Dygresje na temat kaloszy - Michał Choromański - ebook

Dygresje na temat kaloszy ebook

Michał Choromański

4,0

Opis

Polskie emigracyjne piekiełko w krzywym zwierciadle groteski i satyry.

Czy noszenie kaloszy licuje z godnością Polaka – patrioty? Z jego rycerskim poczuciem honoru? Ile znaczeń może mieć zwykłe niewinne słowo „wracać”? Jakie konsekwencje może mieć nagły rumieniec zażenowania, rumieniec niewątpliwie czerwonego koloru?

Niewiele jest w polskiej literaturze równie świetnych, groteskowych tekstów jak ta powieść.

Projekt okładki: Marcin Labus

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Choromański

DYGRESJE NA TEMAT KALOSZY

Wydawnictwo Estymator

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-67021-06-7

Copyright © Michał Choromański

Tekst: Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1966

Projekt okładki: Marcin Labus

Za GRANICĄ można zaraz poznać naszych emigrantów po ich stosunku do kaloszy. Rozpatrzmy tę sprawę, choć przykro o niej pisać. Wynaradawianie się naszych zaczyna się zawsze od noszenia kaloszy. Najpierw je włożą, a potem tracą duchowe nici z Krajem. To fakt niezbity.

Wierny uchodźca, sercem w Kraju nadal przebywający, uważa – rzecz prosta – kalosze za coś kłócącego się z polskością. Za moralną degrengoladę. Gdyby zaproponowano mu do wyboru: albo włożyć kalosze, albo stanąć pod kościołem z wyciągniętą dłonią –: wybrałby kościół. Nie chodzi oczywiście o chciwość i to grosiwo, jakie by przy tym zarobił. Chodzi o stopień poniżenia. Kalosze są obce naszemu duchowi, i uchodźca, z tych lepszych, nie będzie nimi deptał tradycji. Przepraszam, bo i jak to? Czy można sobie wyobrazić Szopena w kaloszach? A wielkiego Adama? Zapytajcie przechodniów. Każdy warszawiak odpowie: „Całe życie nie miałem kaloszy i bez kaloszy umrę. Raczej samą wodę będę pił, niż je włożę!” Ja sam, proszę państwa, mam do kaloszy taką dziedziczną abominację, że kiedy widzę je na polskich nogach, tracę panowanie nad sobą. Podporucznik Plusk Zawiły, o którym w związku z kaloszami chcę opowiedzieć, miał między innymi dość miłą narzeczoną, nieco piegowatą Szkotkę. Nasi uważali, że z powodu piegów i drobnych wyżłobień, jakie pozostały po wietrznej ospie, przypomina willę na Saskiej Kępie, jeszcze po bombardowaniu nie odremontowaną. Ale byli to przeważnie nasi z Rodziny Wojskowej, do której się nie zaliczałem. To oni skłonni byli do batalistyki w swych opisach. Mając prawe ramię nieco niższe od lewego, co uniemożliwia mi poprawne przywieranie policzkiem do kolby karabinu, i posiadając przeto kategorię E, nigdy do podobnych porównań nie byłem zdolny. Mnie osobiście twarzyczka panny Szejly nawet się podobała, bo na ogół lubię wszystko, co jest pstre, co jest wesołe i godzi z życiem. Ale Szejla, jako Szkotka, nie mogła strawić myśli, że jej narzeczony nie dba o podeszwy, które od wilgoci puchły i wyginały się do góry. Wiadomo, systematycznie moczona podeszwa, zwłaszcza tandetnego seryjnego wyrobu i zalatująca tekturą, nie wytrzymuje i dwóch tygodni chodzenia po kałużach. Tego skąpa panienka nie mogła darować swemu narzeczonemu, nawet jeśli był wielokrotnie w wojsku odznaczony. Wraz z rodziną jęła wywierać na podporucznika presję, żeby do kaloszy się przyzwyczaił i nagiął. Opowiadał mi o tym niemal ze łzami w oczach. Bez przesady! Gdyby przyszły teść na tym się wyznawał, Zawiły byłby wyciągnął konsekwencje – konsekwencje, które się o to aż prosiły. Ale działo się to na obczyźnie, nie powiem tylko dokładnie w którym punkcie ziemskiego globu, gdzie na kodeksie honorowym wyznawali się tylko nasi emigranci. Poszedł więc do sklepu z kaloszami i przymierzył jedną parę. Wbrew sobie, ale żeby dogodzić kobiecie. Ma się rozumieć – od razu ogarnęło go uczucie wstydu. Brr, za nic nie chciałbym znaleźć się na jego miejscu. Uczuł, że po kostki grzęźnie w hańbie. Co pomyśleliby o nim nasi koledzy, gdyby przyłapali go na tym czynie. Trochę to jest dziwne, ale niespłacona pożyczka nigdy nikogo nie hańbi, natomiast kalosze zawsze, zawsze nas plamią. Mając je na nogach, doznajemy takiego zapaćkanego uczucia, że aż nie wiemy, gdzie spojrzeć. Dlaczego tak jest? Musi to być coś atawistycznego, ale powtarzam – rodak w kaloszach jest tylko na poły rodakiem. Tyle, jeżeli idzie o stronę uczuciową. Ale dlaczego w noszeniu kaloszy jest poza tym coś niehonorowego? Rozumem tego nie ogarniemy, bo rzeczy te płyną nam we krwi raczej, niż wynikają z logiki. Każdy z nas jednak łatwo pojmuje, co przeżywał biedny podporucznik. Popatrzył w dół i zobaczył na nogach czarną błyszczącą gumę. Zakłopotanie jego zmieszało się z goryczą. „Padam, padam!” – jęknął w duchu. Ale uczuł się na samym dnie dopiero w następnej chwili, gdy wydało mu się, że jest kobietą. Kobiecość wylazła z kaloszy. Z początku ogarnęła mu kolana, potem podniosła się wyżej i wreszcie zaczęła dobierać się do jego piersi. Wydało mu się, że ma pulchne ciało i jakiś obcy uśmiech na twarzy. Babski uśmiech. Och, przykro o tym pisać, coraz bardziej przykro! Wnet zrozumiał, że nogi jego są teraz karykaturą męskości. Potem uczuł jakby ból w sercu. Miał wrażenie, że ktoś na niego plunął. Potem ogarnęło go już coś całkiem niezrozumiałego, coś jakby tęsknota czy nostalgia. Wtem ktoś nazwał go obraźliwym słowem z czterech liter, i wreszcie ocknął się z zamyślenia, czując się zupełnie bezwartościowym człowiekiem. Opisuję to wszystko tak dokładnie, bo kiedyś przy szklance piwa zwierzał mi się ze swych przeżyć szczegółowo. Nie boję się dłużyzn – w literaturze nikt o kaloszach jeszcze nie pisał, mimo że jest to temat godny nie tylko całego rozdziału. Bo coś w nich jest, proszę państwa, coś jest! Ile staropolskiej rycerskości tkwi w naszych gościach, kiedy wchodzą do saloniku i zaczynają froterować podłogę szmatkami, specjalnie na ten cel przeznaczonymi. W każdym rodzimym domu takich szmatek leży w przedpokoju cała kupa. Elegancki gość wybiera sobie odpowiednią parę wielkości jego zabłoconych butów. Potem ustawia się na nich i przesuwając zgrabnie nogami – w bok i naprzód, w bok i naprzód – obchodzi cały pokój, witając się z obecnymi i całując panie po rączkach. Ani jedna drobina błota nie spadnie na posadzkę, która przeciwnie, po takich wizytach lśni jeszcze bardziej. Ileż w tym troski o gospodynię, ile światowego szarmu! Czy można porównać to wytworne obejście, ten szyk i blask, ten – powiedziałbym – patos z prozaicznym przejściem jakiegoś cudzoziemca w kaloszach! Zwłaszcza jeżeli tym cudzoziemcem jest były rodak z Pipidówka, który dopiero niedawno przyjął obce obywatelstwo. Tfu! Ze zrozumiałą pogardą patrzymy, jak z początku lewą nogą opiera się o napiętek prawego kalosza, potem na odwrót i wreszcie z nich się wyzwala. Wchodzi do mieszkania bez żadnej fantazji i polotu, wywołując śmiech swymi suchymi wyczyszczonymi trzewikami. Śmiech, na który zasłużył.

Ale na szczęście emigracja, cokolwiek by się o niej mówiło, nie załamuje się na obczyźnie łatwo, i wierzę, że dotąd można spotkać wśród niej silne charaktery. Wierzę, że istnieją setki i setki prawdziwych rodaków, którzy nadal nie noszą kaloszy. Podporucznik Zawiły reprezentował właśnie ten typ. Siedzący przed nim w kucki subiekt sklepowy dopiero po dłuższej pauzie zrozumiał, że coś z jego klientem jest nie w porządku, że coś nie gra. Oczywiście, to coś było zupełnie niedostępne jego miernej umysłowości byznesmena. Ale zaniepokoił się stanem zdrowia podporucznika. „Co jest, na miłość boską! zawołał. Co się z panem stało, że pan taki czerwony?!” W jego głowie nie mogło się pomieścić, że każdy człowiek prawdziwie ambitny i któremu drogie jest jego nazwisko i familia, włożywszy kalosze, musi się zaczerwienić. Musi!

Było to na początku listopada, pewnego poniedziałku. Za wystawową szybą śnieg padał i od razu topniał, pokrywając chodniki czymś w rodzaju galaretki. Pamiętna data! Wtedy właśnie, w tym sklepie pełnym kaloszy męskich: głębokich i płytkich, oraz damskich botów: futrzanych i gumowych – zaszło między subiektem sklepowym a podporucznikiem małe nieporozumienie, które przemienić się miało z czasem w słynną na emigracji aferę Zawiłego. Podporucznik przejęty i przybity kaloszami nie zauważył, że w słowach „Co się z panem stało, że pan taki czerwony?” kryć się mogło niebezpieczeństwo. Nie zauważył, że siedząca w innym kącie pani w jednym botku na nodze, zastygła przy tych słowach, mając drugą nogę – w samej tylko pończoszce – wyciągniętą w powietrzu. Potem odwróciła głowę i popatrzyła na niego złym, zupełnie fosforyzującym spojrzeniem żarłocznej żmii, która wreszcie złapała ptaszka.

W ogóle nic nie zauważył. Zamiast z całą siłą zaprzeczać, zamiast krzyknąć do subiekta: „Jak pan śmie takie rzeczy mówić!” – nerwowym ruchem, milcząc, wyskoczył z kaloszy. Burknął co prawda potem „To moja rzecz!” ale taką odpowiedzią tylko pogorszył położenie. Do głębi kaloszami zdegustowany, myśląc tylko o nich, pośpiesznie opuścił sklep i, dopiero stąpając po galarecie na chodniku, trochę ochłonął. Buty pochlipywały, i czuł się już jak w domu. Z narzeczoną postanowił zerwać.

Minął wtorek, minęła środa. We czwartek podporucznik już zapomniał o swej niemiłej przygodzie. Zgodnie z Freudem, kalosze zostały stłumione w jego podświadomości. Organizm i cenzura moralna zadbały o to, żeby i sklep, i subiekt nie łączyły się z żadnymi asocjacjami. Natomiast o fosforyzujących oczach klientki, przymierzającej botki, podporucznik po prostu nic nie wiedział, kiedy we czwartek wieczorem przyszedł do Domu b. Kombatantów. Odbywała się tam uroczystość z okazji imienin pewnego jenerała. Co się na takich uroczystościach dzieje, co się je i tańczy, nie mam czasu teraz opowiadać. Wspomnę tylko, że panie na podobnych przyjęciach przerastały same siebie. Przynosiły fantastyczne bigosy, nóżki w galarecie, różne śledziowe sałatki oraz ciasta własnego wypieku: strucle, faworki i inne stefanki. Palce lizać. Zwłaszcza pani Kwiatkowska wyróżniała się swymi makowcami. Niezwykle ucierała do nich mak, który pozostawiał w ustach wrażenie czegoś wprost nie materialnego. Jakby obcowało się z samym warszawskim Blicklem. Boże! niejedna emigracyjna łza spadła na makowce pani Zofii… Ale to mimochodem. Ważne było, że na tym hucznym wieczorku podporucznikowi powtórzono ni to plotkę, ni to sprawdzony fakt, dotyczący jego osoby. Osoby jak dotąd o nieposzlakowanej reputacji. Mianowicie niejaki inżynier Niedrygiewicz, wieloletni a nawet zasłużony uchodźca wojenny, miał rzekomo oświadczyć, że nie będzie siedział przy jednym stole z kimś, kto jest czerwony. Rzeczywiście, kiedy podporucznik zbliżył się do grona znajomych, inżynier ostentacyjnie wstał i to grono opuścił. Przesiadł się do stolika koło dętej orkiestry, grającej kujawiaka, i potem ani razu w stronę podporucznika nie spojrzał. Więcej, w pewnym momencie oparłszy się łokciem o stolik, w ogóle odwrócił się doń tyłem.

Podporucznik na tym wieczorku miał trochę w czubie. Piwo w połączeniu z wiśniówką działało nań raczej otępiająco, jeżeli nie anestetycznie. Całe szczęście, bo Bóg wie, co by się w przeciwnym razie stało. Zacisnął tylko wargi. Wiedział, że pod gazem spraw honorowych lepiej nie załatwiać, bo gaz zaciemnia postępowanie stron. „Ja mu pokażę! szepnął. Niech tylko zaczeka!” Ale zamiast odsunąć kufel, podniósł go odruchowo ku wargom. To od razu pogłębiło anestezję i podporucznika jeszcze przed północą zawieziono taksówką do domu, obojętnego na wszystko, jak kłoda. Ludzka rzecz. Ale śpieszę zaznaczyć, że są kłody a kłody.

Nazajutrz gdy obudził się z rana, podporucznik najpierw wypił szklankę maślanki, bardzo w tym mieście popularnej, potem powiedział do siebie wyrozumiale: „Ależ się, brachu, popiło!” i dopiero później podskoczył na łóżku, bo naraz przypomniał sobie, co mu powtórzono o Niedrygiewiczu. Kto mu to jednak powtórzył – tego ani rusz przypomnieć sobie nie mógł. Nie wiadomo, dlaczego, to było też stłumione w podświadomości. Grono, w którym wczoraj przebywał, składało się co najmniej z dwudziestu osób. Niemal gubiąc pantofle pobiegł tedy gorączkowo do telefonu, wiszącego na korytarzu, ale w porę się rozmyślił i odłożył słuchawkę. Nie wypadało zapytywać każdego po kolei: „Czy to pan wczoraj powiedział, że Niedrygiewicz nie chce siedzieć przy stoliku ze mną, ponieważ jestem…” Nie! takich rzeczy nie mógł nawet wypowiedzieć, zwłaszcza przez telefon. Okropne położenie.

Przerwę na moment. Respekt, jaki czuję dla mundurów wojskowych, poniekąd mnie paraliżuje. Doznaję jakby drętwienia w stawach. Wstrzymywałem się od opisu powierzchowności Zawiłego, sądząc że lepiej trzymać się od niej z daleka, bo można niechcący oberwać i wojskowych zmobilizować przeciwko sobie. Wolałem poprzestać na wglądzie w jego duszę i na freudyzmie… Ale cóż, kiedy nie samym Freudem człowiek żyje – bez znajomości fizysu człowieka nie można też stąpić ni kroku. Istnieje nawet teoria kretschmerowska, która mówi po prostu: Powiedz mi, jaką masz gębę, a powiem, kim jesteś! Natomiast psychoanaliza o fizycznej aparycji akurat ani mru mru. Bywa wręcz dezinformująca.

Państwo natomiast słysząc, że wciąż powtarzam „Podporucznik to i podporucznik tamto!” mogli niesłusznie sobie wyobrazić, że mamy do czynienia z młokosem, który dopiero opuścił podchorążówkę i może jeszcze się nie goli. A tak nie było. Przed telefonem na korytarzu, w swej niebieskiej piżamie w szerokie pomarańczowe pasy, stała zgoła dojrzała osoba honorowa – że użyję tego fachowego w sprawach czci terminu. Nie był to żółtodziób z puszkiem nad wargą i różowymi policzkami, o nie!

Tam i ówdzie dziwiono się: Jak to? Będąc zawodowym i prawie czterdziestoletnim oficerem, wciąż pozostawał na tym samym początkowym szczeblu podporucznika? Jakże to możliwe? – A nie wiem. Ale opowiem pewien fakt, który, być może, rzuci na to trochę światła.

W tym samym pensjonacie co Zawiły, dosłownie za ścianą, mieszkał stary kawaler, jegomość szkockiego pochodzenia, mający kotkę imieniem Pussy. Nawiasem mówiąc, nieznośna, nerwowa kreatura, o bardzo nierównym usposobieniu. Niekiedy właziła każdemu na kolana, pozostawiając na nich całą sierść, niekiedy zaś tygodniami wysiadywała na szafie. Otóż któregoś dnia Pussy widocznie się przeziębiła, bo zaczęła kichać. Zdawałoby się, co w tym dziwnego, że kotka kicha, niech sobie kicha na zdrowie. Jegomość jednak był bardzo do niej przywiązany. Zaznaczę też, że należał do partii liberałów, i jako taki nigdy nie cieszył się względami naszego podporucznika. Nie odpowiadał ani ultra narodowym jego gustom, ani zawężonym społecznym horyzontom. Narzuciwszy na ramiona kraciasty szkocki pled, wysoce podniecony i z najeżonym białym wąsikiem na rumianej twarzyczce, staruszek zapukał do drzwi sąsiada. „A o co chodzi?” spytał Zawiły. Liberał, błagalnie nań spozierając, coś zaczął szwargotać i naraz cicho miauknął: „Miau!…” Podporucznik, który szczerze i z całego serca gardził obcymi językami, nic z tego nie zrozumiał. Dla niego wszyscy cudzoziemcy, zamiast mówić po ludzku, zawsze jednakowo miauczeli. Zresztą, niedawno dopiero przyjechał z Włoch, i wciąż, ażeby porozumieć się z przechodniami, posługiwał się kieszonkowym słowniczkiem. „No capisco!” powiedział. Ale kiedy liberał, przestawszy miauczeć, nagle dodał: „Apsik, apsik!” – Zawiły domyślił się, że prawdopodobnie tu chodzi o kotkę, której kichnięcia słyszał za przepierzeniem przez cały wieczór. „Pussy?” spytał. Staruszek z początku kiwnął głową, a potem pokręcił nią przecząco, i wzniósłszy ramię, skierował wskazujący palec na podporucznika.

Takie wzniesione ramię i sterczący wskazujący palec widzimy zazwyczaj na napisach: Wyjście lub Wejście. Widocznie liberałowi podporucznik wydawał się jedynym wyjściem z sytuacji. Widocznie zmienił poglądy na bardziej konserwatywne. „Tu musi być jakaś ciemna sprawka!” pomyślał nieufnie podporucznik. Dopiero gdy obaj zaczęli szperać w słowniczku, raptem całe qui pro quo się wyjaśniło. Ale co za makabra! Bo okazuje się, że stary kawaler wziął podporucznika za weterynarza. Nie ma co, bardzo przykry incydent.

Lecz bądźmy szczerzy: podporucznik z wyglądu był trochę niepokaźny. Proszę mieć także stale na uwadze, że wyszedł był wówczas na korytarz w samej tylko piżamie. To dużo znaczy. Był średniego wzrostu i wszędzie równomiernie szczupły, z wyjątkiem, być może, miednicy, nieco damskiej. Czy koniecznie jednak weterynarz musi być tak zbudowany – wolno każdemu się sprzeczać. Kwestią otwartą pozostaje także twarz. Twarz podporucznika była w ogóle cokolwiek zdziwiona. Właściwie na co dzień wyrażała nie wiadomo dokładnie co. Bardzo często, gdy nań patrzyłem, drapałem się tylko w głowę. Przypominała skądinąd twarz pasażera, który ulokowawszy się w przedziale drugiej klasy, dowiaduje się od konduktora, że wsiadł nie do tego pociągu i nawet jedzie w przeciwną stronę. Widziałem kiedyś takiego pana na linii Warszawa-Gdynia i za nic nie podejmuję się jego twarzy opisać. Ale z całą pewnością wiem, że nie był weterynarzem, bo słyszałem, jak krzyczał: „Pan nie wie, z kim mówi! Oto moja legitymacja służbowa! Jestem dyrektorem spółdzielni i jadę służbowo na ogólnokrajowy zjazd wikliniarzy w Kielcach, a pan mnie wiezie do Koszalina! Jakim prawem!”

Ciekawym, co na to Kretschmer? Bo, owszem, damska miednica dowodzi szczególnej wrażliwości psychicznej. Owszem, lekkie podobieństwo do weterynarza świadczyć może od biedy o niektórych animalistycznych porywach. Ale twarz? Czy fizjonomia wyrażająca zdziwienie i nie wiadomo co dowodzi, że i dusza jest nie wiadomo czym? Tu można z psychologami się nie zgodzić. Przypuszczam jednak, że państwo już mają przed sobą dość wierny portret podporucznika.

Wciąż jeszcze stał w swej rozterce koło telefonu. Kto mógł mu pomóc w tej chwili. Oczywiście nikt, tylko… I tu podporucznik przypomniał sobie o kimś. „Nikt, tylko Boziewicz!” szepnął tedy i wreszcie się na coś zdecydował. Szarpnął ramieniem – prawym naprzód! – i mimo że wciąż był w piżamie, bardzo wojskowym krokiem ruszył w stronę swego pokoju.

„Boziewicz!” powtórzył, śpiesznie się ubierając, bo nie mógł spóźnić się do fabryki, w której pracował.

W pokoiku jego (mniejszym nawet niż nasze) stało łóżko z niedbale rozrzuconą kołdrą i zgniecionym prześcieradłem, leżącymi każde z osobna. Na takie zwykłe kulturalne udogodnienie jak koperta do kołdry cudzoziemcy jeszcze nie wpadli. Tuż obok stała lampa z abażurem zawieszonym na bakier. Za nią fotel o złamanej sprężynie oraz stolik tak nikłych rozmiarów, że po prostu wydawał się podstawką do kwiatów. W tym kraju – kto go wie, dlaczego? – nie tylko że w trzeciorzędnych pensjonatach, lecz i w zamożnych prywatnych domach, nigdzie nie widziałem porządnego męskiego biurka. Najwyżej w sypialni damskiej można było spotkać toaletkę w kształcie miniaturowego biureczka z lustrem. Panowie, jeżeli musieli napisać do kogoś list, pisali go po prostu na kolanach. Natomiast fotel Zawiłego odziany był w niegustowny, kwiecisty pokrowiec: różowe słoneczniki z liliowymi liśćmi. Te same seryjne pokrowce spotykałem w wielu innych miejscach. A nawet później na wyprzedaży zmuszony byłem kupić sobie jeden identyczny dla fotelu, który u mnie stał pod oknem i którego siedzenie już szwankowało.

Podporucznik usiadł na łóżku i nerwowo wkładał spodnie. Miał katzenjammer i uczucie, że coś się w jego życiu stało ohydnego.

Za oknem zaś rozpościerał się jednostajny, wielkomiejski pejzaż. Składał się z białej mgły i jednej czarnej, gołej gałązki, pokrytej ze wszystkich stron lodem. Gałązka z lekka się kiwała, widać że na dworze był wiatr. Smutny, typowo emigracyjny widok.

Tak to wyglądało z głębi pokoju. Gdy się jednak podeszło do parapetu – przez poranną mgłę przezierały nie wygaszone reklamy świetlne. Olbrzymia malinowa butelka, z której lała się coca-cola wprost na dach sąsiedniego domu; cytrynowa filiżanka, w której pogrążała się dziesięciometrowa łyżeczka skrzącej się kawy neska; seledynowy profil kobiety, myjącej sobie głowę szamponem, nad kopułą pobliskiej loży masońskiej. Rozmaite napisy, pionowe i poziome, w rodzaju: „Przyjdź do nas, a uleczymy cię od nagniotków!” lub: „Dystyngowani ludzie palą tylko papierosy Camele!” Nawet, za przeproszeniem, świeciła się czyjaś ręka, trzymająca za ucho coś w rodzaju dziecinnego nocniczka. Co znaczył, nie wiadomo, bo niektóre litery napisu nie funkcjonowały tego rana i można było jedynie przeczytać: „Sam i tylko sam… wz… lepsz…” To wszystko nieustannie mrugało na tle zamglonego nieba, na wskroś cudzoziemskiego i nie mającego najmniejszego pojęcia o ludzkim honorze. „Boziewicz!” znowu wymówił podporucznik.

Ale kogo miał na myśli, powtarzając to nazwisko? Na to byle jak odpowiedzieć nie sposób. Temat jest zbyt ważki. Będzie to więc cała opowieść.

OPOWIEŚĆ O WŁADYSŁAWIE BOZIEWICZU

Bo państwo z pewnością już nie pamiętają, kim był w Kraju przed wojną ten pan i co dla nas wszystkich znaczył. Nie wiem, kiedy właściwie się urodził, a kiedy zamknął oczy. Na emigracji jednak nadal pozostaje półbogiem, a cienkie jego dziełko swą poczytnością i znaczeniem dorównuje najmodniejszym bestsellerom. Bo Władysław Boziewicz był w okresie dwudziestolecia autorem Polskiego Kodeksu Honorowego, którego szóste wydanie ukazało się nakładem księgarni J. Czerneckiego niemal przed samą wojną, bo w roku 1936.

Podporucznik, ubierając się i zapinając sprzączkę paska, myślowo jakby zaglądał do tej ulubionej książeczki. Naturalnie znał kodeks na pamięć prawie w całości.

Kodeks Honorowy Boziewicza dzielił się na dwie części.

Część I: Zasady pokojowego postępowania honorowego.

Część II: Pojedynek. Przytoczę tylko te artykuły, które w tej chwili przychodziły Zawiłemu do głowy.

Art. 3. Z tytułu wykształcenia zaliczyć należy do osób zdolnych do żądania i dawania satysfakcji honorowej tych wszystkich, którzy ukończyli szkoły średnie.

Art. 4. Mimo braku wykształcenia średniego należy wciągnąć pod pojęcie osób honorowych również tych, którzy swoją inteligencją lub wybitnymi zdolnościami w rzeczywistości dorośli, jeśli nie przewyższyli, do poziomu średniego wykształcenia.

Uwaga: dlatego nie można odmówić satysfakcji artyście malarzowi, mimo iż tenże studiów średnich nie odbył, lub np. powieściopisarzowi, który ukończył trzy klasy gimnazjalne.

Art. 8. Wykluczonymi ze społeczności ludzi honorowych są osoby, które dopuściły się pewnego ściśle kodeksem honorowym określonego czynu, a więc indywidua następujące:

1. osoby karane przez sąd państwowy za przestępstwo pochodzące z chciwości zysku lub inne, mogące danego osobnika poniżyć w opinii ogółu;

2. denuncjant i zdrajca;

3. tchórz w pojedynku lub na polu bitwy;

4. homoseksualista;

5. dezerter z armii polskiej;

6. nie żądający satysfakcji za ciężką zniewagę wyrządzoną przez człowieka honorowego;

7. przekraczający zasady honorowe w czasie pojedynku lub pertraktacji honorowych;

8. odwołujący obrazę na miejscu starcia przed pierwszym złożeniem względnie pierwszą wymianą strzałów;

9. przyjmujący utrzymanie od kobiet nie będących jego najbliższymi krewnymi;

10. kompromitujący kobiety niedyskrecją;

11. notorycznie łamiący słowo honoru;

12. zeznający fałsz przed sądem honorowym;

13. gospodarz łamiący prawa gościnności przez obrażanie gości we własnym mieszkaniu;

14. ten, kto nie broni kobiet pod jego opieką pozostających;

15. piszący anonimy;

16. oszczerca;

17. notoryczny alkoholik, o ile w stanie nietrzeźwym popełnia czyny poniżające go w opinii społecznej;

18. ten, kto nie płaci w terminie honorowych długów;

19. fałszywy gracz w hazardzie;

20. lichwiarz i paskarz;

21. paszkwilant i członek redakcji pisma paszkwilowego;

22. rozszerzający paszkwile;

23. szantażysta;

24. przywłaszczający sobie nieprawnie tytuły, godności lub odznaczenia;

25. obcujący ustawicznie z ludźmi notorycznie niehonorowymi;

26. podstępnie napadający (z tyłu, z ukrycia itp.).

Art. 9. Nieślubne urodzenie nie stanowi powodu do odmówienia satysfakcji honorowej.

Art. 13. Przedmiotem każdej sprawy honorowej jest obraza i jej honorowe zadośćuczynienie.

Art. 14. Pojęciem obrazy określamy każdą czynność, gestykulację, słowne, obrazowe lub pisemne wywnętrzenie się, mogące obrazić honor lub miłość własną drugiej osoby, bez względu na zamiar obrażającego.

Uwaga. Pojęcie obrazy jest zatem ściśle podmiotowym pojęciem. I dlatego należy uważać za obrazę każde, nawet najdrobniejsze zadraśnięcie miłości własnej obrażonego, słowem to wszystko, co on jako zniewagę uważa, nawet wówczas, gdyby osoba druga, będąca na miejscu obrażonego, nie czuła się obrażona.

Art. 15. Do wyrządzenia obrazy nie potrzeba zamiaru obrażenia. Sam fakt rozstrzyga.

Art. 16. Obrazą jest również powtarzanie i rozszerzanie wiadomości podanych przez trzecią osobę. Obrażony ma wówczas prawo wyzwać jednego i drugiego: obrażającego słownie i obrazę powtarzającego.

Art. 17. Obrazy zwykłe nie zamierzone, drobnego znaczenia, np. obrazy przypadkowe, jak potrącenie – o ile natychmiast po ich wyrządzeniu zostaną sprostowaną usprawiedliwione, lub o ile nastąpi bezpośrednie przeproszenie – nie są obrazą za którą obrażony mógłby żądać satysfakcji honorowej.

Art. 18. Obrazy nawet ciężkie, spowodowane jednak nieporozumieniem lub omyłką (np. zniewaga czynna i błąd co do osoby), nie mogą być usprawiedliwieniem pojedynku. Wystarczy natomiast protokolarne stwierdzenie nieporozumienia i przeproszenie.

Art. 19. Każdemu człowiekowi honorowemu, który został czynnie znieważony, przysługuje prawo reagowania czynnego na zniewagę każdą bronią lub przedmiotem, znajdującym się pod ręką i zwrócenia go przeciw wszystkim, osobom trzecim, które by mu chciały przeszkodzić w zamiarze.

Uwaga. Niniejszy przepis odnosi się w pierwszym rzędzie do oficerów i członków armii. Zwyczaj ten, niekoniecznie właściwy, jest niemniej zwyczajem uznawanym niemal przez wszystkich autorów Kodeksów Honorowych.

Art. 21. Grożenie czynną zniewagą nie uprawnia jeszcze do czynnej reakcji.

Art. 22. Większa lub mniejsza siła uderzenia nie ma znaczenia przy ocenianiu stopnia obrazy lub w razie obopólnej czynnej zniewagi na przyznawanie praw obrażonego.

Art. 23. Do zaistnienia zniewagi czynnej wystarcza zamiar. Dlatego zamierzenie się do uderzenia przeciwnika jest już zniewagą czynną.

Art. 39. Obrazę s t o p n i a p i e r w s z e g o, czyli lekką obrazę, tworzy każde uchybienie godności obrażonego, jednak bez naruszenia jego czci. Obrażony ma prawo wyboru broni, obrażający ustanawiania warunków spotkania.

Uwaga. Pod pojęcie lekkiej obrazy należy podciągnąć to wszystko, co określamy słowami afront. Tu należy więc wszelkie niewłaściwe a rozmyślne zachowanie się towarzyskie względem obrażonego, odmówienie mu dobrego znalezienia się, inteligencji itp.

Art. 40. Ciężką obrazą albo obrazą d r u g i e g o s t o p n i a jest uwłaczenie czci gentlemana. Obrażonemu przysługuje prawo wyboru broni i dyktowanie warunków starcia.

Uwaga. Należą tutaj następujące obrazy: zarzut nieprawdomówności lub niedotrzymanie słowa, braku odwagi moralnej i fizycznej, zarzut nieuctwa itp.

Art. 41. Bardzo ciężką zniewagą, czyli zniewagą t r z e c i e g o s t o p n i a jest każda zniewaga, której towarzyszy znieważenie czynne lub zarzut przeciw honorowi obrażonego. Obrażony oprócz praw w art. 40. podanych może żądać starcia aż do zupełnej bezwładności.

Art. 42. Wreszcie zniewagą c z w a r t e g o s t o p n i a jest wszelka zniewaga uwłaczająca czci familii.

Art. 47. Wolnym od obowiązku dania satysfakcji jest mąż, który znieważa człowieka uwodzącego mu żonę.

Art. 53. Dla ochrony czci obrażonego i dania mu satysfakcji istnieje osobne postępowanie, które rozpoczyna się tym, iż obrażony winien natychmiast po obrazie zamianować dwóch sekundantów, zwanych także zastępcami honorowymi.

Art. 55. Sekundanci obrażonego winni w przeciągu 24 godzin od chwili obrażenia ich klienta licząc, pociągnąć obraziciela do odpowiedzialności honorowej, czyli go wyzwać.

Art. 56. Obrażony, który w przeciągu 24 godzin nie wyzwał obrażającego, uprawnia tym samym obrażającego do odrzucenia wyzwania.

Art. 57. Wszelką zwłokę nie dozwalającą na wyzwanie w terminie, należy wyzwanemu donieść telegraficznie lub listem express-poleconym.

Art. 58. O ile wyzwanie nie nastąpi w przeciągu dalszych 24 godzin, a zatem w ciągu 48 godzin od chwili obrazy licząc, nie wolno obrażającemu przyjąć wyzwania bezwarunkowo.

Art. 66. Zastępcy wyzywającego winni udać się do obraziciela razem. Zachowanie się sekundantów obrażonego winno być przy tym zimne, ale grzeczne.

Art. 71. Obrażający, który w przeciągu 48 godzin nie zamianuje następców, uchyla się tym samym od dania satysfakcji. Zastępcy wyzywającego winni natenczas sporządzić protokół jednostronny, załatwiający ich klientowi sprawę jednostronnie.

Art. 72. Wyzwany powinien przyjąć wyzywających go sekundantów grzecznie, spokojnie ich żądania wysłuchać, wstrzymać się od jakichkolwiek polemik lub wyjaśnień sprawy, i zawiadomić tychże, iż sekundantów ze swej strony zamianuje i jak najrychlej skontaktowanie się tych z wyzywającymi go sekundantami spowoduje.

Art. 102. W postępowaniu honorowym znane są następujące rodzaje satysfakcji honorowej:

1. wyjaśnienie;

2. zaprzeczenie obrazy;

3. odwołanie obrazy;

4. usprawiedliwienie postępku, tworzącego zniewagę;

5. przeproszenie;

7. pojedynek (vide osobny rozdział, a właściwie część II Kodeksu).

We wstępie do tej części Władysław Boziewicz pisze co następuje:

W razie gdyby sekundanci uznali pokojowe zakończenie za niedopuszczalne, natenczas z naciskiem podkreślamy, iż pojedynek winien się odbyć w warunkach ostrych, które by nie dopuściły do obniżenia tego odwiecznego zjawiska społecznego do poziomu zabawki kilku mniej lub więcej lekkomyślnych ludzi. I to jest najważniejszą zasadą, na którą winni baczyć sekundanci.

Art. 230. Przy spisywaniu warunków starcia należy o ile możności unikać warunku: pojedynkowanie się do pierwszej krwi – skoro tego rodzaju warunek sprowadza pojedynek do rzędu zabawy, w której lekkie zadraśnięcie daje możność uchodzenia za taniego bohatera.

Art. 326. Strojem przy pojedynku pistoletowym jest anglez lub żakiet. Ubrań jasnych należy unikać. Wolno postawić kołnierz anglezu lub żakietu, aby zasłonić białość kołnierzyka.

Art. 379. Pojedynkiem amerykańskim nazywamy pojedynek, w którym o życiu i śmierci przeciwnika decyduje los (np. pojedynek nakazujący przeciwnikowi wyciągającemu los popełnienie samobójstwa). Pojedynki amerykańskie są aktem niehonorowym.

Art. 380. Niedozwolone są również tzw. pojedynki wyjątkowe, pod pojęcie których podciągamy: pojedynek pistoletowy na odległość mniejszą niż 12 m lub z nieograniczonym czasem do celowania; pojedynek na szable, przy czym obaj przeciwnicy mają zawiązane oczy; pojedynek na noże odbyty konno; na szable w ciemnościach, przy czym jeden z przeciwników ma w ręku latarkę, zaś drugi chustę, którą usiłuje latarkę przeciwnika zgasić.

Art. 392. Każdy pisemny dokument sprawy honorowej musi zawierać dokładną datę wystawienia, przy czym czas musi być oznaczony co do godziny.

Art. 403. Co do formy zewnętrznej protokołów, z uwagi iż spisywane są w sprawach dotyczących honoru ludzkiego; winny być spisane czysto, czytelnie, bez poprawek, na papierze formatu papieru kancelaryjnego. Zaniechać należy zwyczaju spisywania protokołów na papierze listowym.

Art. 404. Miejscem spisywania protokołów powinny być miejsca prywatne (np. mieszkanie prywatne, kancelaria w godzinach pozasłużbowych itp.). Spisywanie dokumentów honorowych po kawiarniach jest w wysokim stopniu niewłaściwe.

Trudno po tej opowieści o Boziewiczu wrócić do siebie. W uszach mam wołania sekundantów: „Baczność! Złóż się! Bij! Stój!” Zbyt żywą mam wyobraźnię, i w oczach mi stoi podporucznik, już w anglezie i z postawionym kołnierzem… Co prawda anglezu nie miał, i trudno było w emigracyjnych warunkach tego odeń wymagać. Ale miał ciemnogranatowe ubranie, które przy świetle elektrycznym wyglądało prawie jak czarne. Miał także srebrzysty jedwabny krawat z czarnym zygzakiem, który jak wymarzony nadawał się do podobnych okazji. Widziałem ten włoski krawat osobiście i wiem, jakie silne wrażenie mógł na ludzi wywierać: przypominając czarną błyskawicę, kojarzył się z burzą.

Fabryka, w której podporucznik pracował, wyrabiała czekoladowe, nadziewane miętą, cukierki. Miał tam gażę… ale jeżeli chodzi o gażę, to szkoda po prostu słów. Firma nazywała się Czekoladki Starej Cioci Gertrudy i założona była w 1724 roku przez kolonistkę holenderskiego pochodzenia. Na pudełkach widniało zdjęcie staruszki w holenderskim czepku, co zawsze irytowało podporucznika. Zagraniczne szachrajstwo! „W XVIII wieku fotografia jeszcze nie była znana!” myślał w duchu, ale jak dotąd, nie mówił głośno tego, co myślał… Nie orientuję się dokładnie, na czym polegały jego funkcje. Gdy go pytano, odpowiadał ogólnikowo, że „jest kontrolerem smaku”. Przy szklance piwa zwierzył mi się trochę obszerniej, że coś mu na taśmie wciąż podsuwają i że on bez przerwy coś musi kosztować. „Wciąż biorę na język!” wyjaśnił i otarł sobie usta chusteczką.

Tego rana nie był w dobrej formie, gdy wszedł do bramy fabryki. Duch Boziewicza mu towarzyszył. Jasna rzecz – nie ma lepszego towarzystwa. Podporucznik jednak czuł lekki zawód i już pierwsza czekoladka, którą skosztował, wydała mu się bez smaku. Dziwna mięta, była w niej nawet goryczka. Szło o to, że Kodeks Boziewicza, mimo całej swej doskonałości, robił niekiedy wrażenie dzieła jakby nie przemyślanego do końca. Bo absolutnie na przykład nie pouczał, co trzeba robić, jeżeli obrażony ma katzenjammer i nie pamięta, kto mu powtórzył słowa obraziciela. Ba, nawet nie pamięta, kto go przywiózł do domu.

Niejako tym skonsternowany, usiadł na stołku przed ową taśmą i zaczął kontrolować smak cukierków, wciąż spoglądając na zegarek. Termin 24-godzinny upływał o siódmej wieczorem. Wszystko go tymczasem drażniło. Naraz nie wytrzymał i wskazując setki zdjęć cioci Gertrudy, widniejących na pudełkach, odezwał się głośno: „U nas w Warszawie taka lipa byłaby nie do pomyślenia!”

Ma się rozumieć, że właśnie w Warszawie, przed wojną, nigdy by sobie nie pozwolił na taką uwagę. Art. 26 Kodeksu Boziewicza stwierdza niedwuznacznie, że przy obrazach zbiorowych decydują następujące względy: „Jeżeli obrazą słowną znieważono całe zrzeszenie, (np. stowarzyszenie, rodzinę, korporację, klub itp.), wówczas wszyscy członkowie zrzeszenia, zdolni do działań honorowych, losem wybierają spośród siebie członka, który imieniem zrzeszenia sprawę podejmuje”. Biorąc więc rzeczy z należną powagą, Czekoladki Cioci Gertrudy były w prawie go wyzwać. Ale firma owa Boziewicza nie znała, i podporucznik mógł sobie po niej hasać. Do czasu jednak, do czasu.

Po skończonej pracy wtepędy wrócił do domu. Na dworze zapadł już mrok i zostało mu tylko półtorej godziny. Przebrał się w swój ciemnogranatowy garnitur, który rzeczywiście przy świetle żarówki, nawet 60 świec, wyglądał prawie jak czarny, i wciąż nie tracąc ani chwili udał się tramwajem do mieszkania Niedrygiewiczów, znajdującego się notabene w dość obskurnej dzielnicy miasta. Postanowił bowiem wyjaśnić sprawę osobiście i w razie czego dopiero potem prosić zastępców o dalsze poczynania. Nie pamiętał nadal, od kogo słyszał o obrazie, i miewał nawet chwile, kiedy w ogóle nie był pewny, czy coś o niej słyszał. Położenie więc jak było okropne, tak nim i pozostawało.

Widocznie art. 60 jakoś wypadł mu z głowy. O ile nie ma pewności, czy obrażający faktycznie miał zamiar obrazić wyzywającego, powinien tenże uprosić jednego, a ile możności wspólnego przyjaciela, aby poprosił obraziciela o wyjaśnienie słów względnie czynów wątpliwych. W razie stwierdzenia zamiaru czas 24 godzinny przysługujący obrażonemu do wyzwania, Uczy się od chwili poinformowania go przez owego wspólnego obu stronom przyjaciela. Ten tak cenny w tej sytuacji artykuł został więc w podporuczniku stłumiony, i nawet sam Freud byłby nie doszedł, dlaczego. Zresztą osoby przeżywające katzenjammer do psychoanalitycznych seansów prawdopodobnie się nie nadają.

Podporucznik, wszedłszy po schodach na drugie piętro, (windy nie było), przystanął przed mieszkaniem Niedrygiewiczów i kciukiem energicznie nacisnął guzik dzwonka. Jednocześnie rozejrzał się z pogardą: w klatce schodowej, koło drzwi sąsiednich apartamentów, stały kalosze i boty gości. W tym kraju bowiem panował taki osobliwy zwyczaj, że goście zdejmowali je z nóg nie w przedpokoju, lecz na schodach. Dlaczego nikt się przy tym nie bał złoczyńców i dlaczego nikt kaloszy sprzed drzwi nie kradł – tego nie rozumiem. Słowem jeszcze jedno zachodnie cudactwo, nad którym zawsze ubolewałem nie mniej niż podporucznik. Wreszcie drzwi otworzono i Plusk Zawiły zobaczył znajome wnętrze, gdzie nieraz bywał mile widzianym gościem. Ukłonił się i…

Ale przedtem kilka słów o tym wnętrzu. Bo śmiesznie powiedzieć, obraziciel, inżynier Niedrygiewicz z żoną zajmował aż trzypokojowe mieszkanie. W jednym pokoju była sypialnia, w drugim jego gabinet. Nigdy nie mogłem zgadnąć, po co im był potrzebny trzeci pokój, w którym stała malutka etażerka, zaledwie na poły wypełniona naszymi klasykami, wydanymi w Londynie. Między tymi klasykami znajdował się tom wspomnień tego samego jenerała, którego imieniny wczoraj obchodzono. Natomiast z boku stał tapczan przykryty łowickim kilimem. A po cholerę stał, też nie wiadomo. Przecie skoro mieli w sypialni dwuosobowe łóżko, nie mogli naraz sypiać w dwóch miejscach? Zresztą na tapczanie nie było nawet poduszek. Siedziały na nim dwie laleczki – jedna krakowianka, a druga ślązaczka. Na ścianie zaś wisiała reprodukcja obrazu przedwojennej malarki Stryjeńskiej, wyobrażająca skaczącego Janosika. Śliczna, krzepiąca reprodukcja utrzymana w pastelowych kolorach, która mnie bardzo i zawsze podtrzymywała na duchu, ilekroć odwiedzałem Niedrygiewiczów. Trzeba państwu wiedzieć, że przed wojną co roku spędzałem Boże Narodzenie w Zakopanem i do tych wczasów często na emigracji myślą wracałem.

Ani inżynier, ani jego żona nie byli sympatyczni. Inżynier był starym krakauerem i zawsze z sentymentem wspominał zmarłego cesarza Franciszka Józefa. Niektórzy mówili, że z zawodu był technologiem, inni że elektrykiem. Był jednak osobą honorową, a nawet trochę więcej, bo posiadał nie tylko średnie wykształcenie, lecz i wyższe. Wiadomo było też, że pracuje w Ratuszu, i sam widziałem, jak wyszedł kiedyś stamtąd z teczką pod pachą. Był dżdżysty dzień, ale inżynier był naturalnie bez kaloszy. Przed nim dźwigając drabinkę, kroczył inny pracownik miejski, ale w śmiesznych gumowych botach po łydki i w granatowym kombinezonie. Obaj z podniesionymi głowami sunęli chodnikiem, na tle drapaczy chmur, i przechodnie uprzejmie rozstępowali się przed nimi. „Dokąd oni tak dążą?” pomyślałem wówczas, a ponieważ miałem trochę wolnego czasu, postanowiłem to zbadać. Zawróciłem więc i poszedłem równolegle z nimi, po przeciwległej stronie ulicy.

W tym mieście tabliczki z nazwami ulic przytwierdzone były nie do narożników domów, lecz zupełnie bez sensu do specjalnych drewnianych słupków, sterczących na rogach. Marnowało się przy tym drzewa co niemiara. Tabliczki były granatowe z białymi literami. Tylko na pewnej bocznej uliczce w centrum pozostały na słupach tabliczki dawniejsze, malinowego koloru. Obecnie magistrat postanowił to niedopatrzenie usunąć. Gdy doszliśmy do owej bocznej uliczki, inżynier przystanął koło słupa i niechętnym gestem wskazał malinowy napis: Zaułek Roosevelta. Znałem przekonania inżyniera i wiedziałem, dlaczego uczynił to z taką specjalną miną. Towarzyszący mu pracownik magistratu, widocznie jego podwładny, przystawił drabinkę i, z dłutkiem w ręku, obojętnie wlazł do góry. Odkręcił tabliczkę, schował do torby, wyjął z niej nową tabliczkę i paląc papierosa przykręcił na miejsce starej. Potem zlazł na dół, znowu dźwignął na ramię drabinkę i podszedł do następnego słupa. Tam powtórzyło się dosłownie to samo, i to samo powtarzało się jeszcze czterokrotnie, aż zaułek się nie skończył. Przez cały ten czas inżynier nie odstępował swego podwładnego ani na krok. Nie spuszczał oczu z jego rąk, śledził za każdym poruszeniem Obchodził słupek dokoła i, marszcząc nos, patrzył na napis to z prawej, to z lewej strony. I dopiero potem coś w notesie odptaszkował, parskając: „Roosevelt!”

A oczy! Miał przy tym takie oczy, że od razu można było poznać, iż nie wierzy w szlachetność ludzkiego charakteru, a zwłaszcza charakteru Roosevelta. Tyle o inżynierze. Natomiast o małżonce jego niewiele więcej można powiedzieć. Była to pani, która zupełnie, ale to zupełnie nie nadawała się do walki o emigracyjny byt. Wszystko się jej tu z zasady nie podobało. Wciąż kręciła nosem. Ale najwięcej pretensji rościła do miejskich tramwajów. Miała niemal obsesję na tym punkcie.

Ławki w tych tramwajach obite były plecionką, pod którą mieściły się rury centralnego ogrzewania. Dziki skądinąd pomysł. Gdy nadchodziły mrozy, ogrzewanie zaczynało działać i pasażerowie siedzieli na ukrytych w sprężynach kaloryferach. Pani Tupcia Niedrygiewiczowa uważała to nie tylko za zgubne dla zdrowia, ale i za nieprzyzwoite. Niewątpliwie miała co do tego trochę racji, chociaż według mnie zanadto się tym przejmowała. Wyrażała oburzenie, że pasażer z rozgrzaną pewną częścią ciała musiał wysiadać na przystanku wśród zawieruchy i śnieżnej zamieci, gdzie czekały na niego lumbago, postrzał i ischias. Mężczyzna w spodniach – jeszcze pół biedy! Ale co przeżywała kobieta, która z powodu spódnicy bardziej była dostępna i przeto narażona na podmuchy wiatru z dołu! W ogóle inżynierowa uważała, że kobieta z dobrego towarzystwa nie powinna na takich ławkach siadać, zwłaszcza jeżeli obok siedzi jakiś mężczyzna. Sam fakt, że ich siedzenia jednocześnie się ogrzewają – łączył ich w niedopuszczalnej wspólnej intymności. Mówiła, że kiedy po raz pierwszy uczuła ciepło pod sobą, zaczerwieniła się jak panna młoda i nie śmiała spojrzeć na sąsiada. Przecież doznawał tych samych sensacji co ona i na twarzy jego malowała się wyraźna zmysłowa satysfakcja oraz oczekiwanie na coś jeszcze – na dalszy ciąg. W ogóle z tymi tramwajami Niedrygiewiczowa miała same kłopoty. Miała biust, który bardzo jej zawadzał w przejściach. Biust bowiem zajmował tyle miejsca, że kiedy pani Tupcia przechodziła obok, każdy mimo woli miał wrażenie, że zaraz się udusi i przeżywał chwilę paniki. Ponoć nawet jakiś krótkowidz zawołał w Oburzeniu: „A dokąd to pani niesie te poduszki!”

Najgorzej, że zupełnie nie dbała o powłóczki do nich. Uważała snadź, że są zbędne, i w istocie bez żadnych powłóczek ujawniały się poduszki naszym oczom. Tylko odrobinę z dołu były przysłonięte czarnym jedwabiem sukni. Pseudopatriotyczną czernią! Bo niestety, przekonania Tupci były tak reakcyjne, że wieczorem staram się o nich nie myśleć, żeby się przypadkiem nie przyśniły. Dała sobie bowiem słowo, że stale będzie chodziła w czarnych sukienkach, tak długo, aż Anders nie zapanuje w Polsce.

Tymczasem jednak posłyszawszy dzwonek, Tupcia przeszła do przedpokoju i dotknąwszy piersią drzwi, dość gościnnie je otworzyła. Podporucznik ukłonił się i… zaraz się wyprostował. Zauważył bowiem, że gospodyni domu na jego widok jakby się zmieszała: zatraciła swój gościnny wyraz, a nawet cofnęła się o dwa kroki.

Zawiły był w demisezonowym paletku, trochę dlań za szerokim, ponieważ nie było szyte z myślą o nim. Po przyjeździe z Włoch otrzymał je jako rodzaj zapomogi z Komitetu Pomocy Uchodźcom. Do tego cywilnego okrycia odnosił się jednak bez bólu, jako do czegoś przemijającego – albowiem też ślepo wierzył w to, że. Anders na białym koniu wjedzie do Warszawy. Umiał nawet nosić je z wojskowym sznytem, podwiązując starym oficerskim pasem. Nic przy tym nie tracił ze swej postawy, zapewniam, że nic. Ilekroć spotykałem go na ulicy (a wtedy nie miałem jeszcze przyjemności znać go osobiście), zawsze przypuszczałem, że to idzie co najmniej zdymisjonowany major.

Wkroczywszy przez próg, uderzył obcasem o obcas, jak przystało wojskowemu witającemu się z niewiastą. Ale uczynił to nieco chłodno i z dystansem. Nie był jeszcze w stu procentach pewny, czy niewiasta coś wie o obrazie, jaka go spotkała ze strony jej męża.

– Całuję rączki! – powiedział tylko z półuśmiechem.

Jednocześnie pochylił się ponownie, tym razem cokolwiek niżej i gdzieś w pobliżu jej biustu. Spodziewał się, że zaraz w tym miejscu ukaże się rączka gospodyni, i już się szykował do zdawkowego, formalnego pocałunku. Postanowił wszelako nie robić tego ze zwykłym namaszczeniem, lecz raczej pobieżnie musnąć rączkę wargami. Ot tak: cmok! – i obojętnie podnieść głowę. Długoletnia zażyłość z garnizonowymi paniami nauczyła go wielu ważnych towarzyskich niuansów. Ale niestety, ukłoniwszy się – Zawiły znalazł się przed pustym miejscem. Rączka spod biustu się nie wyłoniła. Przeciwnie, jakimś niesympatycznym gestem Tupcia co prędzej schowała obie dłonie za plecy.

– Przepraszam bardzo, ale ja właśnie obieram śledzia na kolację. Mam mokre ręce, powiedziała.

Może to była prawda, może nie: głos miała ciut ciut zmieniony. Poza tym w przedsionku żadnym śledziem nie było czuć. Żeby to jakoś zadokumentować, Zawiły znacząco pociągnął nosem.

– Żałuję, że może nie w porę, powiedział, ale mam ważny interes do pani małżonka. Czy zastałem pana inżyniera w domu?

Przestał się kłaniać, a raczej odwrotnie, coraz oziębłej cofał się tułowiem. Umiał zachowywać się w podobnych sytuacjach jak mało kto.

– Męża nie ma! pisnęła na to kategorycznie.

– Czyżby? Zawiły zmrużył powieki i tak samo znacząco spojrzał na wieszak, na którym – jak byk – wisiały watowane palto i futrzana czapka inżyniera. Inżynierowa zerknęła również na palto i oboje zamilkli. „Ładny kant, a my to co?” wyrażały palto i czapka z nausznikami. Potem podporucznik jakby od niechcenia rozpiął na piersi paletko i uwidocznił krawat z błyskawicą oraz część wizytowej marynarki. Stało się wtedy jasne, że nie przyszedł tu po to, żeby żartować. Inżynierowa aż jęknęła. Prawie czarny wygląd gościa mówił sam za siebie.

– Nie wiem na pewno… może mąż jednak jest w domu, tylko ja tego nie zauważyłam, wyrzekła, wyraźnie przybladłszy. Po czym odwróciła się do podporucznika bokiem i, zasłaniając biustem całe drzwi, zawołała w stronę sypialni:

– Bohdanie! do ciebie pan porucznik Zawiły Plusk!

Proszę jednak nie myśleć, że ze strachu straciła głowę. O nie, też umiała odpowiednio się znaleźć. Sztywna i na poły marmurowa, zaprowadziła gościa do ich trzeciego pokoju, gdzie niedbałym, poniżającym ruchem podbródka wskazała tapczan pod reprodukcją Stryjeńskiej. Zrobiła to jednak tak mimochodem i tak szybko, że z honorowego punktu widzenia nie można było do niczego się przyczepić. Podporucznik po prostu nie miał na to czasu, gdyż podbródek mignąwszy, zaraz wrócił na swe dawne miejsce. Z pewnym sardonicznym, i stosownym do okoliczności uśmieszkiem, usiadł tedy na wskazanym meblu. Tupcia zaś usiadła w fotelu i zastygła.

– N-tak, pogoda! zaczął podporucznik uprzejmie, ale z podkreślonym chłodkiem.

– Co pogoda? wyzywająco spytała.

– Nie można właściwie zrozumieć, jaka ona jest, proszę pani. Raz coś pada, a drugi raz nie pada. W Warszawie na taką pogodę byśmy nawet nie chcieli spojrzeć.

– Zależy w j a k i e j Warszawie!

– Ma się rozumieć, w przedwojennej.

– Mnie się w ogóle pogoda nie podoba!

– Żadna, proszę pani?

– Absolutnie! pokręciła nosem.

Za oknem widać było noc listopadową i ciemne zarysy kamieniczki naprzeciwko. Dwa niewyraźne czarne drzewa rosły po bokach. Było to widocznie jakieś biuro asekuracyjne lub zakład pogrzebowy, bo od czasu do czasu na jej dachu zapalała się świetlna reklama, wyobrażająca neonową różową trumnę.

– Szanowna pani pozwoli zapalić? spytał Zawiły, wciąż z nienaganną uprzejmością, od której jednak mogły przebiec po grzbiecie mrówki. Pamiętał, nieustannie pamiętał o formach. Z trzaskiem otworzył srebrną papierośnicę na której widniał monogram J. P. Z. oraz złoty listek koniczynki. Wielokrotnie potem oglądałem z bliska tę jego pamiątkową papierośnicę, i nawet mu jej zazdrościłem. Była bardzo skromna, męska, ale wytworna.

– Proszę, niech pan pali! odcięła lakonicznie.

Tym razem coś w jej tonie było specjalnego, nie wiem nawet z czym to za przeproszeniem porównać. Takim tonem jak ona mówimy zazwyczaj o czymś nieprzyjemnym, bo ja wiem! o kałużach, o ściekach lub o ludzkich brodawkach. Ale w żadnym wypadku nie o papierosach. Podporucznik też tak to odczuł, acz z początku nie zrozumiał, o co tu szło.

– A może i pani raczy zapalić? spytał, podsuwając papierośnicę.

– Dziękuję! Ja W a w e l i nie palę!

Cisza, okropna cisza zapadła w pokoju. Plusk Zawiły wręcz nie uwierzył swym uszom. Waweli? Spąsowiał jeszcze bardziej niż wtedy, w sklepie z kaloszami.

– Szanowna pani zechce liczyć się ze słowami, wycedził, zaczynając dyszeć. Pani zdaje się zapomina, że prawie dotyka mego munduru.

– A czy ja coś takiego powiedziałam? Pan zdaje się też zapomina, że ja, jako córka byłego pułkownika, też należałam kiedyś do rodziny wojskowej.

– Z całym szacunkiem dla pana pułkownika, proszę pani! uderzył obcasem o obcas. Ale jednak jeżeli słuch mnie nie myli, wydało mi się, że pani była łaskawa wyrazić się.

– Ja? Kiedy? spytała niewinnie, a zarazem nadzwyczaj lodowato. Wcale się nie wyrażałam.

Aż dziw w ogóle, że w pokoju nie zaczął padać śnieg i że oboje się nie przeziębili – tak zimno w nim się zrobiło. Zdawało się, że to dwie lodówki siedzą naprzeciwko siebie a nie uchodźczyni i uchodźca. Brak mi słów, brak klawiszy na maszynie do pisania, żeby opisać tę scenę, ten arktyczny pejzaż psychologiczny. Po prostu coś dla Centkiewiczów.

– Niestety, zmuszony jestem obstawać przy swoim, wycedził podporucznik. Była pani łaskawa wyrazić się o moich papierosach w sposób niedopuszczalny!

– To nie ja powiedziałam!

– A kto?

– Literalnie wszyscy!

– Co wszyscy?

– Widziano wczoraj, jak pan porucznik palił warszawskie papierosy. Wawele!

– Kogo? Mnie widziano? A skąd bym je miał?!

– Bo ja wiem… Podobno z paczek.

Siedziała wciąż niczym wyciosana z lodu kariatyda, podpierając głowę, a nade wszystko biustem niewidzialne patriotyczne zadanie, którego się podjęła. Sądziła o sobie, że jest kobietą grottgerowską. Uważała za swój święty obowiązek dać Zawiłemu to odczuć.

Oczy podporucznika stały się stalowe. Chryste! wciąż nie znajduję słów, wciąż mam ochotę cisnąć maszynką do pisania o podłogę. Bo jak opisać jego wzrok! Trzeba być metalowcem, żeby to potrafić.

Na szczęście dla niej pani inżynier owa, obojętnie kiwając nogą w krokodylowym pantofelku, jak gdyby nigdy nic przyglądała się reprodukcji. Zdawało się, że Janosik nie wytrzyma napięcia i zaraz w podskokach gdzieś ucieknie. Aż się słyszało, jak wymyślał pod nosem ceprom.

– Proszę uprzejmie sprawdzić samej! wyrzekł Zawiły, jeszcze bardziej cedząc każde słowo. Dotknął wzburzonymi palcem papierosów. To są C a m e l e!

Zerknęła na papierośnicę i zaraz z powrotem spojrzała., na skaczącego Janosika.

– To mnie bardzo dziwi! wyrzekła tylko.

– Moje przekonania są znane każdemu! dodał Zawiły, zaciskając szczęki. Są to przekonania, które, m a m n a d z i e j ę, i pani podziela, a które nie pozwalają wziąć do ust…

Wewnątrz podporucznika wszystko gotowało się, wręcz bulgotało. Twarz jego, zniekształcona oburzeniem, wydawała się teraz zupełnie sensowna, zupełnie! Wyrażała ideową nienawiść, jaką czuł do warszawskich papierosów.

– Porozmawiamy zresztą o tym z mężem pani na osobności! dokończył.

Ale teraz mówił do takiego stopnia przez zaciśnięte zęby, że już dosłownie nic nie można było zrozumieć. Jasne więc, że inżynierowa mogła się pomylić i że posłyszała w tej odpowiedzi co innego – coś, co w przyszłości nigdy dokładnie nie zostało wyświetlone. Pozornie ni stąd ni z owąd odrzekła ze wstrętem:

– I ja też! i ja też czuję się p r a w i e jak w tramwaju!

– Że jak? zaraz zawołał na to Zawiły. Zechce pani wytłumaczyć się jaśniej!

Wiedział bowiem o idiosynkrazji inżynierowej, i jakieś kojarzenie w związku z rozgrzanymi siedzeniami przyszło mu na myśl. Miał zbyt obolałą dumę, i może dlatego wszystko brał na swoje konto. Ale wciąż mówił przez zaciśnięte zęby, i każdy znalazłby się w kropce, gdyby mu się teraz przysłuchiwał. Natomiast pani Tupci, która wierzyła w swoją intuicję oraz w to, że zna się na ludziach, wciąż się wydawało, że go świetnie rozumie. Twierdziła potem, że, słowa „wytłumaczyć się jaśniej!” zabrzmiały dla niej zupełnie, jak „tramwaj siedemnastka”.

– Co to mnie obchodzi, jakim tramwajem pan porucznik przyjechał! odfuknęła. Siedemnastką czy nie, wszystko mi jedno!…

– Przepraszam, co mam rozumieć pod słowem t r a m w a j? spytał podporucznik nieco zaczepnie.

– A czy nie przyjechał pan tramwajem?

– Przyjechałem.

– Przypuszczałam to!

Podporucznika aż zatkało. Znowu zdrożne kojarzenie przyszło mu do głowy. Trudno przewidzieć, jaka tragedia byłaby zaszła, gdyby w drzwiach pokoju nie zjawił się sam inżynier. Był w wiśniowej bonżurce z czarnym szamerunkiem. Na nogach miał nocne pantofle, uszyte z resztek tureckiego dywanu, takie jakie były w modzie jeszcze za czasów cesarstwa Austro-Węgierskiego. Ten niewłaściwy strój był jakby kolejnym afrontem.

– No, to nie będę panom przeszkadzała! prychnęła inżynierowa, wstając.

Podporucznik wstał również i nadzwyczaj zimno, tak że po prostu można było skostnieć, na niego patrząc, ukłonił się odchodzącej niewiaście. Wciąż pozostawał nienaganny w każdym calu. Tylko kiedy pani Tupcia go mijała, przeląkł się był jak wszyscy jej biustu, ale wnet odzyskał balans.

Przed Zawiłym stał teraz obraziciel: tęgi, nawet nieco tłusty inżynier, łączący krakowskie dworskie maniery z dokuczliwym dla uboższych uchodźców zarozumialstwem. Był to jakby swoisty sandwicz: raz twarz jego mówiła „Służka pokorny, padam do nóżek!” a drugi raz wyrażała „A babka moja była nawet kuzynką namiestnika Galicji, a co!” Raz plasterek cielęciny, a drugi – warstewka musztardy, raz człowieka coś brało za serce, a drugi raz rzucało go w zimne poty. Obcujący z nim szarzy emigranci zawsze liczyli się z tymi kontrastami, zwłaszcza dlatego, że Niedrygiewicz, oprócz normalnych swych zajęć w Ratuszu, był także działaczem społecznym i zajmował fotel, ni mniej ni więcej, tylko wiceprezesa Stowarzyszenia Uchodźców. To sprawę niezwykle komplikowało, nadawało jej charakter prawie społecznego dramatu. Plusk Zawiły musiał stale pamiętać, że policzkując go, narażał się na tak zwane zbiorowe postępowanie honorowe ze strony wszystkich członków Stowarzyszenia. Było tego razem tysiąc i dwieście pięćdziesiąt cztery osoby. Wszystkie honorowe! To nie to samo co Cukierki Cioci Gertrudy.

– Czym mogę służyć? spytał inżynier nieokreślonym głosem.

– Pan zdaje się był wczoraj na wieczorku u b. Kombatantów? rzekł podporucznik, znów dysząc.

Tu zaszedł mały epizod z ich rękami. Drobne wypaczenie protokołu, ale jakże smętnie świadczące o rozluźnieniu obyczajów na emigracji, która, jak wiadomo, z każdym rokiem podupada. Inżynier, nie pomyślawszy, wyciągnął dłoń na powitanie, a podporucznik, też nie pomyślawszy, ją uścisnął. Gdy naraz zorientowali się, co się stało, obaj ujawnili na swych twarzach osłupienie. Wiceprezes podniósł brwi, a podporucznikowi opadła dolna szczęka. Był to jedyny zgrzyt w zachowaniu Zawiłego. Cofnął co prędzej rękę i zaczął nią pocierać o spodnie z tyłu, tam gdzie mieściła się kieszeń z jego dokumentami.

– Czekam na odpowiedź! rzekł, z trudem się hamując.

– E… e… e… odrzekł wiceprezes. Byłem na wczorajszej uroczystości, owszem, byłem. A dlaczego to pana porucznika tak interesuje?

Obaj nie bardzo byli pewni, czy należy kontynuować rozmowę w stojącej pozycji. Boziewicz co do tego pozostawia nam wolną rękę, róbcie co chcecie. Podporucznik jednak nie chciał, ażeby w kolonii mówiono że „Niedrygiewicz załatwił go na stojąco!” Więc usiadł z powrotem na tapczanie między laleczkami. Pierś mu się wydęła. Natomiast wiceprezes rozparł się w fotelu, na dawnym miejscu żony, i całą swą postawą jakby oznajmiał, że nie traktuje Zawiłego jako starego znajomego lub miłego gościa. Było widać poza tym, że ma coś w rękawie, może jakiegoś atuta.

Jednakże gniew przysłaniał Zawiłemu wszystko.

– Słyszałem, że pan inżynier ma dziś na kolację śledzia? spytał ironicznie.

– E… e… e… Naprawdę dziwne pan porucznik zadaje pytania. Jakiego śledzia?

– Przypuszczam, że obranego!

– Wątpię, czy mamy śledzia, aczkolwiek dziś rzeczywiście jest piątek. Ale ja zasadniczo śledzi nie lubię, odpowiedział trochę zdziwiony wiceprezes.

– Aha! to w takim razie nie macie śledzia!!

Już, już! i zdawało się, podporucznika poniesie. Jako wytrawny kawalerzysta, umiał jednakże trzymać w cuglach swe porywy. Jeszcze umiał. Niemal na wylot przebił wzrokiem swego gospodarza – tego nędznego paszkwilanta, siedzącego w bonżurce vis-a-vis.

– Żądam od pana pewnej rzeczy! wyskandował.

Trzeba było to słyszeć! Szkoda doprawdy, że ani państwo, ani ja nie byliśmy przy tym obecni. Podporucznik podobno mówił jak z nut. Bóg jeden wie, skąd umiał tak odpowiednio się wyrażać.

– Zechce mi pan zrobić ten zaszczyt i mnie przeprosić za niewłaściwe zachowanie się swej małżonki! wyrzekł na przykład.

– A cóż ona takiego panu zrobiła, drogi panie po…

– Nie jestem dla pana drogim panem!

– Ale musi mi pan wytłumaczyć, co…

– Łaskawa pani zdaje się uważa mnie za zboczeńca!

Paszkwilancki ognik mignął w oczach inżyniera. Wiele znaczył, może dotyczył artykułu ósmego ale Zawiłemu gniew wciąż wszystko przysłaniał.

– Słyszałem poza tym, że pan wiceprezes był łaskaw coś takiego o mnie wczoraj powiedzieć? spytał.

– Ja? A mianowicie co?

– Coś o moim kolorze!

– To nie ja, to nie ja! Ja tylko powtórzyłem to, co mi ktoś powiedział.

– A kto?

– A niech się pan zapyta o to Pitrasiewicza.

– Aha, Pitrasiewicz! Doskonale! Z tym indywiduum porachujemy się osobno! zawołał porucznik, ale już niemal się dusząc. Ale pan…! Co pan? Pan nie zawahał się wczoraj wieczorem usiąść do mnie tyłem! Teraz żądam, żeby pan wziął wszystkie swoje gesty z powrotem!

– E… e… e… jak ja mogę je wziąć z powrotem, kiedy wczoraj na imieninach jenerała była prawie cała Polonia! I jak ja to zrobię? Usiądę do pana tyłem, a potem odwrócę przodem, czy co?

– Publicznie! Żądam publicznych przeprosin!

– E… e… przede wszystkim proszę nie krzyczeć.

Podporucznik w istocie trochę sobie pofolgował, puścił już cugle. Pod wpływem jego uniesień krawat mu się wypsknął spod kamizelki i teraz miotał czarne błyskawice na prawo i na lewo. Straszny widok. Zmiarkowawszy jednak, że sąsiedzi mogą słyszeć przez ścianę, znowu zacisnął zęby.

– Proszę uważać siebie za spoliczkowanego! wycedził z siłą i już się na wpół uniósł z tapczanu, żeby wstać.

Tu inżynier powinien był wyjąć i wręczyć mu bilet wizytowy, czy coś w tym rodzaju. Mógł też pokazać mu drzwi i powiedzieć, że czeka na świadków. Mógł, mógł… Ale inżynier nie zareagował, jak trzeba.

– Niestety, nie, odrzekł dość lekceważącym tonem. Niestety, nie mogę siebie uważać za takowego.

Tułów podporucznika opuścił się tedy na siedzenie tapczanu z powrotem.

– A dlaczego by nie? zająknął się.

– Bo nie!

Inżynier bynajmniej nie wydawał się obrażony, ani nawet odrobinę dotknięty. Na odwrót, miał na wargach jakiś specyficzny uśmieszek. Wciąż snadź trzymał za rękawem atutowego asa. Zdawało się, że wewnątrz chichocze. Wtem tak jakoś niezgrabnie poruszył się na fotelu, że czubkiem pantofla zawadził o nogę podporucznika.

Tego było za wiele. Każdemu, kto zostanie czynnie znieważony, przysługuje prawo reagowania każdą bronią lub przedmiotem znajdującym się pod ręką. Niniejszy przepis odnosi się w pierwszym rzędzie do oficerów i członków armii. Nie chodzi o to, czy dotknięcie pantoflem było mocne, czy słabe! Kierowany podmiotowym odruchem, który tylko dobrze o nim świadczy, podporucznik chwycił za ów pierwszy przedmiot. Była nim laleczka ślązaczka Gdy porwał w pięść czarny korsażyk z białymi koroneczkami, wyrzekła nieoczekiwanie: mamo! Z niespodzianki podporucznik rozwarł palce i laleczka upadła na podłogę. Nie mógł zrozumieć, skąd ten głos dochodził, skoro inżynierostwo byli bezdzietni. Wnet jednak oprzytomniał i z lekka nogą zaplątawszy się w dywaniku, zerwał się z tapczanu.

– Uprzedzam, że warunki moje będą: starcie aż do zupełnej bezwładności! rzucił w twarz gospodarzowi.

– Bardzo wątpię, odpowiedział wciąż jakoś dziwnie Niedrygiewicz.

Podporucznik był już w przedsionku i pośpiesznie wkładał płaszcz, trochę przy tym walcząc z podszewką, która była z prawej strony odpruta. Wyszedłszy na klatkę schodową trzasnął za sobą drzwiami (aż na dole było słychać) i wymamrotał: „Śmie bezcześcić byłego szwoleżera wówczas, gdy sam jest niecnym propagatorem dawniejszej rooseveltowskiej polityki”. Widocznie nie tylko ja wiedziałem o tych tabliczkach, na rogach, widocznie i podporucznik coś o nich słyszał. Ze słowami „rooseveltowska polityka” zbiegł ze schodów. W przelocie, znowu przed drzwiami niepolskich apartamentów, zobaczył stojące kalosze. Był to ironiczny omen, którego znaczenia nie rozumiał. Spieszył do przystanku, skąd dwoma autobusami z przesiadką w centrum miał udać się do mieszkania nowego obraziciela, Pitrasiewicza, który też nie był sympatyczny i też był galileuszem. Ale jedno z drugim nie ma oczywiście nic wspólnego.

Obecnie, kiedy druga nasza stolica otrząsnęła się do reszty spod wpływów Habsburgów, krakowianin nie różni się od warszawiaka. W tramwaju lub w kolejce przed ladą zachowuje się dosłownie tak samo – miło na to patrzeć. Ale na emigracji przechowały się przedwojenne typy, i tak zwani krakauerzy żyją jakby odrębną regionalną grupą. Można ich poznać po specjalnie-krakowskich poruszeniach, po biodrach. „Ten pan na pewno z Krakowa!” pomyślałem, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Pitrasiewicza (jego wiotką, elegancką postać w bardzo obcisłej marynarce) na odczycie przyjezdnego prelegenta – o aktualnej sytuacji w Kraju. Był to odczyt, pamiętam, bardzo pesymistyczny, bogato ilustrowany liczbami i wykresami, z których wynikało, że obecnie w Kraju nikt nie czyta książek, nie chodzi do kina. że nie ma tramwajów, nie kursują pociągi i że wszyscy się żywią koniną, jeżeli nie ludzkim mięsem. Pitrasiewicz w zupełnie nieodpowiednich momentach bił brawa. Siedziałem w przedostatnim rzędzie, trochę z tyłu, za nim, i nagle uczułem mocny zapach piwa. „Pitrasiewicz znowu zaczyna!” szepnął z niesmakiem mój sąsiad. Ale, powtarzam, to wszystko z Krakowem nie ma nic wspólnego. Mecenas Pitrasiewicz po prostu uchodził za mało sympatyczną jednostkę. Gdy bliżej go poznałem, próbowałem za nim się wstawić. „Panowie, panowie! mówiłem, wszakże biedak nie wie, co mówi, cierpi na ukryte zaburzenia psychiczne!” Ale nasi się ze mną o to sprzeczali, mówiąc: „Nic tej świni nie jest!”

Świnia…? W każdym razie z zewnątrz Pitrasiewicz na świnię nie wyglądał. Miał dużo glansu. Też mawiał do pań i panów: „Całuję rączki, służka pokorny, padam do nóżek!” Siedział na krzesełku tak, jak gdyby czekał na okazję, żeby podskoczyć i ukłonić się. A biodra! Nikt chyba, kto widział jego biodra, nie potrafiłby ich zapomnieć. Niejedna wschodnia bajadera byłaby ich pozazdrościła. Mój Boże, jak taktownie umiał poruszać nimi, stąpając po posadzkach Stowarzyszenia, podchodząc na przykład ku rączce byłej konsulowej. Od razu widać było, co to za kulturalny pan.

Niestety, ten sam kulturalny pan ulegał po piwie przykrej metamorfozie. Miał taką normę: po pierwszej butelce jeszcze nic, po drugiej też. Ale po trzeciej…!

W tamtych czasach handlu z Krajem jeszcze nie prowadzono, i rodacy na emigracji bardzo cierpieli z powodu braku wyborowej. Szanujący się ludzie na widok cuchnącej pluskwami whisky tylko się wzdrygali. Winem natomiast trudno się upić, mimo wszystko jest to trunek jakby dla dzieci. Pozostało piwo. Ale i tu płacz i zgrzytanie zębów. Piwo tamtejsze ani się umywało do naszego dubeltowego, a tym bardziej do żywca. Nic w smaku nie przypominało, i zawsze było ciepłe.

Więc po trzech butelkach Pitrasiewicz był już gotów. Jak to się u niego objawiało? Ano podobno słyszał jakieś głosy, jakieś moralne nakazy. Przechylał się przez stolik, zastawiony kuflami i mówił wtedy każdemu jakąś przykrą prawdę w oczy. Pułkownikowi Anużkiewiczowi, byłemu senatorowi, powiedział, że wojskowi w okresie międzywojennym nie odegrali żadnej roli, że rola ich to tylko pozory, bo każdy wie, że Krajem wonczas trzęśli masoni. Popatrzył w oczy pułkownikowi i dodał z uszczypliwym śmieszkiem: „He, he, nabrała was Loża Wielkiego Wschodu, co?” Pułkownikowi, który sam był masonem, oczywiście zrobiło się przykro. Patrząc na pierścionki pewnej pani, której nazwiska boję się nawet wymówić ze względu na dawniejszą rangę jej męża, Pitrasiewicz spytał bez skrępowania: „A to skąd?” I tej też zrobiło się przykro. Tak, niewątpliwie w tych manierach było coś patologicznego. Mieszkała wśród nas pewna eks-ministrowa a zarazem dawniejsza gwiazda filmowa. Obejrzawszy się za siebie, dodam że była jeszcze wcale-wcale. Otóż Pitrasiewicz odwiedził kiedyś ministrostwo, pachnąc jak zawsze piwem. Pachniała jego granatowa marynarka – według krakowskiej mody, niezwykle wcięta w talii – pachniały szare spodnie, nie mówiąc o tym, że pachniało mu z ust i nawet z nozdrzy. Eks-minister, otwierając drzwi, o mało że nie kichnął. Trzeba podkreślić, że staremu sanacyjnemu dyplomacie na imię było Jarosław. „Jak się pan minister miewa, całuję rączki!” spytał nader grzecznie Pitrasiewicz. Potem zwinnie podbiegł do rączki ministrowej i spytał nie mniej uprzejmie: „A jak się miewa droga nasza ministrowa, padam do nóżek!” I wtem, gdy już usiadł półgębkiem na krzesełku, posłyszał w sobie głos: „A zapytaj… a zapytaj… a zapylaj, jak się miewa pan Zbigniew?” I cóż, chociaż żadnego Zbigniewa w saloniku nie było, a minister wciąż nazywał się Jarosławem, i chociaż jako człowiek z krakowską kinderstubą wiedział, że o takich rzeczach przy mężu się nie pyta – Pitrasiewicz nie wytrzymał. Uległ swym patologicznym nakazom i zapytał o zdróweczko pana Zbigniewa.

Nawiasem mówiąc, szło po prostu o pana Zbyszka – o czerniawego lotnika, swego czasu broniącego londyńskiego nieba i przy okazji szmuglującego wieczne pióra Wattermana. Owszem, o tego samego pilota, co znany był z tego, że zmywając w kuchni naczynia, tłukł gospodarzom co najlepsze talerze. Czy go coś łączyło z eks-ministrową, o tym rozpowiadać nie zamierzam, jako że pamiętam paragraf dziesiąty artykułu ósmego. Emigranci coraz częściej przyjeżdżają do Kraju w odwiedziny, i nie chciałbym narazić się na protokół jednostronny.

A więc świnia czy patologia? W obu wypadkach Pitrasiewicz pozostaje jednostką ujemną. Te jego głosy i nakazy drażniły otoczenie, powodując na domiar złego ciągłe wyrzuty ze strony pani Pitrasiewiczowej, która niestety też nie była sympatyczna.

Zdawałoby się, że na ogół niesympatyczni ludzie powinni żyć ze sobą w zgodzie, niejako patrząc na samych siebie przez palce. Ale gdzież tam! Im kto bywa bardziej antypatyczny, z tym większą antypatią odnosi się do ujemnego charakteru swego znajomego. Żadnej koleżeńskiej wyrozumiałości! Pani Pitrasiewiczowa, której samej nie trzeba było ciągnąć za język, żeby posłyszeć kolejną kalumnię, twierdziła, że mąż zapędzi ją do trumny swymi nietaktami. „Tylko czeka, aż umrę!” wykrzykiwała.

W ogóle była nieznośną renegatką. Wszystko jej się za granicą podobało i wszystko tam było lepsze niż u nas. Weźmy chociażby jej ustosunkowanie się do wspomnianych powyżej kolejek w sklepach lub urzędach. Twierdziła, że t a m t e j s z e kolejki są lepsze od n a s z y c h! Aż się chce splunąć, proszę państwa, tyle w tym było paszkwilu.

Dla mnie osobiście rzeczy mają się wręcz odwrotnie. Bo i jak tam wygląda czekanie przed ladą z mięsem lub przed kasą kina – jak! Nudy! Stojący w ogonach sterczą bez żadnych ambicji, bez porywów, najzupełniej obcy duchowi współzawodnictwa. Każdy z nich w ręku trzyma numer i myśli, że na tym świat się kończy i że numerek to coś, czego nie można przekroczyć! Cha, cha! Jak barany z idiotyczną pokorą przesuwają się tylko o pół kroku naprzód w ślad za posuwającym się sąsiadem. Nikt się nie wyłamie, nikt żwawo nie zabiegnie z boku i nie zawoła zdyszany do sklepowej: „Kochana, bardzo się śpieszę, bo czeka na mnie taksówka, a w domu mam chore dziecko!” Niedoczekanie wasze! Do takiego aktywnego gestu nikt tam nie jest zdolny się wznieść. Wystają apatycznie, niektórzy czytając gazety, inni po prostu milcząc. Nawet nie opowiadają sobie kawałów o rządzie. Jeżeli natomiast zobaczymy wyjątek, że jakaś pani, której przedtem tu nie było, nagle wyrasta nie tylko przed nami, ale i wręcz przed samą ladą jako pierwsza w kolejce – od razu wiemy, z kim mamy do czynienia. Możemy serdecznie uchylić kapelusza i zagaić po polsku: „Szanowanko drogiej rodaczce!”

Przez snobizm, przez renegacką chęć przypodobania się obcym Pitrasiewiczowa od dawna zatraciła ten swojski sposób bycia w miejscach publicznych. Zamiast tam i ówdzie poruszyć łokciem, zamiast z właściwą nam sportowością walczyć o coraz to lepsze miejsce na świecie – stała w ogonie z taką miną, jak gdyby być numerkiem dwunastym lub osiemnastym to szczyt cywilizacji. Twarz jej, przypominająca kolorową pocztówkę z życzeniami noworocznymi, jak gdyby wyrażała: „Lubię tutejsze kolejki i uważam, że są wyższe od naszych!” Doprawdy ohyda!

Gdy przyszedł podporucznik, była akurat sama w domu i krzątała się koło damskiego manekinu w atelier. Bo w mieście pani Pitrasiewiczowa znana była raczej jako Madame Sophie. W tym S o p h i e kryło się też niemało snobizmu. Jak wiele naszych uchodźczyń – odnalazła w sobie niezaprzeczalne talenty krawieckie, i anonsowała się w gazetach jako była właścicielka najlepszego domu mody w Warszawie. Ona, która nigdy nie wyjeżdżała z Krakowa, podszywała się pod Hersego lub pod obecną Ewę! Ale trudno, nie to jest ważne. Doszedłem tu do dość drastycznego i niejasnego punktu: z czyich pieniędzy żył Pitrasiewicz? A jeżeli nie z własnych, to czy za to można rzucić weń kamieniem? Z wykształcenia był osobą jak najbardziej honorową, bo ukończył U. J. i do września 39 roku prowadził w Krakowie własną kancelarię adwokacką. Ale co wart prawnik za granicą? Cha, cha! znowu śmiech mnie ogarnia. Czy jakiś cudzoziemiec pójdzie do adwokata, który obcym językiem ani be, ani me, i w dodatku operuje nie obowiązującym tu kodeksem Napoleońskim? Guzik pójdzie!

Są to owszem, okoliczności łagodzące. A mimo to trudno orzec, czy domowe stosunki Pitrasiewicza nie pachniały paragrafem dziewiątym tego samego ósmego artykułu? Jak wiadomo, podeń podpadają indywidua przyjmujący utrzymanie od kobiet nie będących ich najbliższymi krewnymi. Powstaje też pytanie: czy nieślubna żona jest najbliższą krewną?… Nie czuję się kompetentny w podobnych zagadnieniach. Jakkolwiek było, Pitrasiewicz zamiast pomagać pani Zochnie, przy szyciu lub przynajmniej prowadzić księgowość, całymi dniami wolał wysiadywać w piwiarni na rogu, Teraz też wyskoczył był z domu po pół tuzina flaszek. Stojący pod drzwiami podporucznik, ściągnąwszy brwi, patrzył na wywieszkę: Madame Sophie. Haute Couture. Drzwi otworzyły się.

– Mmm-u… mm… powiedziała na przywitanie pani Pitrasiewiczowa.

Nie przygotowany do tego cokolwiek krowiego odgłosu, Zawiły mimo woli drgnął. Przez chwilę nie mógł się zorientować: czy miał to być afront, i jeżeli tak, to jakiego stopnia? Ale przyjrzawszy się, zauważył, że pani domu trzyma w ustach szpilki do fastrygowania. Aha! to wiele tłumaczyło. Jednakże na wszelki wypadek torsem się nie poruszył.

– Dobry wieczór! Czy zastałem pana mecenasa? rzekł na wpół oficjalnie.

– Mmm… uu… mmm…

Podniosła dłoń, i podporucznik, którego rycerski stosunek do kobiet pozostawał ten sam, zrozumiał to jako chęć przywitania się. Aha! wizyta zapowiadała się lepiej niż poprzednia, skoro gospodyni zachowywała się kurtuazyjnie. Nie przypuszczał, że Pitrasiewiczowa podniosła rękę tylko po to, żeby pozbyć się swych szpilek. Zapominając więc o ostrożności, pochylił się ku tej rączce, kiedy tamta była akurat w pół drodze. I od razu doznał ponownej konsternacji. Bo i co się stało?

Prawa rączka mecenasowej przysłonięta była ni to batystem, ni to jakimś innym damskim paskudztwem, jeżeli wolno mi się wyrazić z pewnym rozdrażnieniem. Ale opisując to, nie mogę nie współczuć, nie oburzyć się wraz z podporucznikiem. Po prostu diabli mnie biorą. Coś jakby poufna część koronkowej bielizny zwisała z rączki gospodyni w sposób dla każdego niemiły, jeżeli nie bolesny. Proszę się tylko wczuć w położenie gościa, którego honor krwawi. Czy znowu nie chciano się z nim przywitać? Popatrzył na drugą rączkę: na niej też wisiało coś nieokreślonego, bladołososiowego koloru. Pozornie nie można było mieć o to pretensji, a jednak! Mogło tu coś być – coś w rodzaju tego śledzia. Oczy Zawiłego, które znów zmrużył, błysły. Nie, nawet metalowiec tego błysku by nie opisał.

Pitrasiewiczowa zaś wyglądała jak zawsze. Wciąż jak pocztówka. Brakowało tylko parki całujących się gołąbków nad jej głową, a u dołu, koło nóg – męskiej i damskiej dłoni, splecionych w uścisku. Nie darmo w czasie karnawału na zabawie akowców wybrana była królową balu. Ponieważ stąpiła w bok, Zawiły pozwolił sobie wejść do przedpokoju. Na wieszaku, o który zawadził, dyndało tylko jej futerko z szopów. Ani palta, ani kapelusza mecenasa nie było. Aha, aha, z pewnością poszedł do piwiarni… I wtem podporucznikowi wydało się, że gospodyni uśmiecha się jakimś szczególnie klującym uśmiechem. Ach tak? – przygotował się wyciągnąć należne wnioski. Ale wnet musiał dać za wygraną: kłujący uśmiech mógł się po prostu tłumaczyć szpilkami, które pani domu jęła sobie ostrożnie z ust wyjmować.

– Ach to pan, panie poruczniku? Mm-u. Przepraszam najmocniej, ale męża nie ma w domu, a ja akurat mam klientkę. Mm-mam pełne ręce roboty.

– Czy mogę w takim razie napisać do niego parę słów?

– Proszę bardzo, niech pan wejdzie do atelier. Na prawo, proszę pana, na prawo!

Podporucznik zajrzał przez próg do jakiegoś pokoiku na prawo i zaraz się odwrócił.

– A gdzie klientka? spytał podejrzliwie.

Wtedy pani Zochna, która zawsze odznaczała się krótką pamięcią, zdziwiła się:

– Jaka klientka?

– Aha!! zawołał i wydął pierś. Przyłapał, przyłapał, na kłamstwie! Czarna błyskawica mignęła na jego piersi i zdawało się, że zaraz grzmotnie piorun.

– Pan jest jakiś zdenerwowany, panie poruczniku? spytała niczym niewiniątko.

– To nie są moje nerwy, proszę pani, ale nerwy całego drugiego korpusu – grzmotnął w istocie.

Trzeba było i to widzieć! Zacisnął pięść i przy słowach „drugi korpus” walnął się w piersi. Rozległ się odpowiedni huk, od którego szpilki posypały się na podłogę. To pani Zochna z przejęcia rozwarła palce, a także i usta.

– Nie rozumiem pana…

– Dopraawdy? W takim razie pan Pitrasiewicz to zrozumie! odrzekł.

Lecz nie docenił kobiecej przebiegłości. Pitrasiewiczowa nagle przymknęła usta, a następnie je znów otworzyła.

– Jaka ze mnie gapa! zawołała. Dobrze że mi pan przypomniał. Klientka wciąż czeka przy telefonie. Proszę tymczasem posiedzieć w atelier, bo telefon mamy w sypialni. Zaraz panu służę! I znikła.

Najdziwniejsza, że po chwili z sypialni rzeczywiście doszedł jej głos, mówiący widocznie do słuchawki: „Co? tak. Co? nie. Co? Chce pani mereżki? Ależ droga pani, kto tutaj na Zachodzie myśli o mereżkach? Pani mnie po prostu śmieszy!” Zawiły znów pozostał z kwitkiem, znów nie mógł się do niczego przyczepić. Usiadłszy przy stoliku o krętych złoconych nóżkach i różowym marmurowym blacie, wydarł z notesu kartką. Miał bardzo męski charakter pisma. Napisał „Panie” z wielkim zawijasem nad P i z wykrętasem w kształcie ślimaczka u dołu tej litery. Potem postawił wykrzyknik i rozejrzał się po pokoju, szukając obelżywego przymiotnika. I oto, co wokół siebie zobaczył.