Z mgły zrodzony (wydanie jubileuszowe) - Brandon Sanderson - ebook

Z mgły zrodzony (wydanie jubileuszowe) ebook

Brandon Sanderson

4,6

Opis

Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Przez tysiąc lat popiół zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, "Skrawek Nieskończoności”, posiadając władzę absolutną, rządził i stosował terror, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek i urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 878

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (23 oceny)
14
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Toorex

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Genialny system magiczny. Kolejny ciekawy świat w Cosmere.
00
Karina0712

Dobrze spędzony czas

Polecam serdecznie
00
xxjanusxx

Nie oderwiesz się od lektury

Nie żałuje, że w końcu się zdecydowałam wejść w świat książek Brandon’s Sandersona.
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Po raz kolejny muszę podzię­ko­wać mojemu cudow­nemu agen­towi, Joshui Bil­me­sowi, i rów­nie nie­sa­mo­wi­temu redak­to­rowi Moshe Fede­rowi. Obaj wyko­nali wspa­niałą pracę przy tej książce i jestem dumny, że mia­łem oka­zję z nimi współ­pra­co­wać.

Jak zawsze moje nie­zmor­do­wane grupy czy­tel­ni­ków zapew­niały mi komen­ta­rze i wspar­cie: Alan Lay­ton, Janette Lay­ton, Kay­lynn ZoBell, Nate Hat­field, Bryce Cun­dick, Kim­ball Lar­sen i Emily Sco­rup. Wśród czy­tel­ni­ków alfa, któ­rzy widzieli tę książkę w o wiele bar­dziej suro­wej wer­sji i pomo­gli mi nadać jej kształt, który widzi­cie obec­nie, znaj­do­wali się: Kri­sta Olsen, Ben­ja­min R. Olsen, Micah Demoux, Eric Ehlers, Izzy Whi­ting, Stacy Whit­man, Kri­stina Kugler, Megan Kauf­f­man, Sarah Bylund, C. Lee Player, Ethan Skar­stedt, Jil­lena O’Brien, Ryan Jurado i nie­oce­niony Peter Ahl­strom.

Chciał­bym szcze­gól­nie podzię­ko­wać kilku oso­bom. Isaac Ste­wart, który nary­so­wał mapy do tej książki, był nie­ce­nio­nym źró­dłem, zarówno w kwe­stii pomy­słów, jak i wska­zó­wek wizu­al­nych. Heather Kirby udzie­liła mi dosko­na­łych suge­stii, by pomóc mi zro­zu­mieć tajem­nice dzia­ła­nia umy­słu mło­dej kobiety. Bar­dzo doce­niam Cher­sti Sta­pely i Kaly­eenę Richins za korektę.

Na koniec, jak zawsze, dzię­kuję rodzi­nie za nie­usta­jące wspar­cie, lojal­ność i entu­zjazm – szcze­gól­nie mojemu bratu Jor­da­nowi.

Przed­mowa

PRZED­MOWA

„Bądź silny, synu”.

Gdzieś w oko­li­cach roku 2001 napi­sa­łem te słowa – pierw­sze słowa opo­wie­ści, któ­rej mia­łem w końcu nadać tytuł Z Mgły Zro­dzony. Książka wyglą­dała wtedy zupeł­nie ina­czej i opi­sy­wała grupę Allo­man­tów, któ­rzy zamie­rzali doko­nać zama­chu i zostać nowymi wład­cami swo­jego kró­le­stwa. Głów­nym boha­te­rem był młody chło­pak, któ­rego rodzina została wymor­do­wana na jego oczach, a który został póź­niej wycho­wany przez ich wroga jako syn i uczeń.

W końcu wyrzu­ci­łem książkę na śmieci, ale poko­cha­łem magię i wiele aspek­tów świata. Kiedy w roku 2003 w końcu sprze­da­łem powieść (Elan­tris), byłem gotów znów spró­bo­wać się zmie­rzyć z tą opo­wie­ścią – i zapre­zen­to­wa­łem zna­jomą histo­rię mojemu redak­to­rowi. Ekipa zło­dziei, nie­śmier­telny cesarz i tajem­nice się­ga­jące tysięcy lat.

Choć Elan­tris było moją wizy­tówką w spo­łecz­no­ści fanów fan­tasy, to dzięki Z Mgły Zro­dzo­nemu zdo­by­łem repu­ta­cję jako pisarz. Aż do teraz jego moder­ni­styczne podej­ście do moty­wów fan­tasy, połą­czone z „twardą magią”, która zaczęła defi­nio­wać moją epokę epic­kiej fan­tasy, są zna­kami mojej kariery.

Kiedy pisa­łem to wpro­wa­dze­nie, mój redak­tor spy­tał mnie, czy wiem, dla­czego Z Mgły Zro­dzony tak się dobrze trzyma. Oczy­wi­ście, nie ma jed­nego czyn­nika, który wpływa na jego dłu­go­wiecz­ność. W rze­czy samej, nawet próba pod­ję­cia takiej dys­ku­sji grozi kle­pa­niem samego sie­bie po ple­cach. Jestem dosko­nale świa­domy, że duża część suk­cesu lub porażki pisa­rza zależy od czyn­ni­ków, nad któ­rymi w naj­mniej­szym stop­niu nie panuje. Reklama szep­tana, for­tunne umiej­sco­wie­nie na pół­kach księ­garni, tra­fie­nie we wła­ści­wej chwili w coś, co roz­brzmiewa we wła­ściwy spo­sób. Lep­sze książki od moich nie tra­fiły do czy­tel­ni­ków, i nie była to wina spo­sobu, w jaki je napi­sano. Pierw­szą odpo­wie­dzią na to pyta­nie jest więc naj­pew­niej „łut szczę­ścia”.

Muszę jed­nak przy­znać, że mam duszę uczo­nego i nie mogę nie zabrać się za ana­lizę tego, co spra­wia, że Z Mgły Zro­dzony działa, jeśli mogę tak powie­dzieć. Roz­wa­ży­łem kilka kwe­stii.

Pierw­szą jest kom­bi­na­cja, o któ­rej wspo­mnia­łem wcze­śniej. Poszlaki (głów­nie moje zda­nie oraz opi­nie moich przy­ja­ciół i ludzi, z któ­rymi w tam­tym okre­sie roz­ma­wia­łem na kon­wen­tach) wska­zują, że pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych i na początku dwu­ty­sięcz­nych poja­wiło się pewne zmę­cze­nie epicką fan­tasy.

Temu tłu­mowi (i sto­jąc na ramio­nach olbrzy­mów) mogłem dostar­czyć fan­tasy, która bawiła się z wcze­śniej­szymi ocze­ki­wa­niami w tym gatunku i nagra­dzała je. Prze­po­wie­dziany boha­ter. Mroczny władca. Natura magii i boha­terstwa. Z Mgły Zro­dzony ma w sobie nieco z nastroju kla­sycz­nej fan­tasy, ale nagra­dza wie­lo­let­nich czy­tel­ni­ków gatunku moty­wami wywró­co­nymi na nice.

Był jed­nak rów­nież bar­dzo popu­larny wśród czy­tel­ni­ków, któ­rzy znali gatu­nek dopiero od nie­dawna. Dla nich wciąż pozo­staje nowa­tor­ska magia i kla­syczna opo­wieść o dora­sta­niu w postaci nauki Vin. To połą­cze­nie – cynizm Kel­siera wobec świata i nawet (zawo­alo­wany) wobec gatunku, połą­czony z zadzi­wie­niem Vin nowym świa­tem, który odna­la­zła – może być naj­waż­niej­szym klu­czem do suk­cesu książki.

Czuję rów­nież, że opu­bli­ko­wa­nie kom­plet­nej histo­rii w jed­nym tomie było miłą odmianą dla tych z nas, któ­rzy (mimo miło­ści do dłu­gich cykli) czuli się nieco prze­cią­żeni wszyst­kimi sza­cow­nymi, publi­ko­wa­nymi przez wiele lat potęż­nymi seriami fan­tasy, które domi­no­wały na rynku. Jedną z naj­częst­szych uwag, jakie sły­szę, jest to, że Z Mgły Zro­dzony bar­dzo dobrze spraw­dza się jako poje­dyn­cza książka i że try­lo­gia ze swej strony jest kom­pletna, spójna i potężna. Ukoń­czone dzieło sztuki ma coś w sobie.

W końcu, przy­czyną dłu­go­wiecz­no­ści Z Mgły Zro­dzo­nego są… cóż, czy­tel­nicy. Pod­chwy­cili ten cykl i naprawdę prze­jęli ini­cja­tywę. Wciąż pamię­tam, kiedy po raz pierw­szy zoba­czy­łem stwo­rzony przez fana mgielny płaszcz na pod­pi­sy­wa­niu. Wszy­scy ucze­pi­li­ście się tej książki z entu­zja­zmem, który aż do dziś mnie zaska­kuje i zmu­sza do pokory.

Dzię­kuję za dzie­sięć lat pasji. Dzie­sięć lat Odpy­cha­nia, Przy­cią­ga­nia i tajem­nic. Dzie­sięć lat Z Mgły Zro­dzo­nego.

Z mgły zro­dzony

Cza­sem mar­twię się, że nie jestem tym boha­te­rem, za któ­rego wszy­scy mnie mają.

Filo­zo­fo­wie zapew­niają mnie, że to wła­ściwy czas, że poja­wiły się wszyst­kie znaki.

Wciąż jed­nak zasta­na­wiam się, czy nie mylą się co do czło­wieka. Tylu ludzi jest ode mnie zależ­nych. Powia­dają, że trzy­mam na ramio­nach los całego świata.

Co by powie­dzieli, gdyby się dowie­dzieli, że ich obrońca – Boha­ter Wie­ków, ich zbawca – wątpi sam w sie­bie? Może nie byliby wcale zasko­czeni. Wła­ści­wie to mnie mar­twi naj­bar­dziej. Może w głębi serca zasta­na­wiają się – tak samo jak ja.

Czy kiedy na mnie spoj­rzą, zoba­czą kłamcę?

Pro­log

PRO­LOG

Z nieba sypał się popiół.

Lord Tre­sting zmarsz­czył brwi, pod­no­sząc wzrok na ciemne, połu­dniowe niebo, pod­czas gdy jego słu­żący pośpie­szyli z para­so­lem, by osło­nić nim lorda i jego dostoj­nego gościa. Popiół lecący z nieba nie był aż tak nie­zwy­kłym zja­wi­skiem w Ostat­nim Impe­rium, ale Tre­sting miał nadzieję, że unik­nie czar­nych plam sadzy na swej nowej kami­zelce i czer­wo­nej kurtce, które wła­śnie przy­były barką aż z Lutha­delu. Na szczę­ście, nie było wia­tru – para­sol powi­nien wystar­czyć.

Tre­sting i jego gość stali na patio, znaj­du­ją­cym się na nie­wiel­kim wzgórku ponad polami. W opa­da­ją­cym popiele pra­co­wały setki ludzi, odzia­nych w bru­natne kaftany, usi­łu­jąc ochro­nić zbiory. Ich ruchy były leniwe i powolne, ale oczy­wi­ście to nor­malne u skaa. Chłopi byli nie­ru­chawą, nie­pro­duk­tywną bandą. Ni­gdy się nie skar­żyli, wie­dzieli, że im się to nie opłaca. Po pro­stu pra­co­wali, zgar­bieni, krzą­ta­jąc się cicho i apa­tycz­nie. Świsz­czący obok pejcz eko­noma na chwilę budził ich do żyw­szych dzia­łań, ale skoro tylko nad­zorca prze­szedł, wra­cali do poprzed­niego leni­wego tempa.

– Ktoś mógłby pomy­śleć, że tysiąc lat pracy w polu wystar­czy, by nabrali choć tro­chę wprawy – powie­dział Tre­sting do męż­czy­zny, sto­ją­cego obok niego.

Obli­ga­tor spoj­rzał na niego i uniósł brew. Ten gry­mas pod­kre­ślił jego naj­bar­dziej wyra­zi­sty rys twa­rzy – skom­pli­ko­wane tatu­aże, które drobną koronką oka­lały oczy. Tatu­aże były roz­le­głe, roz­cho­dziły się od czoła i obej­mo­wały oba policzki. Był peł­nym pre­la­nem – naprawdę waż­nym obli­ga­to­rem. Tre­sting miał w posia­dło­ści wła­snych, oso­bi­stych obli­ga­to­rów, ale byli to jedy­nie pośledni funk­cjo­na­riu­sze, z małą liczbą zna­ków wokół oczu. Ten czło­wiek przy­pły­nął z Lutha­del na tej samej barce, którą przy­był nowy strój Tre­stinga.

– Powi­nie­neś widzieć skaa z mia­sta, Tre­sting – odparł obli­ga­tor, spo­glą­da­jąc znowu na robot­ni­ków skaa. – Ci są cał­kiem pilni, w porów­na­niu z ich braćmi z Lutha­delu. Masz nad nimi bar­dziej… bez­po­śred­nią kon­trolę. Jak oce­niasz, ilu tra­cisz mie­sięcz­nie?

– Och, pół tuzina, albo tro­chę wię­cej – odparł Tre­sting. – Część umiera po chło­ście, część z wyczer­pa­nia.

– Ucieczki?

– Ni­gdy! – odparł Tre­sting. – Kiedy odzie­dzi­czy­łem zie­mię po ojcu, mia­łem kilka ucie­czek, ale zli­kwi­do­wa­łem rodziny ucie­ki­nie­rów. Pozo­sta­łym szybko prze­szła ochota. Ni­gdy nie rozumia­łem ludzi, któ­rzy mieli pro­blemy ze swo­imi skaa… uwa­żam, że te istoty łatwo kon­tro­lo­wać, jeśli okaże się odpo­wied­nią sta­now­czość.

Obli­ga­tor ski­nął głową i stał w mil­cze­niu, spo­wity szarą szatą. Wyda­wał się zado­wo­lony – bar­dzo dobrze. Skaa nie byli tak naprawdę wła­sno­ścią Tre­stinga. Podob­nie jak wszy­scy inni skaa, nale­żeli do Ostat­niego Impe­ra­tora. Tre­sting jedy­nie wypo­ży­czał pra­cow­ni­ków od swego Boga, tak samo, jak pła­cił za usługi swych obli­ga­to­rów.

Obli­ga­tor zer­k­nął w dół, spraw­dza­jąc czas na kie­szon­ko­wym zegarku, po czym spoj­rzał na słońce. Pomimo desz­czu popiołu słońce jasno świe­ciło na nie­bie, wyzie­ra­jąc jaskra­wo­czer­woną tar­czą zza dym­nej ciem­no­ści nieba. Tre­sting wyjął chu­s­teczkę i otarł czoło, wdzięczny za cień para­sola, osła­nia­jący go przed połu­dnio­wym upa­łem.

– Dosko­nale, Tre­sting – rzekł obli­ga­tor. – Prze­każę twoją pro­po­zy­cję lor­dowi Ven­ture, tak jak sobie tego życzysz. Dosta­nie ode mnie przy­chylne spra­woz­da­nie z two­ich dzia­łań.

Tre­sting poha­mo­wał wes­tchnie­nie ulgi. Obli­ga­tor był obo­wiąz­ko­wym świad­kiem w każ­dej trans­ak­cji i przy zawie­ra­niu umów przez szlachtę. Oczy­wi­ście, świad­kami mogli być pośled­niejsi obli­ga­to­rzy, tacy, jakich zatrud­niał Tre­sting, ale wywar­cie wra­że­nia na oso­bi­stym obli­ga­to­rze Straffa Ven­ture zna­czyło o wiele wię­cej.

Obli­ga­tor spoj­rzał na niego.

– Dziś po połu­dniu wra­cam kana­łem.

– Tak szybko? – zapy­tał Tre­sting. – Nie zosta­niesz na kola­cji?

– Nie – odrzekł obli­ga­tor. – Choć jest jesz­cze jedna sprawa, którą chciał­bym z tobą prze­dys­ku­to­wać. Nie przy­by­łem tylko na żąda­nie lorda Ven­ture, lecz rów­nież, aby… przyj­rzeć się pew­nym kwe­stiom z ramie­nia Kan­tonu Inkwi­zy­cji. Krążą plotki, że lubisz zaba­wiać się z kobie­tami skaa.

Tre­stin­gowi prze­szły po ple­cach ciarki.

Obli­ga­tor uśmiech­nął się; pró­bo­wał być roz­bra­ja­jący, ale robił raczej upiorne wra­że­nie.

– Nie wpa­daj w prze­ra­że­nie, Tre­sting – odrzekł. – Gdyby twoje zacho­wa­nie rze­czy­wi­ście dawało powody do nie­po­koju, zamiast mnie byłby tu teraz Sta­lowy Inkwi­zy­tor.

Tre­sting powoli ski­nął głową. Inkwi­zy­tor. Ni­gdy do tej pory nie widział tych nie­ludz­kich istot, ale sły­szał… opo­wie­ści.

– Zosta­łem usa­tys­fak­cjo­no­wany w kwe­stii two­ich rela­cji z kobie­tami skaa – rzekł obli­ga­tor, spo­glą­da­jąc znów na pola. – Z tego, co widzia­łem i sły­sza­łem, zawsze po sobie sprzą­tasz. Taki czło­wiek, jak ty – sprawny, pro­duk­tywny – mógłby w Lutha­del zajść daleko. Jesz­cze kilka lat pracy, parę dobrych inte­re­sów i kto wie?

Obli­ga­tor odwró­cił się, a Tre­sting poczuł, że się uśmie­cha. Nie była to obiet­nica, nawet wyraz apro­baty – obli­ga­to­rzy w więk­szo­ści byli bar­dziej biu­ro­kra­tami i świad­kami niż duchow­nymi – ale usły­szeć taką pochwałę z ust jed­nego z oso­bi­stych sług Ostat­niego Impe­ra­tora… Tre­sting wie­dział, że część szlachty uwa­żała obli­ga­to­rów za nie­po­ko­jące istoty – nie­któ­rzy wręcz czuli w ich obec­no­ści zakło­po­ta­nie – ale w tym momen­cie Tre­sting mógłby nawet uca­ło­wać dostoj­nego gościa.

Odwró­cił się w stronę skaa, któ­rzy spo­koj­nie pra­co­wali pod krwa­wym bla­skiem słońca i leni­wie opa­da­ją­cymi płat­kami popiołu. Tre­sting zawsze był szlach­ci­cem zaścian­ko­wym, żyją­cym spo­koj­nie na plan­ta­cji, cza­sem marzą­cym o prze­pro­wadzce do Lutha­delu. Sły­szał o balach i rau­tach, o prze­py­chu i intry­gach, i nie­zmier­nie go to eks­cy­to­wało.

Muszę to dzi­siaj uczcić, pomy­ślał. W czter­na­stych czwo­ra­kach była dziew­czyna, którą miał na oku już od kilku dni…

Uśmiech­nął się znowu. Jesz­cze kilka lat pracy, tak powie­dział obli­ga­tor. Ale może Tre­sting zdoła to przy­śpie­szyć, jeśli będzie pra­co­wać choć tro­chę pil­niej? Popu­la­cja jego skaa roz­ro­sła się ostat­nio. Może gdyby ich nieco moc­niej przy­ci­snął, zdo­łałby tego lata mieć więk­sze zbiory i z nawiązką wypeł­nić umowę, jaką zawarł z lor­dem Ven­ture.

Ski­nął głową i objął wzro­kiem tłum leni­wych skaa. Nie­któ­rzy pra­co­wali moty­kami, inni na czwo­ra­kach, wyłu­sku­jąc deli­katne kiełki spod war­stwy popiołu. Nie skar­żyli się. Nie mieli nadziei. Zale­d­wie ośmie­lali się myśleć. Tak wła­śnie być powinno, byli bowiem skaa. Byli…

Zamarł, gdyż jeden ze skaa nagle uniósł głowę. Męż­czy­zna spoj­rzał wprost w oczy Tre­stinga, z iskrą – nie, pło­mie­niem buty – na twa­rzy. Tre­sting ni­gdy nie widział podob­nego wyrazu, przy­naj­mniej nie na obli­czu skaa. Cof­nął się odru­chowo, prze­szedł go dreszcz, bo ten dziwny skaa o pro­stym grzbie­cie na­dal wpa­try­wał się w jego oczy.

I uśmie­chał się.

Tre­sting odwró­cił wzrok.

– Kur­don! – wark­nął.

Potężny, krępy eko­nom pod­biegł do niego po zbo­czu.

– Tak, panie?

Tre­sting obró­cił się, wska­zu­jąc na…

Zmarsz­czył brwi. Gdzież stał ten skaa? Byli tacy podobni do sie­bie, z pochy­lo­nymi gło­wami, cia­łami pokry­tymi sadzą i popio­łem. Tre­sting zawa­hał się, szu­ka­jąc wzro­kiem. Wyda­wało mu się, że poznał to miej­sce… puste miej­sce, gdzie teraz nie było nikogo. Ale nie. To nie­moż­liwe. Ten czło­wiek nie mógł tak szybko ulot­nić się ze środka grupy. Dokąd mógł pójść? Prze­cież musi gdzieś tutaj być i pra­co­wać ze schy­loną głową, jak należy. Ale i tak ten moment pozor­nej buty był nie­wy­ba­czalny.

– Panie? – raz jesz­cze zagad­nął Kur­don.

Obli­ga­tor stał z boku, obser­wu­jąc ich z zain­te­re­so­wa­niem. Nie byłoby dobrze, gdyby ten czło­wiek się dowie­dział, że jeden ze skaa zacho­wał się tak bez­czel­nie.

– Przy­ci­śnij tro­chę moc­niej skaa na połu­dnio­wym odcinku – roz­ka­zał Tre­sting, poka­zu­jąc pal­cem. – Są śla­ma­zarni, nawet jak na skaa. Spuść któ­re­muś lanie.

Kur­don wzru­szył ramio­nami, ale ski­nął głową. Wła­ści­wie nie było powodu do chło­sty… ale kto potrze­buje powodu, żeby przy­łoić robot­ni­kom?

W końcu to tylko skaa.

***

Kel­sier sły­szał różne opo­wie­ści.

Sły­szał szepty o cza­sach, kiedy – dawno, dawno temu – słońce nie było czer­wone. Niebo nie było wtedy prze­sło­nięte popio­łem i dymem, rośliny nie musiały wal­czyć o życie, a skaa nie byli nie­wol­ni­kami. W cza­sach przed Ostat­nim Impe­ra­to­rem. Jed­nak te czasy wła­ści­wie ule­gły już zapo­mnie­niu. Nawet legendy prze­stały być wia­ry­godne.

Kel­sier obser­wo­wał słońce, wodząc wzro­kiem za gigan­tyczną czer­woną tar­czą, która peł­zła powoli w stronę zachod­niego hory­zontu. Przez chwilę stał w mil­cze­niu, sam na pustym polu. Dzień pracy dobiegł końca. Skaa zostali zapę­dzeni z powro­tem do bara­ków. Wkrótce nad­cią­gną mgły.

Wresz­cie Kel­sier wes­tchnął, po czym odwró­cił się, by wąskimi mie­dzami i ścież­kami prze­ci­snąć się pomię­dzy ogrom­nymi hał­dami popiołu. Sta­rał się nie roz­dep­ty­wać roślin, choć nawet nie wie­dział dla­czego. Zasiew był nie­wart uwagi. Wątłe kiełki o zwięd­nię­tych liściach wyda­wały się rów­nie przy­gnę­bione jak ludzie, któ­rzy je pie­lę­gno­wali.

Chaty skaa wzno­siły się ciem­nymi pla­mami w gasną­cym świe­tle. Kel­sier widział już pierw­sze two­rzące się smugi mgły, wiszące w powie­trzu i nada­jące bry­ło­wa­tym budyn­kom odre­al­niony, nie­ma­te­rialny wygląd. Chat nie strze­żono – nie było takiej potrzeby, gdyż żaden skaa nie odwa­żyłby się wychy­nąć na zewnątrz po nadej­ściu zmroku. Zbyt­nio oba­wiali się mgieł.

Kie­dyś będę musiał ich z tego wyle­czyć, pomy­ślał Kel­sier, zbli­ża­jąc się do jed­nego z więk­szych budyn­ków. Ale wszystko w swoim cza­sie.

Pchnął drzwi i wśli­znął się do środka.

Roz­mowy urwały się natych­miast. Kel­sier zamknął drzwi, po czym odwró­cił się z uśmie­chem. W sali znaj­do­wało się około trzy­dzie­stu skaa. W pale­ni­sku pośrodku pomiesz­cze­nia pło­nął mizerny ogień, a sto­jący obok kocioł był wypeł­niony wodą z pły­wa­jącą w niej gar­ścią warzyw – zalą­żek wie­czor­nego posiłku. Zupa natu­ral­nie będzie jałowa, ale pach­niała kusząco.

– Dobry wie­czór wszyst­kim – rzekł Kel­sier z uśmie­chem, sta­wia­jąc swoje brze­mię przy nodze i opie­ra­jąc się o drzwi. – Jak minął dzień?

Jego słowa prze­rwały mil­cze­nie, a kobiety wró­ciły do przy­go­to­wy­wa­nia kola­cji. Grupa męż­czyzn, sie­dząca wokół pry­mi­tyw­nie skle­co­nego stołu, przy­glą­dała mu się jed­nak z nie­za­do­wo­lo­nym wyra­zem twa­rzy.

– Nasz dzień był wypeł­niony pracą, wędrow­cze – rzekł Tep­per, jeden ze star­szych skaa. – Tobie udało się tego unik­nąć.

– Praca w polu ni­gdy mnie nie pasjo­no­wała – odparł Kel­sier. – Jest zbyt ciężka dla mojej deli­kat­nej skóry.

Uśmiech­nął się, wycią­ga­jąc przed sie­bie ręce pokryte war­stwami wąskich blizn. Pokry­wały one całą skórę, bie­gnąc wzdłuż, jakby jakaś bestia darła ją szpo­nami w górę i w dół.

Tep­per prych­nął. Był młody jak na członka star­szy­zny, zale­d­wie dobie­gał czter­dziestki – mógł być naj­wy­żej pięć lat star­szy od Kel­siera. Jed­nak ten obdarty czło­wiek wyglą­dał na kogoś, kto lubi mieć ostat­nie słowo.

– Nie czas na żarty – odparł z powagą Tep­per. – Kiedy przyj­mu­jemy wędrowca, ocze­ku­jemy, że będzie się god­nie zacho­wy­wał i nie ścią­gnie na nas podej­rzeń. Dzi­siaj rano ucie­kłeś z pola, a to mogło skoń­czyć się chło­stą dla pra­cu­ją­cych wokół cie­bie ludzi.

– To prawda – rzekł Kel­sier. – Ale mogli obe­rwać batem także i za to, że sta­nęli w nie­wła­ści­wym miej­scu, że zbyt długo się ocią­gali, czy też za zaka­sła­nie, kiedy eko­nom prze­cho­dził obok. Kie­dyś widzia­łem, jak czło­wiek został wychło­stany, ponie­waż jego pan utrzy­my­wał, że „nie­wła­ści­wie mru­gnął”.

Tep­per usiadł, mru­żąc oczy, sztywno jak drąg i z nie­ustę­pli­wym wyra­zem twa­rzy oparł przed­ra­miona na stole.

Kel­sier wes­tchnął i wywró­cił oczyma.

– Dobrze, jeśli chce­cie, to sobie pójdę. Już mnie nie ma.

Zarzu­cił worek na ramię i non­sza­lancko otwo­rzył drzwi.

Przez szcze­linę natych­miast zaczęła wsą­czać się mgła, uno­sząc się leni­wie wokół Kel­siera, zbie­ra­jąc się na pod­ło­dze i peł­znąc przez kurz jak nie­śmiałe zwie­rzę. Kilka osób krzyk­nęło ze stra­chu, choć więk­szość była zbyt oszo­ło­miona, by wydać z sie­bie głos. Kel­sier stał przez chwilę nie­ru­chomo, spo­glą­da­jąc na mroczne smugi mgły, wijące się powoli wokół pale­ni­ska.

– Zamknij drzwi. – Słowa Tep­pera brzmiały jak bła­ga­nie, a nie jak roz­kaz.

Kel­sier speł­nił żąda­nie, pchnął drzwi i odciął stru­mień bia­łej mgły.

– Mgła nie jest tym, co sądzisz. Za bar­dzo się jej boicie.

– Ludzie, któ­rzy pogrą­żają się we mgle, tracą dusze – szep­nęła kobieta.

Jej słowa obu­dziły wąt­pli­wość. Czy Kel­sier wędro­wał we mgle? A jeśli tak, to co się stało z jego duszą?

Gdy­byś tylko wie­działa, pomy­ślał Kel­sier.

– Cóż, jeśli dobrze rozu­miem, zostaję. – Ski­nął ręką na chło­paka, żeby przy­niósł mu sto­łek. – I bar­dzo dobrze… szkoda by było, żebym poszedł, nie dzie­ląc się z wami tym, co wiem.

Nie­je­den z obec­nych oży­wił się na te słowa. Była to praw­dziwa przy­czyna, dla któ­rej jesz­cze go tole­ro­wali – przy­czyna, dla któ­rej nawet zahu­kani wie­śniacy przy­gar­nęli takiego czło­wieka jak Kel­sier. Był skaa, który igrał z wolą Ostat­niego Impe­ra­tora, podró­żu­jąc od plan­ta­cji do plan­ta­cji. Może i był rene­ga­tem, zagro­że­niem dla całej spo­łecz­no­ści, ale przy­wo­ził wie­ści ze świata.

– Przy­by­wam z pół­nocy – oznaj­mił Kel­sier. – Z ziem, gdzie dotyk Ostat­niego Impe­ra­tora jest mniej zauwa­żalny.

Mówił czy­stym, wyraź­nym gło­sem, a ludzie, nie prze­ry­wa­jąc zajęć, pod­świa­do­mie pochy­lali się ku niemu. Naza­jutrz plotki przy­nie­sione przez Kel­siera zostaną prze­ka­zane kil­ku­set oso­bom miesz­ka­ją­cym w innych bara­kach. Skaa byli poni­żani i pokorni, ale plot­ko­wali bez opa­mię­ta­nia.

– Na zacho­dzie panują lokalni lor­do­wie – mówił Kel­sier – i żyją z dala od żela­znej pię­ści Ostat­niego Impe­ra­tora i jego obli­ga­to­rów. Nie­któ­rzy z tych dale­kich szlach­ci­ców stwier­dzili, że szczę­śliwi skaa pra­cują lepiej niż źle trak­to­wani. Jeden z nich, lord Renoux, zażą­dał nawet, by jego eko­no­mo­wie zaprze­stali chłost bez zezwo­le­nia. Cho­dzą słu­chy, że roz­waża wypła­ca­nie wyna­gro­dze­nia swoim skaa z plan­ta­cji, i to takiego, jakie mie­wają rze­mieśl­nicy z mia­sta.

– Non­sens – mruk­nął Tep­per.

– Prze­pra­szam – odparł Kel­sier. – Nie wpadł­bym na to, że kum Tep­per ostat­nio był w posia­dło­ści lorda Renoux. Kiedy jadłeś z nim kola­cję, czy powie­dział ci o czymś, o czym nie powie­dział mnie?

Tep­per oblał się rumień­cem. Skaa nie podró­żo­wali, a już z całą pew­no­ścią nie jadali przy jed­nym stole z lor­dami.

– Uwa­żasz mnie za głupca, wędrow­cze – rzekł Tep­per. – Ale ja wiem, co robisz. Jesteś tym, któ­rego nazy­wają Oca­la­łym, zdra­dzają cię bli­zny na ramio­nach. Jesteś też mąci­wodą. Wędru­jesz od plan­ta­cji do plan­ta­cji, wznie­casz nie­za­do­wo­le­nie. Zja­dasz naszą żyw­ność, opo­wia­dasz wiel­kie histo­rie i kłam­stwa, potem zni­kasz i zosta­wiasz takich ludzi jak ja, by radzili sobie z fał­szy­wymi nadzie­jami, jakie wzbu­dzi­łeś w naszych dzie­ciach.

Kel­sier uniósł brew.

– Spo­koj­nie, kumie Tep­per – rzekł. – Twoje obawy są cał­ko­wi­cie bez­pod­stawne. Nie mam naj­mniej­szego zamiaru zja­dać waszej żyw­no­ści, przy­nio­słem wła­sną.

Z tymi słowy Kel­sier się­gnął i rzu­cił worek na zie­mię przed sto­łem Tep­pera. Luźno zawią­zana torba prze­chy­liła się. Wysy­pała się z niej żyw­ność. Chleb, owoce, nawet kilka gru­bych wędzo­nych kieł­bas.

Nek­ta­ryna poto­czyła się po twar­dym kle­pi­sku i odbiła lekko od stopy Tep­pera. Nie­młody już skaa spoj­rzał na owoc ze zdu­mie­niem.

– To jedze­nie szlachty!

Kel­sier prych­nął.

– Jak na czło­wieka o takim pre­stiżu i geście, wasz lord Tre­sting ma zasta­na­wia­jąco kiep­ski gust. Jego spi­żar­nia to kom­pro­mi­ta­cja dla tak wspa­nia­łej pose­sji.

Tep­per pobladł.

– To tam się wybra­łeś dzi­siaj – szep­nął. – Posze­dłeś do zamku… Okra­dłeś pana!

– Istot­nie – zgo­dził się Kel­sier. – Mogę jesz­cze dodać, że o ile gusta kuli­narne waszego pana są żało­sne, jego talent w dobo­rze żoł­nie­rzy robi znacz­nie więk­sze wra­że­nie. Wśliź­nię­cie się do jego domu w biały dzień było nie lada wyzwa­niem.

Tep­per wciąż gapił się na worek z żyw­no­ścią.

– Jeśli eko­nom to tutaj znaj­dzie…

– Więc zrób­cie coś, żeby nie zna­lazł – odparł Kel­sier. – Jestem prze­ko­nany, że to sma­kuje o wiele lepiej niż roz­wod­niona jarzy­nówka.

Dwa tuziny par wygłod­nia­łych oczu poże­rały wzro­kiem żyw­ność. Jeśli nawet Tep­per szy­ko­wał kolejne argu­menty, nie uczy­nił tego dość szybko, bo chwila mil­cze­nia została natych­miast uznana za przy­zwo­le­nie. W ciągu kilku minut spraw­dzono i podzie­lono zawar­tość worka, a gar­nek zupy bul­go­tał w zapo­mnie­niu, pod­czas, kiedy skaa spo­ży­wali znacz­nie bar­dziej egzo­tyczny posi­łek.

Kel­sier roz­siadł się wygod­nie, opie­ra­jąc się o drew­nianą ścianę chaty i obser­wu­jąc, jak ludzie rzu­cają się na jedze­nie. Mówił szcze­rze – to, co zna­lazł w spi­żarni, było żało­śnie przy­ziemne. Ci ludzie jed­nak od naj­młod­szych lat żywili się tylko zupą i kaszą. Dla nich chleb i owoce były rzad­kimi przy­sma­kami – zwy­kle kosz­to­wali ich jedy­nie w postaci nie­świe­żych resz­tek, przy­no­szo­nych przez służbę domową.

– Nie pozwo­lono ci dokoń­czyć opo­wie­ści, młody czło­wieku – zauwa­żył nie­młody już skaa i przy­kuś­ty­kał do Kel­siera, by zająć miej­sce na stołku obok.

– Och, podej­rze­wam, że póź­niej będzie jesz­cze na to czas – odrzekł Kel­sier . – Kiedy już wszyst­kie dowody mojej kra­dzieży zostaną doszczęt­nie spo­żyte. Nie chcesz skosz­to­wać?

– Nie potrze­buję – odparł sta­rzec. – Kiedy ostat­nio pró­bo­wa­łem pań­skiego jedze­nia, żołą­dek bolał mnie przez trzy dni. Nowe smaki są jak nowe idee, mło­dzień­cze – im jesteś star­szy, tym trud­niej je stra­wić.

Kel­sier się zawa­hał. Sta­ru­szek nie wyda­wał się silny. Jego pomarsz­czona twarz i łysa czaszka spra­wiały, że wyglą­dał raczej na sła­be­usza, niż na mędrca. A jed­nak musiał być sil­niej­szy, niż wska­zy­wały na to pozory; mała część skaa z plan­ta­cji doży­wała tego wieku. Wielu panów nie pozwa­lało star­com pozo­sta­wać w domu w ciągu dnia pracy, a czę­ste chło­sty zbie­rały wśród wie­ko­wych skaa ponure żniwo.

– Jak się nazy­wasz? – zapy­tał Kel­sier.

– Men­nis.

Kel­sier znów spoj­rzał na Tep­pera.

– A więc, kumie Men­nis, powiedz mi, dla­czego pozwa­lasz, by to on był przy­wódcą?

Men­nis wzru­szył ramio­nami.

– Kiedy doży­wasz moich lat, sta­jesz się bar­dzo ostrożny z mar­no­tra­wie­niem ener­gii. Nie­które bitwy nie są po pro­stu warte tego, by w nich wal­czyć. – Men­nis spoj­rzał zna­cząco. Mówił o spra­wach waż­niej­szych niż jego zma­ga­nia z Tep­pe­rem.

– Więc to cię zado­wala? – zapy­tał Kel­sier, wska­zu­jąc ruchem głowy chatę i jej prze­pra­co­wa­nych, wygło­dzo­nych miesz­kań­ców. – Jesteś zado­wo­lony z życia peł­nego chło­sty i nie­koń­czą­cej się harówki?

– Przy­naj­mniej jakoś żyję – odparł Men­nis. – Wiem, jakie szanse dają nie­za­do­wo­le­nie i bunt. Oko Ostat­niego Impe­ra­tora i gniew Sta­lo­wego Zakonu mogą oka­zać się strasz­niej­sze niż kilka chłost. Ludzie tacy jak ty mówią o zmia­nach, ale ja się zasta­na­wiam. Czy to jest bitwa, do któ­rej rze­czy­wi­ście możemy sta­nąć?

– Już wal­czy­cie, kumie Men­nis. Tyle tylko, że na razie pono­si­cie sro­motną klę­skę. – Kel­sier wzru­szył ramio­nami. – Zresztą, co ja wiem? Jestem tylko wędrow­nym mąci­cie­lem, zja­dam wasze jedze­nie i mie­szam w gło­wach mło­dzieży.

Men­nis pokrę­cił głową.

– Żar­tu­jesz sobie, ale Tep­per może mieć rację. Oba­wiam się, że twoja wizyta spro­wa­dzi na nas nie­szczę­ście.

Kel­sier się uśmiech­nął.

– Dla­tego nie zaprze­czy­łem. Przy­naj­mniej w kwe­stii mąci­wody. – Urwał, po czym uśmiech­nął się sze­rzej. – Wła­ści­wie to były jedyne praw­dziwe słowa, jakie Tep­per wypo­wie­dział od chwili, kiedy tu wsze­dłem.

– Jak ty to robisz? – zapy­tał Men­nis, marsz­cząc brwi.

– Co?

– Cią­gle się uśmie­chasz.

– Och, jestem szczę­śli­wym czło­wie­kiem.

Men­nis spoj­rzał na dło­nie Kel­siera.

– Wiesz, takie bli­zny widzia­łem tylko u jed­nej osoby – i ta osoba nie żyła. Ciało zwró­cono lor­dowi Tre­stin­gowi jako dowód, że kara została wyko­nana. – Men­nis spoj­rzał na Kel­siera. – Ten ktoś został przy­ła­pany na pod­że­ga­niu do rebe­lii. Tre­sting wysłał go do Cze­lu­ści Hath­sin, gdzie pra­co­wał do śmierci. Chło­pak nie wytrzy­mał nawet mie­siąca.

Kel­sier spoj­rzał na swoje dło­nie i przed­ra­miona. Wciąż jesz­cze cza­sem go paliły, choć był pewien, że ten ból ist­niał tylko w jego umy­śle. Pod­niósł wzrok na Men­nisa i znów się uśmiech­nął.

– Zapy­tasz zaraz, czemu się uśmie­cham, kumie Men­nis? Cóż, Ostatni Impe­ra­tor myśli, że zagar­nął na wła­sność całą radość i śmiech. Nie mam ochoty mu na to pozwa­lać. To jedyna bitwa, któ­rej sto­cze­nie nie wymaga wiel­kiego wysiłku.

Men­nis wytrzesz­czył oczy na Kel­siera i ten przez chwilę spo­dzie­wał się, że sta­rzec odpo­wie uśmie­chem. W końcu jed­nak Men­nis pokrę­cił głową.

– Nie wiem, po pro­stu nie…

Prze­rwał mu krzyk. Docho­dził z zewnątrz, może z pół­nocy, choć mgły znie­kształ­cały dźwięki. Ludzie w cha­cie zamil­kli, wsłu­chu­jąc się w odle­głe, piskliwe krzyki. Pomimo odle­gło­ści i mgły Kel­sier wyczu­wał zawarte w nich cier­pie­nie.

Kel­sier spa­lił cynę.

Teraz, po latach ćwi­czeń, było to pro­ste. Cyna spo­czy­wała w jego żołądku, połknięta wcze­śniej, wraz z innymi allo­man­tycz­nymi meta­lami, cze­ka­ją­cymi, by zaczerp­nął z nich siłę. Się­gnął umy­słem do wnę­trza i dotknął cyny, czer­piąc moc, któ­rej do końca nie poj­mo­wał. Cyna ożyła z bły­skiem, paląc go w żołądku jak gorący, zbyt szybko połknięty napój.

Allo­man­tyczne moce wez­brały w jego ciele, wyostrza­jąc zmy­sły. Ota­cza­jące go pomiesz­cze­nie nabrało wyra­zi­sto­ści, blade pale­ni­sko zabły­sło ośle­pia­jąco jasno. Wyczu­wał słoje drewna stołka, na któ­rym sie­dział. Wciąż czuł w ustach smak bochenka chleba, zje­dzo­nego wiele godzin temu. A co naj­waż­niej­sze, jego nad­na­tu­ralny słuch wychwy­ty­wał krzyki. Krzy­czały dwie osoby. Jedna była star­szą kobietą, druga młodą dziew­czyną, pra­wie dziec­kiem. Młod­szy głos odda­lał się z każdą chwilą.

– Biedna Jess – ode­zwała się jedna z kobiet w izbie, a jej słowa zagrzmiały w wyczu­lo­nych uszach Kel­siera jak grom. – To jej dziecko było prze­kleń­stwem. Kobiety skaa nie powinny mieć ład­nych dzieci.

Tep­per ski­nął głową.

– Lord Tre­sting posłałby po nią wcze­śniej czy póź­niej. Wszy­scy o tym wie­dzie­li­śmy. Jess też.

– Ale to i tak wstyd – rzekł inny męż­czy­zna.

Krzyki roz­brzmie­wały dalej. Paląc cynę, Kel­sier był w sta­nie dokład­nie okre­ślić odle­głość. Głos odda­lał się w kie­runku posia­dło­ści lorda. Odgłos coś w nim prze­ła­mał, poczuł, że jego twarz zalewa pło­mień gniewu.

Obej­rzał się.

– Czy lord Tre­sting kie­dy­kol­wiek uwal­nia dziew­częta, kiedy już się nimi nasyci?

Stary Men­nis pokrę­cił głową.

– Lord Tre­sting prze­strzega prawa, zabija dziew­częta po kilku tygo­dniach. Nie chce ścią­gnąć na sie­bie uwagi Inkwi­zy­to­rów.

Taki był roz­kaz Ostat­niego Impe­ra­tora. Nie mógł sobie pozwo­lić na hasa­jące swo­bod­nie bękarty – bękarty, które mogłyby posia­dać umie­jęt­no­ści, o jakich zwy­kły skaa nie miał nawet prawa wie­dzieć…

Krzyki uci­chły w oddali, ale gniew Kel­siera nara­stał. Przy­po­mniały mu się inne krzyki. Głosy kobiety z prze­szło­ści. Wstał gwał­tow­nie, prze­wra­ca­jąc sto­łek.

– Ostroż­nie, chłop­cze – powie­dział Men­nis. – Pamię­taj o tym, co ci mówi­łem na temat mar­no­wa­nia ener­gii. Nie wznie­cisz rebe­lii, jeśli dasz się dzi­siaj zabić.

Kel­sier spoj­rzał na starca, a potem zmu­sił się do uśmie­chu, igno­ru­jąc krzyki i ból.

– Nie jestem tutaj po to, by popro­wa­dzić waszą rebe­lię, kumie Men­nis. Chcę tylko tro­chę pomą­cić wodę.

– A co to da?

Kel­sier uśmiech­nął się sze­rzej.

– Nad­cho­dzą nowe dni. Pożyj jesz­cze tro­chę, a może zoba­czysz wiel­kie wyda­rze­nia, jakie nastą­pią w Ostat­nim Impe­rium. Wszyst­kim skła­dam wiel­kie dzięki za gościn­ność.

Pchnął drzwi i wyszedł w mgłę.

***

Men­nis leżał bez snu aż do wcze­snych godzin ran­nych. Wyda­wało mu się, że im jest star­szy, tym gorzej zasy­pia. Działo się to szcze­gól­nie wtedy, kiedy coś go gnę­biło, tak jak to, że wędro­wiec nie wró­cił do chaty.

Men­nis miał nadzieję, że Kel­sier odzy­skał rozum i poszedł dalej, ale po chwili uznał, że to nie­zbyt praw­do­po­dobne. Widział ogień w jego oczach. Co za szkoda, że czło­wiek, który wyszedł żywy z Cze­lu­ści, zna­lazł śmierć wła­śnie tutaj, na przy­pad­ko­wej plan­ta­cji, usi­łu­jąc bro­nić dziew­czyny, którą wszy­scy uznali już za stra­coną.

Jak zare­aguje lord Tre­sting? Powia­dali, że wobec śmiał­ków, któ­rzy odwa­żyli się zakłó­cić jego nocne zabawy, oka­zy­wał szcze­gólną bru­tal­ność. Jeśli Kel­sier zdo­łał mu prze­szko­dzić w zaży­wa­niu roz­ko­szy, Tre­sting mógł rów­nie dobrze uka­rać całą resztę skaa za współ­udział.

Wresz­cie pozo­stali skaa rów­nież zaczęli się budzić. Men­nis leżał na twar­dym kle­pi­sku – bolały go kości, pro­te­sto­wał krę­go­słup, mię­śnie zesztyw­niały – i zasta­na­wiał się, czy warto wsta­wać. Codzien­nie był bli­ski kapi­tu­la­cji. Codzienne wsta­wa­nie wyda­wało się odro­binę trud­niej­sze. Aż przyj­dzie taki dzień, że po pro­stu zosta­nie w cha­cie, cze­ka­jąc, kiedy eko­no­mo­wie przyjdą dobić tych wszyst­kich, któ­rzy byli zbyt cho­rzy lub zbyt sta­rzy, żeby pra­co­wać.

Ale nie dzi­siaj. Widział w oczach skaa zbyt wiele stra­chu – wie­dzieli, że nocne eska­pady Kel­siera napy­tają im biedy. Potrze­bo­wali Men­nisa, liczyli na niego. Musi wstać.

I wstał. Kiedy zro­bił kilka pierw­szych kro­ków, star­cze bóle powoli zaczęły ustę­po­wać. Powoli wyszedł z chaty i wsparty na ramie­niu młod­szego męż­czy­zny ruszył ku polom. Nagle poczuł dziwny zapach.

– Co to jest? – zapy­tał. – Czy też czu­je­cie dym?

Shum – chło­pak, na któ­rego ramie­niu wspie­rał się Men­nis – wcią­gnął powie­trze. Ostat­nie pasma noc­nej mgły wypa­ro­wały i za zwy­kłą zasłoną chmur poja­wiła się czer­wona tar­cza słońca.

– Ostat­nio zawsze czuję dym – rzekł. – Popielne Góry są w tym roku bar­dzo gwał­towne.

– Nie. – Men­nis pokrę­cił głową, czu­jąc coraz więk­szy nie­po­kój. – To coś innego.

Zwró­cił się na pół­noc, w stronę, gdzie wła­śnie zbie­rała się grupka skaa. Puścił ramię Shuma i podrep­tał ku gru­pie, powłó­cząc nogami i wznie­ca­jąc chmury pyłu i popiołu.

Pośrodku grupy ujrzał Jess. Jej córka, ta sama, którą miał porwać lord Tre­sting, stała obok niej. Oczy dziew­czyny były zaczer­wie­nione z braku snu, ale wyglą­dało na to, że nic jej nie jest.

– Wró­ciła wkrótce potem, jak ją zabrali – wyja­śniała kobieta. – Przy­bie­gła i zaczęła z krzy­kiem tłuc w drzwi. Flen był pewien, że to mgielny upiór, ale ja musia­łam ją wpu­ścić! Nie obcho­dzi mnie, co on wyga­duje. Wypro­wa­dzi­łam ją na słońce i nie znik­nęła. To dowód, że nie jest mgiel­nym upio­rem.

Men­nis odda­lił się od grupy. Czy nikt tego nie zauwa­żył? Żaden eko­nom nie przy­szedł, by roz­pę­dzić zgro­ma­dze­nie. Nie poja­wili się żoł­nie­rze, by prze­pro­wa­dzić poranne zli­cza­nie skaa. Coś było bar­dzo nie w porządku. Men­nis ruszył na pół­noc, despe­racko brnąc ku dwo­rowi.

Zanim tam dotarł, inni już spo­strze­gli wijącą się, led­wie widoczną w poran­nym słońcu smugę dymu. Men­nis nie dotarł jako pierw­szy do kra­wę­dzi nie­wiel­kiego pła­sko­wyżu, ale kiedy się zja­wił, pozo­stali się roz­stą­pili.

Dworu nie było. Została jedy­nie poczer­niała, dymiąca jama.

– Na Ostat­niego Impe­ra­tora! – wyszep­tał Men­nis. – A tutaj co się stało?

– Zabił ich wszyst­kich.

Men­nis się obej­rzał. Głos nale­żał do córki Jess. Stała obok, spo­glą­da­jąc z satys­fak­cją na twa­rzy na zbu­rzony dom.

– Kiedy mnie wypro­wa­dził, już nie żyli – powie­działa. – Wszy­scy. Eko­no­mo­wie, żoł­nie­rze, lor­do­wie… wszy­scy byli mar­twi. Nawet lord Tre­sting i jego obli­ga­to­rzy. Pan zosta­wił mnie, żeby się dowie­dzieć, co się dzieje, kiedy zaczęły się hałasy. Wycho­dząc, widzia­łam go w kałuży krwi, z ranami od noża na piersi. Czło­wiek, który mnie ura­to­wał, wycho­dząc, wrzu­cił pochod­nię do budynku.

– Ten czło­wiek – zagad­nął Men­nis – czy on miał bli­zny na dło­niach i ramio­nach, się­ga­jące aż poza łok­cie?

Dziew­czyna ski­nęła głową.

– Cóż to za demon? – wymam­ro­tał jeden ze skaa.

– Mgielny upiór – szep­nął drugi, widocz­nie nie pamię­ta­jąc, że Kel­sier poja­wiał się rów­nież w dzień.

Ale wyszedł z mgły, pomy­ślał Men­nis. I jak mógł tego doko­nać…? Lord Tre­sting miał dwa tuziny żoł­nie­rzy! Czy i Kel­sier miał ukrytą bandę bun­tow­ni­ków?

W gło­wie roz­brzmiały mu słowa Kel­siera z poprzed­niego wie­czoru: „Nad­cho­dzą nowe dni…”.

– Ale co z nami? – zapy­tał z prze­ra­że­niem Tep­per. – Co się sta­nie, kiedy Ostatni Impe­ra­tor się o tym dowie? Pomy­śli, że to my! Wyśle nas do Cze­lu­ści, a może nawet po pro­stu roz­każe swoim kolos­som, żeby nas poza­bi­jały! Po co ten mąci­woda zro­bił coś takiego? Czy nie rozu­mie, jakich szkód naro­bił?

– Rozu­mie – odparł Men­nis. – Ostrzegł nas, Tep­per. Przy­był tu, by namą­cić.

– Ale po co?

– Bo wie­dział, że sami się ni­gdy nie zbun­tu­jemy. Zatem nie dał nam wyboru.

Tep­per pobladł.

Ostatni Impe­ra­to­rze, pomy­ślał Men­nis. Nie mogę tego zro­bić. Zale­d­wie dźwi­gam się ran­kami na nogi. Nie ocalę tych ludzi.

Ale czy miał wybór?

Odwró­cił się.

– Tep­per, zbierz wszyst­kich. Musimy uciec, zanim wie­ści o tej kata­stro­fie dotrą do Ostat­niego Impe­ra­tora.

– Dokąd pój­dziemy?

– Jaski­nie na wscho­dzie – odparł Men­nis. – Wędrowcy mówią, że tam wła­śnie ukry­wają się zbun­to­wani skaa. Może nas przyjmą.

Tep­per pobladł jesz­cze bar­dziej.

– Ale… będziemy musieli wędro­wać przez wiele dni. Spę­dzać noce we mgle!

– Mamy wybór – odparł Men­nis. – Rów­nie dobrze możemy zostać tutaj i umrzeć.

Tep­per przez chwilę stał osłu­piały i Men­nis zaczął się oba­wiać, że mógł nie wytrzy­mać wstrząsu, jaki wywo­łała ta sytu­acja. Po chwili jed­nak młod­szy męż­czy­zna pobiegł pozbie­rać pozo­sta­łych ludzi.

Men­nis wes­tchnął, spo­glą­da­jąc znów na snu­jący się dym i prze­kli­na­jąc w duchu tego sza­leńca Kel­siera.

Rze­czy­wi­ście, nowe dni.

Część pierw­sza

Uwa­żam się za czło­wieka z zasa­dami. Ale który czło­wiek sądzi ina­czej? Nawet rze­zi­mie­szek, jak zauwa­ży­łem, uważa swoje czyny jako w pew­nym sen­sie „moralne”.

Może inna osoba, czy­ta­jąc o moim życiu, nazwie mnie reli­gij­nym tyra­nem. Może nazwie mnie aro­gan­tem. Czemu opi­nia tego czło­wieka mia­łaby być mniej ważna niż moja wła­sna?

Chyba wszystko spro­wa­dza się do jed­nego faktu. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku to ja mam woj­sko.

1

1

Z nieba spa­dał popiół.

Vin obser­wo­wała, jak puszy­ste płatki uno­szą się w powie­trzu. Leni­wie. Bez­tro­sko. Swo­bod­nie. Kłębki sadzy spa­dały jak czarny śnieg, zasy­pu­jąc ciemne mia­sto Lutha­del. Wiro­wały wokół murów, uno­sząc się na wie­trze i tań­cząc w małych wirach nad kocimi łbami. Wyda­wały się takie bez­tro­skie. Jakie to uczu­cie?

Vin sie­działa sku­lona w jed­nym z otwo­rów obser­wa­cyj­nych – ukry­tej alko­wie, wbu­do­wa­nej w mur budynku. Można było obser­wo­wać z niej ulice i w porę dostrzec zagro­że­nie. Vin nie miała warty, otwór był jed­nym z nie­wielu miejsc, gdzie mogła być sama.

A Vin lubiła samot­ność. „Kiedy jesteś sam, nikt nie może cię zdra­dzić”. Słowa Reena. Brat nauczył ją tak wielu rze­czy, a potem poparł je czy­nem, jak to zawsze obie­cy­wał . „Tylko tak się nauczysz, Vin. Każdy cię zdra­dzi. Każdy”.

Popiół opa­dał. Cza­sem Vin wyobra­żała sobie, że jest jak ten popiół, albo jak wiatr, albo wręcz jak mgła. Czymś bez­myśl­nym, co po pro­stu ist­nieje, nie myśli, nie mar­twi się, nie cierpi. Wtedy byłaby… wolna.

Opo­dal roz­le­gło się szu­ra­nie, a potem drzwi w głębi alkowy się otwarły.

– Vin! – zawo­łał Ulef, wsa­dza­jąc głowę do środka. – Jesteś! Camon szuka cię od pół godziny.

Wła­śnie dla­tego się tu scho­wa­łam.

– Powin­naś się ruszyć – rzekł Ulef. – Zaraz się zacznie robota.

Ulef był mło­dym chłop­cem. Miłym na swój spo­sób i naiw­nym. Oczy­wi­ście, o ile można nazwać naiw­nym kogoś, kto wycho­wał się w tym światku. Ale to nie zna­czyło, że i on jej nie zdra­dzi. Zdrada nie miała nic wspól­nego z przy­jaź­nią. Na ulicy życie było cięż­kie, więc jeśli zło­dziej skaa nie chciał być zła­pany i powie­szony, musiał myśleć prak­tycz­nie.

A bez­względ­ność była jed­nym z naj­prak­tycz­niej­szych uczuć. Kolejne powie­dzonko Reena.

– No i co? – zapy­tał Ulef. – Powin­naś iść. Camon jest wście­kły.

A kiedy nie jest? – pomy­ślała Vin. Ski­nęła głową i wygra­mo­liła się z cia­snej, ale bez­piecz­nej niszy. Wymi­nęła Ulefa i wysko­czyła na kory­tarz, a potem do zruj­no­wa­nej spi­żarni. Pomiesz­cze­nie było jed­nym z wielu na zaple­czu sklepu, który sta­no­wił fasadę dla ich kry­jówki. Jaski­nia szajki znaj­do­wała się w peł­nej tuneli kamien­nej pie­cza­rze pod budyn­kiem.

Wyszła tyl­nymi drzwiami. Ulef wlókł się za nią. Zada­nie miało być wyko­nane o kilka prze­cznic dalej, w bogat­szej czę­ści mia­sta. Było dość skom­pli­ko­wane – wła­ści­wie jedno z bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych, z jakimi się spo­tkała Vin. Zakła­da­jąc, że Camon nie zosta­nie zła­pany, to może być naprawdę intratna robota. Jeśli zosta­nie schwy­tany… Cóż, oszu­ki­wa­nie szlachty i obli­ga­to­rów to bar­dzo nie­bez­pieczne zaję­cie – ale z pew­no­ścią lep­sze niż praca w kuźni czy fabryce włó­kien­ni­czej.

Wyszła z alejki, kie­ru­jąc się ku ciem­nej, oto­czo­nej kamie­ni­cami uliczce w jed­nym z licz­nych slum­sów skaa w mie­ście. Skaa, zbyt cho­rzy, by pra­co­wać, leżeli sku­leni po kątach i kana­łach, obsy­py­wani lek­kim popio­łem. Vin opu­ściła głowę i wło­żyła kap­tur, by uchro­nić się przed wciąż opa­da­ją­cymi płat­kami.

Wolna. Nie, ni­gdy nie będę wolna. Reen już się o to posta­rał, kiedy odcho­dził.

***

– Jesteś! – Camon uniósł krótki, gruby palec i dźgnął nim w kie­runku jej twa­rzy. – Gdzie byłaś?

Vin nie pozwo­liła, by bunt i nie­na­wiść poja­wiły się w jej spoj­rze­niu. Po pro­stu spu­ściła wzrok, poka­zu­jąc Camo­nowi to, co chciał zoba­czyć. Były inne spo­soby oka­za­nia siły. Tej lek­cji nauczyła się samo­dziel­nie.

Camon wark­nął cicho, po czym ude­rzył ją w twarz. Siła tego ciosu rzu­ciła Vin na ścianę, poli­czek zapło­nął bólem. Oparła się o drewno, ale znio­sła karę w mil­cze­niu. To tylko kolejny siniak. Była dość silna, żeby o tym nie myśleć. Nie pierw­szy raz.

– Słu­chaj – syk­nął Camon. – To ważna robota. Warta tysiąca skrzyń­ców, warta tysiąc razy wię­cej niż ty. Nie dopusz­czę, żebyś ją schrza­niła. Rozu­miesz?

Vin ski­nęła głową.

Camon obser­wo­wał ją przez chwilę, z zaczer­wie­nioną z gniewu pulchną twa­rzą. Wresz­cie odwró­cił wzrok, mam­ro­cząc pod nosem.

Coś go zde­ner­wo­wało. Coś innego niż tylko Vin. Może sły­szał o bun­cie skaa daleko na pół­nocy, kilka dni drogi stąd. Jeden z lor­dów na pro­win­cji, nie­jaki The­mos Tre­sting, został podobno zamor­do­wany, a jego posia­dłość spa­lono do gołej ziemi. Takie zamieszki źle wpły­wały na inte­resy, spra­wiały, że ary­sto­kra­cja była czuj­niej­sza, mniej naiwna. A to z kolei bar­dzo poważ­nie zmniej­szało zyski Camona.

Szuka kogoś, żeby się wyła­do­wać, pomy­ślała Vin. Zawsze robi się ner­wowy przed robotą.

Spoj­rzała na Camona, zli­zu­jąc krew z wargi. Musiała oka­zać nieco pew­no­ści sie­bie, bo spoj­rzał na nią kątem oka i spo­sęp­niał. Pod­niósł rękę, jakby chciał ją znowu ude­rzyć.

Użyła odro­biny Szczę­ścia.

Wyko­rzy­stała naprawdę odro­binkę: potrze­bo­wała reszty do pracy. Skie­ro­wała je na Camona, uspo­ka­ja­jąc jego zde­ner­wo­wa­nie. Przy­wódca się zawa­hał – nie­świa­dom dotknię­cia Vin, czuł jed­nak jego skutki. Stał tak przez chwilę, po czym wes­tchnął i odwró­cił się ze spusz­czoną głową.

Otarła usta, patrząc, jak odcho­dzi. Szef zło­dziei wyda­wał się bar­dzo prze­ko­nu­jący w swoim stroju szlach­cica. Był to naj­bo­gat­szy strój, jaki Vin widziała – biała koszula, na niej ciem­no­zie­lona kami­zelka z gra­we­ro­wa­nymi zło­tymi guzi­kami. Czarny sur­dut był długi, według naj­now­szej mody, a na gło­wie Camona spo­czy­wał czarny kape­lusz. Jego palce lśniły od pier­ścieni, miał nawet długą laskę poje­dyn­kową. Doprawdy, Camon dosko­nale uda­wał szlach­cica – kiedy przy­cho­dziło do odtwa­rza­nia jakiejś roli, nie­wielu zło­dziei mogło się z nim rów­nać. Oczy­wi­ście, o ile potra­fił zapa­no­wać nad swoją zło­ścią.

Samo pomiesz­cze­nie robiło znacz­nie skrom­niej­sze wra­że­nie. Vin wstała, a tym­cza­sem Camon łajał innych człon­ków szajki. Wyna­jęli jeden z apar­ta­men­tów na gór­nym pię­trze lokal­nego hotelu. Nie­zbyt luk­su­sowy, ale o to wła­śnie cho­dziło. Camon miał ode­grać rolę nie­ja­kiego „lorda Jedue”, szlach­cica zaścian­ko­wego, który wpadł w cięż­kie pro­blemy finan­sowe i przy­był do Lutha­delu, by sta­rać się o ostat­nie despe­rac­kie kon­trakty.

Główny salon został prze­kształ­cony w coś w rodzaju pokoju prze­słu­chań, z wiel­kim biur­kiem, za któ­rym zasia­dał Camon, i o ścia­nach ude­ko­ro­wa­nych tanimi obraz­kami. Obok biurka stali dwaj męż­czyźni, odziani w ofi­cjalne libe­rie służby. Mieli odgry­wać rolę słu­żą­cych Camona.

– Co to za hałasy? – zapy­tał męż­czy­zna, który wła­śnie wszedł do pokoju.

Był wysoki, ubrany w pro­stą szarą koszulę i parę spodni, z wąskim mie­czem przy pasie. The­ron był dru­gim przy­wódcą – aku­rat ta robota była przy­go­to­wana przez niego. To on wpro­wa­dził Camona jako part­nera – potrze­bo­wał kogoś, kto ode­grałby rolę lorda Jedue, a wszy­scy wie­dzieli, że Camon jest jed­nym z naj­lep­szych.

Camon pod­niósł wzrok.

– Hm? Hałasy? Och, tylko drobny pro­blem z dys­cy­pliną. Nie przej­muj się tym, The­ro­nie. – Camon pod­kre­ślił swe słowa nie­dba­łym ruchem dłoni, nie bez kozery dosko­nale odgry­wał role ary­sto­kra­tów. Był tak aro­gancki, że mógł śmiało pocho­dzić z jed­nego z Wiel­kich Domów.

The­ron zmru­żył oczy. Vin wie­działa, co praw­do­po­dob­nie myśli. Zasta­na­wiał się, na ile ryzy­kowne będzie wbi­cie noża w tłu­ste plecy Camona, skoro tylko prze­sta­nie być potrzebny. Wresz­cie wysoki męż­czy­zna odwró­cił wzrok od Camona i spoj­rzał na Vin.

– A to kto?

– Czło­nek mojej dru­żyny – odparł Camon.

– Myśla­łem, że nie potrze­bu­jemy nikogo innego.

– A jej ow­szem – odparł. – Nie zwra­caj na nią uwagi. Moja część zada­nia to nie twój inte­res.

The­ron przy­glą­dał się Vin, widocz­nie zauwa­ża­jąc jej zakrwa­wioną wargę. Odwró­ciła wzrok, ale czuła jego spoj­rze­nie, błą­dzące po całym jej ciele. Miała na sobie zwy­kłą białą koszulę i ubra­nie robo­cze. Nie wyglą­dała szcze­gól­nie atrak­cyj­nie – wymięta, z mło­dzień­czą twa­rzą, nikt by jej nie dał szes­na­stu lat. Mimo to są męż­czyźni, któ­rzy lubią takie kobiety.

Zasta­na­wiała się, czy nie użyć na niego odro­biny Szczę­ścia, ale w końcu się odwró­cił.

– Obli­ga­tor zaraz tu będzie – rzekł. – Jeste­ście gotowi?

Camon wywró­cił oczyma i usa­do­wił się za biur­kiem.

– Wszystko jest w ide­al­nym porządku. Zostaw mnie, The­ron! Wra­caj do sie­bie i cze­kaj.

The­ron zmarsz­czył brwi, ale okrę­cił się na pię­cie i wyszedł, mam­ro­cząc coś pod nosem.

Vin rozej­rzała się po pokoju, przy­glą­da­jąc się kolejno wystro­jowi, służ­bie i atmos­fe­rze. Wresz­cie pode­szła do biurka Camona. Przy­wódca sie­dział, prze­glą­da­jąc stos papie­rów – widocz­nie usi­ło­wał się zde­cy­do­wać, które z nich pozo­sta­wić na bla­cie.

– Camo­nie – ode­zwała się Vin – służba wygląda za dobrze.

Camon zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na nią.

– Co tam mam­ro­czesz?

– Słu­żący – powtó­rzyła Vin, wciąż mówiąc przy­ci­szo­nym gło­sem. – Lord Jedue ma być zde­spe­ro­wany. Ma bogate stroje, które zostały mu z dobrych cza­sów, ale nie mógłby sobie pozwo­lić na tak bogatą służbę. Wziąłby skaa.

Camon spio­ru­no­wał ją wzro­kiem, ale po chwili spoj­rzał na „słu­żą­cych”. Fizycz­nie mię­dzy szlachtą i skaa była nie­wielka róż­nica. Słu­żący, któ­rych wybrał Camon, byli jed­nak odziani jak pośled­niejsi ary­sto­kraci – wolno im było nosić kolo­rowe kami­zelki i stali przed nim nieco zbyt pewni sie­bie.

– Obli­ga­tor musi myśleć, że jesteś bli­ski nędzy – rze­kła Vin. – Możesz zamiast tego wypeł­nić pokój skaa.

– A co ty tam wiesz. – Camon spoj­rzał na nią koso.

– Dosyć. – Natych­miast poża­ło­wała tego słowa, bo zabrzmiało zbyt but­nie.

Camon uniósł pokrytą klej­no­tami dłoń i Vin przy­go­to­wała się na kolejny poli­czek. Nie mogła sobie pozwo­lić na wyko­rzy­sta­nie jesz­cze odro­biny swego Szczę­ścia. I tak nie­wiele jej go pozo­stało.

Ale Camon jej nie ude­rzył. Wes­tchnął tylko i poło­żył pulchną dłoń na jej ramie­niu.

– Czemu cią­gle musisz mnie pro­wo­ko­wać, Vin? Wiesz, jakie długi pozo­sta­wił twój brat, kiedy uciekł. Zda­jesz sobie sprawę, że ktoś mniej miło­sierny ode mnie sprze­dałby cię do bur­delu dawno temu? Jak by ci się podo­bało słu­żyć szlach­ci­cowi w łóżku, dopóki mu się nie znu­dzisz, zanim skaże cię na śmierć?

Vin spoj­rzała na swoje stopy.

Uścisk Camona zacie­śnił się, jego palce wbiły się w jej skórę w miej­scu, gdzie szyja prze­cho­dziła w ramię, i dziew­czyna mimo­wol­nie jęk­nęła z bólu. Uśmiech­nął się, widząc jej reak­cję.

– Doprawdy, nie wiem, po co cię trzy­mam, Vin – rzekł, jesz­cze moc­niej zaci­ska­jąc chwyt. – Powi­nie­nem był pozbyć się cie­bie wiele mie­sięcy temu, kiedy twój brat mnie zdra­dził. Chyba mam za mięk­kie serce.

Puścił ją wresz­cie, po czym wska­zał miej­sce pod ścianą pokoju, obok wiel­kiej rośliny w doniczce. Posłu­chała, usta­wia­jąc się tak, by dobrze widzieć cały pokój. Zale­d­wie Camon odwró­cił wzrok, potarła ramię.

To tylko ból. Potra­fię sobie pora­dzić z bólem.

Camon sie­dział przez chwilę. A potem, jak się tego spo­dzie­wała, ski­nął na słu­żą­cych.

– Wy dwaj! – roz­ka­zał. – Jeste­ście za dostat­nio ubrani. Prze­bierz­cie się tak, żeby wyglą­dać bar­dziej na słu­żą­cych skaa, i spro­wadź­cie tu jesz­cze z sze­ściu ludzi, kiedy będzie­cie wra­cać.

Wkrótce pomiesz­cze­nie wypeł­niło się zgod­nie z suge­stią Vin. Obli­ga­tor przy­był nie­długo potem.

Vin obser­wo­wała, jak pre­lan Laird dum­nie wkra­cza do pokoju. Był ogo­lony na zero, jak wszy­scy obli­ga­to­rzy, i miał na sobie ciem­no­szarą szatę. Tatu­aże Zakonu wokół oczu iden­ty­fi­ko­wały go jako pre­lana, star­szego urzęd­nika w Kan­to­nie Finan­sów. Za jego ple­cami tło­czył się rząd pośled­niej­szych obli­ga­to­rów, o znacz­nie mniej skom­pli­ko­wa­nych tatu­ażach wokół oczu.

Camon wstał na widok pre­lana, oka­zu­jąc sza­cu­nek – gest, który nawet naj­wyż­szy z ary­sto­kra­tów Wiel­kiego Domu uzna­wał za sto­sowny wobec obli­ga­tora rangi Lairda. Laird nie odpo­wie­dział tym samym. Pod­szedł do biurka i zajął miej­sce naprze­ciw Camona. Jeden z człon­ków szajki, odgry­wa­jący rolę słu­żą­cego, pod­biegł i pod­su­nął obli­ga­to­rowi tacę z chłod­nym winem i owo­cami.

Laird wybrał sobie owoc. Słu­żący stał z tacą obok niego niczym mebel.

– Lord Jedue – rzekł wresz­cie. – Cie­szę się, że mamy oka­zję się spo­tkać.

– Ja rów­nież, Wasza Miłość – odparł Camon.

– Możesz mi zatem wyja­śnić, dla­czego nie byłeś w sta­nie przy­być do budynku Kan­tonu, zamiast żądać, abym to ja zja­wił się tutaj?

– To moje kolana, Wasza Miłość – odrzekł Camon. – Leka­rze zale­cają, bym podró­żo­wał moż­li­wie jak naj­mniej.

A ty słusz­nie bałeś się wylą­do­wać w twier­dzy Zakonu, pomy­ślała Vin.

– Rozu­miem – odparł Laird. – Nie­for­tunna przy­pa­dłość dla czło­wieka, który zaj­muje się trans­por­tem.

– Nie muszę sam wyru­szać w podróże, Wasza Miłość – odrzekł Camon, skła­nia­jąc głowę. – Tylko je orga­ni­zuję.

Dobrze, pomy­ślała Vin. Camon, pamię­taj, masz pozo­stać słu­żal­czy. Musisz się wyda­wać zde­spe­ro­wany.

Vin potrze­bo­wała powo­dze­nia tej akcji. Camon gro­ził jej, bił ją, ale uwa­żał za szczę­śliwy amu­let. Nie była pewna, czy zda­wał sobie sprawę z tego, dla­czego wszyst­kie jego plany łatwiej było zre­ali­zo­wać w jej obec­no­ści, ale chyba jed­nak potra­fił sko­ja­rzyć fakty. Dzięki temu była cenna – a Reen zawsze mówił, że nie­odzowni naj­dłu­żej pozo­stają przy życiu.

– Rozu­miem – powtó­rzył Laird. – Cóż, oba­wiam się, że nasze spo­tka­nie odbyło się zbyt późno. Kan­ton Finan­sów już prze­gło­so­wał twoją ofertę.

– Tak szybko?! – zawo­łał ze szcze­rym zdu­mie­niem Camon.

– Tak – odparł Laird, pocią­ga­jąc łyk wina, ale wciąż nie odpra­wia­jąc sługi. – Zde­cy­do­wa­li­śmy, że nie przyj­miemy two­jego kon­traktu.

Camon sie­dział przez chwilę jak ska­mie­niały.

– Przy­kro mi to sły­szeć, Wasza Miłość.

Laird przy­szedł spo­tkać się z tobą, pomy­ślała Vin, więc wciąż ist­nieje pole do nego­cja­cji.

– Istot­nie – cią­gnął Camon – to doprawdy nie­for­tunne, ponie­waż zamie­rza­łem zło­żyć wam jesz­cze lep­szą ofertę.

Laird uniósł tatu­owaną brew.

– Wąt­pię, czy to coś zmieni. W Radzie znaj­duje się frak­cja, która uważa, że Kan­ton będzie lepiej obsłu­żony, jeśli wybie­rze bar­dziej sta­bilną firmę trans­por­tową do prze­wozu naszych ludzi.

– A to by był poważny błąd – odparł gładko Camon. – Bądźmy szcze­rzy, Wasza Miłość. Obaj wiemy, że ten kon­trakt to ostat­nia szansa Domu Jedue. Teraz, kiedy stra­ci­li­śmy kon­trakt z Far­wa­nem, nie możemy już sobie pozwo­lić na wysy­ła­nie łodzi aż do Lutha­delu. Bez patro­natu Zakonu mój ród jest zruj­no­wany finan­sowo.

– Przy­znam, że to nie ma wiel­kiego wpływu na moją decy­zję, wasza lor­dow­ska mość – odparł obli­ga­tor.

– Doprawdy? – odpa­ro­wał Camon. – Wasza Miłość, pro­szę sobie zadać to pyta­nie: kto będzie wam lepiej słu­żył? Czy ród, który ma tuziny kon­trak­tów, pomię­dzy które musi dzie­lić swoją uwagę, czy taki, który wasz kon­trakt uważa za swą ostat­nią nadzieję? Kan­ton Finan­sów nie znaj­dzie bar­dziej spo­le­gli­wego part­nera, niż despe­rat. Niech to moje łodzie spro­wa­dzają z pół­nocy waszych ako­li­tów, niech moi żoł­nie­rze ich eskor­tują, a nie będzie­cie roz­cza­ro­wani.

Dobrze, pomy­ślała Vin.

– Cóż… rozu­miem – odparł obli­ga­tor, nieco zanie­po­ko­jony.

– Chęt­nie przy­znam wam prze­dłu­żony kon­trakt, za stałą cenę ryczał­tową pięć­dzie­się­ciu skrzyń­ców na głowę i podróż, Wasza Miłość. Twoi ako­lici mogą teraz podró­żo­wać do woli naszymi łodziami i zawsze będą mieli nie­zbędną eskortę.

Tym razem obli­ga­tor uniósł brew jesz­cze wyżej.

– To połowa poprzed­niej ceny.

– Prze­cież mówi­łem, że jeste­śmy zde­spe­ro­wani – odparł Camon. – Mój ród chce utrzy­mać łodzie w ruchu. Pięć­dzie­siąt skrzyń­ców to dla nas żaden zysk, ale to nie ma zna­cze­nia. Kiedy kon­trakt z Zako­nem przy­wróci nam sta­bil­ność, będziemy mogli zna­leźć inne kon­trakty, by napeł­nić swoje skarbce.

Laird się zamy­ślił. Oferta była istot­nie bajeczna – w nor­mal­nych warun­kach wyda­wa­łaby się wręcz podej­rzana. Jed­nakże z zacho­wa­nia Camona było widać, że jego ród jest na gra­nicy zapa­ści finan­so­wej. Drugi przy­wódca, The­ron, pra­co­wał przez pięć lat, budu­jąc, oszu­ku­jąc i kom­bi­nu­jąc, aby dojść do tego momentu. Zakon byłby sza­lony, gdyby nie roz­wa­żył takiej oferty.

Laird też zda­wał sobie z tego sprawę. Sta­lowy Zakon nie był silny wyłącz­nie biu­ro­kra­cją i wła­dzą prawną Ostat­niego Impe­rium – sam rów­nież sta­no­wił coś w rodzaju ary­sto­kra­tycz­nego rodu. Im wię­cej miał bogactw, tym lep­sze były jego wła­sne kon­trakty han­dlowe, tym lep­sze punkty naci­sku różne Kan­tony Zakonu miały mię­dzy sobą – i w rela­cjach z ary­sto­kra­tycz­nymi rodami.

Było jed­nak widać, że Laird wciąż się waha, Vin widziała to w jego spoj­rze­niu, dosko­nale znała ten podejrz­liwy wzrok. Nie da się zła­pać na ten kon­trakt.

Teraz moja kolej, pomy­ślała.

Użyła Szczę­ścia na Lair­dzie. Się­gnęła ku niemu bar­dzo ostroż­nie – nie była pewna, co wła­ści­wie robi, albo dla­czego. Jed­nakże ten dotyk był instynk­towny, wyszko­lony przez wiele lat sub­tel­nych ćwi­czeń. Miała dzie­sięć lat, kiedy się zorien­to­wała, że inni ludzie nie potra­fią robić tego, co ona.

Deli­kat­nie naparła na uczu­cia Lairda, stłu­miła je. Stał się mniej podejrz­liwy, mniej prze­stra­szony. Posłuszny. Jego obawy się roz­pły­nęły. Vin ujrzała, jak w jego oczach poja­wia się spo­kój i świa­do­mość kon­troli.

Wciąż jed­nak wyda­wał się nieco nie­pewny. Vin naparła moc­niej. Pre­lan prze­chy­lił głowę z zamy­śloną miną. Otwo­rzył usta, żeby coś powie­dzieć, ale znów natarła na niego, despe­racko rzu­ca­jąc na szalę ostat­nie uncje Szczę­ścia.

Laird zawa­hał się znowu.

– Dosko­nale – rzekł. – Przed­sta­wię Radzie twoją nową ofertę. Może jed­nak uda nam się dojść do poro­zu­mie­nia.

Gdyby ludzie prze­czy­tali te słowa, niech­by się dowie­dzieli, jak cięż­kim brze­mie­niem jest moc. Sta­raj­cie się nie dać skrę­po­wać jej łań­cu­chom. Pro­roc­twa Ter­ris gło­szą, że będę miał moc, by ura­to­wać świat.

Ale suge­rują, że moja moc może go rów­nież znisz­czyć.

2

2

W opi­nii Kel­siera mia­sto Lutha­del – sie­dziba Ostat­niego Impe­ra­tora – było posęp­nym miej­scem. Więk­szość budyn­ków wznie­siono z kamien­nych blo­ków, z dachami z dachó­wek dla boga­tych, a drew­nia­nymi dla pozo­sta­łych. Budowle były stło­czone, co wywo­ły­wało wra­że­nie, że są przy­sa­dzi­ste, choć nie­które miały trzy pię­tra.

Kamie­nice i sklepy były do sie­bie cał­kiem podobne: nie było to miej­sce, gdzie czło­wiek chciałby zwra­cać na sie­bie uwagę. Oczy­wi­ście, o ile nie byłeś człon­kiem ary­sto­kra­cji.

W całym mie­ście było roz­rzu­cone kil­ka­na­ście mono­li­tycz­nych twierdz. Skom­pli­ko­wane, ozdo­bione rzę­dami podob­nych do włóczni iglic i głę­bo­kich pod­cieni, mie­ściły w sobie domo­stwa wyso­kiej szlachty. W isto­cie były po pro­stu ozna­kami szla­chec­twa. Każda rodzina, która mogła sobie pozwo­lić na zbu­do­wa­nie twier­dzy i utrzy­my­wa­nie wyso­kiej stopy życia w Lutha­delu, była uwa­żana za Wielki Ród.

Więk­szość otwar­tych prze­strzeni w mie­ście znaj­do­wało się wła­śnie wokół tych twierdz. Wolne place pośród kamie­nic były niczym polany w lesie, a twier­dze przy­po­mi­nały samotne góry wzno­szące się nad resztą kra­jo­brazu. Czarne góry. Podob­nie, jak reszta mia­sta, zamki były pozna­czone pla­mami wielu lat popie­li­stych opa­dów.

Każda budowla w Lutha­delu – dosłow­nie każda, jaką Kel­sier kie­dy­kol­wiek widział – była w jakimś stop­niu poczer­niała. Nawet mury miej­skie, na któ­rych teraz stał, były pokryte patyną sadzy. Budowle były naj­ciem­niej­sze u góry, gdzie zbie­rał się popiół, ale deszcz i wie­czorna rosa prze­no­siły sadzę po gzym­sach i wzdłuż ścian. I, jak farba spły­wa­jąca po obra­zie, czerń ście­kała po ścia­nach budyn­ków w nie­rów­nych frędz­lach.

Ulice oczy­wi­ście były cał­ko­wi­cie czarne. Kel­sier stał i cze­kał, obser­wu­jąc mia­sto, kiedy grupa robot­ni­ków skaa pra­co­wała na ulicy poni­żej, oczysz­cza­jąc ostat­nie zaspy popiołu. Zawiozą je potem do rzeki Chan­ne­rel, która prze­pły­wała przez cen­trum mia­sta, zmy­wa­jąc sterty popiołu, by hałdy w końcu nie zasy­pały grodu. Cza­sem Kel­sier zasta­na­wiał się, czemu całe impe­rium nie stało się jedną wielką kupą popiołu. Podej­rze­wał, że popiół musiał po jakimś cza­sie roz­kła­dać się i zmie­niać w glebę, ale utrzy­ma­nie pól i miast w sta­nie nada­ją­cym się do użytku wyma­gało na razie nie­praw­do­po­dob­nego wysiłku.

Na szczę­ście, zawsze było dość skaa, by odwa­lić tę robotę. Robot­nicy w dole byli odziani w pro­ste płasz­cze i spodnie, uty­tłane w popiele i znisz­czone. Podob­nie jak u robot­ni­ków na plan­ta­cjach, które opu­ścił kilka tygo­dni temu, w ich ruchach odzwier­cie­dlały się znu­że­nie i bez­na­dzieja. Obok robot­ni­ków prze­szła druga grupa skaa, przy­wo­ła­nych odle­głym dźwię­kiem dzwo­nów, który wyzna­czał dla nich kolejną zmianę i kolejny dzień pracy w kuź­niach i hutach. Metal był głów­nym towa­rem eks­por­to­wym Lutha­delu, w mie­ście wybu­do­wano mnó­stwo kuźni i rafi­ne­rii. Jed­nakże spię­trze­nia rzeki były zna­ko­mitą loka­li­za­cją dla kół wod­nych, napę­dza­ją­cych zarówno żarna mły­nów, jak i kro­sna fabryk tek­sty­liów.

Skaa pra­co­wali. Kel­sier odwró­cił się od nich, spo­glą­da­jąc ku cen­trum mia­sta, gdzie wzno­sił się pałac Ostat­niego Impe­ra­tora, niczym potworny owad o naje­żo­nym kol­cami grzbie­cie. Kre­dik Shaw, Wzgó­rze Tysiąca Wież. Pałac był kil­ka­krot­nie więk­szy od każ­dej ze szla­chec­kich pose­sji i zde­cy­do­wa­nie najwięk­szym budyn­kiem w mie­ście.

Kiedy Kel­sier tak stał i przy­glą­dał się mia­stu, spa­dła kolejna fala popiołu. Płatki osia­dały lekko na uli­cach i budyn­kach. Ostat­nio pada dużo popiołu, pomy­ślał, zado­wo­lony z pre­tek­stu, by nasu­nąć kap­tur na twarz. Popielne Góry znów się uak­tyw­niły.

Nie oba­wiał się, że kto­kol­wiek w Lutha­delu może go roz­po­znać – od jego schwy­ta­nia minęły trzy lata. Jed­nakże kap­tur doda­wał mu pew­no­ści sie­bie. Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, Kel­sier zechce być widzia­nym i roz­po­zna­wa­nym. Na razie wolał pozo­stać ano­ni­mowy.

Wresz­cie ujrzał postać zbli­ża­jącą się ku niemu wzdłuż muru. Dock­son był niż­szy od Kel­siera, miał kwa­dra­tową twarz, która dosko­nale paso­wała do jego dość krę­pej syl­wetki. Ciemne włosy skry­wał mu kap­tur pospo­li­tego, bru­nat­nego płasz­cza, a twarz zdo­biła nie­wielka bródka, którą zapu­ścił od czasu pierw­szego mło­dzień­czego zaro­stu dwa­dzie­ścia lat temu.

Podob­nie jak Kel­sier, miał na sobie strój szla­checki: kolo­rową kami­zelkę, ciemny sur­dut i spodnie, oraz cienki płaszcz dla ochrony przed popio­łem. Tka­niny nie były zbyt bogate, ale ary­sto­kra­tyczne – znak przy­na­leż­no­ści do klasy śred­niej Lutha­delu. Więk­szość ludzi ze szla­chet­nych rodów nie była dość bogata, by zostać uzna­nymi za człon­ków Wiel­kiego Domu, ale w Ostat­nim Impe­rium szla­chec­two nie wią­zało się wyłącz­nie z pie­niędzmi. Liczyły się rów­nież pocho­dze­nie i histo­ria, Ostatni Impe­ra­tor był nie­śmier­telny i naj­wy­raź­niej dosko­nale pamię­tał ludzi, któ­rzy wspie­rali go we wcze­snych latach pano­wa­nia. Potom­ko­wie tych ludzi, nie­ważne, jak zubo­żeli, zawsze będą fawo­ry­zo­wani.

Odzież miała spra­wić, by prze­cho­dzące patrole nie zada­wały wielu pytań. W przy­padku Kel­siera i Dock­sona ten strój był oczy­wi­ście jedy­nie prze­bra­niem. Żaden z nich w isto­cie nie był szlach­ci­cem, choć, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, Kel­sier był przy­naj­mniej pół­krwi. Jed­nakże to z wielu wzglę­dów bywało gor­sze, niż bycie nor­mal­nym skaa.

Docson pod­szedł do Kel­siera i przy­sta­nął, opie­ra­jąc się o blankę. Splótł ręce na kamie­niu.

– Spóź­ni­łeś się o kilka dni, Kell.

– Posta­no­wi­łem zro­bić kilka przy­stan­ków na pół­noc­nych plan­ta­cjach.

– Ach – odparł Dock­son. – Więc jed­nak macza­łeś palce w spra­wie śmierci lorda Tre­stinga?

Kel­sier się uśmiech­nął.

– Można tak powie­dzieć.

– Jego śmierć spo­wo­do­wała spore zamie­sza­nie wśród lokal­nej szlachty.

– Mniej wię­cej taka była inten­cja – odparł Kel­sier. – Choć, mówiąc uczci­wie, nie pla­no­wa­łem niczego aż tak dra­ma­tycz­nego. W grun­cie rze­czy był to bar­dziej przy­pa­dek niż cokol­wiek innego.

Dock­son uniósł brew.

– Jak można „przy­pad­kowo” zabić szlach­cica w jego wła­snej pose­sji?

– Nożem w serce – odparł Kel­sier. – A raczej kil­koma nożami. Zawsze lepiej dmu­chać na zimne.

Dock­son uniósł oczy do nieba.

– Jego śmierć chyba nie jest wielką stratą, Dox – rzekł Kel­sier. – Nawet wśród szlachty Tre­sting był znany z okru­cień­stwa.

– Nie obcho­dzi mnie Tre­sting – odparł Dock­son. – Po pro­stu zasta­na­wiam się, jakim muszę być idiotą, żeby iść z tobą na kolejną robotę. Ata­ko­wać pro­win­cjo­nal­nego lorda w jego wła­snej pose­sji, oto­czo­nej strażą… szcze­rze mówiąc, Kell, pra­wie już zapo­mnia­łem, jaki z cie­bie wariat.

– Wariat? – Kel­sier się zaśmiał. – To nie było wariac­two. Ot, taka mała dywer­sja. Powi­nie­neś zoba­czyć, co pla­nuję teraz!

Dock­son stał nie­ru­chomo przez chwilę, po czym także się roze­śmiał.

– Na Ostat­niego Impe­ra­tora, dobrze, że wró­ci­łeś, Kell! Oba­wiam się, że sta­łem się dość nudny przez te ostat­nie kilka lat.

– Zaj­miemy się tym – obie­cał Kel­sier. Ode­tchnął głę­boko, spoj­rzał na opa­da­jący popiół.

Ekipy zamia­ta­czy skaa już wzięły się do roboty, oczysz­cza­jąc ulice z ciem­nego pyłu. Za nimi prze­szedł straż­nik, ski­nie­niem głowy pozdra­wia­jąc Kel­siera i Dock­sona. Cze­kali w mil­cze­niu, aż znów zostaną sami.

– Dobrze jest wró­cić – rzekł wresz­cie Kel­sier. – Lutha­del jest dla mnie dziw­nie przy­ja­znym miej­scem, nawet jeśli to ponura, pusta dziura. Zor­ga­ni­zo­wa­łeś spo­tka­nie?

Dock­son ski­nął głową.

– Ale nie możemy spo­tkać się przed wie­czo­rem. Jak się tu w ogóle dosta­łeś? Moi ludzie pil­no­wali bram.

– Hm? Ach, wśli­zną­łem się wie­czo­rem.

– Ale jak…? – Dock­son się zawa­hał. – Och, racja. Będę musiał się przy­zwy­czaić.

Kel­sier wzru­szył ramio­nami.

– Nie rozu­miem, prze­cież zawsze pra­cu­jesz z Mgli­stymi.

– Tak, ale to co innego – odparł Dock­son. Pod­niósł dłoń, by powstrzy­mać dal­sze argu­menty. – Nie trzeba, Kell. Nie wzbra­niam się, po pro­stu potrze­buję tro­chę czasu, żeby się przy­zwy­czaić.

– Dobrze, kto dzi­siaj będzie?

– Cóż, poja­wią się oczy­wi­ście Bre­eze i Ham. Są bar­dzo cie­kawi tej two­jej tajem­ni­czej roboty… nie wspo­mnę już, że są dość ziry­to­wani, że nie chcę im powie­dzieć, co kom­bi­no­wa­łeś przez ostat­nie kilka lat.

– I dobrze – odparł Kel­sier. – Niech się dalej zasta­na­wiają. A co z Tra­pem?

Dock­son pokrę­cił głową.

– Trap nie żyje. Zakon dogo­nił go w końcu parę mie­sięcy temu. Nawet nie zawra­cali sobie głowy wysy­ła­niem go do Cze­lu­ści. Ścięli go na miej­scu.

Kel­sier przy­mknął oczy i wes­tchnął. Wyda­wało się, że Sta­lowy Zakon osta­tecz­nie dopad­nie każ­dego. Cza­sem Kel­sier myślał sobie, że życie skaa Mgli­stego nie ma nic wspól­nego z prze­trwa­niem, a raczej z wybo­rem odpo­wied­niego momentu na śmierć.

– No to zosta­li­śmy bez Dymia­rza – rzekł wresz­cie, otwie­ra­jąc oczy. – Masz jakieś pro­po­zy­cje?

– Ruddy – pod­su­nął Dock­son.

Kel­sier pokrę­cił głową.

– Nie, jest dobrym Dymia­rzem, ale też nie dość dobrym czło­wie­kiem.

Dock­son się uśmiech­nął.

– Nie dość dobrym czło­wie­kiem, by zna­leźć się w zło­dziej­skiej szajce… Kell, tęsk­ni­łem za pracą z tobą. No cóż, to kto?

Kel­sier zamy­ślił się na chwilę.

– Czy Clubs dalej pro­wa­dzi swój warsz­tat?

– O ile wiem, tak – powoli odrzekł Dock­son.

– Podobno to jeden z naj­lep­szych Dymia­rzy w mie­ście.

– Zdaje się, że tak – odparł Dock­son. – Ale czy nie jest znany z tego, że trudno się z nim współ­pra­cuje?

– Nie jest taki zły – mruk­nął Kel­sier. – Trzeba się tylko do niego przy­zwy­czaić. Poza tym sądzę, że do tej kon­kret­nej roboty może… dać się namó­wić.

– Dosko­nale. – Dock­son wzru­szył ramio­nami. – Zapro­szę go. O ile wiem, jeden z jego krew­nych jest Cyno­okim. Czy jego też mam zapro­sić?

– Dobrze. – Dock­son ski­nął głową. – Cóż, poza tym pozo­staje tylko Yeden. Oczy­wi­ście, o ile jest na­dal zain­te­re­so­wany…

– Będzie tam – zapew­nił Kel­sier.

– Lepiej, żeby był – odparł Dock­son. – W końcu to on nam płaci.

Kel­sier przy­tak­nął, po czym zmarsz­czył brwi.

– Nie wspo­mnia­łeś o Mar­shu.

Dock­son wzru­szył ramio­nami.

– Mówi­łem ci, że twój brat ni­gdy nie apro­bo­wał naszych metod, a teraz… znasz Mar­sha. Nie będzie chciał w ogóle mieć do czy­nie­nia z Yede­nem i całą rebe­lią, a co dopiero z gar­ścią takich rze­zi­miesz­ków jak my. Musimy zna­leźć kogoś innego do infil­tra­cji obli­ga­to­rów.

– Nie – zaopo­no­wał Kel­sier. – Zrobi to. Prze­ko­nam go.

– Skoro tak twier­dzisz. – Dock­son zamilkł i obaj stali przez chwilę, wsparci na para­pe­cie, wodząc wzro­kiem po pokry­tym popio­łem mie­ście.

Wresz­cie Dock­son wes­tchnął.

– To sza­leń­stwo, prawda?

Kel­sier się uśmiech­nął.

– Przy­jem­nie, co?

– Fan­ta­stycz­nie – zgo­dził się Dock­son.

– To będzie robota jak żadna inna – mruk­nął Kel­sier, spo­glą­da­jąc na pół­noc i w kie­runku pokrę­co­nego budynku w cen­trum mia­sta.

Dock­son odszedł od muru.

– Mamy kilka godzin do spo­tka­nia. Chciał­bym ci coś poka­zać. Myślę, że wciąż jest czas… jeśli się pośpie­szymy.

Kel­sier się obej­rzał.

– Wła­śnie się wybie­ra­łem zmyć głowę mojemu grzecz­nemu bratu. Ale…

– Nie będziesz żało­wał – obie­cał Dock­son.

***

Vin sie­działa w kącie głów­nego pomiesz­cze­nia, trzy­ma­jąc się jak zwy­kle w cie­niu. Im mniej ją było widać, tym bar­dziej była igno­ro­wana przez pozo­sta­łych. Nie mogła sobie pozwo­lić na mar­no­wa­nie Szczę­ścia, na opę­dza­nie się od nie­wcze­snych zalo­tów. Zale­d­wie miała czas zre­ge­ne­ro­wać to, co zużyła kilka dni temu, w cza­sie spo­tka­nia z obli­ga­to­rem.

Wokół sto­li­ków zebrała się zwy­kła klien­tela, gra­jąc w kości lub dys­ku­tu­jąc na temat drob­nych robót. Dym z kil­ku­na­stu róż­nych fajek uno­sił się i kłę­bił pod skle­pie­niem, a ściany były pokryte ciem­nymi pla­mami, jakie pozo­sta­wiły nie­zli­czone lata podob­nego trak­to­wa­nia. Pod­łoga była ciemna od śla­dów popiołu. Podob­nie jak więk­szość zło­dziej­skich sza­jek, banda Camona nie prze­sa­dzała z czy­sto­ścią.

W głębi sali znaj­do­wały się drzwi, a za nimi kręte kamienne schodki, wio­dące do fał­szy­wej kratki ście­ko­wej w alejce. Ta sala, tak jak wiele innych ukry­tych w impe­rial­nej sto­licy Lutha­delu, nie miała prawa ist­nieć.

Z przed­niej czę­ści pomiesz­cze­nia, gdzie Camon z kilku innymi ban­dy­tami spę­dzali miłe popo­łu­dnie przy piwie i świń­skich dow­ci­pach, dobie­gał rubaszny śmiech. Sto­lik Camona znaj­do­wał się tuż przy barze, gdzie drinki, ser­wo­wane po zawy­żo­nych cenach, były kolej­nym spo­so­bem na wyko­rzy­sta­nie tych, któ­rzy dla niego pra­co­wali. Ele­ment kry­mi­nalny Lutha­delu szybko się uczył od swo­jej szlachty.

Vin robiła co mogła, by pozo­stać nie­wi­dzialna. Pół roku wcze­śniej nie przy­pusz­czała, że jej życie bez Reena może stać się jesz­cze gor­sze. A jed­nak, pomimo wybu­chów wście­kło­ści, pil­no­wał, by inni ban­dyci nie pró­bo­wali się z nią spo­ufa­lać. W szaj­kach zło­dziej­skich było nie­wiele kobiet –, które pogrą­żały się w pół­światku, naj­czę­ściej koń­czyły jako dziwki. Reen zawsze powta­rzał, że dziew­czyna musi być twarda – tward­sza nawet od męż­czy­zny – jeśli chce prze­trwać.

„Myślisz, że jaki­kol­wiek przy­wódca będzie chciał cię wlec w swo­jej eki­pie?” – powia­dał. „Nawet ja nie chcę z tobą pra­co­wać, a jestem twoim bra­tem”.

Plecy wciąż pul­so­wały jej bólem. Camon wychło­stał ją wczo­raj. Krew zapla­miła koszulę, a nie było jej stać na nową. Camon kładł rękę na jej zarob­kach, żeby pokryć długi, któ­rych naro­bił jej brat.

Ale ja jestem silna, pomy­ślała.

W tym była cała iro­nia. Chło­sta już pra­wie nie bolała, gdyż czę­ste napady gniewu Reena uczy­niły ją odporną, a jed­no­cze­śnie nauczyły, jak wyda­wać się żało­sną i cier­piącą. W pewien spo­sób chło­sta odno­siła wręcz odwrotny sku­tek. Za każ­dym razem Vin wycho­dziła z niej sil­niej­sza i lepiej zahar­to­wana.

Camon wstał. Się­gnął do kie­szeni kami­zelki i wyjął złoty zega­rek. Ski­nął głową jed­nemu ze swych towa­rzy­szy i rozej­rzał się po sali, szu­ka­jąc… Vin.

Jego spoj­rze­nie wbiło się w nią.

– Już czas – rzekł.

Zmarsz­czyła brwi.

Czas? Na co?

***

Kan­ton Finan­sów Zakonu był impo­nu­jącą budowlą, ale – prawdę mówiąc – wszystko, co doty­czyło Sta­lo­wego Zakonu, było impo­nu­jące.

Wysoki, masywny budy­nek miał ogromne roze­towe okno na fron­to­wej ścia­nie, choć z zewnątrz szkło wyda­wało się ciemne. Po obu stro­nach okna zwi­sały pro­porce, a popla­miona sadzą czer­wona tka­nina była zapi­sana hym­nami pochwal­nymi na cześć Ostat­niego Impe­ra­tora.

Camon obser­wo­wał budy­nek kry­tycz­nym okiem. Vin wyczu­wała jego obawę. Kan­ton Finan­sów nie był raczej naj­groź­niej­szym z urzę­dów Zakonu – Kan­ton Inkwi­zy­cji, a nawet Kan­ton Orto­dok­sji miały znacz­nie gor­szą opi­nię. Jed­nakże dobro­wolne wej­ście do jakie­go­kol­wiek urzędu Zakonu… odda­nie się we wła­dzę obli­ga­to­rów… cóż, takiego czynu można doko­nać jedy­nie po sta­ran­nym namy­śle.

Camon zaczerp­nął tchu, po czym ruszył przed sie­bie, stu­ka­jąc laską po kamie­niach w rytm kro­ków. Miał na sobie strój boga­tego szlach­cica i towa­rzy­szyło mu sze­ściu człon­ków szajki – w tym i Vin – w cha­rak­te­rze „służby”.

Vin weszła za Camo­nem po stop­niach, po czym przy­sta­nęła, kiedy jeden ze „słu­żą­cych” pod­sko­czył, by otwo­rzyć drzwi przed swoim „panem”. Z całej szóstki naj­wy­raź­niej tylko Vin nie wie­działa o pla­nie Camona. Podej­rzane było to, że The­rona – part­nera Camona w skoku na Zakon – nie było w zasięgu wzroku.

Vin weszła do budynku Kan­tonu. Z roze­to­wego okna padało wibru­jące czer­wone świa­tło, poprze­ci­nane błę­kit­nymi pro­mie­niami. W ogrom­nym holu za biur­kiem sie­dział samotny obli­ga­tor z tatu­ażami śred­niego poziomu wokół oczu.

Camon pod­szedł do niego, stu­ka­jąc laską po dywa­nie.

– Jestem lord Jedue – rzekł.

Co robisz, Camo­nie? – pomy­ślała Vin. Przy The­ro­nie upie­ra­łeś się, że ni­gdy nie spo­tkasz się z pre­la­nem Lair­dem w jego biu­rze w Kan­to­nie. A teraz sam tu przy­sze­dłeś.

Obli­ga­tor ski­nął głową, odno­to­wu­jąc coś w swo­jej księ­dze. Mach­nął ręką.

– Do pocze­kalni możesz wziąć ze sobą jed­nego słu­żą­cego, reszta musi zostać tutaj.

Pogar­dliwe sap­nię­cie Camona dobit­nie świad­czyło o jego zda­niu na temat tego ogra­ni­cze­nia. Obli­ga­tor nawet nie uniósł głowy spo­nad księgi. Camon stał przez chwilę i Vin nie była pewna, czy jest naprawdę wście­kły, czy tylko odgrywa rolę ura­żo­nego szlach­cica. Wresz­cie wycią­gnął palec i dźgnął nim powie­trze, wska­zu­jąc na Vin.

– Chodź – rzekł i odwró­cił się, powoli kie­ru­jąc się ku wska­za­nym drzwiom.

Pokój za nimi był urzą­dzony z prze­py­chem i wygodą. Kilku panów szla­chet­nego rodu odpo­czy­wało w róż­nych wycze­ku­ją­cych pozy­cjach. Camon wybrał sobie fotel, usa­do­wił się w nim, po czym wska­zał stół zasta­wiony winem i cia­stecz­kami z czer­wo­nym lukrem. Vin podała mu kie­lich wina i talerz z ciast­kami, igno­ru­jąc ssa­nie żołądka.

Camon poże­rał ciastka, mlasz­cząc cicho.

Jest zde­ner­wo­wany. Jesz­cze bar­dziej niż przed­tem.

– Kiedy wej­dziemy, masz się nie odzy­wać – pole­cił z peł­nymi ustami.

– Zdra­dzasz The­rona – odparła szep­tem.

Ski­nął głową.

– Ale jak? Dla­czego?

Plan The­rona był skom­pli­ko­wany w reali­za­cji, ale kon­cep­cja była pro­sta. Co roku Zakon prze­sy­łał nową grupę ako­li­tów obli­ga­to­rów z pół­noc­nego klasz­toru na połu­dnie, do Lutha­delu, by dokoń­czyli nauk. The­ron odkrył jed­nak, że ci ako­lici i ich nad­zorcy zwo­zili ukryte w bagażu ogromne sumy z fun­du­szy Zakonu, by prze­cho­wać je w twier­dzy w Lutha­delu.

Rabu­nek w Ostat­nim Impe­rium był trudną sprawą, zwłasz­cza przy nie­ustan­nych patro­lach strze­gą­cych kana­łów żeglow­nych. Jed­nakże, jeśli ktoś sam kie­ro­wał bar­kami prze­wo­żą­cymi ako­li­tów, był w sta­nie prze­pro­wa­dzić napad. W odpo­wied­niej chwili straż­nicy zwra­cali się ku swoim pasa­że­rom – i czło­wiek mógł nie­źle zaro­bić, a potem zwa­lić wszystko na rabu­siów.

– Dru­żyna The­rona jest słaba – odparł Camon. – Za dużo wydał na tę robotę.

– Ale prze­cież mu się zwróci… – zapro­te­sto­wała.

– Ni­gdy, jeśli wezmę teraz wszystko, co się da, i ucieknę – odrzekł Camon z uśmie­chem. – Namó­wię obli­ga­to­rów, żeby wypła­cili mi zaliczkę na uru­cho­mie­nie floty, a potem zniknę i zosta­wię The­ro­nowi zała­twie­nie spraw z roz­wście­czo­nym Zako­nem, kiedy ten się zorien­tuje, że został nabrany.

Vin wypro­sto­wała się, nieco wstrzą­śnięta. Przy­go­to­wa­nie takiej akcji z pew­no­ścią kosz­to­wało The­rona wiele tysięcy skrzyń­ców – jeśli teraz ponie­sie porażkę, będzie zruj­no­wany. A z Zako­nem dep­czą­cym mu po pię­tach nie będzie miał nawet szansy na zemstę. Camon szybko się dorobi i jed­no­cze­śnie uwolni się od jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych rywali.

The­ron był głup­cem, że wziął do tego Camona, pomy­ślała. Ale kwota, którą obie­cał Camo­nowi, była ogromna. Praw­do­po­dob­nie przy­pusz­czał, że zachłan­ność part­nera powstrzyma go od nie­uczci­wo­ści, zanim sam The­ron nie spłata mu psi­kusa. Camon po pro­stu był szyb­szy, niż kto­kol­wiek mógł sądzić, nawet Vin. Jak The­ron mógłby się zorien­to­wać, że Camon sam uda­remni jego pracę, zamiast cze­kać i skraść cały ładu­nek z barki?

Poczuła ucisk w żołądku.

To tylko jesz­cze jedna zdrada, pomy­ślała z bólem. Dla­czego wciąż tak się tym przej­muję? Wszy­scy wszyst­kich zdra­dzają. Takie jest życie…

Miała ochotę zna­leźć sobie kąt, naj­le­piej bez­pieczny i cia­sny, i ukryć się. Sama.

Wszy­scy cię zdra­dzą. Wszy­scy.

Ale nie miała dokąd pójść. Wresz­cie wszedł jakiś obli­ga­tor niż­szej rangi i wywo­łał lorda Jedue. Vin poszła za Camo­nem do sali audien­cyj­nej.

Męż­czy­zna, który na nich cze­kał, usa­do­wiony wygod­nie za biur­kiem, nie był jed­nak pre­la­nem Lair­dem.

Camon przy­sta­nął w wej­ściu. Ujrzał gabi­net, wyście­łany sza­rym dywa­nem, i biurko. Ściany były nagie, a jedyne okno wąskie na sze­ro­kość dłoni. Obli­ga­tor, który na nich cze­kał, miał jeden z naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych tatu­aży wokół oczu, jakie Vin kie­dy­kol­wiek widziała. Nie była pewna, jaka ranga z nich wynika, ale kre­ski wędro­wały daleko poza uszy i na czoło obli­ga­tora.

– Lord Jedue – rzekł dziwny obli­ga­tor.

Podob­nie jak Laird miał na sobie szarą szatę, ale róż­nił się bar­dzo od poważ­nych biu­ro­kra­tów, z jakimi Camon mie­wał wcze­śniej do czy­nie­nia. Ten był szczu­pły, ale musku­larny, a jego ogo­lona na gładko trój­kątna głowa nada­wała mu dra­pieżny wygląd.

– Odnio­słem wra­że­nie, że będę miał przy­jem­ność z pre­la­nem Lair­dem – rzekł Camon, wciąż nie wcho­dząc do środka.

– Pre­lan Laird został odwo­łany do innych zadań. Jestem wielki pre­lan Arriev, prze­wod­ni­czący rady, która roz­pa­try­wała twoją ofertę. Masz rzadką moż­li­wość poroz­ma­wia­nia ze mną bez­po­śred­nio. Zwy­kle nie pro­wa­dzę tych spraw oso­bi­ście, ale nie­obec­ność Lairda spra­wiła, że musia­łem wziąć na sie­bie część jego obo­wiąz­ków.

Instynkt Vin spra­wił, że zesztyw­niała.

Musimy się stąd wyno­sić. Natych­miast.

Camon stał nie­ru­chomo przez dłuż­szą chwilę i widziała, że się zasta­na­wia. Ucie­kać od razu? Czy pod­jąć ryzyko dla więk­szej zdo­by­czy? Vin nie obcho­dziła zdo­bycz, chciała tylko żyć. Camon jed­nak nie został przy­wódcą, nie podej­mu­jąc od czasu do czasu ryzyka. Powoli wszedł do gabi­netu i, roz­glą­da­jąc się ostroż­nie, zajął miej­sce naprze­ciwko obli­ga­tora.

– Dobrze, wielki pre­la­nie Arriev – rzekł ostroż­nie. – Przyj­muję, że skoro zosta­łem wezwany na kolejne spo­tka­nie, to rada roz­wa­żyła moją ofertę?

– W isto­cie – odparł obli­ga­tor. – Choć muszę przy­znać, że nie­któ­rzy człon­ko­wie Rady są nie­chętni, by robić inte­resy z rodem tak bli­skim kata­strofy eko­no­micz­nej. Zakon ogól­nie woli pod­cho­dzić kon­ser­wa­tyw­nie do swo­ich ope­ra­cji finan­so­wych.

– Rozu­miem.

– Ale – wtrą­cił Arriev – na pokła­dzie znaj­dzie się wielu, któ­rzy chęt­nie sko­rzy­sta­liby z oszczęd­no­ści, jakie nam zaofe­ro­wa­łeś.

– A z jaką grupą ty się iden­ty­fi­ku­jesz, Wasza Miłość?

– Jesz­cze nie pod­ją­łem decy­zji. – Obli­ga­tor się pochy­lił. – Dla­tego zauwa­ży­łem, że masz tę rzadką oka­zję, by mnie prze­ko­nać. Zrób to, lor­dzie Jedue, a będziesz miał swój kon­trakt.

– Z pew­no­ścią pre­lan Laird przed­sta­wił szcze­góły naszej oferty – odparł Camon.

– Tak, ale chciał­bym usły­szeć te argu­menty od cie­bie. Zrób to dla mnie.

Vin zmarsz­czyła brwi. Pozo­stała w głębi sali, sto­jąc w pobliżu drzwi, wciąż nie­pewna, czy nie powinna ucie­kać.

– I co? – zagad­nął Arriev.

– Potrze­bu­jemy tego kon­traktu, Wasza Miłość – odrzekł Camon. – Bez niego nie będziemy w sta­nie kon­ty­nu­ować naszej dzia­łal­no­ści trans­por­to­wej. Wasz kon­trakt pozwoli nam na uzy­ska­nie tak potrzeb­nego okresu sta­bil­no­ści, da szansę na utrzy­ma­nie naszych barek do czasu, aż znaj­dziemy kolejne kon­trakty.

Arriev przez moment przy­glą­dał się Camo­nowi.