyt podekscytowani, by poczekać jeszcze trochę, i przejechali naprawdę wiele kilometrów, coraz bardziej zmęczeni i zniechęceni, zanim wreszcie nadszedł moment, gdy dokonali odkrycia: pomalowana na jasno metalowa brama ze stertą butelek wciąż znajdowała się w niezmienionym stanie. Bardzo chciałabym poznać ich odczucia, ale podejrzewam, że było to coś w rodzaju podniecenia i ulgi.

Ciało Joanne odnaleziono dość szybko. Dowiedziałam się potem, że detektywi byli wręcz zadziwieni i aż przerażeni dokładnością moich przewidywań. Zwłoki spoczywały niedaleko ścieżki, nieco poniżej zbocza, w płytkiej jamie, w kępie brzóz, przysypane brzozową ściółką. Opłaciły się lata ślęczenia nad podręcznikami z zakresu nauk przyrodniczych, piesze wędrówki, prace terenowe, łączenie różnych zagadnień, kierowanie się zdrowym rozsądkiem i odwaga, by przedstawić swoją wizję wydarzeń.

Nie było mnie przy znalezieniu ciała Joanne i ostatecznym potwierdzeniu tego, co jej zrozpaczona rodzina musiała wiedzieć od dawna. Często jednak zastanawiałam się, jak musieli czuć się policjanci, którzy początkowo bardzo sceptycznie odnosili się do mojej wizji. Długo po skazaniu Dysona Ray zabrał mnie w miejsce, gdzie leżało ciało dziewczyny. Już w przypadku pierwszej sprawy, w której uczestniczyłam i w której nakreśliłam obraz pola i żywopłotu, byłam zaskoczona, jak dokładnie sprawdziły się moje przewidywania. Także tym razem, gdy przeszłam wraz z Rayem przez pamiętną metalową bramę, nie mogłam się nadziwić dokładności obrazu, który pojawił się przed moimi oczami tylko na podstawie analizy próbek. Oto szliśmy piaszczystą drogą, wykorzystywaną przez leśników. Widniały w niej głębokie koleiny, między nimi, a także wzdłuż poboczy rosły wrzosy. Wrzos zwyczajny toleruje podmokłe tereny, ale nie znosi stojącej wody. Koleiny były wilgotne, ale płytkie, natomiast rowy ze stojącą wodą ciągnęły się w pewnej odległości od ścieżki. Po lewej stronie teren był otwarty i porośnięty orlicą, po prawej zaś znajdował się gęsty las. Gatunki drzew zgadzały się z tym, co odczytałam ze szkiełka mikroskopowego: dominowały sosny, świerk i choiny zachodnie.

Jest pewien aspekt sprawy zabójstwa Joanne Nelson, który zawsze pomaga mi wyjaśnić, na czym polega praca ekologa sądowego. Poznałam jak własną kieszeń poszukiwany przez nas typ krajobrazu. Zorientowałam się, jakie drzewa występują na takim terenie, a tym samym jaką budowę ma gleba oraz jakich roślin zielnych można się tam spodziewać. Oczami wyobraźni mogłam więc podążyć za Paulem Dysonem ścieżką, która prowadziła do miejsca, gdzie ukrył ciało narzeczonej. Yorkshire zajmuje jednak spory obszar i wiele miejsc pasowałoby do tego zgrubnie nakreślonego obrazu. W końcu lasy gospodarcze z brzozowymi zagajnikami porastają dużą część kraju. Policja być może mogłaby sprawdzić je wszystkie, jeden po drugim, gdyby oczywiście dysponowała odpowiednimi zasobami – ale przyroda dała nam jeszcze jedną wskazówkę. Wśród mikroskopijnych dowodów, które pozyskałam, obecny był bowiem również pyłek choiny zachodniej i zarodniki paproci.

Mimo upływu lat wciąż zadziwia mnie, jak wiele informacji i obrazów można uzyskać dzięki profilowi pyłków – a wszystko to opiera się na wyciąganiu wniosków na podstawie bardzo drobnych, lecz namacalnych śladów. Ich interpretacja może być dla mnie prosta, ale innym moje wnioski mogą wydawać się wręcz zabobonami, wymysłami lub magią.

W ostatnich latach w sprawach takich jak tu opisana próbują pomagać też geolodzy. Dwadzieścia lat temu jeden z nich, który brał udział w śledztwach, przekonał oficerów policji, że ślad dowodowy w postaci mineralnego składu gleby jest wręcz niezawodny. Stał się słynny ze względu na wystawiane przez siebie rachunki, które nieodmiennie były odwrotnie proporcjonalne do precyzyjności dostarczanych informacji. Jego działalność słono kosztowała policję, zanim w końcu zdyskredytowano metody, którymi się posługiwał. Okazało się, że nawet wykorzystując tysiące próbek, nie można było z ich pomocą uzyskać dokładności, którą zapewniają pyłki roślin z kilku zaledwie prostych do sporządzenia preparatów, mikroskop i odrobina szamponu leczniczego, wykorzystywanego do przemywania dowodów. W jednej ze spraw geolog ten wskazał to samo miejsce co ja, ale wymagało to przeanalizowania tysiąca próbek pobranych z linii transektu długości osiemdziesięciu kilometrów, podczas gdy ja osiągnęłam to samo, sporządzając ich zaledwie cztery. Jeśli zna się tryb życia danych roślin, można przewidzieć, na jakim rodzaju gleby rosną, a co za tym idzie, określić budowę geologiczną wybranego obszaru.

Mimo narosłych wokół mojej pracy błędnych przekonań nie uprawiam magii, lecz naukę. Dwadzieścia lat wcześniej ciało Joanne mogłoby nigdy nie zostać odnalezione, być może aż do czasu, gdy na jej rozwleczone przez zwierzęta kości natknąłby się leśnik lub spacerowicz z psem. Jednak dzięki naukowym metodom i opracowanym przeze mnie procedurom potrafiliśmy namierzyć miejsce, które wybrał zabójca dziewczyny, a wszystko dzięki mikroskopijnym wskazówkom, których dostarczyła nam przyroda. Mordercy i zwykli ludzie, wszyscy zostawiamy za sobą ślad przebytej przez nas drogi, ślad, za którym może podążyć specjalista znający cechy charakterystyczne poszczególnych krajobrazów, pyłki roślin, inne palinomorfy, grzyby i różne rodzaje gleby. Rodzice Joanne przysłali mi list, w którym dziękowali za zwrócenie im ciała córki. Muszę przyznać, że wcześniej traktowałam tę sprawę jak łamigłówkę, którą należało rozwikłać, i byłam zbyt zajęta pozyskiwaniem nowych informacji, by myśleć o zmarłej jak o realnej osobie. W świecie, w którym niemal stale stykamy się twarzą w twarz z najgorszymi krzywdami, jakie jeden człowiek zdolny jest wyrządzić drugiemu, bardzo łatwo o pewną formę znieczulicy, zatracenie się w rozwiązywaniu zagadki, w próbach sprostania intelektualnemu wyzwaniu – a w konsekwencji pomijanie „czynnika ludzkiego”. Kiedy siedziałam tak w mojej pracowni, z moim ukochanym kotem na kolanach, czytając słowa skreślone przez matkę Joanne, kiedy przyglądałam się każdemu pociągnięciu jej pióra i wcięciu akapitowemu w liście, poczułam nagle, że moje spojrzenie na tę sprawę się zmieniło. Joanne Nelson nie była już zagadką do rozwiązania, nie była też wyzwaniem ani testem, z którym miałam się zmagać, wyposażona w bagaż wiedzy i doświadczeń. Była kimś prawdziwym, człowiekiem, który kocha, ma nadzieje, lęki, ambicje. Kiedy przeczytałam słowa jej matki, ogarnęły mnie silne emocje, co zdarza mi się raczej rzadko. Zrozumiałam, że to właśnie liczy się dla mnie najbardziej, że to znacznie ważniejsze niż jakiekolwiek wyzwanie intelektualne, niż duma, którą zawsze odczuwałam z przyczynienia się do rozwoju ekologii sądowej. Zajmuję się dziś tym, czym się zajmuję, ponieważ to, co się liczy – to ludzkie uczucia.

3

Wysłannicy z przeszłości

Być może to dobry moment, by wrócić do samego początku.

Nigdy nie zamierzałam zajmować się tym, czym obecnie się zajmuję – podobno w ten sposób zaczynają się wszystkie najlepsze historie. Byłam nieco po pięćdziesiątce, gdy odebrałam telefon, który zmienił moje życie, wprowadzając mnie w świat kryminalistyki. Wcześniej zajmowałam się naprawdę różnymi rzeczami. Rozpoczęłam pracę jako techniczka laboratoryjna w Charing Cross Hospital, pracowałam między innymi na drugim w Wielkiej Brytanii oddziale dializ. Przywykłam do widoku krwi i ekskrementów oraz do odrzucających zapachów; cóż, stanowiło to część tej pracy. Z czasem zaczęłam też brać udział w projektach naukowych, co oznaczało między innymi zajmowanie się zwierzętami laboratoryjnymi. Pokochałam wówczas szczury – białe stworzonka z różowymi, wiecznie węszącymi noskami. Są niezwykle ciekawskie i bardzo lubią pieszczoty. Uwielbiałam te zwierzaki, za to nie znosiłam programu badań i kierując się głównie empatią, uznałam, że eksperymenty medyczne są nie dla mnie.

Mój chłopak, który później został moim mężem, uważał poza tym, że powinnam zajmować się czymś bardziej „kobiecym” niż opieka nad szczurami czy badanie moczu, odchodów i krwi. Ale co właściwe jest zajęciem odpowiednim dla kobiety? Może przydałoby się ukończyć kurs biznesowo-sekretarski, który akurat w tym czasie zaczęto reklamować na uczelni? Zgłosiłam się i dostałam na niego, otrzymując tym samym etat i stypendium. Kurs okazał się wymagający. Prowadzącymi byli zatrudnieni na część etatu aktywni zawodowo specjaliści z różnych dziedzin – prawa, ekonomii, psychologii i języka angielskiego. W dodatku spory nacisk kładziono na osiągnięcie przez uczestników biegłości w maszynopisaniu i stenografii metodą Pitmana (to najbardziej logiczny, a przy tym wciąż dość elastyczny, z systemów stenograficznych, z jakimi się zetknęłam). Musieliśmy się też nauczyć wszystkiego, co potrzebne, by prowadzić profesjonalne biuro. Szczerze mówiąc, ten kurs zdecydowanie wyróżniał się spośród wszystkich moich studiów. Był wprost nadzwyczajny. Uwielbiałam wyzwania, jakie przed nami stawiał, i ukończyłam go z wyróżnieniem. Na sam koniec wszyscy uczestnicy zdawali trudne międzynarodowe egzaminy przed londyńską Izbą Handlu. Oceniano podczas nich szczegółowo umiejętności sekretarskie i biznesowe. Gdy okazało się, że wypadłam najlepiej, czułam się zaskoczona, ale związana z tym popularność całkiem mi się podobała. Poza tym ceremonia wręczenia nagrody w Mansion House przez lorda Luke’a to była niezła zabawa.

Jak tylko skończyłam kurs, podjęłam pracę w głównym biurze Coca-Coli w dzielnicy Knightsbridge. Nowo przyjęci szybko przybierali na wadze, ponieważ główny produkt firmy dostępny był za darmo, a posiadanie na biurku szklanki wypełnionej słodkim gazowanym napojem uznawano za przejaw lojalności korporacyjnej. Szybko uznałam, że wysługiwanie się noszącym garnitury zerom, zaangażowanym w sprzedaż czegoś, co sprzedawało się samo, to dość absurdalne zajęcie – i znalazłam zatrudnienie w dużej, prestiżowej firmie budowlanej. Praca była znacznie bardziej wymagająca i odpowiedzialna. Czerpałam też nieukrywaną przyjemność z czytania technicznych opisów zakrojonych na wielką skalę projektów, jak London Bridge albo elektrowni Drax. Mimo to po kilku latach też zaczęło mi się nudzić. Praca przestała mnie cieszyć. Było w niej zbyt dużo rutyny i zbyt mało okazji, by nauczyć się czegoś naprawdę ciekawego: zrozumiałam, że potrzebuję nowych wyzwań. Czułam się jak koń pracujący w polu, który dochodzi do jego skraju i chciałby przekonać się, co jest dalej. Bardzo pragnęłam się tego dowiedzieć.

Podjęta wówczas decyzja otworzyła najszczęśliwszy okres w moim życiu. Zapisałam się na kurs botaniki w King’s College London. I tak oto, dobiegając trzydziestki, znalazłam swoje powołanie. Po wielu doświadczeniach zyskałam wreszcie poczucie, że trafiłam na coś dla siebie. Byłam prawie o dziesięć lat starsza niż inni studenci, ale nikt nie zwracał na to uwagi i z pewnością nie była to jakakolwiek bariera, dobrze się rozumieliśmy. W tym czasie byłam już mężatką i prowadziłam dom, ale i tak angażowałam się w wiele studenckich aktywności. Zostałam wybrana na przewodniczącą Towarzystwa Biologicznego, a razem z moją przyjaciółką Myrą O’Donnell (błyskotliwą i świetnie zorganizowaną zoolożką) spędzałyśmy każdy sobotni poranek, fechtując w uczelnianej sali gimnastycznej umiejscowionej w czeluściach budynku Strand.

Naszym nauczycielem był pewien Węgier w sile wieku, który w przerwach między zaczesywaniem do tyłu swej ekstrawaganckiej fryzury dźgał nas po żebrach floretem, aż nauczyłyśmy się odpowiednich zasłon i odpowiedzi. Ponieważ miałam sporo różnych obowiązków, pozwolił mi podzielić egzamin na brązowy medal na dwie części, podtrzymując we mnie w ten sposób złudną nadzieję, że mogłabym uprawiać szermierkę. Korytarz przed salą pokrywały bardzo stare płyty chodnikowe, a wzdłuż ścian stały szafki z epoki georgiańskiej oznaczone ozdobnymi, namalowanymi złotą farbą numerami. Zwykłyśmy z Myrą prowadzić szermierczy pojedynek przez cały korytarz, po schodach na górę do głównego foyer i z powrotem. Którejś soboty powiedziałam do niej: „Zdajesz sobie sprawę, że udało się nam stworzyć układ choreograficzny, a w związku z tym żadna z nas nie może wygrać?”. Dostałyśmy ataku śmiechu, który powalił nas na podłogę, ale nie zaprzestałyśmy naszych sobotnich spotkań.

Wspominam obecnie czasy spędzone w King’s jako magiczny okres. Starałam się poznać na akademickim poziomie jak najwięcej zagadnień, uczestnicząc w tylu zajęciach, ile tylko mogłam zmieścić w swoim planie! Mimo że miałam skończyć studia jako botanik, wykorzystywałam każdą okazję, by dowiedzieć się czegoś o ekologii, geologii, mikrobiologii, zoologii, parazytologii, biogeografii i wszystkim, co pozwalało mi lepiej zrozumieć otaczający świat przyrody. Wielką przyjemność sprawiało mi siedzenie w bibliotece i odkrywanie zaskakujących tekstów, z którymi wielu dzisiejszych studentów – w większości korzystających tylko z elektronicznych zasobów – nigdy się nie zetknie. To była tradycyjna edukacja, uczestnictwo w seminariach liczących kilka osób, robienie notatek, pisanie rozpraw, przeglądanie bibliotecznych zasobów, realizowanie projektów naukowych, czerpanie radości z wypraw terenowych i poznawania zróżnicowanych siedlisk. Odkrywałam wiele wspaniałych aspektów naturalnego świata: od układu nerwowego jaszczurki począwszy, a na budowie traw skończywszy. To był proces, który mnie kształtował i dzięki któremu byłam szczęśliwa.

Po latach sama zaczęłam wykładać mikrobiologię środowiskową w King’s College. Muszę powiedzieć, że pojawienie się „po drugiej stronie płotu” sprawiło mi mnóstwo radości. Pomaganie studentom w poznawaniu świata przyrody było niezwykle satysfakcjonujące. Miałam poczucie, że przekazuję im tajemną, wyjątkową wiedzę, chroniąc ją w ten sposób od zapomnienia. W końcu jednak obciążenie zajęciami, wyczerpująca rutyna pisania i wygłaszania wykładów, wyznaczania tematów rozpraw i egzaminów, a potem ich przeprowadzania i oceniania oraz konieczność uczestniczenia w kolejnych zebraniach zebrały swoje żniwo – miałam dość. I tak, po spędzeniu osiemnastu lat w jednym z najwspanialszych miejsc, w jakich miałam przywilej pracować, zaczęłam ubiegać się o posadę w University College London (UCL), w Instytucie Archeologii. Chciałam spędzać więcej czasu na badaniach niż na uczeniu innych.

Wydział botaniki w King’s College był niewielki, a pracujący tam zespół ludzi odznaczał się wyjątkowym poczuciem humoru. Stale dobrze się bawiliśmy, a przy każdej ważniejszej okazji urządzaliśmy przyjęcie, w którym uczestniczyli tak profesorowie, jak i studenci pierwszego roku. Na UCL było zupełnie inaczej. Poza odbywającymi się z rzadka seminariami byłam w pełni skupiona na pracy naukowej, a atmosfera mocno się różniła od tej, do której przywykłam. Zyskałam nowy tytuł, jednak nie byłam pewna, czy mi się on należy – stałam się mianowicie „archeologiem środowiskowym”. Lunche i przerwy na herbatę w King’s były pełne żartów, stale toczyły się podczas nich intelektualne dyskusje, każdego dnia z niecierpliwością czekałam, kiedy przestąpię próg instytutu. W UCL ludzie trzymali się na dystans, zaszywali w swoich gabinetach, trudno było się z kimkolwiek bliżej poznać. Ale wykonywana praca rekompensowała mi brak życia towarzyskiego, a wkrótce zaprzyjaźniłam się z innymi archeologami środowiskowymi z całej Wielkiej Brytanii.

To był naprawdę fascynujący czas, badaliśmy osady z różnych stanowisk archeologicznych oraz ich otoczenia, próbując wychwycić różnice między starożytnymi środowiskami i ustalić, jakie gatunki roślin i zwierząt wykorzystywali prehistoryczni rolnicy. Oznaczało to spędzanie wielu tygodni na drobiazgowym przeczesywaniu stanowisk archeologicznych w różnych miejscach kraju, pobieraniu próbek gleby i osadów z pogrzebanych dawno temu powierzchni, jam i fos, a następnie analizowaniu zebranych próbek w laboratorium, z wykorzystaniem długotrwałych i niebezpiecznych procedur chemicznych, pozwalających wyizolować z monolitów glebowych i innych preparatów cząstki organiczne. Po wykonaniu wielu badań w kolejnych miejscach, pochodzących z różnych okresów – od paleolitu do średniowiecza – zaczęłam sobie uświadamiać zarówno potencjał, jak i ograniczenia wykorzystywanych przez nas metod. Spędziłam większość życia na odtwarzaniu wyglądu środowisk na podstawie analizy cząstek organicznych, ziaren pyłku i zarodników wyizolowanych z obiektów archeologicznych. Zadaniem archeologa środowiskowego jest tchnięcie życia w osady odsłaniane przez kopaczy, przydanie owym osadom barw.

Zajmowałam się badaniami tak różnych obiektów, jak Wał Hadriana, położone dalej na północ od niego torfowisko, gospoda odsłonięta spod popiołów w Pompejach, a nawet wielowarstwowe stanowiska pod nowo budowanym terminalem 5 lotniska Heathrow. Podczas pracy nad tym ostatnim przedsięwzięciem udało mi się odtworzyć wręcz wspaniały rolniczo-idylliczny krajobraz z epoki brązu. Cztery tysiące lat temu znajdowały się tam rozdzielone długimi żywopłotami pola, na których wypasano owce i bydło albo uprawiano zboża. Miałam jednak poczucie, że patrzymy na ten obraz przez bardzo grube soczewki, ponieważ choć zyskiwaliśmy wyobrażenie o sposobie wykorzystywania w przeszłości poszczególnych obszarów, to nasze interpretacje mogliśmy konfrontować jedynie ze współczesnymi odniesieniami etnograficznymi. Nie było sposobu, by przekonać się, na ile nasze przypuszczenia odpowiadają rzeczywistości. Praca ta miała też jednak istotne atuty, w tym zwłaszcza możliwość współpracy z innymi archeologami środowiskowymi. Ja zajmowałam się badaniami pyłku i zarodników (palinomorfów). Peter Murphy, mój wyjątkowy przyjaciel pracujący w University of East Anglia, specjalizował się w nasionach, częściach roślin dostrzegalnych gołym okiem (makroskamieniałościach) oraz skorupach mięczaków, inni badacze analizowali kości zwierząt, a jeszcze inny z moich przyjaciół, Richard Macphail, który pracował wraz ze mną w instytucie, był – i wciąż jest – mikromorfologiem gleby. Jego praca polega na nasycaniu próbek gleby specjalną żywicą, wykrawaniu tzw. mikroszlifów i odczytywaniu pod mikroskopem wskazówek co do ludzkiej działalności w danym miejscu. Jego dziedzina interesowała mnie niemal tak bardzo jak moja własna. Wyobraźcie sobie, że macie możliwość przyjrzenia się profilowi gleby spod powierzchni – wszystkim minerałom i żyjącym w niej organizmom zawieszonym w czymś w rodzaju „auszpiku” – oto zyskujecie wgląd w mikrokosmos na co dzień ukryty przed naszymi oczami. Były to gleby, które żywiły ludzi, rośliny i zwierzęta, a te „przywracali do życia” inni nasi koledzy. Wspólnie tworzyliśmy realistyczne obrazy przeszłości.

Wiele razy spotykaliśmy się na stanowiskach archeologicznych i konferencjach, nieźle się przy tym zresztą bawiąc, i wspólnie tworzyliśmy przedstawienia następujących po sobie w starożytności faz zasiedlania i rozwoju danych terenów. Kiedy w muzeum przedstawiona jest zrekonstruowana rzymska farma, saksońska wioska albo chata z epoki kamienia, możecie podziękować archeologom środowiskowym i innym specjalistom, którzy przeprowadzili wcześniej niezwykle drobiazgowe badania. Moim zdaniem bez ich pracy archeologia byłaby nudna jak flaki z olejem – krzemienie, ceramika, kawałki metalu, z rzadkimi chwilami podniecenia związanymi z odkryciem kości, klejnotu albo rzeźbionego kamienia. Zasadniczo rzecz biorąc, archeolodzy przeprowadzają szczegółowe wykopaliska i wydobywają te wspaniałe rzeczy z ziemi – jednak to specjaliści bardzo różnych dyscyplin (metalurgii, ceramiki, entomologii, botaniki, osteologii, mikromorfologii dawnych gleb) – niejako je „ożywiają”. Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę.

Pyłek i zarodniki oraz wiele innych mikroskopijnych elementów w moich próbkach to wysłannicy z przeszłości. Jeśli jakieś czynniki – na przykład wysoka kwasowość albo brak tlenu – zahamowały rozwój bakterii i grzybów, wysłannicy ci mogą przetrwać nawet tysiące lat. Nie możemy przeoczyć albo zignorować choćby jednego z nich, ponieważ nawet najmniejsze drobiny mogą nieść ważne informacje. Po odpowiednim przygotowaniu próbki utrwala się ją na szkiełku mikroskopowym, a następnie rozpoczyna się prawdziwa, żmudna praca – długie godziny siedzenia nad mikroskopem i metodycznego przeglądania kolejnych obszarów szkiełka, ściśle w zgodzie z metodyką i zwalczając pokusę pominięcia choćby jednego pola widzenia, co mogłoby się skończyć przeoczeniem czegoś istotnego. Fascynowało mnie rekonstruowanie starożytnych środowisk i wspaniale było współpracować z kolegami zajmującymi się innymi rodzajami świadectw z przeszłości, gdy w końcu wyniki naszych badań łączyły się ze sobą w ostatecznym raporcie z prac, odmalowującym obraz przeszłości. Byłam całkiem zadowolona ze swojej ówczesnej sytuacji i kiedy pewnego dnia nagle zadzwonił telefon, zupełnie nie spodziewałam się, że właśnie rozpoczyna się nowy rozdział w moim życiu.

W słuchawce rozległ się głos kogoś mówiącego z silnym akcentem rodem z Glasgow; należał do Billa Brydena, oficera policji z Hertfordshire.

– Czy mówię z Pat Wiltshire? Dostaliśmy kontakt do ciebie z Kew. Nie potrafili nam pomóc… – tu na chwilę zamilkł, jakby chciał, żeby to dobrze do mnie dotarło – …ale powiedzieli, że ty pewnie byś mogła.

Dosłownie przed momentem mój umysł przebywał gdzieś w głębokim neolicie, starając się odtworzyć wygląd występujących ówcześnie w Anglii lasów, wycinanych i wypalanych pod uprawy przez pierwsze społeczności farmerów. Niemal przemocą wciągnięta z powrotem do teraźniejszości, byłam nieco oszołomiona.

– Aaaaach tak – odpowiedziałam. Jednak sprawa mnie zaintrygowała: nigdy wcześniej nie kontaktował się ze mną nikt z policji. – A o co chodzi? – zapytałam.

– Jesteś, zdaje się, poliologiem?

– Nie do końca – odparłam, starając się zachować spokój i cierpliwość. – Jestem palinologiem.

Palinologia to nauka o pyłkach roślin, zarodnikach grzybów oraz innych mikroskopijnej wielkości palinomorfach i cząstkach, które można pozyskać z powietrza, wody, osadów, niektórych gleb, roślinności. Nigdy specjalnie nie zabiegałam, by zostać palinologiem, raczej moje życie tak się potoczyło, ale byłam zadowolona z tego stanu rzeczy. Miałam znacznie więcej wolności niż w czasach, gdy odpowiadałam za studentów. Detektyw po drugiej stronie linii jednak wciąż czekał na moją odpowiedź.

– A do czego wam potrzebny palinolog? – zapytałam.

Odpowiedź zabrzmiała dość zasadniczo:

– Mamy tu do czynienia z morderstwem.

Niemal wybuchnęłam śmiechem, bowiem „r” wypowiadane z tak silnym szkockim akcentem sprawiło, że ostatnie słowo zabrzmiało w moich uszach mniej więcej jak „morrrrderrrrstwem”. Wszystko to wydawało się tak niedorzecznie, jakbym nagle znalazła się w wystawianej na West Endzie sztuce.

– Morderstwem? Ale w czym ja mogłabym pomóc?

– Mamy ciało i samochód.

Często wspominam tę rozmowę jako punkt zwrotny w moim życiu. Przyznaję, że gdy pierwszy raz policjant użył słowa „morderstwo”, poczułam się bardzo zaintrygowana. Kiedy każdy dzień spędza się w laboratorium, niespodziewany kontakt z rzeczywistością poza jego murami bywa bardzo miłą odmianą. Oprócz zmarłych członków mojej rodziny nigdy nie widziałam ludzkich zwłok na własne oczy, chociaż w King’s nauczałam nawet o pośmiertnym rozkładzie organizmów i ich tkanek. Wymagało to dobrego pojęcia o funkcjach, jakie spełniają w tym procesie niewielkie zwierzęta, bakterie i grzyby; wszystko jedno, czy chodziło o rozkład martwego ptaka czy drzewa. Czy ludzkie zwłoki mocno by się pod tym względem różniły? Akademicko rzecz biorąc, pewnie nie. Jednak badanie pod tym kątem ludzkiego ciała wydało mi się wchodzeniem na zupełnie nieznany mi teren, na co nie czułam się gotowa.

Tymczasem detektyw przedstawiał mi wszystko, co jego zdaniem powinnam w tej sprawie wiedzieć. Ciało odnaleziono w rowie melioracyjnym przy polu, gdzieś na rolniczych terenach Hertfordshire, a okoliczności wskazywały na nieumyślne zabójstwo.

– Mamy tu do czynienia z przestępczością chińskich triad.