Myja - Wiśniewski Jakub - ebook

Myja ebook

Wiśniewski Jakub

0,0

Opis

Mimo że imiona głównych bohaterów (Noe, Jafet, Cham, Sem, Naama) brzmią biblijnie i archaicznie, debiut Jakuba Wiśniewskiego opowiada o współczesnych „my” i „ja”. To historia ludzkich zmagań – z relacjami, z rodziną, z własną tożsamością, z próbami tworzenia wbrew Kieratowi, wreszcie z nadciągającym szaleństwem. To także nasze polskie „tu i teraz”. Tytułowy wielowymiarowy stan „Myja” – gdzie sen, proroctwo, fakt i piosenkowy refren scalają się w jeden tekst – pozwala czytelnikom oglądać rzeczywistość z perspektywy ojca i syna, z których każdy na swój sposób przeżywa rozpad rodziny i świata. Kolejny po książkach Elżbiety Łapczyńskiej, Marty Sokołowskiej i Krzysztofa Chronowskiego debiut z pracowni „Pierwszej książki prozą” Biura Literackiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Z sa­mym sobą nie mam nic wspól­ne­go.

F. Kaf­ka

BETON. BUNT

Nie dla wszyst­kich star­czy miej­sca. Mó­wią, że ko­smos się roz­sze­rza, ale tu­taj – jak­by się kur­czył. Nie wi­dać tego roz­ci­ąga­nia, nie sły­chać pęka­jących człon­ków wszech­świa­ta, skó­ra Mia­sta się nie na­pi­na. Na­pi­na­ją się mi­ęśnie wal­czących o Ba­bel. Ko­szul­ki na ogo­lo­nych kla­tach, leg­gin­sy, port­fe­le spuch­ni­ęte od kart. Na­pi­na­ją się ci­ęci­wy łu­ków, z któ­rych ka­żdy chce tra­fić do celu, ale tarcz jest tak mało, że nie zmiesz­czą się na nich strza­ły wszyst­kich strze­la­jących. Na­pi­na­ją się dupy, kie­dy trze­ba wy­ru­szyć wcze­śniej niż inni, żeby zo­sta­wić ich z tyłu i ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem. Ro­sną lu­dzie i ro­bo­ty, a ci pierw­si są z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie wy­żsi, żeby pa­trzeć na tych dru­gich z góry, bo tyl­ko to daje szan­sę na nie­za­stąpio­no­ść. Ro­sną ramy, ska­le, wy­mia­ry. Ro­snę na­wet ja. Czu­ję po no­cach, jak trzesz­czą mi sta­wy. Sły­szę krew na­rze­ka­jącą na co­raz dłu­ższe okrąże­nia. Wszy­scy ro­śnie­my. A Ba­bel? Ba­bel się zmniej­sza. Wy­ra­sta­my z nie­go jak z ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka.

Noe mówi to wszyst­ko do sie­bie, scho­wa­ny mi­ędzy sto­łem a ścia­ną, w ża­kar­do­wym fo­te­lu bar­wy ludz­kich zębów, z zie­lo­no­okim ko­tem roz­płasz­czo­nym na ko­la­nach jak far­tuch, mi­ędzy sto­sa­mi ko­lo­ro­wych ga­zet ro­snący­mi wo­kół nie­go jak pa­pie­ro­we mia­sto, od­po­wied­nik dzie­ci­ęcej ko­lej­ki skle­ja­nej przez całe lata z drew­na, oszczęd­no­ści i zi­mo­wych wie­czo­rów, żeby stwo­rzyć na­miast­kę cze­goś wi­ęcej. Ma bro­dę, kap­cie, po­pla­mio­ny kra­wat, ma­ry­nar­kę po­mi­ętą jak jego skó­ra i tak jak ona zbyt wiel­ką – spły­wa z nie­go jak wosk – a nad tym wszyst­kim wie­le wło­sów, któ­re nie wie­dzą, gdzie się po­dziać, srebr­ne ein­ste­inow­skie nit­ki ce­lu­jące w prze­strzeń ciem­ne­go po­ko­ju z prze­pa­lo­ną dwa ty­go­dnie temu ża­rów­ką, za­sło­na­mi grub­szy­mi od ścian i kąta­mi le­żący­mi da­lej, niż si­ęga jego oku­lar­ni­czy wzrok.

– Tato, po co to wszyst­ko – po­wta­rza Cham z upo­rem al­pi­ni­sty.

Stoi w drzwiach, opar­ty o fra­mu­gę, wy­so­ki i schlud­ny, świe­żo ogo­lo­ny, krót­ko ob­ci­ęty, z ko­lo­ro­wym ta­tu­ażem ukry­tym pod któ­ry­mś z lnia­nych ręka­wów, z za­ło­żo­ny­mi na­uczy­ciel­sko ręka­mi, a z sa­me­go środ­ka jego ko­szu­li, jak z kla­ty Iron Mana, bije pew­no­ść sie­bie: ja­sny, moc­ny pro­mień w ko­lo­rze ro­so­łu.

Nie zwra­ca się do Ojca z na­dzie­ją, że tym ra­zem prze­mó­wi mu do roz­sąd­ku. Robi to dla­te­go, że jest pe­wien swo­ich ra­cji i lubi je po­wta­rzać. Gdy­by Oj­ciec na­gle zmie­nił zda­nie i stwier­dził, że się myli, Cham chy­ba by im­plo­do­wał. Nie wie­dzia­łby, co ze sobą po­cząć. Ale to się nie zda­rzy, więc bez­piecz­nie może po­wta­rzać:

– Ty my­ślisz, że ktoś to czy­ta?

– Czy­ta, nie czy­ta, o swo­je trze­ba dbać.

Noe nie wy­nu­rza się zza sto­sów ga­zet, nie zrzu­ca z ko­lan kota, ale trwa po­chy­lo­ny nad ar­ku­szem pa­pie­ru, z pió­rem w ręku i sku­pie­niem w oczach. Na gó­rze kart­ki wi­dać wy­ka­li­gra­fo­wa­ną datę, ni­żej ad­res, dane oso­bo­we, ofi­cjal­ny zwrot, urzędo­we skró­ty, „Sza­now­ny Pa­nie”, „Sza­now­na Pani”, całe pa­nop­ti­kum zga­słych for­muł, któ­re daw­no temu trzy­ma­ły świat w ku­pie, a te­raz trzy­ma­ją w ku­pie No­ego, bo może od­bi­jać się od nich jak od zna­jo­mych kra­wężni­ków i ukła­dać je jak kloc­ki. Jego usta ryt­micz­nie się po­ru­sza­ją, jak­by pi­sał pio­sen­kę i nie­mo ją śpie­wał, a na czo­le przy­by­wa mu ma­sti­fo­wych fałd. Co kil­ka chwil się roz­pra­sza i wte­dy wpa­da w ten dziw­ny sło­wo­tok, któ­re­go nikt nie słu­cha. Do­zna­je nie­chcia­nych olśnień.

Dom wy­gląda, jak­by dłu­go go nie było, jak­by cały bu­dy­nek wy­je­chał za gra­ni­cę, za­ró­sł, zsza­rzał, zmęczył się, a po­tem wró­cił z pe­łny­mi kie­sze­nia­mi i górą nie­po­trzeb­nych rze­czy, du­chów dy­żur­nych po­roz­sta­wia­nych po kątach, żeby strzec ko­lej­nych rze­czy, swo­ich rze­czy-wspó­łbra­ci, któ­rych nikt nie chcia­łby ukra­ść, i cze­kać na ko­lej­ne, któ­re ni­g­dy nie na­dej­dą. Wszyst­kie tulą się do sie­bie kan­ta­mi, za­wia­sa­mi, two­rzy­wem, chcą wspól­ny­mi si­ła­mi ukryć ja­koś tę prze­ra­źli­wą in­fla­cję, ten baj­zel zna­czeń, pęk­ni­ęć i prze­ter­mi­no­wa­nych cu­dów, całe za­ku­rzo­ne po­śmie­wi­sko. Dużo tu zdjęć, na któ­re ni­ko­mu nie chce się pa­trzeć, dużo nie­pe­łnych ze­sta­wów i bra­ku­jących części, in­struk­cji w dwu­dzie­stu języ­kach, zu­ży­tych ba­te­rii i pra­lek, a Cham prze­mie­rza po­ko­je i na głos pyta sam sie­bie:

– Kto to wszyst­ko po­sprząta?

Od ostat­nie­go, a wła­ści­wie osta­tecz­ne­go sprząta­nia mi­nął ty­dzień. Cham, któ­re­go nie było tu całe lata, za­sta­na­wia się, jak przez sie­dem dni mógł ru­nąć po­rządek rze­czy, ich spo­kój, cała ta kar­to­te­ka co­dzien­no­ści – jak to wszyst­ko mo­gło się tak szyb­ko roz­par­ce­lo­wać, za­ku­rzyć, zme­cha­cić? A prze­cież do­brze wie: bo to ostat­nie sprząta­nie było ostat­nie praw­dzi­wie i nie­odwo­łal­nie, ni­czym ostat­nia wie­cze­rza, i na­stęp­ne­go nie będzie, a rze­czy pod­skór­nie czy pod­sklej­ko­wo to wy­czu­wa­ją i fol­gu­ją so­bie do woli, zwo­łu­ją do sie­bie kurz, spa­da­ją na podło­gę, gu­bią się, psu­ją, bo nikt ich już nie zła­pie za fra­ki, za gwo­ździe i li­stwy, nikt nie po­usta­wia w wy­po­le­ro­wa­nych rzędach, żeby świe­ci­ły, za­miast żyć. To dla­te­go ta­rza­ją się we wła­snym ma­te­ria­le – bo mogą. Bo wie­dzą, że już nikt im nie prze­rwie.

– Kie­dy on przy­je­żdża?

Py­ta­nia Cha­ma od­bi­ja­ją się od ścian, a Oj­ciec mru­czy pod no­sem swo­je zu­sow­skie za­klęcia, ta­jem­ne ta­bel­ki, urzędo­we upa­ni­sza­dy. Urzędo­we albo ban­ko­we, Cham już na­wet nie wie, bo wie­dzieć nie chce. Za­raz sko­ńczy swój spa­cer po wszyst­kich scho­dach i po­ko­jach, a ko­ry­ta­rzo­wa in­spek­cja prze­ro­dzi się w se­rię dzia­łań: szyb­kich, sku­tecz­nych i nie­po­trzeb­nych. Naj­pierw pod­wi­nie ręka­wy i oka­że się, że ta­tu­aż ma na le­wym z przed­ra­mion i że już tro­chę się roz­ci­ągnął, wy­bla­kł i za­po­mniał sam sie­bie. Może to smok. Może twarz. Może czasz­ka. Po­tem we­źmie głębo­ki wdech, taki, któ­ry bie­rze się raz na kwa­drans, i ro­zej­rzy się po po­ko­ju, za­trzy­mu­jąc wzrok na Ojcu i ki­wa­jąc gło­wą jak sa­mo­cho­do­wy pie­sek, ale już w mil­cze­niu, wło­ży ręce do kie­sze­ni, wyj­mie je, wło­ży, wyj­mie, i mru­żąc oczy, stwier­dzi, że aby za­jąć się czym­kol­wiek, naj­pierw trze­ba na­pra­wić kom­pu­ter.

Za­bie­rze się do pra­cy jak rze­źnik, z miną ko­goś, kto robi rze­czy znie­na­wi­dzo­ne, ale je robi, bo ktoś musi, a ży­cie ob­da­ro­wu­je go za to ta­jem­ną wie­dzą o świe­cie i jego pra­wach. Pra­wa mo­żna oczy­wi­ście zli­czyć na pal­cach jed­nej ręki, a on zna je wszyst­kie – wła­śnie dla­te­go, że pod­jął się rze­czy utrzy­mu­jących świat w ru­chu. Oto py­cha rze­źni­ka, buta tech­no­ka­pła­na, któ­ra pły­wa w jego oczach jak roz­wi­ja­jąca się za­ćma, a Cham trak­tu­je ją ni­czym brze­mię, i ona jest brze­mie­niem, ale zu­pe­łnie in­nym, niż mu się wy­da­je.

Z tą wła­śnie miną za­si­ądzie przy biur­ku, prze­trze ta­tu­ażem ki­ne­sko­po­wy mo­ni­tor i za­cznie w nim to­nąć, sczy­tu­jąc pik­se­le prze­zna­czo­ne dla lu­dzi ży­jących dwie de­ka­dy temu, no­szących ple­ca­ki wy­pcha­ne trze­ma roz­mia­ra­mi dys­kie­tek, pły­ta­mi si-di i naj­now­szy­mi fil­ma­mi z naj­star­szych ba­za­rów, a to wszyst­ko wy­da­je się tak od­le­głe, że wła­sne wspo­mnie­nia Cha­ma są jak po­re­in­kar­na­cyj­ne fle­szbe­ki, reszt­ki ze­szłych wcie­leń. Uru­cho­mi łin­do­łsa w try­bie awa­ryj­nym i będzie pró­bo­wał przy­wró­cić do ist­nie­nia rze­czy mi­nio­ne, żeby spra­wić so­bie pre­zent z po­czu­cia na­pra­wio­nych fun­da­men­tów, do któ­rych w spryt­ny spo­sób się do­brał i po­skle­jał je we­dle so­bie tyl­ko zna­nych pra­wi­deł za­wo­du.

Gar­bi się nad tym wszyst­kim, wci­ska nos w mo­ni­tor, jak dziec­ko, jak­by chciał tam we­jść i kop­nąć się prądem, roz­gry­źć wła­sną du­szę, roz­pi­sać ją na zera i je­dyn­ki i wy­wie­sić jak pra­nie – ja­sne, czy­ste, prze­zro­czy­ste. Cham, naj­star­szy z mądrych bra­ci.

Sie­dzą tak w dwóch kątach po­ko­ju, któ­ry od za­wsze le­żał na do­mo­wym mar­gi­ne­sie, we­pchni­ęty mi­ędzy ko­ńców­kę naj­dłu­ższe­go ko­ry­ta­rza i kąt ogro­du po­zba­wio­ne­go pta­ków, bo wy­pło­szył je kot, któ­ry przez dwa­na­ście lat co noc zo­sta­wiał na pro­gu nad­gry­zio­ne skrzy­dła, jak­by pła­cił czynsz albo ha­racz. Sie­dzą zgar­bie­ni, wo­sko­we ko­lum­ny nie­si­ęga­jące su­fi­tu, Noe z pió­rem w dło­ni, Cham z ręką na mysz­ce, obo­je z prze­kle­ństwa­mi ce­dzo­ny­mi pod no­sem tak ci­cho, jak to tyl­ko mo­żli­we, bo na­dal czu­ją, że nie po­win­no się prze­kli­nać przy wła­snym ojcu czy synu, że nie po­win­no się prze­kli­nać w ogó­le, chy­ba że w sa­mot­no­ści, na spo­wie­dzi u sie­bie sa­me­go, bo to rzecz in­tym­na, jak ma­stur­ba­cja pod prysz­ni­cem.

Mi­nie pół go­dzi­ny, za­nim Cham przy­po­mni so­bie, że tego kom­pu­te­ra nie da się na­pra­wić, je­śli dys­po­nu­je się tak skrom­ny­mi po­kła­da­mi cier­pli­wo­ści, że to przed­si­ęw­zi­ęcie po­chła­nia­jące umy­sł, du­szę, siły fi­zycz­ne, jak prze­sa­dza­nie drze­wa albo wy­wo­że­nie drew­nia­nej cha­ty ze skan­se­nu, bo wszyst­kie ro­dzin­ne dane, któ­re w nie­zna­ny spo­sób prze­trwa­ły po­ża­ry, po­wo­dzie i trzęsie­nia zie­mi, żeby wci­ąż wi­sieć na dy­szącej ma­gne­tycz­nej tar­czy, te tony zdjęć, umów, gier i pa­mi­ęt­ni­ków zbie­ra­nych przez szcze­ni­ęce lata Cha­ma, wszyst­ko to ci­ąży ma­szy­nie jak przy­wi­ąza­na do nogi ska­mie­li­na, któ­rej nie da się zmyć jed­nym ker­sze­ro­wym klik­ni­ęciem, ale trze­ba ją zdra­py­wać, po­wo­li, jak la­kier, żeby za­pro­wa­dzić chwi­lo­wy ład mi­ędzy kom­pu­te­rem, prze­szło­ścią i sa­mym sobą.

Wte­dy po raz pierw­szy za­klnie na głos, wsta­nie od biur­ka, po­pa­trzy w su­fit, za­klnie po raz dru­gi, ci­szej, ale wca­le nie spo­koj­niej, a ukrad­kiem spoj­rzy na Ojca, któ­ry będzie uda­wał, że nie sły­szy, bo ni­ko­mu ni­ko­go nie chce się opie­przać. Wska­że ręką na mo­ni­tor, tak jak wska­zu­je się na prze­gry­wa­ny wła­śnie mecz w te­le­wi­zji, i we­źmie głębo­ki wdech, ale po raz trze­ci już nie prze­klnie. Zro­bi kil­ka kro­ków, ze wzro­kiem wbi­tym w podło­gę, od­wró­ci się i po­wie:

– Kie­dy on przy­je­żdża?

Wte­dy bu­dzę się i roz­glądam do­oko­ła. Śni­ło mi się, że tu je­stem. Tu­taj, w tym po­ko­ju. A może wca­le nie spa­łem?

– Co? Kto?

– Twój brat. Kie­dy przy­je­żdża?

– Ty je­steś mój brat.

– Za­wsze musi się spó­źnić.

– Tak już ma, co zro­bisz.

– A ty go zno­wu bro­nisz.

– Ni­ko­go nie bro­nię, uspo­kój się.

– A jak tam twój ze­spół? Na­gry­wa­cie coś no­we­go? – pyta od­wró­co­ny twa­rzą do mo­ni­to­ra.

– Nie ma już ze­spo­łu.

– Nie ma? A to szko­da.

Na­ci­ąga rękaw na dłoń i wy­cie­ra ekran z ku­rzu. Dmu­cha na nie­go i otrze­pu­je rękaw o spodnie.

– No ale mó­wi­łem, że prędzej czy pó­źniej się roz­pad­nie – do­da­je. – Wszyst­kie się roz­pa­da­ją.

Prze­cie­ram za­spa­ne oczy i roz­glądam się po po­ko­ju.

– Wi­dzia­łeś kie­dyś coś ta­kie­go? – Cham wska­zu­je ręką na ekran mo­ni­to­ra.

Nic tam nie wi­dzę. Mu­szę się pod­nie­ść z ka­na­py, prze­trzeć oczy, ziew­nąć. Wsta­ję, wkła­dam kap­cie, ro­bię dwa kro­ki do przo­du. Do­pie­ro wte­dy mru­żę oczy, by przy­zwy­cza­ić wzrok do ki­ne­sko­pu, i pa­trzę. Ciem­ny mo­ni­tor, pre­hi­sto­rycz­ny font.

– Wi­dzia­łeś już coś ta­kie­go?

Czar­ny ekran śmier­ci. Swoj­ski jak czo­łów­ka Wia­do­mo­ści. Jak szkol­ne Oj­cze nasz. Ale inny niż zwy­kle, prze­kręco­ny krót­kim ko­mu­ni­ka­tem w jed­nym z mo­ich języ­ków, choć dia­kry­ty­ki wy­pa­dły:

blad 0: bunt

Kil­ka bia­łych, wy­plu­tych po­spiesz­nie zna­ków w le­wym gór­nym rogu ekra­nu. Jak­by po­sła­niec ze złą wia­do­mo­ścią chciał się jak naj­prędzej zmyć.

– Wi­rus?

– Chuj wie.

Sto­imy tak z Cha­mem, za­ga­pie­ni w czar­ne szkło, i jest jak wte­dy, gdy za­sta­na­wiasz się, czy aby nie ży­jesz w ma­trik­sie, w ja­ki­mś pry­wat­nym Tru­man Show, w sa­mym środ­ku ko­smicz­ne­go jaja, gdzie pu­en­ta zja­da mgli­sty po­czątek żar­tu jak wła­sny ogon, i nie wiesz już, co było pierw­sze, wiesz tyl­ko, że nikt się nie śmie­je.

Sem przy­je­chał pó­źną nocą, choć miał być na obiad. Oj­ciec od paru go­dzin już spał, Cham oglądał ko­lej­ny do­ku­ment o okru­cie­ństwach bol­sze­wi­ków, a ja wy­pro­wa­dza­łem Sa­mot­no­ść na spa­cer.

Do­pie­ro nocą przy­po­mi­nam so­bie, dla­cze­go lu­bię wra­cać do ro­dzin­nej części Mia­sta Ba­bel, cho­ciaż nic tu na mnie nie cze­ka i nie ma tu ni­cze­go, cze­go bym po­trze­bo­wał, oprócz za­pa­chu ru­cho­mych pia­sków, któ­re wci­ąga­ją gło­wy pró­bu­jących stąd uciec, bo kie­dy my­ślisz, że je­steś już wol­ny, że mo­żesz po­le­cieć, gdzie ci się spodo­ba, zro­bić, co za­pra­gniesz, po­ko­chać, kogo ze­chcesz, wte­dy przy­po­mi­nasz so­bie o smy­czy, któ­rej za­zdrosz­czą ci wszyst­kie sie­ro­ty świa­ta: o domu.

Do­pie­ro nocą przy­po­mi­nam so­bie, że lu­bię tu wra­cać dla dźwi­ęku sa­mo­lo­tów. Tu­taj, w części Ba­bel po­zba­wio­nej tram­wa­jów, me­tra i lot­nisk, w dziel­ni­cy, z któ­rej do naj­bli­ższych to­rów ko­le­jo­wych jest go­dzi­na sa­mo­cho­dem przez lasy i pola, mi­ędzy sto­do­ła­mi i ko­ścio­ła­mi – to tu­taj na­praw­dę sły­chać pod­nieb­ne roz­mo­wy od­rzu­tow­ców; od­bi­te od dzie­wi­ęciu nie­bie­skich sfer, od sło­ńca i smo­gu, do­cie­ra­ją do uszu roz­ma­za­ne i spłasz­czo­ne, jak Ko­ont­za Szep­ty sły­sza­ne za usza­mi, nio­są się po nie­bie jak ci­chy od­dech Boga.

Sa­mot­no­ść pró­bu­je wy­si­kać się pod krza­kiem: jej uda drżą roz­po­star­te nad kępą tra­wy, a na py­sku za­sty­ga wy­si­łek, któ­re­go chy­ba się wsty­dzi, bo jej oczy strze­la­ją czer­nią we wszyst­kie stro­ny. Moje spoj­rze­nie śli­zga się po wy­le­nia­łej sie­rści, po­ła­ma­nych pa­zu­rach, krzy­wych kłach, któ­re py­ta­ją o li­mit cza­so­wy psie­go ży­cia. Cham chciał po­ło­żyć mu kres już dwa lata temu, kie­dy był tu ostat­nio. Nie­od­wra­cal­ne zmia­ny w ner­kach, tego się nie le­czy. Sem też. Oj­ciec nie ma zda­nia. A ja ci­ągle wy­pro­wa­dzam ją na spa­cer. Cho­dzi po­wo­li, ale coś w niej gra, coś pcha ją do przo­du, każe wty­kać nos we wszyst­kie na­po­tka­ne dziu­ry. Umie­ra, jak wszy­scy do­oko­ła, jed­nak nie wy­gląda na to, by chcia­ła co­kol­wiek przy­spie­szać.

Dźwi­ęk sa­mo­lo­tów przy­no­si spo­kój. Mi­ędzy do­ma­mi włó­czą się du­chy pla­nów, po­my­słów na ży­cie, mi­ło­ści i ma­rzeń – nie­zisz­czal­nych, nie­znisz­czal­nych. Spa­lo­ne mapy szla­ków, któ­rych nikt nie prze­sze­dł. Trze­ci kon­dy­szo­nal nie­spe­łnio­nych bio­gra­fii: gdy­by, gdy­by to nie było na niby.

W oknach par­te­ru świe­cą wy­ci­nan­ki, pi­ętro wy­żej ża­lu­zje po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go, tej spo­wi­tej dy­mem kom­na­ty dy­wa­ni­ków, a na pod­da­szu na­dal ktoś miesz­ka, wie­sza pra­nie, pali w pie­cu, su­szy grzy­by. Mo­żna by po­my­śleć, że nic się nie zmie­ni­ło, ulec przy­jem­nej wi­zji za­trzy­ma­ne­go cza­su, ca­łej tej świ­ętej tra­dy­cji, któ­ra ma kli­nem wbi­jać się w przy­szło­ść, prze­cho­dząc po te­ra­źniej­szo­ści jak po ru­cho­mych scho­dach. Mo­żna by dać się po­nie­ść tej szkol­nej lo­gi­ce Wi­gi­lii, Wiel­ka­no­cy, ad­wen­tów i po­stów, temu ży­ciu w ryt­mie po­lki, w któ­rym re­fre­ny nie gry­zą, a wiecz­ny loop dni świ­ątecz­nych po­wra­ca jak fla­ra spędza­jąca śmie­rć z po­wiek.

Ale Sa­mot­no­ść przy­po­mi­na mi swo­im star­czym psim kro­kiem, swo­imi ze­psu­ty­mi ner­ka­mi, żeby nie iść na ła­twi­znę ryt­micz­nych po­cie­szeń. Żeby nie czy­tać bo­żych li­stów bez ad­re­su nadaw­cy. Sa­mot­no­ść: sta­ra suka, któ­ra nie umie po­rząd­nie od­dać mo­czu i któ­rą wszy­scy chcą uśpić. Wszy­scy oprócz mnie.

Sem wy­ła­nia się z nocy jak ci­cho­ciem­ny ko­mi­wo­ja­żer, szem­rząc po żwi­rze no­wym sa­mo­cho­dem z gril­lem roz­mia­rów krat­ki ście­ko­wej i la­kie­rem, któ­ry po­dwa­ja świa­tła nocy i błysz­czy jak świ­ęta u sąsia­da. Par­ku­je pod naj­wy­ższą tują, gasi sil­nik i świa­tła, za­ci­ąga ręcz­ny, otwie­ra drzwi i wy­sia­da, po­wo­li sta­wia­jąc kow­boj­ki na żwi­rze, jak­by ba­dał nowy te­ren albo lód na je­zio­rze. Ma dużą twarz, wi­ęk­szą niż moja, wi­ęk­szą niż twa­rze Cha­ma i Ojca, a kie­dy się uśmie­cha, nie wi­dać mu uszu.

Idę po­dać mu rękę i na traw­ni­ku po­ty­kam się o smycz Sa­mot­no­ści. Pod­pie­ram się dło­nią i cała jest w tra­wie i wie­czor­nej ro­sie. Pró­bu­ję się za­śmiać w kie­run­ku bra­ta, ale pod­sta­rza­ła, śle­pa suka nie ma po­jęcia, co się dzie­je, i pcha mi się pod nogi.

Nie doj­dę do Sema, Sa­mot­no­ść mi nie po­zwo­li.

Ko­pię ją lek­ko, ale ona kła­dzie mi się u stóp, jak­by chcia­ła, że­bym ją do­bił.

– Pies nie po­pu­ści – śmie­je się Sem.

Ma­cha do mnie zza ma­ski sa­mo­cho­du, dłu­giej, błysz­czącej, na­pom­po­wa­nej. Przy­pad­ko­wo do­ty­ka sy­gne­tem la­kie­ru i na uła­mek se­kun­dy jego twarz zwęża się w po­szu­ki­wa­niu rys. Do­pie­ro te­raz do­strze­gam re­lin­gi i nar­ty – ca­rvin­gi dłu­gie jak an­te­ny, upstrzo­ne ko­lo­ra­mi i lo­go­ty­pa­mi ma­rek, świe­żo na­ostrzo­ne.

– Co ty, z nart wra­casz?

– Tak, z Do­lo­mi­tów.

Na gło­wie ma ciem­ne oku­la­ry w kszta­łcie łez, na twa­rzy za­mro­żo­ny uśmiech. Pa­trzę na nie­go, unie­ru­cho­mio­ny psem, i nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Po­go­dę to oni tam mają jak w raju – mówi, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie, któ­re po­wi­nie­nem był za­dać.

Pa­su­je do tych Włoch, do tych nart, Alp, wy­ci­ągów. Ale nie pa­su­je tu­taj, gdzie zły duch, Sa­mot­no­ść i śmie­rć. Nie wiem, jak go ura­to­wać z tego nie­do­pa­so­wa­nia, z tego bla­sku nie na miej­scu, z ju­pi­te­ra w piw­ni­cy. Mó­wię:

– To su­per.

Ale na­dal nie wiem, jak mamy roz­ma­wiać, a on wi­dzi, że ja nie wiem, i sło­wa, któ­re mó­głby wy­po­wie­dzieć, ga­sną mu na twa­rzy, nik­ną gdzieś w bro­dzie, to­pią się w prze­ły­ku. I tak pa­trzy­my na sie­bie, jak trup­ki pu­stych bra­ci, jak mi­ęsne lal­ki bar­bie.

Sem otwie­ra pi­lo­tem ba­ga­żnik i wyj­mu­je z nie­go czte­ry tor­by i wa­liz­kę. Po­ma­gam mu za­brać się z tym wszyst­kim i idzie­my wzdłuż ży­wo­pło­tu, mi­ędzy hu­śtaw­ką a ta­ra­sem. Sa­mot­no­ść plącze się nam pod no­ga­mi, zdy­sza­na i za­śli­nio­na. Z pu­stej kuch­ni wy­le­wa się świa­tło.

Do­cho­dzi­my do domu, wy­ci­ągam z kie­sze­ni klucz, ale w tym sa­mym mo­men­cie drzwi otwie­ra­ją się na oścież i sta­je w nich Cham. W mil­cze­niu po­da­je rękę bra­tu i bie­rze ode mnie jed­ną z to­reb. Idzie­my pro­sto do kuch­ni. Nie ści­ąga­my bu­tów. Sa­mot­no­ść zo­sta­wia śla­dy bło­ta na par­kie­cie i snu­je się wo­kół srebr­nej mi­ski z wodą.

Cały dom po­grążo­ny jest w mro­ku, oprócz zim­nej kuch­ni z ce­ra­mi­ki i me­ta­lu, szem­rzącej lo­dów­ką w stro­nę pu­stych ko­ry­ta­rzy. Ja i Sem pa­trzy­my na śla­dy na­szych bu­tów i w mil­cze­niu uzgad­nia­my, że ich nie ma, odro­bi­na bło­ta ni­ko­go jesz­cze nie za­bi­ła.

Cham ści­ąga z pó­łki nad ku­chen­ką czaj­nik, pod­cho­dzi do zle­wu, na­le­wa wody, wra­ca i kła­dzie czaj­nik na pal­ni­ku. Szu­ka przy­ci­sku. Po­chy­la się, wędru­je pal­ca­mi po po­krętłach, marsz­czy brwi.

– Gdzie się to od­pa­la?

Sem wzru­sza ra­mio­na­mi. Pod­cho­dzę do ku­chen­ki, na­ci­skam gu­zi­ki, prze­kręcam włącz­ni­ki.

– Nie wiem, chy­ba trze­ba mieć za­pa­łki.

– Ma ktoś za­pal­nicz­kę?

Sem znów wzru­sza ra­mio­na­mi.

Cham otwie­ra szaf­kę nad ku­chen­ką i prze­trząsa ją w po­szu­ki­wa­niu ognia. Za­nu­rza ręce w me­blu i gme­ra nimi nie­spo­koj­nie. Sły­chać, jak coś się tłu­cze. Ja­kieś re­kla­mów­ki spa­da­ją na podło­gę. Jesz­cze chwi­la i za­trza­sku­je szaf­kę.

– To nie będzie, kur­wa, her­ba­ty.

Sia­da­my przy sto­le. Na bla­cie cu­kier­ni­ca, pod nią brud­ny ob­rus. Z mo­kre­go cu­kru wy­sta­je ły­żka sto­ło­wa. Wszyst­ko po­kry­te płat­ka­mi ja­ki­chś nie­obec­nych kwia­tów, mała, lo­kal­na je­sień.

– Jak tam ze­spół, gra­cie coś? – pyta Sem.

– Nie ma już ze­spo­łu – mó­wię.

Pa­trzę na nie­go, na jego ciem­ne oku­la­ry, któ­re wci­ąż trzy­ma we wło­sach, na spor­to­wą kurt­kę i ogo­lo­ną twarz. Do­da­ję ci­cho, ale uprzej­mie, a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­je:

– Od dwóch lat nie ma.

– Aha.

Ob­ser­wu­je­my cu­kier­ni­cę.

Nie ru­sza się, sku­ba­na.

Na­dal się nie ru­sza.

Lo­dów­ka za­czy­na cho­dzić gło­śniej.

– A stu­dia jak?

– Sko­ńczy­łem.

– Co ty wła­ści­wie stu­dio­wa­łeś?

– Za­mia­ta­nie spraw pod dy­wan.

– Co ta­kie­go?

Po­wta­rzam ta­kim sa­mym to­nem, jak­bym mó­wił to po raz pierw­szy. Nie mu­szę uda­wać spo­ko­ju – ja na­praw­dę je­stem spo­koj­ny. Cho­wam ręce pod stół.

Sem mru­ży oczy i prze­chy­la gło­wę. Wy­gląda, jak­by chciał wy­buch­nąć śmie­chem, ale bał się mnie ura­zić.

– Po­każ dy­plom.

Idzie­my na górę. Drew­no scho­dów trzesz­czy pod bu­ta­mi. Bło­to na po­de­szwach już wy­schło i nie zo­sta­wia śla­dów. Mi­ja­my sy­pial­nię ro­dzi­ców, z któ­rej nie­sie się chra­pa­nie Ojca, roz­pacz­li­wa wal­ka o od­dech. Je­ste­śmy na ko­ry­ta­rzu, wszędzie wa­la­ją się kap­cie, pra­nie wy­sy­pu­je się z ko­szy. Szu­kam po ciem­ku włącz­ni­ka. Tra­fiam na je­den, ale nie dzia­ła. Na­ci­skam dru­gi i z su­fi­tu spły­wa brązo­wy po­błysk. Otwie­ram sza­fę i wy­ci­ągam z niej wiel­kie kar­to­no­we pu­dło. Za­sła­niam twarz ręka­wem, żeby nie na­ły­kać się ku­rzu.

Do­cie­ram do sza­rej tecz­ki pod­pi­sa­nej w chwi­li żalu pi­ja­nym pió­rem: „Gów­no”. W środ­ku gru­by ka­wa­łek pa­pie­ru z od­kle­ja­jącym się zdjęciem i wiel­kim sło­wem „Od­pis” w na­głów­ku. Po­da­ję to Se­mo­wi, a on czy­ta na głos:

– ...obro­nił roz­pra­wę dok­tor­ską pod ty­tu­łem Za­mia­ta­nie spraw pod dy­wan a trans­la­to­lo­gia fa­mi­lij­na: re­la­cje mi­ędzy­ludz­kie w pod­sta­wo­wych gru­pach spo­łecz­nych Eu­ro­py Środ­ko­wej na prze­ło­mie dwu­dzie­ste­go i dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku.

Cich­nie, ale czy­ta da­lej, a po chwi­li jego my­śli zno­wu wy­nu­rza­ją się na po­wierzch­nię:

– ...Wy­dział Za­mia­ta­nia Spraw Pod Dy­wan Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­lo­ńskie­go...

Bie­rze głębo­ki wdech i kiwa kil­ka razy gło­wą. Mówi:

– Pi­sze jak byk.

– Jest na­pi­sa­ne.

Scho­dzi­my ostro­żnie po scho­dach. Cham wci­ąż sie­dzi przy sto­le. Obok leży Sa­mot­no­ść z py­skiem na zie­mi, a on gła­ska ją sto­pą w ciem­nej skar­pet­ce.

Zno­wu ci­sza. Jed­nak z ro­dzi­ną ła­twiej, kie­dy się ma ja­kiś płyn w ręku, coś, co roz­grze­wa i zaj­mu­je usta, kie­dy sło­wa stra­ci­ły ter­min wa­żno­ści. Ko­lej­na pró­ba od­na­le­zie­nia za­pa­łek. Prze­szu­ku­ję jed­ną szaf­kę po dru­giej, spo­koj­nie i me­to­dycz­nie, od­kła­da­jąc wszyst­ko na miej­sce.

Sem stoi nie­ru­cho­mo przy ku­chen­nym ra­diu i bawi się skła­da­ną an­te­ną. Pa­trzy na nią, jak­by mia­ła na­gle strze­lić iskrą i ści­ągnąć ja­kąś no­wi­nę, wie­ści inne od tych, któ­re sły­szy się wszędzie wo­kół, cały czas, za­wsze od nowa i wiecz­nie tak samo. Dra­pie się po brzu­chu i wy­da­je z sie­bie dłu­gie, zmęczo­ne ziew­ni­ęcie, a po­tem mówi w stro­nę ra­dia:

– To o któ­rej po­grzeb?

Je­ste­ście dzie­ćmi po­ko­ju. Dla was woj­na to memy z Hi­tle­rem i fil­my Gib­so­na. Dla was głód to die­ta. Dla was śmie­rć to śro­dek sty­li­stycz­ny. Nie umie­cie cier­pieć, umie­rać i ro­dzić. Umie­cie żyć, szu­mieć, pod­bi­jać. Ma­cie ener­gię, więc cho­dzi­cie na mar­sze. W ko­ńcu mar­sze nie wy­star­czą i zno­wu przyj­dzie woj­na, i będzie mo­żna upu­ścić co nie­co z na­brzmia­łych ropą jąder. A zie­mia się zmniej­sza. Sto­imy na sa­mym skra­ju kli­fu, ku­la­wi ekwi­li­bry­ści, di­sne­jow­skie le­min­gi, któ­re boją się sko­czyć.

To Oj­ciec snu­je nić swo­jej my­śli: jed­nej, nie­sko­ńczo­nej, któ­ra ni­g­dy się nie prze­rwie. Ma gi­ęt­ko­ść i wy­trzy­ma­ło­ść pa­jęczej sie­ci, mo­żna ją ci­ągnąć ty­go­dnia­mi, la­ta­mi, ży­cia­mi. Osnuł się w nią jak w ko­kon i po­dzi­wia od we­wnątrz. Zda­je mu się, że zbu­do­wał ka­te­drę. Pa­trzy, jak sieć roz­świe­tla ma­cicz­ną ciem­no­ść ty­si­ącem od­cie­ni, z któ­rych ka­żdy szep­cze mu do ucha, że ma świ­ętą ra­cję.

Sie­dzi­my na we­ran­dzie, któ­rą Mat­ka za­wsze na­zy­wa­ła gan­kiem.

Wy­nie­śli­śmy z kuch­ni czte­ry krze­sła, usta­wi­li­śmy je w rząd­ku i po­dzi­wia­my sło­ńce. Mamy nogi opar­te o ba­rier­kę, jak­by­śmy ogląda­li wła­sne buty. By­dlęca skó­ra i brzęczące sprzącz­ki Sema, bia­łe sznu­rów­ki Cha­ma, gru­be klap­ki Ojca. Moje bose sto­py. Za­ło­ży­li­śmy już spodnie w kant­kę i nie­do­pra­so­wa­ne ko­szu­le. Ma­ry­nar­ki cze­ka­ją na wie­sza­kach. Pró­bo­wa­łem za­wi­ązać Ojcu kra­wat, ale mi nie wy­szło.

– Cho­ciaż dzi­siaj mó­głbyś to zo­sta­wić, prze­cież i tak nie wy­ślesz tego w łi­kend.

Cham zwra­ca się do Ojca, któ­ry trzy­ma na ko­la­nach tek­tu­ro­wą tecz­kę, pa­pier i pió­ro. Za­pe­łnia ko­lej­ne li­nij­ki, za­trzy­mu­jąc się co chwi­lę, co­fa­jąc i wy­kre­śla­jąc po­je­dyn­cze sło­wa albo całe zda­nia. Przy no­gach krze­sła leży ster­ta dru­ków igło­wych, czar­no-bia­łych świa­dectw wie­lo­let­nich ba­ta­lii o licz­by, daty, usta­wy. Je­śli do­wo­dzą cze­go­kol­wiek, to tyl­ko upły­wu cza­su.

Cham kon­ty­nu­uje:

– Nikt ci nie odda tych pie­ni­ędzy, tato, one nie ist­nie­ją.

Sem opa­rł gło­wę o krze­sło, jak­by oglądał ele­wa­cję. Na oczach ma swo­je ciem­ne oku­la­ry, cho­ciaż sło­ńce jesz­cze tu nie do­ta­rło. Nie ru­sza się, nie mówi. Może za­snął.

Cham igno­ru­je fakt, że jest igno­ro­wa­ny:

– Zresz­tą co ty byś miał z nimi zro­bić?

Oj­ciec mru­czy pod no­sem swo­ją man­trę i nie od­ry­wa dło­ni od pa­pie­ru. Na gó­rze stro­ny wi­dać daty, cy­fry, ja­kiś nu­mer spra­wy, ja­kiś ad­res, na­zwę ban­ku.

Mija kil­ka chwil. W od­da­li szu­mią sa­mo­lo­ty. Nie sły­chać pta­ków. Sło­ńce po­wo­li skra­da się w na­szym kie­run­ku.

Wte­dy Oj­ciec od­kła­da pió­ro, ści­ąga oku­la­ry i za­czy­na mó­wić na głos, wci­ąż do sie­bie, ale z uwzględ­nie­niem nie­licz­nej pu­blicz­no­ści, dla któ­rej war­to za­dbać o ta­kie dro­bia­zgi, jak skład­nia czy dyk­cja:

– Mój oj­ciec to był śmiesz­ny gość.

Od­wra­ca­my z Cha­mem gło­wy w jego kie­run­ku. Na­wet Sem się po­ru­szył.

Całe ży­cie wal­czył z ZUS-em. Ko­pią, tar­czą, skrzy­dła­mi z or­lich piór – uła­ński Don Ki­chot, Dok­tor Rieux urzędo­lo­gii, żo­łnierz wy­klęty, Mrocz­ny Ry­cerz, mści­ciel. Zna­li go na szcze­blu lo­kal­nym i sto­łecz­nym, we wszyst­kich od­dzia­łach, po­wia­to­wych, wo­je­wódz­kich, w in­spek­to­ra­cie ge­ne­ral­nym. Czar­na le­gen­da pra­wo­my­śl­nej anar­chii, bo­go­boj­ne­go sprze­ci­wu. Za­wsze pierw­szy w ko­lej­ce, przed otwar­ciem urzędo­wych po­dwoi, z dru­kiem w ręku, z Kaf­ką w gło­wie, eme­ryt ide­al­ny, go­to­wy po­ru­szyć wszyst­kich i wszyst­ko, byle tyl­ko zna­le­źć wy­rwę w zu­sow­skiej ma­szy­nie opre­sji, na któ­rej po­szu­ki­wa­nie wy­ru­szył jak wy­znaw­ca Tho­re­au, ni­g­dy nie­czy­ta­ne­go, jak Ja­zon po Sami Wie­cie Co, po chło­stę śmie­chu, po za­bój­stwo na śmiet­ni­ku. A po­tem było go co­raz wi­ęcej: rósł wy­kład­ni­czo, kar­mio­ny od­mo­wa­mi, roz­pa­la­ny pi­sma­mi, czer­pi­ąc roz­kosz z kla­mek, któ­re przy­szło mu ca­ło­wać. No­ca­mi śnił o po­mni­kach, któ­re mie­li sta­wiać mu ro­da­cy za wal­kę z cie­mi­ęży­cie­lem, oszu­stem, za­bor­cą: z brązu, z ka­mie­nia, z alu­mi­nium, albo z drew­na, żeby pu­blicz­nie zja­dły go kor­ni­ki, albo ze spi­żu, bo się na­czy­tał Ho­ra­ce­go do po­du­chy. Być może wy­obra­żał so­bie, że sam jest Ho­ra­cym, w ko­ńcu po­eta to nie ktoś, kto pi­sze wier­sze, ale ktoś, kto uro­dził się po­etą. Ile to czło­wiek po­tra­fi so­bie wmó­wić, żeby wy­tłu­ma­czyć wła­sną sa­mot­no­ść, żeby zna­le­źć dla niej po­wód, przy­czy­nek, słod­kie uza­sad­nie­nie, zmy­ślo­ne­go ra­tio-to­wa­rzy­sza, rusz­to­wa­nie du­cha. Zro­bi z sie­bie bo­ha­te­ra, tchó­rza albo zdraj­cę, pi­ja­ka, zbrod­nia­rza i ko­chan­ka, byle tyl­ko grać głów­ną rolę we wła­snym se­ria­lu, i byle se­rial ni­g­dy się nie ko­ńczył (na­wet nikt nie musi go oglądać). Ko­cha­łem skur­czy­by­ka, ale już nie mo­głem słu­chać jego ględze­nia o po­tędze zła i efe­me­rycz­no­ści spra­wie­dli­wo­ści (tak mó­wił: „efe­me­rycz­no­ść spra­wie­dli­wo­ści, synu”), tej czar­nej żó­łci uda­jącej żółć żó­łtą, tego la­men­tu w prze­bra­niu krzy­ku. Swo­je ostat­nie oszczęd­no­ści wy­dał na praw­ni­ków z war­szaw­skiej Wo­land i spó­łka, któ­rych sko­ńczy­łem spła­cać przed wła­sną eme­ry­tu­rą. Lu­dzie boją się śmier­ci, raka, gło­du, ognia i woj­ny, a on? On bał się przy­jść do sądu nie­przy­go­to­wa­ny. Na mie­si­ąc przed ka­żdą roz­pra­wą prze­no­sił wszyst­kie akta do ła­zien­ki, gdzie urzędo­wał ze swo­im ze­spo­łem je­li­ta dra­żli­we­go, z te­le­fo­nem praw­ni­czym (ku­pił osob­ną kar­tę sim, wy­łącz­nie do roz­mów z praw­ni­ka­mi) i tym sa­kra­menc­ko gru­bym ko­tem, któ­ry lu­bił wąchać sto­py po­tępio­nych. Wku­wał fak­ty i ka­zu­sy jak do eg­za­mi­nu na apli­ka­cję, jak­by tre­no­wał do Jed­ne­go z dzie­si­ęciu. Nie po to, żeby zy­skać parę ty­si­ęcy, sa­mo­za­do­wo­le­nie czy sła­wę, ale żeby ho­łdo­wać jed­ne­mu z naj­bar­dziej uza­le­żnia­jących i wy­nisz­cza­jących na­ło­gów: po­czu­ciu spe­łnio­ne­go obo­wi­ąz­ku.

Sło­ńce zdąży­ło pod­kra­ść się pod we­ran­dę, na­da­jąc sens ciem­nym oku­la­rom Sema. Cham przez chwi­lę zer­ka jesz­cze na Ojca, a jego oświe­tlo­ny sło­ńcem ta­tu­aż moc­niej prze­bi­ja przez plan­ta­cję czar­nych wło­sów. Po­tem od­wra­ca od nie­go twarz i mówi z uśmie­chem:

– Prze­cież ty ro­bisz do­kład­nie to samo.

Oj­ciec pa­trzy na nie­go jak na ucznia, któ­ry po­dał złą od­po­wie­dź. Za­kła­da z po­wro­tem oku­la­ry i do­by­wa pió­ra, po­chy­la­jąc się nad tecz­ką:

– Aaa, pier­do­lisz.

Za­czy­na zno­wu pi­sać, ale po kil­ku roz­che­łsta­nych sło­wach za­trzy­mu­je dłoń nad kart­ką i mówi, znów ci­cho, pod no­sem, ale z ja­ki­mś dziw­nym wzru­sze­niem, któ­re mężczy­źni oka­zu­ją tyl­ko w fil­mach:

– Bo mi się wy­da­je, że w ży­ciu cho­dzi o bunt.

Cham marsz­czy brwi i wy­sta­wia twarz na sło­ńce:

– Bunt? Niby prze­ciw cze­mu?

– Prze­ciw za­sra­ne­mu po­rząd­ko­wi świa­ta.

I po­tem nie mó­wi­li­śmy już nic.

Oj­ciec spo­gląda na ze­ga­rek i za­czy­na zbie­rać kart­ki roz­rzu­co­ne po podło­dze we­ran­dy. Wkła­da je do sza­rej tek­tu­ro­wej tecz­ki, za­wi­ązu­je ją sznu­recz­kiem i wci­ska pod pa­chę. Z pió­rem w zębach, po­pra­wia so­bie pa­sek u spodni, od­sta­wia krze­sło pod ścia­nę i wcho­dzi do domu.

Te­raz wsta­je Cham, od­sta­wia krze­sło pod ścia­nę, po­pra­wia so­bie pa­sek i mówi za­pa­trzo­ny w szu­mi­ące z od­da­li, prze­zro­czy­ste sa­mo­lo­ty:

– Sta­ry zwa­rio­wał.

Od­wra­ca się i wcho­dzi do domu.

Dzień wci­ąż ro­śnie, jest ja­śniej i cie­plej. Skar­la­łe ja­bło­nie zrzu­ca­ją mgłę i uda­ją mło­de dęby. Po­zba­wio­ny pta­ków ogród zło­żył ślu­by mil­cze­nia: bu­dzi się w ci­szy, po­wo­li i głu­cho.

Sem leży nie­ru­cho­mo, z gło­wą zwró­co­ną do góry i błęki­tem od­bi­tym w szkłach. Po­tem za­uwa­ża kart­kę A4 upusz­czo­ną na pro­gu. Na środ­ku stro­ny wid­nie­je ślad po adi­da­sie Cha­ma, jak sza­ry znak wod­ny. Sem ści­ąga nogi z ba­rier­ki, zie­wa, prze­ci­ąga się i schy­la po kart­kę. Trzy­ma ją kciu­kiem i pal­cem wska­zu­jącym, jak­by bał się zo­sta­wić od­ci­ski pal­ców.

Pa­trzy na kart­kę, kiwa gło­wą, uśmie­cha się i mówi, jak­by cy­to­wał przed­wo­jen­ny wiersz:

– Pol­ska to taki dziw­ny na­strój.

Pod­no­si oku­la­ry nad czo­ło. Wska­zu­je na kart­kę i mówi:

– Tego ban­ku już nie ma.

– Jak to nie ma?

– Nie ist­nie­je, sprze­da­li go do­bre dwa lata temu. Zmie­ni­li na­zwę, sie­dzi­bę, za­rząd, ad­res, wszyst­ko. Mia­łem tam kon­to i mu­sia­łem je za­mknąć.

Pa­trzy­my na sie­bie. Ba­bel przy­po­mi­na o so­bie te­le­fo­nicz­nym szep­tem. Przy­bie­ga tu zdy­sza­ny gdzieś spo­za pól, pło­tów i ro­ślin, od­le­gły i obcy, a za­ra­zem bli­ski, jak szu­my uszne.

– Oj­ciec mógł się nie zo­rien­to­wać, ale Cham?

– Gdy­by wie­dział, już daw­no po­wie­dzia­łby Ojcu.

– A ty im nie po­wiesz, bo?

– A o czym mie­li­by wte­dy roz­ma­wiać?

Sem wra­ca do środ­ka śla­dem Ojca i bra­ta. Zo­sta­ję sam, z mil­czącym ogro­dem i szep­czącym Mia­stem. Wsta­ję, od­sta­wiam krze­sło i scho­dzę z we­ran­dy w kie­run­ku sadu.

Wy­gląda jak dżun­gla, zie­lon­ka­wa pap­ka po­ci­ęta brązem pni. Być może gdzieś w środ­ku, pod wiecz­nie nie­doj­rza­łą masą, jest coś, co po­ru­sza się szyb­ciej niż zie­leń. To nie­wy­klu­czo­ne. Ale ja tego nie wi­dzę. Wi­dzę pnącza, li­ście i ło­dy­gi, któ­re nie po­tra­fią się ze sobą do­ga­dać w wal­ce o świa­tło.

I jak na­uczyć się być ni­kim, kie­dy wszyst­ko w to­bie pra­gnie być kimś, przy­naj­mniej w oczach in­nych (wi­ęk­szo­ści z nas wy­star­czy­ło­by to dru­gie), chce wy­ryć swo­ją twarz, gdzie to tyl­ko mo­żli­we, wle­pić na ryn­nie jak wlep­kę, zo­sta­wić na wy­cie­racz­ce jak ulot­kę, pod­bić prze­strzeń i czas swo­im wiecz­nym joj­cze­niem, za­kwe­stio­no­wać obo­jęt­no­ść, od­na­le­źć po­dziw i wspó­łczu­cie w ob­cych oczach, lądach, lu­strach. Jak na­uczyć się być ni­kim, kie­dy w środ­ku uro­słeś do roz­mia­rów ty­ta­na, roz­ty­łeś się jak ziem­niak, za­la­łeś sam sie­bie słod­ką skro­bią ma­rzeń, na­bra­łeś tłusz­czu, masy, or­na­men­tów, żeby ru­szyć do przo­du i zgar­nąć wszyst­ko jak roz­ju­szo­ny byk, a tu na­gle – zonk! Ru­cho­me scho­dy sta­ją, nie­ru­cho­me się walą, win­da nie dzia­ła i trze­ba się wspi­nać po gło­wach po­ko­na­nych, a sta­wy już nie te, a pal­ce już zwap­nia­łe, a w ple­cach strzy­ka, w bio­drach rwie, w krzy­żu łu­pie, Ba­bel kłu­je, gdzie może, ile może, kim może: star­szy­mi, któ­rzy za­szli da­lej, młod­szy­mi, któ­rzy idą szyb­ciej, naj­bli­ższy­mi, któ­rzy chcą, byś był zdro­wy i nic wi­ęcej, broń Boże, bo zdro­wie jest naj­wa­żniej­sze, a śmie­rć to prze­ży­tek. Jak przy­zwy­cza­ić się do ko­ńca? Jak w pe­łnym świe­tle na­uczyć się ciem­no­ści? Jak prze­stać wie­rzyć w ży­cie, któ­re ob­le­pia ro­ze­dr­ga­ne lędźwie ni­czym mo­kre bok­ser­ki? To wła­śnie rzecz, któ­rej was nie na­uczy­li­śmy, któ­rej nie na­uczy was już nikt. Rzecz, któ­ra przyj­dzie zbyt szyb­ko lub zbyt pó­źno, ale ni­g­dy w samą porę (od­wrot­nie niż Gan­dalf). Rzecz, któ­ra boli tak bar­dzo, że będzie­cie po­trze­bo­wa­li szwaj­car­skich kli­nik i Baj­ka­łu wódy, żeby so­bie z nią po­ra­dzić.

Przy­wie­źli ją w be­to­niar­ce. Punk­tu­al­nie, o trze­ciej go­dzi­nie dnia, w dłu­gim czar­nym vo­lvo z ob­sy­dia­no­wą grusz­ką i logo za­kła­du wy­ma­lo­wa­nym na drzwiach.

Grusz­ka ob­ra­ca­ła się le­ni­wie wo­kół wła­snej osi, taka sama z ka­żdej stro­ny, hip­no­ty­zu­jąc na­wro­ta­mi me­ta­licz­nych bły­śni­ęć. Przy­wo­dzi­ła na myśl gi­gan­tycz­ny ke­bab, ke­bab-nie­spo­dzian­kę, czar­ny jak śmie­rć i jak śmie­rć nie do za­trzy­ma­nia. Be­ton chlu­po­tał w środ­ku jak chma­ra uwi­ęzio­nych dusz.

Kie­row­ca z tru­dem prze­ci­snął ci­ęża­rów­kę przez po­łu­dnio­wą bra­mę Cmen­ta­rza, mi­nął by­łych pre­zy­den­tów Mia­sta Ba­bel, gro­bow­ce Gwiaz­do­mor­skich, Za­men­ho­fów i Prąga­li i za­trzy­mał się tuż przed cze­ka­jącym pie­de­sta­łem. Zo­sta­wił sil­nik na cho­dzie, za­ci­ągnął ha­mu­lec, otwo­rzył drzwi i po dra­bin­ce zstąpił na zie­mię. Rzu­cił wszyst­kim ze­bra­nym gra­bar­skie spoj­rze­nie, si­ęgnął do kie­sze­ni fla­ne­lo­wej ko­szu­li i za­tknął w usta pa­pie­ro­sa. „Ele­my” – szep­nęły gło­wy w tłu­mie i wska­za­ły w kie­run­ku sa­mo­cho­du. Kie­row­ca za­pa­lił i po dra­bin­ce wspi­ął się z po­wro­tem do ka­bi­ny, a do nas pod­sze­dł ksi­ądz.

A ona le­ża­ła w szo­fer­ce, naga, okry­ta błękit­nym prze­ście­ra­dłem z Ikei, i mo­żna było zo­ba­czyć jej po­marsz­czo­ne sto­py. Po­nad za­kry­tym czo­łem wło­sy roz­le­wa­ły się po płót­nie jak srebr­ne za­cie­ki. Ni­g­dy jej nie wi­dzia­łem z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi i te­raz była dzik­sza i praw­dziw­sza niż za ży­cia, a gdy zer­k­nęli­śmy na sie­bie z Cha­mem i Se­mem, wie­dzia­łem, że my­ślą tak samo. Na­wet Oj­ciec mu­siał od­kryć w niej coś no­we­go albo przy­po­mniał so­bie o rze­czach za­grze­ba­nych w pa­mi­ęci tak głębo­ko, że mo­gła je od­na­le­źć do­pie­ro śmie­rć.