Zachwiana hierarchia - OCist Jan P. Strumiłowski - ebook

Zachwiana hierarchia ebook

OCist Jan P. Strumiłowski

4,7

Opis

Zachwiana hierarchia

Pomieszanie pojęć i przyczyny kryzysu w Kościele

Czy wiara staje się obecnie kwestią wyłącznie prywatną?

W jaki sposób Kościół może podejmować dialog ze światem?

Jak rozwój współczesnej psychologii wpływa na naszą duchowość?

Kryzys w Kościele staje się coraz bardziej widoczny. Wielu szuka przyczyn takiego stanu w aferach obyczajowych czy problemach w sprawowaniu władzy przez kościelnych hierarchów. Czy to jednak prawdziwy powód osłabienia Kościoła?

Ojciec Jan Paweł Strumiłowski, teolog i wykładowca, wskazuje na głębsze przyczyny widocznych już zmian. W swojej książce analizuje rzeczywiste okoliczności kryzysu Kościoła, które jednoznacznie świadczą o tym, iż za wszelką cenę staramy się Kościół dostosować do zasad „tego świata”. Pokazuje tym samym, jak doszło do prawdziwego zachwiania hierarchii wyznaczającej porządek między tym, co Boskie, i tym, co ludzkie.

o. Jan P. Strumiłowski OCist – doktor habilitowany teologii dogmatycznej i wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego w Katowicach-Panewnikach, autor licznych książek. Na co dzień mieszka w opactwie Cystersów w Jędrzejowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytelnik102

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomity wykład, mądra książka, uporządkowany, jasny przekaz, bez zbędnych treści teologicznych i filozoficznych. Czysta przyjemność czytania logicznego wywodu.
10
paciorkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wymagająca pod względem treści i myśli w niej zawartych. Niemniej przedstawiająca ciekawy oraz rzetelny punkt widzenia na przyczyny współczesnego kryzysu w Kościele. Autor jest w swoim myśleniu nieszablonowy, choć da się zauważyć że sympatyzuje z opcją tradycyjnego katolicyzmu.
00

Popularność




Copyright © by Jan P. Strumiłowski 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022

All rights reserved

MATERIAŁY OKŁADKOWE: © Vladimir Sazonov / Shutterstock

Envato Elements (tło)

REDAKCJA: Agnieszka Zielińska

KOREKTA: Krystyna Stobierska

ISBN 978-83-67291-33-0

Wydanie I, Kraków 2022

WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Sól, która traci smak

Kryzys w Kościele staje się coraz bardziej widoczny. Teza o rzekomo nadchodzącej wiośnie Kościoła wydaje się coraz bardziej chybiona. Coraz szersze środowiska kościelne wskazują na różne przyczyny tej sytuacji. Jak to często bywa, łatwo w diagnozowaniu pogłębiającej się erozji przejść od poszukiwania przyczyn do wskazania kozła ofiarnego, który ma być obarczony winą za wszelkie nieszczęścia. Obecnie wydaje się, że coraz częściej zarówno świeccy, jak i duchowni takiego winnego upatrują w hierarchii, czyli w biskupach, którzy postrzegani są jako ludzie z poprzedniej epoki, nierozumiejący współczesnego świata, zalęknieni i niezdolni do rozpoznania problemów oraz przeciwdziałania im. Możemy zatem również – a być może szczególnie – w Polsce zauważyć narastającą liczbę księży i kaznodziejów coraz wyraźniej krytykujących biskupów. Krótkowzroczna, łatwa i szybka diagnoza zdaje się wskazywać, że winna jest zachwiana, czyli słaba i niestabilna, hierarchia.

Owe tezy potwierdzają prawdziwe i jaskrawe symptomy kryzysu, spośród których do pierwszorzędnych należą skandale obyczajowe kleru, ze skandalami pedofilskimi na czele. Najgorszym objawem są jednak nie tyle same skandaliczne grzechy duchowieństwa, ile brak reakcji ze strony przełożonych, a czasami reakcje nieewangeliczne, polegające na ukrywaniu sprawców obrzydliwych przestępstw. Żeby uzdrowić Kościół, należy oczyścić go z patologicznych duchownych. Kościół winien więc dokonać oczyszczenia poprzez samooskarżenie. Skutkiem ma być nie tylko wyeliminowanie jednostek rujnujących Kościół, ale też pokajanie się samego Kościoła, ukorzenie się przed światem i zejście wreszcie z katedry nauczyciela wiary i moralności, gdyż katedra ta, jak wskazują owe fakty, została przejęta przez faryzeuszy i uczonych w Piśmie, którzy nie potrafią rozpoznać Zbawiciela, gdyż zatracili ewangeliczną wrażliwość.

Rzadziej i ostrożniej wskazuje się jako źródło kryzysu infiltrację Kościoła przez różne środowiska sprzeciwiające się duchowi Ewangelii. Chodzi tutaj nie tylko o masonerię (ją wskazuje się najrzadziej), lecz także o tak zwaną lawendową mafię. Ta diagnoza, aczkolwiek bliższa prawdzie, bo dotykająca nie tylko symptomatycznych przestępstw, ale również ich systemowego źródła, jest mniej radośnie przyjmowana przez mainstream – zarówno kościelny, jak i laicki – a to z powodu panującej w świecie atmosfery tolerancji jako priorytetowej zasady. W jaki sposób bowiem wskazać winnego w środowiskach homoseksualnych, skoro świat walczy o prawa homoseksualistów, a wszelkie napiętnowanie, nawet jeśli jest ono zgodne z faktami, uznawane jest za niesprawiedliwą stygmatyzację? Skoro z uporem maniaka kreuje się przyjazny wizerunek uciskanego homoseksualisty – który poprzez swoją wrażliwość bliższy jest humanistycznemu ideałowi niż rzekomo zdegenerowany poprzez wychowanie w tradycyjnych wartościach, skostniały i agresywny katolik – z jakiego powodu homoseksualista w sutannie miałby być traktowany inaczej? Jeśli świat uznaje za „mowę nienawiści” przedstawienie faktów i raportów, które jasno wskazują, że pedofilią niepomiernie bardziej skażone są środowiska homoseksualne, dlaczego miałby zgodzić się na twierdzenie, jakoby odpowiedzialnymi w Kościele za zbrodnie przeciwko dzieciom miały być środowiska homoseksualne, które przecież z samej swojej natury we współczesnym świecie cieszą się szczególną ochroną? Idąc tym tropem: jeśli mamy do czynienia z homoseksualnym księdzem, który dopuścił się czynów pedofilskich, świat zdaje się przekonywać, że pedofilia w takim przypadku zrodziła się nie z homoseksualizmu, ale z klerykalnego stanu. Homoseksualisty wszak pod żadnym pozorem nie wolno utożsamiać z pedofilem, bo to jest niesprawiedliwe i opresyjne. Natomiast wolno bezkarnie z pedofilią utożsamiać kapłaństwo Chrystusowe. Na jakiej podstawie? W imię jakiej logiki? To wydaje się już nieistotne.

Zauważyć jednak trzeba, że choć skandale pedofilskie są potężnym problemem, który należy rozwiązać w sposób jednoznaczny i surowy, są one nie przyczyną kryzysu, a jego symptomem i skutkiem. Naiwne jest twierdzenie, że oczyszczenie Kościoła okaże się remedium na kryzys. Chociaż niewątpliwie należy się zająć aferami pedofilskimi z największą pieczołowitością, tego rodzaju oczyszczenie nie rozwiąże problemu.

Bliskie prawdy zatem jest twierdzenie, że źródło kryzysu jest związane z działaniem środowisk homoseksualnych. Jednak istnienie takich środowisk w Kościele jest efektem większego procesu. Należałoby więc zapytać, dlaczego możliwe stało się powstanie takich środowisk w łonie Kościoła. I o tym za chwilę spróbujemy powiedzieć.

Ci, którzy wydają się świadomi, że afery obyczajowe są jedynie jednym z symptomów – stanowiących dla wielu nie tyle powód odejścia od Kościoła, ile pretekst usprawiedliwiający ich decyzję – wskazują na głębsze przyczyny osłabienia Kościoła. W ostatnich latach na czoło wydają się wysuwać dwie rzekome przyczyny, które są ze sobą powiązane. Pierwsza to problem władzy w Kościele. Wskazuje się, iż władza skupiona jest wokół wąskiej grupy rzekomo oderwanych od rzeczywistości hierarchów, którzy nie rozumieją współczesnego młodego człowieka, nie prowadzą z nim dialogu, nie pytają o jego potrzeby, lecz po prostu z wysokości swojego urzędu i autorytetu zarządzają. Mamy zatem coraz większą rzeszę uzdrowicieli Kościoła marzących o Kościele, w którym wszyscy są równi. Oczywiście nie co do godności dziecka Bożego i łaski, gdyż to jest fakt z ustanowienia Boskiego – chodzi o równość w sprawowaniu władzy. I nawet jeśli w sprawowaniu władzy dochodzi do pewnych nieprawidłowości i aberracji (co jest nieuniknione wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z czynnikiem ludzkim), nie zauważa się, że postulat demokratyzacji Kościoła uderza w istocie w sam zamysł Chrystusa, który ustanowił Kościół jako instytucję nie demokratyczną, ale hierarchiczną. Powołując uczniów, Pan wyraźnie wyróżnił apostołów. Oprócz nich miał także innych uczniów, których też posyłał na głoszenie. To jednak nie wyczerpywało całej rzeszy gromadzącej się wokół Jezusa, by Go słuchać i służyć Jemu oraz apostołom. Kościół zatem z natury danej mu przez Pana ma strukturę hierarchiczną. Jezus głosił słowo, lecz na osobności wyjaśniał wszystko swoim uczniom. Apostołom przekazał szczególne zadanie. Im również powierzył władzę. Zatem władza w Kościele jest skupiona wokół następców apostołów (biskupów) – nie ze względu na ich inicjatywę, ale ze względu na zamysł Pana. Ci, którzy domagają się demokratyzacji Kościoła, wydają się nie rozumieć jego natury. Co więcej, to właśnie takie dążenie jest podyktowane duchem świata, duchem fałszywym, który sprawiedliwość utożsamia z uniformizacją, a równość z jednakowym statusem i funkcjami. Jest to nic innego jak próba przeniesienia na łono Kościoła skompromitowanej idei walki klas, która swój rodowód bierze z jednego z najbardziej sprzeciwiających się wierze w Boga systemów.

Bliźniaczym pomysłem na wskazanie źródła problemu jest upatrywanie go w rzekomej klerykalizacji Kościoła, więc remedium ma być walka z nią. Pomińmy już kwestię samej formy tejże walki, która w myśl wspomnianej wyżej neomarksistowskiej zasady dąży do tego, by zeświecczyć księży, a sklerykalizować świeckich poprzez włączanie ich w posługi przynależne kultowi Bożemu, a więc czynności właściwe stanowi kapłańskiemu. Pomysł ten jest po prostu fałszywy, bowiem wskazywanie na klerykalizm jako na źródło problemów Kościoła sugeruje, że to, co klerykalne i instytucjonalne, z natury jest złe. Przecież nawet ci, którzy z owym klerykalizmem walczą w imię dobrych intencji, nie uważają, że sam stan kapłański stanowi problem. Problemem jest co najwyżej buta i pycha niektórych kapłanów (a czasami kreowanie fałszywego, negatywnego wizerunku kleru) – i z rzeczywistą pychą (jak i z dezinformacją zniesławiającą gorliwych księży) jak najbardziej należy walczyć. Nie wiadomo jednak, dlaczego walkę z pychą nazywamy walką z klerykalizmem. Czyżby i pycha była elementem istotowym przynależącym do kapłaństwa? Czy rzeczywiście sama odmienność stanu kapłańskiego jest źródłem pychy? Czy należy walczyć z samym stanem kapłańskim, kiedy walczymy z pychą księży? Czy rozwiązaniem jest podzielenie się przez kapłanów władzą ze świeckimi oraz upodobnienie się do świeckich? Ewangelia przecież dobitnie wskazuje, że źródłem każdego grzechu jest nie to, co instytucjonalne, ale to, co pochodzi od przeciwnika Chrystusowego, czyli od Szatana. Czy więc w tym przypadku wyjątkowo wyzwolenie z grzechu pychy jest możliwe nie poprzez zbawczą ofiarę Chrystusa, ale przez rozwiązania instytucjonalne? W takim razie wypowiedź św. Pawła o tym, że nikt nie jest w stanie sam siebie wykupić z żadnego grzechu, należałoby opatrzyć przypisem mówiącym, że pycha księży może być w drodze wyjątku usunięta przez ludzki zabieg zeświecczenia Kościoła.

Warto jednak zauważyć, że wszystkie wskazane powyżej próby zlokalizowania źródła kryzysu, zarówno te bardziej trafione, jak i te chybione, mają wspólny mianownik. Otóż w każdym przypadku – w tych chybionych wprost, a w tych prawdziwych, jak skandale i homomafia, poprzez postrzeganie zła jako substancjalnie związanego z hierarchią – przyczyną degeneracji Kościoła jest kler – rzekomo rządny władzy, zepsuty, nieprzystosowany do świata, zamknięty i niewrażliwy.

Niewątpliwie takie kategoryzowanie elementu eklezjalnego, stanowiącego o odmienności Kościoła od świata, jest po prostu błędne. Jednakże wielu współczesnych diagnostów sytuacji zdaje się podskórnie wyczuwać, że by uzdrowić podupadający Kościół, należy wyeliminować z jego wnętrza wszelki element drażniący dla świata. Nawet jeśli ten element nie jest utożsamiany wprost z hierarchią, należy on do samej tożsamości Kościoła. Kościół jest niemiły światu poprzez swoje wymagania wyrażone w przykazaniach, poprzez klasyfikowanie i określanie ludzkich postaw, poprzez wykluczanie (tak, Kościół wyklucza to, co jest niezgodne z jego wiarą i moralnością) i tym podobne. Zatem wydaje się, że w Kościele istnieje coś, co jest nie do przyjęcia przez świat. Na kanwie paradygmatu dialogu, który jest rozumiany jako dążenie do jedności za wszelką cenę, próbuje się tak go zreformować, by nie był on w najmniejszym nawet stopniu oceniający i wymagający. Logika jest tutaj prosta: przeszkodą uniemożliwiającą wejście do Kościoła są jego wygórowane wymagania lub skłonność do oceny różnych ideologii czy postaw przenikających świat. A Jezus jest przecież wcielonym Bogiem-miłością. Czy miłość może wykluczać? Czy miłość nieskończona może stawiać granice? Zatem element wykluczający w Kościele musi być zdradą Ewangelii. Tymczasem świat nie wyklucza, świat jest tolerancyjny dla każdego. Świat akceptuje. Czy więc nie jest tak, że to świat jest bliższy Ewangelii niż Kościół? Cóż zatem stoi na przeszkodzie, żeby wyzbyć się tego opresyjnego elementu i pojednać się ze światem?

Pojawiają się slogany typu: „Kościół nie wyklucza”, „W Kościele jest miejsce dla każdego”. Bardzo pięknie one brzmią, ale brane wprost i bez żadnego dopowiedzenia są po prostu kłamstwem. Co więcej, to właśnie tendencje kryjące się za takimi hasłami są rzeczywistym źródłem kryzysu.

Rzeczywistą przyczyną kryzysu Kościoła są szaleńcze próby upodobnienia się Kościoła do świata. Dopasowania za wszelką cenę. Wynikają one oczywiście z wielu błędnych założeń, jak na przykład przeświadczenia, że jedność między ludźmi jest nadrzędnym celem Ewangelii, więc należy do niej dążyć nawet za cenę prawdy. Jakie to opresyjne, jeśli ważniejsze są dla nas „idee” i „doktryny” niż relacje, które wszak dotykają miłości bezpośrednio! Innym błędem jest przeświadczenie, że świat sam w sobie jest dobry, że zbawienie jest już czymś oczywistym dla każdego – zatem jeśli chodzi o kwestie eschatologiczne, sprawa jest załatwiona: wszyscy będą zbawieni, bo za wszystkich umarł Jezus. W każdym człowieku można znaleźć chociażby iskierkę dobra, a więc w każdym jest jakiegoś rodzaju życie Boże. Misja Kościoła nie jest już więc misją skierowaną na troskę ostateczną. Jedyne, co pozostało, to misja doczesna, która ma polegać na urzeczywistnianiu pragnienia absolutnej miłości już tu, na ziemi. Jednym z najważniejszych elementów tego planu jest powszechne pojednanie wszystkich, zbudowanie jedności w różnorodności, co nazywa się powrotem do prawdziwej miłości.

Brzmi to znowu bardzo piękne, ale znowu jest po prostu nieprawdziwe. W doktrynie chrześcijańskiej świat, chociaż jest dobry z natury, bo przecież został stworzony przez Boga, na skutek grzechu pierworodnego jest od Boga odłączony. Dobro jest przez to okaleczone, a prawda zniekształcona. Świat zatem domaga się pojednania z Bogiem – żyje bowiem swoją dobrą, ale okaleczoną naturą. Jednakże zbawienie polega nie na życiu jedynie własną naturą, ale na przebóstwieniu. Element Boski tymczasem jest dla świata obcy i nieznany. Z jednej strony jest utęskniony (nie da się go wyrwać z natury ludzkiej), z drugiej – w jakiejś mierze odstręczający, gdyż jest odmienny, a nawet w pewnym sensie przeciwny zdeformowanej i odwróconej od Boga naturze ludzkiej. Życie naturalne nie jest życiem zbawionym. Jeśli zatem Kościół pozbywa się elementu, który jest „znakiem sprzeciwu”, i upodabnia się do świata, zakłamuje swoją misję. Przyczyną coraz słabszego oddziaływania Kościoła jest więc jego zeświecczenie, odarcie z nadprzyrodzoności i upodobnienie do świata. Kościół nie oddziałuje, gdyż coraz mniej ma czym oddziaływać – traci swoją unikalną tożsamość, a sam coraz bardziej podąża za światem. Najgłębszą więc przyczyną kryzysu jest przedłożenie dopasowania do świata ponad prawdę zdeponowaną w łonie Kościoła oraz usiłowanie, by tę wyjątkową substancję pochodzenia Boskiego, którą szczyci się Kościół i która stanowi o jego wyjątkowości i determinuje jego misję uświęcania świata, rozpuścić w substancji świata, kierując się błędnym przeświadczeniem, że świat również posiada ów pierwiastek świętości.

Kościół tymczasem, kiedy upodabnia się do świata, staje się zwietrzałą solą. Gubiąc swoją tożsamość, jednocześnie traci swój wyjątkowy smak. A na tym tragizm się nie kończy! Jeśli ten świat jest pozbawiony Boga, to nawet jeśli z natury jest dobry, jednocześnie jest ślepy i nie potrafi wyraźnie dostrzec, czym jest prawdziwe Dobro i prawdziwa Miłość. Jeśli świat jest pozbawiony Boga przez grzech, to własnością świata, a nie Kościoła jest grzech. Nie oznacza to oczywiście, że w łonie Kościoła grzech nie istnieje. Do Kościoła rzeczywiście należą i włączani są grzesznicy, ale w tym celu, by Kościół z grzechu ich leczył. Grzech jest substancją właściwą światu – nie z natury, lecz z wyboru Adama. Przez grzech świat został zaprzedany grzechowi. Chociaż zatem może się to wydawać przesadą, to, co dzisiaj jest napiętnowane w Kościele (skandale seksualne), jest skutkiem zainfekowania Kościoła jadem tego świata. Przecież to nie z łona Kościoła narodzili się homoseksualiści prowadzący do dewiacji struktur, ale ze świata, z jego logiki, która wobec grzechu jest tolerancyjna i otwarta. Duch liberalizmu i niepotępiania, przenikając Kościół, w sposób łagodny i miękki formatował sumienia względem prawdy objawionej jasno osądzającej grzech. Wszak rewolucja seksualna, prowadząca do coraz większego ubóstwienia nieskrępowanej seksualności, narodziła się w świecie, a nie w Kościele, i w świecie jest wychwalana, a do Kościoła miarowo się sączy.

Zatem kapłan, który chce naprawić Kościół, upodabniając go do świata i pojednując ze światem, kapłan, który publicznie wspiera ideologie LGBT, który mówi, że homoseksualizm jest czymś naturalnym, a nawet błogosławionym, a który jednocześnie pierwszy wykrzykuje i wygraża palcem Kościołowi za zbrodnie pedofilskie – będące przecież w istocie nieuporządkowaniem w tej samej sferze, tylko doprowadzonym do ekstremum – taki kapłan jest hipokrytą. Jest podobny do człowieka, który wznieca pożar, a potem pierwszy bije na alarm i krzyczy, wskazując winnego. Powtórzmy to jeszcze raz: grzechy i skandale, którymi należy się dla oczyszczenia Kościoła niezwłocznie zająć, pochodzą nie z ducha Kościoła, ale z ducha świata. Jeśli więc to oczyszczenie ma być prawdziwe, nie może się zatrzymać na zewnętrznych skutkach i symptomach (tym właśnie są same skandaliczne i grzeszne akty krzywdzenia niewinnych przez duchowieństwo), lecz musi sięgać przyczyn. Oczyszczenie zatem winno dokonywać się głęboko w tożsamości Kościoła, która jest zainfekowana tożsamością świata.

Znamienne, że często ci kapłani, którzy piętnują Kościół za wykroczenia duchownych, jednocześnie dążą do szaleńczego upodobnienia i pojednania Kościoła ze światem i swoje tezy uprawomocniają faktem, że przecież sami też należą do Kościoła, a jednak ich świat nie nienawidzi. Oni oto potrafią rozmawiać z ateistami czy nawet wrogami Kościoła, którzy okazują się nie tyle wrogami świętości, ile szlachetnymi wrogami tego, co w Kościele rzekomo destrukcyjne. W rzeczywistości jednak owa sympatia antykościelnych środowisk względem antykościelnych kapłanów podyktowana jest faktem, że tak naprawdę obie te grupy stoją po tej samej stronie – po stronie świata, naprzeciw Kościoła. I obie dążą do unicestwienia tego, co stanowi o odmienności Kościoła względem świata. Skutek takiego zabiegu oczywiście będzie jednoznaczny – Kościół utraci swoją tożsamość, a więc istniejąc, nie będzie istniał w pełni. Taka postawa i takie dążenia są więc większą zbrodnią niż krzywdy wyrządzane najmniejszym, gdyż są one w istocie gwałtem na jedynej Oblubienicy Chrystusa, która stanowi z Nim jedno ciało. Zeświecczenie Kościoła jest gwałtem na Ukochanej Chrystusa Pana przymuszającym ją do wyparcia się tożsamości płynącej ze zjednoczenia z Bogiem i przyjęcia sposobu myślenia świata, który Boga jest pozbawiony.

Zatem prawdziwym źródłem kryzysu jest uświatowienie Kościoła i zagubienie jego tożsamości, a mówiąc jeszcze precyzyjniej – zeświecczenie ludzi Kościoła i dążenie do tego, by Kościół swoją tożsamość czerpał nie z własnej istoty, ale ze świata, wsłuchiwał się nie w Ducha Pańskiego, ale w ducha świata. Chodzi więc tutaj o zmianę akcentów: Kościół taki przestanie przemieniać człowieka; sam będzie się zmieniał pod dyktando świata. Kościół jest rzeczywiście Bosko-ludzki, jest cząstką tego świata, ale w swojej genezie i celu wykracza poza ten świat. Element ludzki w Kościele był zawsze podporządkowany elementowi Boskiemu i przez niego kształtowany; dzisiaj tendencja jest odwrotna: to element ludzki chce na nowo reinterpretować element Boski, sprowadzić go do swojego poziomu. I ta zmiana jest źródłem i esencją prawdziwego zachwiania hierarchii – hierarchii porządkującej to, co Boskie, i to, co ludzkie.

Zatem nie umniejszając wszystkich skandali, traktujemy je raczej jako skutek choroby niż jej przyczynę. Przyczyną nie są akty molestowania nieletnich, jak chcieliby wskazać liberałowie; rzeczywistą przyczyną jest gwałt zadawany Oblubienicy Chrystusa – a ten gwałt zadają właśnie oni.

W kolejnych rozdziałach będziemy przyglądali się owemu zachwianiu hierarchii, które dotyka różnych przestrzeni życia kościelnego. Zobaczymy, jak dwa elementy – różnie określane i definiowane, jednak zawsze sprowadzające się do tego, co ludzkie i naturalne, oraz tego, co Boskie i nadprzyrodzone – w różnych obszarach życia Kościoła zmieniają swoją dominację. Marzenia tych, którzy pragną Kościoła o bardziej ludzkim obliczu, niestety się ziszczają – a to oblicze, aczkolwiek czułe i wrażliwe, jest naznaczone piętnem grzechu, coraz bardziej naturalne i ludzkie, a mniej nadprzyrodzone i Boskie. W obliczu Chrystusa poznaliśmy Boga. Dzisiaj w obliczu Kościoła coraz częściej pragnie się poznać oblicze człowieka. A przecież Chrystus i Kościół stanowią jedno.

Psychologia i duchowość

Jednym z powszechniejszych i bardziej dotykających katolickiej duchowości błędów jest pewnego rodzaju pomieszanie sfery psychicznej i duchowej. Obecnie bardzo często na różnych polach zauważyć możemy zamienne i swobodne stosowanie różnych pojęć i kategorii psychologicznych i duchowych. Często o przeżyciach psychologicznych mówimy, że są przeżyciami duchowymi. Na modlitwie czy w innych aktach religijnych poszukujemy psychicznego ukojenia. W dziedzinie nauk kognitywistycznych nieraz możemy spotkać badaczy, którzy ze swoich badań nad naturą umysłu wyciągają zbyt daleko idące wnioski na temat istnienia bądź nieistnienia ludzkiej duszy. Skąd to pomieszanie się bierze? Jakie są jego przejawy i skutki? A nade wszystko: jaki to ma wpływ na nasze rozumienie wiary i duchowości?

Przyczyn owego pomieszania możemy wskazać kilka. Po pierwsze należy do nich sama natura psychologii, która jest dziedziną zajmującą się wewnętrznym światem człowieka. Samo słowo psyche jest słowem pochodzenia greckiego i oznacza dokładnie duszę. Wydawać by się zatem mogło, że to, co przez wieki przynależało do sfery religijnej, w nowożytności zaczęło być badane w sposób naukowy i systematyczny. Duszę przecież zawsze identyfikowano z pierwiastkiem wyjątkowym w człowieku, boską iskrą. Z drugiej strony ową wyjątkowość człowieka w świecie stworzonym upatrywano w fakcie, że człowiek jest istotą obdarzoną wolną wolą, rozumem, świadomością. Zatem spontanicznie słuszne wydawało się twierdzenie, jakoby te sfery ludzkiego życia były właściwościami czy władzami duchowymi. I tak jest w istocie. Teologia katolicka niezmiennie twierdzi, że rozum, wola i pamięć są władzami duszy. Tymczasem psychologia, która zaczęła systematycznie i naukowo zajmować się tymi aspektami ludzkiego życia, doszukuje się ich genezy w pracy mózgu, a więc w tym, co cielesne. Tym samym wydawałoby się, że psychologia uderzyła w wiarę i w pewien sposób obaliła wcześniejszy postulat istnienia ludzkiej duszy: okazało się, że to, co wyjątkowe w człowieku, można wyjaśnić, nie uciekając się do istnienia jakiegoś nadprzyrodzonego pierwiastka.

Nauka oczywiście nie ma kompetencji wystarczających, by zajmować się weryfikacją twierdzeń teologicznych. Spontanicznie nasuwający się wniosek wynika z przyjętej odgórnie fałszywej alternatywy: albo dusza, albo mózg. Z teologicznego punktu widzenia możemy śmiało twierdzić, że świadomość, wola, rozum i tym podobne są władzami duchowymi, przy czym są zakorzenione w ciele. Jest to absolutnie zgodne z chrześcijańską wizją człowieka. Wola i rozum są władzami duszy, ale dla ich funkcjonowania jest potrzebny instrument, który pozwoli im się ujawnić. Podobnie umiejętność gry na skrzypcach nie jest właściwością instrumentu – skrzypce są jedynie koniecznym narzędziem pozwalającym objawić się talentowi. W dużym uproszczeniu tak sprawa ma się z władzami duchowymi. Rozum jest atrybutem duszy, lecz ciało (konkretnie mózg) jest narzędziem działania tej władzy. Zresztą to samo dotyczy władz cielesnych. Przemieszczanie się (chodzenie), jedzenie czy jakakolwiek aktywność fizyczna jest funkcją ciała, jednakże funkcją potrzebującą konkretnych narządów.

Nauka i religia nie przeczą sobie, niemniej zredukowanie duchowości do psychologii łączy się z poważnymi konsekwencjami. Twierdzenie o duchowej genezie i charakterze woli i rozumu nie jest abstrakcyjne; stoi ono na straży istoty i celu tych władz. Jeśli ograniczymy się do samej psychologii, okaże się, że owe władze są nam dane przez naturę, żebyśmy mogli dobrze i szczęśliwie funkcjonować w świecie. Innymi słowy: są one nam dane byśmy mogli się realizować. Rozum jest więc po to, żebyśmy rozumieli świat, poznawali go, cieszyli się nim, przystosowywali się do niego, umiejętnie w nim żyli. Wola – byśmy mogli wybierać to, co dla nas najlepsze, i tym podobne. Natomiast jeśli władze duchowe mają genezę duchową i stanowią w nas ośrodek podobieństwa do Boga, ich znaczenie jest szersze, wykracza ponad doczesność. Z duchowego punktu widzenia rozum został nam dany nie tylko po to, żebyśmy mogli zaadaptować się do świata i wykorzystywać go do własnych celów, lecz także po to, byśmy mogli poznać Boga. Wola natomiast została nam dana, żebyśmy Boga, którego poznajemy, mogli pokochać i wybrać. Zatem te władze mają służyć nawiązaniu relacji ze Stwórcą, wejściu w więź z Nim, osiągnięciu życia wiecznego.

Widzimy więc, że owa redukcja, wynikająca z przywłaszczenia sobie przez psychologię władz duchowych, mocno oddziałuje na życie religijne. Nawet jeśli roszczenia naukowców nie są w stanie przekonać wierzącego człowieka do przyjęcia fałszywej tezy o nieistnieniu ludzkiej duszy, pod naporem owych twierdzeń zmienia się nasze rozumienie tego, co duchowe. Chrześcijanie coraz częściej celu swojego życia religijnego upatrują w błogostanie psychicznym. Modlimy się, bo modlitwa daje ukojenie i spokój. Idziemy do spowiedzi, bo po niej „jest nam lżej”. Wierzymy w Boga, bo wiara dużo nam daje – z nią łatwiej nam żyć. Psychologiczny komfort staje się dla nas wyznacznikiem życia duchowego. Kapłani również nieświadomie wpadają w taki schemat myślenia. Głosząc homilie, chcą wywołać wzruszenie lub psychologiczne ukojenie. Celem duszpasterstwa staje się zapewnienie komfortu psychicznego. Twierdzi się, że wiara ma nieść nadzieję (ludzką) na przetrwanie doczesnych trudności. Modlitwa zostaje ukierunkowana na potrzeby człowieka – ma pomóc w trudnych chwilach. Pierwszorzędnym celem duszpasterstwa staje się pocieszanie.

Psychologiczne cele duszpasterstwa same w sobie nie są złe. Stają się niebezpieczne, kiedy zastępują cele duchowe. Sfera psychiki i ducha nie są całkowicie oddzielne; zazębiają się. W psychice możemy doświadczyć reperkusji ducha. Problem rozpoczyna się, kiedy owa sfera ducha nie jest dostrzegana, gdyż ginie pod powałą psychologii. Wierni coraz częściej mówią, że modlą się lub chodzą do kościoła, kiedy czują taką potrzebę, co ma stanowić o ich duchowej dojrzałości. Nieraz motywem podjęcia modlitwy jest zasiane w sercu uczuciowe pragnienie. Jeśli zaś uczucia brak lub brak chociażby nadziei na zaspokojenie uczucia, modlitwa gaśnie. Przecież ona ma nam coś dawać – i to coś doczesnego, natychmiastowego i przydatnego w tym życiu. Wierzymy, bo wiara pozwala nam lepiej żyć. Co jednak, kiedy staje się wymagająca, kiedy zmusza do ofiary? Czy taka wiara jest jeszcze zobowiązująca? Co, jeśli praktyka duchowości pociąga za sobą psychiczny dyskomfort? Przecież w czasie pandemii takie zjawisko stało się powszechne. Jakie znaczenie ma wtedy Eucharystia? Czy kiedy człowiek odczuwa psychologiczny lęk, powinien iść do kościoła? Czy może powinien iść tylko, jeśli w tym kościele otrzyma pocieszenie i umocnienie? A jeśli nie ma perspektywy na doczesne umocnienie, czy wiara zostaje unieważniona? Czy kapłan, kiedy przyjście do kościoła wiernych wiąże się z ich poczuciem zagrożenia, powinien zachęcać ich do pozostania w domu lub nawet zabraniać uczestniczenia we Mszy Świętej? Czy rzeczywiście jedynie do komfortu psychicznego nasza wiara się sprowadza? Czy to przedłożenie psychologicznych skutków ponad duchowe nie zabija samej jej istoty? Co z takimi kategoriami i praktykami duchowymi jak post, ofiara, zaparcie się siebie? Co z celem religii, którym jest nie błogie życie doczesne, ale zbawienie wieczne, oddanie się Bogu?

Drugą przyczyną pomieszania psychologii ze sferą ducha jest zanik poczucia nadprzyrodzoności. Źródłowo ów zanik wiąże się między innymi ze zbyt radykalnym utożsamieniem natury i łaski. Bardzo pięknie jest twierdzić, że wszystko jest łaską, co oznacza, że wszystko jest darem dobrego Boga. Niestety z takiego twierdzenia łatwo wywieść wniosek, że łaska właściwie nie różni się od tego, co jedynie przyrodzone i naturalne. A więc do kościoła idziemy po łaskę, a ta łaska to właśnie nasz komfort psychiczny, pomoc w doczesnych trudnościach i tym podobne. Jednym ze skutków takiego myślenia jest niemal całkowite zaniechanie troski o zbawienie duszy. Jak już wcześniej zostało wspomniane, współczesny świat na kwestię zbawienia zdaje się patrzeć jak na sprawę już zamkniętą i oczywistą. Bóg jest dobry, my nie jesteśmy zbrodniarzami, więc życie wieczne jest niemal oczywiste. Jeśli jeszcze czegoś oczekujemy od Boga, to tego, by umilił nam czas przebywania na ziemi – chociaż w perspektywie Jego tak „ogromnej dobroci”, wedle której zbawienie jest czymś naturalnym, zupełnie nielogiczny wydaje się fakt, że jeszcze na tym świecie musimy się zmagać z tak wieloma trudnościami. Po co i dlaczego?

Zatem tutaj, na ziemi, kiedy jeszcze jesteśmy pielgrzymami z daleka od Boga, szukamy Go, by w przyszłości dostąpić błogostanu niebios. Po śmierci bowiem na pewno będziemy blisko Niego i będziemy zanurzeni w owym błogostanie. Kiedy jednak w perspektywie tak ukierunkowanej wiary przychodzi krzyż, wraz z krzyżem przychodzi zwątpienie. Niestety wiara zorientowana nie na miłość i oddanie się Bogu, ale na własne uczucia, niechybnie prowadzi do utajonego lub jawnego ateizmu. Jeśli więc Kościół w imię prawdy Bożej nie zgadza się na postulaty wiernych, które przecież są słuszne ze względu na aspekt psychologiczny, wierni ci odwracają się od Kościoła. Dla jasności podam przykład. Niech będzie nim sprawa aborcji – ale nie aborcji na życzenie, aborcji, która jest związana wprost ze światopoglądem pogańskim. Weźmy przykład młodej matki, dla której niechciana ciąża jest potężnym, wręcz nie do uniesienia, obciążeniem psychicznym. Czy „Kościół” głoszący Boga pocieszenia i błogiego relaksu nie kłóci się z Kościołem prawdziwym, który głosi, że nawet jeśli spada na nas krzyż nie do uniesienia, krzyż zamykający nam perspektywę lekkiego życia lub wręcz rzeczywiście otwierający przed nami perspektywę życia w ciągłej udręce – wtedy również jesteśmy zobowiązani do wierności Bogu ponad nasze życie? Czy Bóg, który przecież jest po to, żeby człowiek miał siły w życiu i dobrze się czuł, nie jest w pierwszym rzędzie wrażliwy na owo cierpienie i nie powinien sam zgodzić się na to, by zmiękczyć swoją prawdę i przykazania? Przecież jest czuły. Czułość więc, a nie prawda, jest wyznacznikiem Jego działania. Nie sztywne zasady, ale wrażliwość. A jeśli jednak ten Bóg twardo stoi przy swojej prawdzie, jest człowiekowi niepotrzebny. Bo po cóż Bóg, który nie służy człowiekowi?

Pomieszanie i utożsamienie sfery przyrodzonej z nadprzyrodzoną prowadzi więc do wypłukania religii z pierwiastka duchowego. Pierwszorzędną troską kapłanów w dobie zagrożenia jest już nie zbawienie dusz, ale zdrowie i szczęście doczesne człowieka. Owo zachwianie hierarchii odbija się na różnych polach. Widzimy je, kiedy kapłani rezygnują z form pobożności eucharystycznej wyrażających pełną prawdę o nieskończonej godności Eucharystii w obliczu oczekiwań i potrzeb człowieka. Ciało Chrystusa przecież jest dla człowieka. Komunia jest dla człowieka. Lecz w tym ukierunkowaniu na człowieka redukujemy zasadę wzajemności relacji łączącej go z Bogiem: Komunia wszak jest również, a nawet w pierwszym rzędzie po to, żeby Chrystus był uwielbiony w naszym ciele. Skoro jednak wszystko jest tylko dla nas, po co skrupulatnie, z najwyższą troską dbać o najmniejszą cząstkę Ciała Pańskiego? Jeśli więc człowiek domaga się Komunii na rękę, postuluje się dzisiaj, że ma ją otrzymać na rękę, nawet jeśli w ten sposób umniejsza się lub pomija rzeczywistą troskę o samo Ciało Pańskie. Jeśli natomiast nawet samo przyjście na Eucharystię stanowi zagrożenie dla doczesnego komfortu czy zdrowia, nakazuje się zamykanie kościołów i wzbrania się wiernym uczestnictwa we Mszy Świętej, a niektórzy skłonni są nawet twierdzić, że uczestnictwo w transmisji jest lepsze – dlaczego? – bo może wywołać lepszy skutek psychologiczny oczywiście. O rzeczywistym zjednoczeniu z Bogiem nie ma tutaj mowy, gdyż nie da się zjednoczyć bardziej niż poprzez cielesność znaków liturgicznych, fakt uczestniczenia w akcie Chrystusa, przyjęcie rzeczywistego Ciała. Ale faktycznie można inaczej przeżyć transmisję Eucharystii. W domu można lepiej się przygotować, wyciszyć, odizolować od innych, którzy przeszkadzają… Psychologicznie rzeczywiście dla niektórych może być „głębiej”. Duchowo w żadnym wypadku. Skoro jednak duchowość jest tożsama z psychologią, „przeżycie” jest argumentem ostatecznym.

Inny przykład: człowiek żyjący w grzesznym związku czuje się wykluczony, więc należy udzielić mu Komunii. Przecież Kościół nie może głosić Ewangelii, która wprowadza kogoś w stan złego samopoczucia. Bóg nie wyklucza. Znamienne jest to, że przy okazji debaty na temat możliwości udzielania Komunii osobom żyjącym w powtórnych, niesakramentalnych związkach na pierwszy plan wybija się właśnie ich uczucie wykluczenia, a nie troska o ich rzeczywiste zjednoczenie z Bogiem i zbawienie.

1 Wszystkie cytaty z Biblii podano za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. 5, Poznań 2005 [przyp. red.].