Żałobne opaski - Brandon Sanderson - ebook + audiobook

Żałobne opaski ebook i audiobook

Brandon Sanderson

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Ciąg dalszy opowieści znanej ze "Stopu prawa" i "Cieni tożsamości", dziejącej się w fantastycznym odpowiedniku dziewiętnastowiecznej Ameryki.

"Żałobne opaski" to mityczne metalmyśli należące do Ostatniego Imperatora, wedle opowieści obdarzające posiadacza wszystkimi mocami, jakie miał do dyspozycji władca sprzed stuleci. Mało kto wierzy w ich istnienie. Oto jednak badacz kandra powraca do Elendel z rysunkami, które przedstawiają Opaski, jak również zapiskami w nieznanym języku. Waxillium Ladrian wyrusza na południe, do miasta Nowy Seran, by zbadać tę sprawę. Po drodze napotyka wskazówki, dzięki którym zaczyna w końcu rozumieć prawdziwe cele wuja Edwarna i tajnej organizacji zwanej Kręgiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 52 min

Oceny
4,6 (581 ocen)
398
148
31
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon88

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu do samego końca, zresztą jak wszystkie dzieła autora. Uwielbiam!
10
Adam1962

Nie oderwiesz się od lektury

dobra spójna historia
00
Gab33499

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna
00
SylwesterWawrzon

Nie polecam

Po 100 stronach kończę i już nie wrócę do czytania . Wayne mnie wykończył , a główny bohater Wax .. czy jak mu tam - zanudził .
00
yesvenys

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, z tomu na tom coraz ciekawsza historia.
00

Popularność




Prolog

– Tel­sin! – syk­nął Waxil­lium, wyśli­zgu­jąc się z chaty nauk.

Tel­sin obej­rzała się, skrzy­wiła i przy­cup­nęła jesz­cze bar­dziej. Szes­na­sto­let­nia sio­stra Waxil­liuma była od niego star­sza o rok. Dłu­gie ciemne włosy oka­lały twarz o nie­wiel­kim nosie i wąskich war­gach. Nosiła tra­dy­cyjne ter­ri­sań­skie szaty zdo­bione kolo­ro­wymi wzo­rami w kształ­cie litery V, które na niej zawsze leżały lepiej niż na nim. Na Tel­sin wyda­wały się ele­ganc­kie. Kiedy nosił je Waxil­lium, czuł się tak, jakby wło­żył na sie­bie worek.

– Odejdź, Asin­the­wie – powie­działa, prze­su­wa­jąc się ostroż­nie wzdłuż ściany chaty.

– Prze­ga­pisz wie­czorną recy­ta­cję.

– Nie zauważą mojej nie­obec­no­ści. Ni­gdy nie spraw­dzają listy.

Wewnątrz chaty mistrz Tel­ling­dwar glę­dził o tra­dy­cyj­nej ter­ri­sań­skiej posta­wie. Pod­po­rząd­ko­wa­nie, potul­ność i coś, co nazy­wali „pełną sza­cunku god­no­ścią”. Zwra­cał się do młod­szych uczniów – starsi, tacy jak Waxil­lium i jego sio­stra, mieli w tym cza­sie medy­to­wać.

Tel­sin ruszyła bie­giem przez zale­sione oko­lice Elen­del zwane po pro­stu Wio­ską. Waxil­lium po chwili waha­nia pośpie­szył za sio­strą.

– Wpa­ku­jesz się w tara­paty – powie­dział, kiedy ją dogo­nił i mijali pień olbrzy­miego dębu. – Wpa­ku­jesz mnie w tara­paty.

– I co z tego? – spy­tała. – Co ty masz z tymi zasa­dami?

– Nic. Po pro­stu…

Ruszyła w głąb lasu. Wes­tchnął i dalej szedł za nią, aż w końcu spo­tkali się z trójką mło­dych Ter­ri­san – dwiema dziew­czy­nami i chło­pa­kiem. Kwa­shim, jedna z dziew­cząt, szczu­pła i śniada, obrzu­ciła Waxil­liuma uważ­nym spoj­rze­niem.

– Przy­pro­wa­dzi­łaś go?

– Poszedł za mną – wyja­śniła Tel­sin.

Waxil­lium uśmiech­nął się z nadzieją do Kwa­shim, a póź­niej do Ida­shwy, dru­giej z dziew­czyn, jego rówie­śniczki. Ida­shwy miała sze­roko roz­sta­wione oczy i, na Har­mo­nię… była cudowna. Zauwa­żyła jego zain­te­re­so­wa­nie, zamru­gała kilka razy, po czym ze skrom­nym uśmie­chem odwró­ciła wzrok.

– Naskarży na nas – stwier­dziła Kwa­shim, odwra­ca­jąc jego uwagę od dru­giej dziew­czyny. – Wiesz, że to zrobi.

– Wcale nie – wark­nął Waxil­lium.

Kwa­shim spio­ru­no­wała go wzro­kiem.

– Spóź­nisz się na wie­czorne zaję­cia. Kto odpo­wie na wszyst­kie pyta­nia? W sali będzie pano­wała zardze­wiała cisza, jeśli zabrak­nie tego, który zawsze pod­li­zuje się nauczy­cie­lowi.

Wysoki chło­pak imie­niem Forch stał w cie­niu. Waxil­lium nie patrzył na niego, nie spoj­rzał mu w oczy. On nie wie, prawda? Nie może wie­dzieć. Forch był naj­star­szy z nich wszyst­kich, ale rzadko się odzy­wał.

Był Podwój­nym, jak Waxil­lium. Choć ostat­nio żaden z nich nie korzy­stał z Allo­man­cji. W Wio­sce wychwa­lano ich ter­ri­sań­ski aspekt, to zna­czy Feru­che­mię. Fakt, że obaj byli Mone­to­strzel­nymi, nie miał dla Ter­ri­san więk­szego zna­cze­nia.

– Chodźmy – powie­działa Tel­sin. – Koniec kłótni. Pew­nie i tak nie mamy dużo czasu. Jeśli mój brat chce się wlec za nami, to jego sprawa.

Ruszyli za nią pod koro­nami drzew, liście sze­le­ściły pod ich sto­pami. Tak wielka ilość listo­wia spra­wiała, że czło­wiek mógł bez trudu zapo­mnieć, iż znaj­duje się w środku ogrom­nego mia­sta. Krzyki ludzi i ude­rze­nia pod­ków o bruk wyda­wały się odle­głe, nie było też widać ani czuć dymu. Ter­ri­sa­nie bar­dzo się sta­rali, by ich część mia­sta była spo­kojna i zaciszna.

Waxil­lium powi­nien być zachwy­cony.

Pię­cioro mło­dzi­ków wkrótce dotarło do Chaty Synodu, gdzie swoje gabi­nety mieli naj­waż­niejsi spo­śród star­szych Ter­ri­san. Tel­sin gestem kazała im zacze­kać, a sama pod­bie­gła do okna, przy któ­rym zaczęła nasłu­chi­wać. Waxil­lium rozej­rzał się z nie­po­ko­jem dookoła. Nad­cho­dził wie­czór, w lesie zapa­no­wał pół­mrok, ale w każ­dej chwili ktoś mógł na nich wpaść.

Nie martw się tak bar­dzo, powie­dział sam sobie. Musiał zacząć brać udział w ich wybry­kach, jak zro­biła to jego sio­stra. Wtedy zaczę­liby go postrze­gać jako jed­nego z nich. Prawda?

Po twa­rzy spły­wał mu pot. Kwa­shim opie­rała się o drzewo, zupeł­nie bez­tro­ska, a kiedy zoba­czyła zde­ner­wo­wa­nie Waxil­liuma, na jej war­gach poja­wił się zło­śliwy uśmie­szek. Forch stał w cie­niach, nie kucał, ale, na rdzę, mógłby być drze­wem – tak mało oka­zy­wał emo­cji. Waxil­lium spoj­rzał na wiel­ko­oką Ida­shwy, a ona zaru­mie­niła się i odwró­ciła wzrok.

Tel­sin wró­ciła do nich.

– Ona tam jest.

– To gabi­net naszej babki – powie­dział Waxil­lium.

– Oczy­wi­ście, że tak. Została tam wezwana w pil­nej spra­wie. Prawda, Ida­shwy?

Cicha dziew­czyna przy­tak­nęła.

– Widzia­łam, jak star­sza Vwa­fen­dal bie­gnie obok mojego pokoju medy­ta­cji.

Kwa­shim uśmiech­nęła się sze­roko.

– A to zna­czy, że nie będzie pil­no­wać.

– Pil­no­wać czego? – spy­tał Waxil­lium.

– Cyno­wej Bramy – odparła Kwa­shim. – Wydo­sta­niemy się do mia­sta. Będzie nawet łatwiej niż zwy­kle!

– Zwy­kle? – powtó­rzył Waxil­lium, spo­glą­da­jąc z prze­ra­że­niem to na Kwa­shim, to na sio­strę. – Robi­li­ście to wcze­śniej?

– Pew­nie – odparła Tel­sin. – W Wio­sce trudno o drinka. Ale dwie ulice stąd jest świetny pub.

– Jesteś obcy – powie­dział do niego Forch, pod­cho­dząc bli­żej. Mówił powoli, z namy­słem, jakby każde słowo z osobna wyma­gało zasta­no­wie­nia. – Dla­czego się przej­mu­jesz, że wycho­dzimy? Trzę­siesz się. Czego się boisz? Spę­dzi­łeś tam więk­szość życia.

„Jesteś obcy”. Dla­czego jego sio­strze uda­wało się wpa­so­wać w każdą grupę? Dla­czego on zawsze musiał stać na zewnątrz?

– Nie trzęsę się – odpo­wie­dział For­chowi. – Po pro­stu nie chcę się wpa­ko­wać w tara­paty.

– On na nas naskarży – powie­działa Kwa­shim.

– Nie. – A w każ­dym razie nie za to, dodał w myślach Waxil­lium.

– Chodźmy – rzu­ciła Tel­sin.

Popro­wa­dziła grupkę przez las w stronę Cyno­wej Bramy – wymyślne okre­śle­nie na coś, co w rze­czy­wi­sto­ści było kolejną ulicą – choć rze­czy­wi­ście zdo­bił ją kamienny łuk z wyry­tymi sta­ro­żyt­nymi ter­ri­sań­skimi sym­bo­lami szes­na­stu metali.

Za nią leżał inny świat. Wzdłuż ulicy stały gazowe latar­nie, gaze­cia­rze wle­kli się do domów z nie­sprze­da­nymi gaze­tami pod pachami. Robot­nicy szli w stronę hała­śli­wych pubów, żeby się napić. Ni­gdy wła­ści­wie nie poznał tego świata – dora­stał w luk­su­so­wej rezy­den­cji wśród wspa­nia­łych stro­jów, kawioru i wina.

Coś w tym pro­stym życiu go pocią­gało. Może odnaj­dzie to wła­śnie tutaj? To coś, czego ni­gdy nie odna­lazł. To coś, co wszy­scy pozo­stali mieli, a czego on nawet nie umiał nazwać.

Pozo­stała czwórka wybie­gła na zewnątrz, mija­jąc budy­nek z ciem­nymi oknami, w któ­rym o tej porze zazwy­czaj sie­działa babka Waxil­liuma i Tel­sin i czy­tała. Ter­ri­sa­nie nie mieli straż­ni­ków przy wej­ściach, co nie zna­czyło, że ich nie obser­wo­wali.

Waxil­lium jesz­cze nie wyszedł. Spu­ścił wzrok i odsu­nął rękawy szaty, by odsło­nić meta­lowe bran­so­lety.

– Idziesz?! – zawo­łała Tel­sin.

Nie odpo­wie­dział.

– Oczy­wi­ście, że nie. Zawsze boisz się kło­po­tów.

Pocią­gnęła za sobą For­cha i Kwa­shim. Co zaska­ku­jące, Ida­shwy się ocią­gała. Cicha dziew­czyna spoj­rzała na niego pyta­jąco.

Mogę to zro­bić, pomy­ślał Waxil­lium. To nic wiel­kiego. Z szy­der­stwem sio­stry dzwo­nią­cym w uszach zmu­sił się, by dołą­czyć do Ida­shwy. Zro­biło mu się nie­do­brze, ale szedł obok niej, cie­sząc się jej nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Co to była za pilna sprawa? – spy­tał ją.

– Hę?

– Ta pilna sprawa, w któ­rej wezwano bab­cię?

Ida­shwy wzru­szyła ramio­nami i ścią­gnęła ter­ri­sań­ską szatę. Był wstrzą­śnięty, dopóki nie zoba­czył, że miała pod spodem zwy­czajną spód­nicę i bluzkę. Wrzu­ciła szatę w krzaki.

– Nie­wiele wiem. Zoba­czy­łam, jak wasza bab­cia bie­gnie do Chaty Synodu, i usły­sza­łam, jak Tathed o to pyta. Jakiś kry­zys. Pla­no­wa­li­śmy się dziś wyśli­zgnąć, więc uzna­łam, że to dobry czas.

– Ale ta pilna sprawa… – Waxil­lium obej­rzał się przez ramię.

– Cho­dziło o jakie­goś kapi­tana kon­sta­bli, który przy­szedł ją prze­słu­chać – powie­działa Ida­shwy.

Kon­stabl?

– Chodźmy, Asi­thew – powie­działa, bio­rąc go za rękę. – Twoja bab­cia szybko zała­twi obcego. Może wła­śnie już tu wraca!

Znie­ru­cho­miał. Ida­shwy spoj­rzała na niego. Te pełne życia ciemne oczy utrud­niały mu myśle­nie.

– Chodź – zachę­ciła go. – Wyśli­zgnię­cie się to żadna zbrod­nia. Prze­cież miesz­ka­łeś tam przez czter­na­ście lat, prawda?

Na rdzę.

– Muszę iść. – Odwró­cił się i pobiegł w stronę lasu.

Ida­shwy przez chwilę stała w miej­scu, w któ­rym ją zosta­wił. Waxil­lium wszedł do lasu i pobiegł w stronę Chaty Synodu. Wiesz, że teraz uzna cię za tchó­rza, powie­dział sobie w duchu. Wszy­scy cię uznają.

Waxil­lium zaha­mo­wał gwał­tow­nie pod oknem gabi­netu babki, serce waliło mu w piersi. Przy­ci­snął się do ściany i słu­chał przez otwarte okno.

– Sami trosz­czymy się o porzą­dek – powie­działa wewnątrz babka Vwa­fen­dal. – Dobrze pan o tym wie.

Waxil­lium odwa­żył się pod­nieść i zaj­rzeć przez okno do środka. Babka sie­działa za biur­kiem jak uoso­bie­nie ter­ri­sań­skiej pra­wo­rząd­no­ści, włosy miała sple­cione w war­kocz, a szaty ide­al­nie czy­ste.

Męż­czy­zna sto­jący po dru­giej stro­nie biurka na znak sza­cunku trzy­mał czapkę kon­sta­bla pod pachą. Był star­szym męż­czy­zną o dłu­gich wąsach, a insy­gnia na jego piersi ozna­czały, że jest kapi­ta­nem i detek­ty­wem. Wysoki sto­pień. Ważny.

Tak! – pomy­ślał Waxil­lium i się­gnął do kie­szeni po notatki.

– Ter­ri­sa­nie sami trosz­czą się o porzą­dek – stwier­dził kon­stabl – ponie­waż rzadko potrze­bują utrzy­my­wać porzą­dek.

– Teraz też nie potrze­bują.

– Mój infor­ma­tor…

– Teraz mówi pan, że ma pan infor­ma­tora? – spy­tała babka. – Sądzi­łam, że to był ano­ni­mowy donos.

– Ano­ni­mowy, ow­szem. – Kon­stabl poło­żył kartkę papieru na biurku. – Ale uwa­żam to za coś wię­cej niż „donos”.

Babka pod­nio­sła kartkę. Waxil­lium wie­dział, co na niej jest. Sam ją posłał do kon­sta­bli, razem z listem.

„Koszula, która pach­nie dymem, wisząca za jego drzwiami.

Zabło­cone buty, któ­rych roz­miar pasuje do odci­sków pozo­sta­wio­nych przed spa­lo­nym budyn­kiem.

Butelki oliwy w skrzyni pod jego łóż­kiem”.

Na liście był tuzin poszlak wska­zu­ją­cych, że to wła­śnie Forch kilka tygo­dni wcze­śniej spa­lił chatę jadalną. Waxil­lium poczuł przy­jemny dresz­czyk na myśl, że kon­sta­ble poważ­nie potrak­to­wali jego zna­le­zi­ska.

– Nie­po­ko­jące – przy­znała babka – ale nie widzę na tej liście niczego, co dawa­łoby panu prawo wtar­gnię­cia na nasze tery­to­rium, kapi­ta­nie.

Kon­stabl pochy­lił się i oparł dło­nie na brzegu biurka, rzu­ca­jąc jej wyzwa­nie.

– Nie odrzu­ci­li­ście tak szybko naszej pomocy, kiedy wysła­li­śmy straż pożarną, by zga­sić ten pożar.

– Zawsze przyj­miemy pomoc, która ratuje życie. Nie potrze­buję jed­nak pomocy, która je więzi. Dzię­kuję.

– Czy to dla­tego, że ten Forch jest Podwój­nym? Boicie się jego mocy?

Spoj­rzała na niego pogar­dli­wie.

– Star­sza. – Męż­czy­zna ode­tchnął głę­boko. – Jest wśród was zbrod­niarz.

– Jeśli rze­czy­wi­ście tak jest, sami zaj­miemy się tym osob­ni­kiem. Odwie­dza­łam domy smutku i znisz­cze­nia, które wy nazy­wa­cie wię­zie­niami, kapi­ta­nie. Nie pozwolę, by jeden z moich ludzi został tam uwię­ziony na pod­sta­wie pogło­sek i ano­ni­mo­wych fan­ta­zji posła­nych pocztą.

Kon­stabl ode­tchnął i znów się wypro­sto­wał. Z trza­skiem posta­wił coś na biurku. Waxil­lium zmru­żył oczy, ale kon­stabl przy­kry­wał ten przed­miot dło­nią.

– Jak wiele wie­cie o pod­pa­le­niach, star­sza? – spy­tał cicho kon­stabl. – Czę­sto są, jak to okre­ślamy, prze­stęp­stwem towa­rzy­szą­cym. Odkry­wamy, że miały zatu­szo­wać wła­ma­nie, uła­twić oszu­stwo lub być począt­ko­wym aktem agre­sji. W przy­padku takim jak ten pożar czę­sto jest zapo­wie­dzią. W naj­lep­szym wypadku macie w swo­ich sze­re­gach pod­pa­la­cza, który czeka, żeby znowu coś spa­lić. W naj­gor­szym… nad­cho­dzi coś więk­szego, star­sza. Coś, czego wszy­scy poża­łu­je­cie.

Babka zaci­snęła usta. Kon­stabl pod­niósł dłoń, odsła­nia­jąc to, co poło­żył na biurku. Kula.

– Co to? – spy­tała babka.

– Przy­po­mnie­nie.

Babka mach­nię­ciem ręki zrzu­ciła nabój z blatu, aż ude­rzył o ścianę w pobliżu miej­sca, gdzie ukry­wał się Waxil­lium. Chło­pak odsko­czył i sku­lił się, a serce mocno biło mu w piersi.

– Niech pan nie przy­nosi do tego miej­sca swo­ich narzę­dzi śmierci – syk­nęła babka.

Waxil­lium wró­cił pod okno w chwili, gdy kon­stabl zakła­dał kape­lusz.

– Kiedy chło­pak znów coś pod­pali – powie­dział cicho – poślij­cie po mnie. Miejmy nadzieję, że nie będzie za późno. Dobra­noc.

Odszedł. Waxil­lium kulił się przy ścia­nie budynku, oba­wia­jąc się, że kon­stabl się odwróci i go zoba­czy. Nie zro­bił tego. Męż­czy­zna poma­sze­ro­wał ścieżką i wkrótce znik­nął w pół­mroku.

Ale babka… ona nie uwie­rzyła. Nie widziała? Forch dopu­ścił się prze­stęp­stwa. Zamie­rzali zosta­wić go w spo­koju? Dla­czego…

– Asin­the­wie – powie­działa babka, jak zawsze uży­wa­jąc ter­ri­sań­skiego imie­nia Waxil­liuma. – Czy mógł­byś przyjść do mnie?

Natych­miast poczuł ukłu­cie prze­ra­że­nia, a zaraz potem wstydu. Wstał.

– Skąd wie­dzia­łaś? – spy­tał przez okno.

– Odbi­cie w lustrze, dziecko. – Trzy­mała w obu dło­niach kubek her­baty i nie patrzyła na niego. – Speł­nij łaska­wie moje pole­ce­nie.

Nie­chęt­nie obszedł budy­nek i wszedł fron­to­wym wej­ściem do drew­nia­nej chaty. Całość pach­niała bejcą, którą ostat­nio poma­gał nakła­dać. Wciąż miał jej resztki pod paznok­ciami.

Zamknął drzwi.

– Dla­czego…?

– Usiądź, pro­szę, Asin­the­wie – powie­działa cicho.

Pod­szedł do biurka, ale nie zajął krze­sła dla gości. Stał, dokład­nie w tym samym miej­scu, co kon­stabl.

– Twój cha­rak­ter pisma – stwier­dziła babka, muska­jąc papier, który zosta­wił kon­stabl. – Powie­dzia­łam ci, że sprawa For­cha jest pod kon­trolą.

– Wiele rze­czy mówisz, bab­ciu. Uwie­rzę, kiedy zoba­czę dowód.

Vwa­fen­dal pochy­liła się. Z kubka w jej dło­niach uno­siła się para.

– Och, Asin­the­wie. Sądzi­łam, że bar­dzo chcesz tu paso­wać.

– Ow­szem.

– To dla­czego pod­słu­chu­jesz pod moim oknem, zamiast odby­wać wie­czorną medy­ta­cję?

Odwró­cił wzrok i zaru­mie­nił się.

– Dla Ter­ri­san liczy się porzą­dek, dziecko. Nie bez powodu mamy zasady.

– A pale­nie budyn­ków nie jest wbrew zasa­dom?

– Oczy­wi­ście, że tak. Ale nie ty jesteś odpo­wie­dzialny za For­cha. Roz­ma­wia­li­śmy z nim. Żałuje. Jest bez­myśl­nym mło­dzi­kiem, który zbyt wiele czasu spę­dza w samot­no­ści. Popro­si­łam innych, żeby się z nim zaprzy­jaź­nili. Odpo­ku­tuje swoje prze­stęp­stwo na nasz spo­sób. Wolał­byś, żeby zgnił w wię­zie­niu?

Waxil­lium po chwili waha­nia wes­tchnął i opadł na krze­sło po dru­giej stro­nie biurka.

– Chcę się dowie­dzieć, co jest wła­ściwe – szep­nął – i tak postę­po­wać. Dla­czego to jest takie trudne?

Babka zmarsz­czyła czoło.

– Łatwo odkryć, co jest wła­ściwe, a co nie, dziecko. Przy­znam, że decy­zja, by zawsze postę­po­wać zgod­nie z tym, co wła­ściwe, bywa…

– Nie – powie­dział Waxil­lium i zaraz się skrzy­wił. Prze­ry­wa­nie babce V. nie było mądre. Ni­gdy nie krzy­czała, ale jej dez­apro­bata była wyczu­walna rów­nie łatwo jak nad­cho­dząca burza. Mówił dalej już ciszej. – Nie, bab­ciu. Odkry­cie, co jest wła­ściwe, nie jest łatwe.

– Zostało zapi­sane w naszych zwy­cza­jach. Uczysz się tego każ­dego dnia na swo­ich lek­cjach.

– To jeden głos, jedna filo­zo­fia. Ist­nieje tak wiele…

Babka się­gnęła nad biur­kiem i poło­żyła dłoń na jego dłoni. Jej skóra była cie­pła od kubka z her­batą.

– Ach, Asin­the­wie. Rozu­miem, że jest ci ciężko. Jesteś dziec­kiem dwóch świa­tów.

Dwa światy, pomy­ślał od razu, ale żad­nego domu.

– Ale musisz postę­po­wać zgod­nie z tym, czego się uczysz – kon­ty­nu­owała. – Obie­ca­łeś mi, że w cza­sie pobytu tutaj będziesz prze­strze­gać naszych zasad.

– Pró­buję.

– Wiem. Tel­ling­dwar i inni nauczy­ciele mówią o tobie same dobre rze­czy. Mówią, że uczysz się lepiej niż kto­kol­wiek… to zna­czy, jak­byś spę­dził tu całe życie. Jestem dumna z two­ich wysił­ków.

– Inne dzie­ciaki mnie nie akcep­tują. Pró­bo­wa­łem robić to, co mi pora­dzi­łaś… być bar­dziej ter­ri­sań­ski niż kto­kol­wiek, udo­wod­nić swoje pocho­dze­nie. Ale dzie­ciaki… ni­gdy nie będę jed­nym z nich, bab­ciu.

– Mło­dzi czę­sto nad­uży­wają słowa „ni­gdy” – babka pocią­gnęła łyk her­baty – ale rzadko je rozu­mieją. Niech zasady staną się twoim prze­wod­ni­kiem. W nich odnaj­dziesz spo­kój. Jeśli nie­któ­rzy darzą cię nie­chę­cią z powodu two­jej gor­li­wo­ści, pozwól im. W końcu dzięki medy­ta­cji wyzbędą się takich uczuć.

– Czy mogła­byś… może pole­cić kil­korgu z pozo­sta­łych, żeby się ze mną zaprzy­jaź­nili – spy­tał, wsty­dząc się jed­no­cze­śnie sła­bo­ści, o któ­rej świad­czyły te słowa. – Jak to zro­bi­łaś z For­chem?

– Zoba­czę. A teraz ucie­kaj. Nie zgło­szę tego uchy­bie­nia, Asin­the­wie, ale pro­szę, obie­caj mi, że pozbę­dziesz się obse­sji na punk­cie For­cha i pozo­sta­wisz kara­nie innych Syno­dowi.

Waxil­lium zaczął się pod­no­sić, lecz wtedy jego stopa pośli­zgnęła się na czymś. Opu­ścił rękę. Kula.

– Asin­the­wie? – spy­tała babka.

Zaci­snął kulę w dłoni, kiedy się pro­sto­wał, a póź­niej wybiegł na zewnątrz.

***

– Metal jest twoim życiem – powie­dział Tel­ling­dwar, prze­cho­dząc do ostat­nich czę­ści wie­czor­nej recy­ta­cji.

Waxil­lium klę­czał w pozy­cji do medy­ta­cji, wsłu­chu­jąc się w słowa. Wokół niego rzędy spo­koj­nych Ter­ri­san rów­nież pochy­lały się z sza­cun­kiem, wychwa­la­jąc Zacho­wa­nie, sta­ro­żyt­nego boga ich wiary.

– Metal jest twoją duszą – powie­dział Tel­ling­dwar.

Tak wiele było dosko­na­ło­ści w tym cichym świe­cie. Dla­czego Waxil­lium cza­sem miał wra­że­nie, że nanosi brud samą swoją obec­no­ścią? Że oni wszy­scy byli czę­ścią jed­nego wiel­kiego bia­łego płótna, a on plamą na samym dole?

– Chro­nisz nas – powie­dział Tel­ling­dwar – a my będziemy twoi.

Kula, pomy­ślał Waxil­lium, wciąż ści­ska­jąc w dłoni kawa­łek metalu. Dla­czego zosta­wił nam kulę jako przy­po­mnie­nie? Co to zna­czy? Wyda­wało mu się, że to dziwny sym­bol.

Po zakoń­cze­niu recy­ta­cji mło­dzi, dzieci i doro­śli pod­nie­śli się i zaczęli prze­cią­gać. Tro­chę roz­ma­wiali ze sobą, ale zbli­żała się cisza nocna, co ozna­czało, że młodsi ruszyli do domów lub wie­lo­oso­bo­wych sypialni. Waxil­lium się nie pod­niósł.

Tel­ling­dwar zaczął zbie­rać maty, na któ­rych wcze­śniej klę­czeli medy­tu­jący. Miał ogo­loną głowę, a jego szaty były jaskra­wo­żółte i poma­rań­czowe. Z matami w ramio­nach zatrzy­mał się, kiedy zoba­czył, że Waxil­lium nie wyszedł z pozo­sta­łymi.

– Asin­the­wie? Dobrze się czu­jesz?

Waxil­lium poki­wał ze zmę­cze­niem głową i wstał. Nogi mu zdrę­twiały po tak dłu­gim klę­cze­niu. Ruszył powoli w stronę wyj­ścia, jed­nak zatrzy­mał się w drzwiach.

– Tel­ling­dwa­rze?

– Tak, Asin­the­wie?

– Czy w Wio­sce kie­dy­kol­wiek doszło do aktów prze­mocy?

Niski męż­czy­zna znie­ru­cho­miał, zaci­ska­jąc ręce na matach.

– Dla­czego pytasz?

– Z cie­ka­wo­ści.

– Nie musisz się mar­twić. To było dawno temu.

– Co było dawno temu?

Tel­ling­dwar zebrał pozo­stałe maty, poru­sza­jąc się szyb­ciej niż wcze­śniej. Może ktoś inny unik­nąłby odpo­wie­dzi na pyta­nie, ale Tel­ling­dwar był wyjąt­kowo szczery. Kla­syczna ter­ri­sań­ska cnota – w jego oczach unik­nię­cie odpo­wie­dzi byłoby równe kłam­stwu.

– Nie zaska­kuje mnie, że wciąż o tym szepcą. Pięt­na­ście lat nie zmyło całej krwi, jak sądzę. Ale pogło­ski są fał­szywe. Zgi­nęła tylko jedna osoba. Kobieta, z rąk męża. Oboje byli Ter­ri­sa­nami. – Zawa­hał się. – Zna­łem ich.

– Jak ją zabił?

– Musisz to wie­dzieć?

– Cóż, pogło­ski…

Tel­ling­dwar wes­tchnął.

– Pisto­let. Broń z zewnątrz. Nie wiemy, skąd go wziął. – Tel­ling­dwar pokrę­cił głową i zrzu­cił maty na stertę z boku pomiesz­cze­nia. – Pew­nie nie powin­ni­śmy być zasko­czeni. Ludzie są wszę­dzie tacy sami, Asin­the­wie. Musisz o tym pamię­tać. Nie uwa­żaj się za lep­szego od innych tylko dla­tego, że nosisz szatę.

Tel­ling­dwar każdą roz­mowę mógł zmie­nić w lek­cję. Waxil­lium ski­nął mu głową i wyśli­zgnął się na zewnątrz. Sły­chać było grzmoty zapo­wia­da­jące deszcz, ale mgła jesz­cze się nie poja­wiła.

„Ludzie są wszę­dzie tacy sami, Asin­the­wie…”. Jaki w takim razie był cel wszyst­kiego, czego tu uczyli? Jeśli nie mogli powstrzy­mać ludzi przed zacho­wy­wa­niem się jak potwory?

Dotarł do sypialni chłop­ców. Cisza nocna już się zaczęła i Waxil­lium musiał ukło­nić się prze­pra­sza­jąco opie­ku­nowi sypialni, zanim pobiegł kory­ta­rzem do swo­jego pokoju na par­te­rze. Ojciec Waxil­liuma upie­rał się, że jego syn ze względu na szla­chetne pocho­dze­nie ma mieć wła­sny pokój. To jesz­cze bar­dziej odróż­niało go od pozo­sta­łych.

Zrzu­cił szatę i otwo­rzył szafę, w któ­rej wisiały jego stare ubra­nia. Deszcz zaczął ude­rzać o szybę w chwili, kiedy wło­żył spodnie i koszulę zapi­naną na guziki, które uwa­żał za wygod­niej­sze od tych zardze­wia­łych szat. Skró­cił knot lampki i otwo­rzył książkę, żeby poczy­tać.

Na zewnątrz niebo bur­czało jak pusty żołą­dek. Waxil­lium pró­bo­wał czy­tać przez kilka minut, po czym odrzu­cił książkę na bok – omal nie prze­wra­ca­jąc lampki – i pode­rwał się na równe nogi. Pod­szedł do okna i wpa­trzył się w ulewę. Ze względu na bal­da­chim drzew deszcz padał nie­równo, kolum­nami. Waxil­lium zga­sił lampę.

Wpa­try­wał się w deszcz, a w gło­wie kłę­biły mu się myśli. Wkrótce musiał pod­jąć decy­zję. Zgod­nie z umową zawartą przez jego babkę i rodzi­ców Waxil­lium miał spę­dzić w Wio­sce rok, z któ­rego pozo­stał już tylko mie­siąc. Póź­niej sam miał zade­cy­do­wać, czy tu zosta­nie.

Co cze­kało na niego na zewnątrz? Białe obrusy, poze­rzy z noso­wymi akcen­tami i poli­tyka.

Co cze­kało go tutaj? Ciche sale, medy­ta­cja i nuda.

Życie, któ­rego nie­na­wi­dził, albo życie pełne otę­pia­ją­cej powta­rzal­no­ści. Dzień po dniu po dniu… i…

Czy ktoś poru­szał się wśród drzew?

Waxil­lium przy­ci­snął czoło do chłod­nego szkła. Rze­czy­wi­ście ktoś wlókł się przez mokry las, ciemna postać o zna­jo­mym wzro­ście i syl­wetce, pochy­lona i nio­sąca na ramie­niu worek. Forch spoj­rzał w stronę sypialni, zaraz jed­nak ruszył dalej w mrok.

Czyli wró­cili. Szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał. Czy tak wła­śnie Tel­sin zamie­rzała wró­cić do sypialni? Wśli­zgnąć się przez okno i twier­dzić, że wró­cili przed ciszą nocną, a opie­kun po pro­stu ich nie zauwa­żył?

Waxil­lium cze­kał, zasta­na­wia­jąc się, czy zauważy rów­nież trzy dziew­czyny, ale niczego nie widział. Jedy­nie For­cha zni­ka­ją­cego w cie­niach. Dokąd on szedł?

Kolejny pożar, pomy­ślał od razu Waxil­lium. Ale Forch z pew­no­ścią nie pod­ło­żyłby ognia w taki deszcz, prawda?

Waxil­lium spoj­rzał na zegar tyka­jący cicho na ścia­nie. Godzina po ciszy noc­nej. Nie miał poję­cia, że tak wiele czasu spę­dził, gapiąc się na deszcz.

Forch nie jest moim pro­ble­mem, powie­dział sobie sta­now­czo. Posta­no­wił wró­cić do łóżka, ale natych­miast odkrył, że miota się po pokoju. Z nie­po­ko­jem wsłu­chuje się w deszcz i nie może powstrzy­mać ciała przed poru­sza­niem się.

Cisza nocna…

„Niech zasady staną się twoim prze­wod­ni­kiem. W nich odnaj­dziesz spo­kój”.

Zatrzy­mał się przy oknie. Po chwili je otwo­rzył. Kiedy wysko­czył na zewnątrz, jego bose stopy zagłę­biły się w wil­got­nej, sprę­ży­stej ziemi. Ruszył przed sie­bie, a stru­mie­nie wody ude­rzały go w głowę i spły­wały za koszulę. Dokąd poszedł Forch?

Waxil­lium wybrał kie­ru­nek, który wydał mu się naj­bar­dziej praw­do­po­dobny. Mijał ogromne drzewa, jak wykute w skale mono­lity, a szum desz­czu zagłu­szał wszystko inne. Odcisk buta w bło­cie obok pnia drzewa świad­czył, że był na dobrym tro­pie, ale musiał się pochy­lić, żeby go zoba­czyć. Na rdzę! Robiło się ciemno.

Co teraz? Waxil­lium rozej­rzał się dookoła. Tam, pomy­ślał. Maga­zyn. Stara sypial­nia, obec­nie nie­uży­wana, w któ­rej Ter­ri­sa­nie trzy­mali zapa­sowe meble i dywany. To by było dosko­nałe miej­sce do pod­pa­le­nia, prawda? W środku mnó­stwo łatwo­pal­nych rze­czy, a w takim desz­czu nikt by się tego nie spo­dzie­wał.

Ale babka z nim roz­ma­wiała, pomy­ślał Waxil­lium, poty­ka­jąc się wśród desz­czu. Stopy mu mar­zły, kiedy roz­gar­niał liście i mchy. Będą wie­dzieli, że to on. Czy go to nie obcho­dziło? Celowo sta­rał się wpa­ko­wać w kło­poty?

Waxil­lium pod­szedł do sta­rej sypialni, masyw­nego dwu­pię­tro­wego budynku, czar­nego na tle coraz ciem­niej­szej nocy. Stru­mie­nie wody spły­wały z jego dachu. Naci­snął klamkę. Drzwi oczy­wi­ście nie były zamknięte na klucz – to w końcu była Wio­ska. Wśli­zgnął się do środka.

Tam. Kałuża wody na pod­ło­dze. Ktoś tędy nie­dawno wcho­dził. Ruszył dalej pochy­lony, doty­ka­jąc odci­sków butów, jed­nego po dru­gim, aż dotarł do scho­dów. Jeden bieg scho­dów, drugi. Co tam było? Dotarł na naj­wyż­sze pię­tro i zoba­czył przed sobą świa­tło. Skra­dał się kory­ta­rzem wyło­żo­nym dywa­nem, aż dotarł do migo­czą­cej świecy usta­wio­nej na stole w nie­wiel­kim pokoju peł­nym mebli, z cięż­kimi dra­pe­riami na ścia­nach.

Waxil­lium pod­szedł do świecy. Drżała, kru­cha i samotna. Dla­czego Forch ją tu zosta­wił? Co było…

Coś cięż­kiego ude­rzyło go w plecy. Sap­nął z bólu i pole­ciał do przodu, aż wpadł na dwa krze­sła uło­żone jedno na dru­gim. Za ple­cami usły­szał kroki. Udało mu się odsko­czyć w bok i rzu­cić na pod­łogę w chwili, kiedy Forch ude­rzył sta­rym drew­nia­nym słup­kiem w krze­sła, które popę­kały.

Waxil­lium pod­niósł się, ramiona go bolały. Forch odwró­cił się w jego stronę, jego twarz kryła się w cie­niach.

Waxil­lium się cof­nął.

– Forch! Nic się nie dzieje. Chcia­łem tylko poroz­ma­wiać. – Skrzy­wił się, kiedy ude­rzył ple­cami w ścianę. – Nie musisz…

Forch zamach­nął się na niego.

Waxil­lium jęk­nął i wybiegł na kory­tarz.

– Pomocy! – krzyk­nął, kiedy Forch ruszył za nim. – Pomocy!

Zamie­rzał ruszyć w stronę scho­dów, ale pomy­lił kie­runki i w rze­czy­wi­sto­ści się od nich odda­lał. Ude­rzył ramie­niem o drzwi na końcu kory­ta­rza. Jeśli ta sypial­nia miała ten sam roz­kład co ta, w któ­rej miesz­kał, pro­wa­dziły do gór­nej sali spo­tkań. I może dru­gich scho­dów?

Waxil­lium wpadł do jaśniej­szego pomiesz­cze­nia. Stare stoły usta­wione jeden na dru­gim ota­czały otwartą prze­strzeń pośrodku, przy­po­mi­na­jąc widow­nię i scenę.

Tam, na samym środku, oświe­tlony bla­skiem tuzina świec, leżał może pię­cio­letni chłop­czyk, przy­wią­zany do deski uło­żo­nej mię­dzy dwoma sto­łami. Jego koszula została roz­cięta i rzu­cona na pod­łogę, a kne­bel tłu­mił jego krzyki. Dziecko szar­pało się słabo w wię­zach.

Waxil­lium zatrzy­mał się gwał­tow­nie, obej­mu­jąc wzro­kiem chłopca, rząd błysz­czą­cych noży uło­żo­nych na pobli­skim stole, ślady krwi z roz­cięć na piersi chłopca.

– A niech to pie­kło – szep­nął Waxil­lium.

Forch wszedł za nim i z trza­skiem zamknął drzwi.

– A niech to pie­kło – powtó­rzył Wax i odwró­cił się z sze­roko otwar­tymi oczyma. – Forch, co z tobą nie tak?

– Nie wiem – odparł cicho chło­pak. – Muszę po pro­stu zoba­czyć, co jest w środku. Rozu­miesz?

– Wysze­dłeś z dziew­czy­nami, żeby mieć alibi. Jeśli ktoś zoba­czy, że twój pokój jest pusty, będziesz mówił, że byłeś z nimi. Pomniej­sze wykro­cze­nie, żeby ukryć zbrod­nię. Na rdzę! Moja sio­stra i jej kole­żanki nie wie­dzą, że wró­ci­łeś, prawda? Są pijane i nawet nie będą pamię­tać, że znik­ną­łeś. Będą przy­się­gać, że byłeś…

Waxil­lium prze­rwał, kiedy Forch pod­niósł wzrok. Jego oczy odbi­jały blask świec, a twarz była bez wyrazu. W ręku trzy­mał garść gwoź­dzi.

Racja. Forch jest…

Waxil­lium krzyk­nął i rzu­cił się w stronę sterty mebli w chwili, kiedy gwoź­dzie wyle­ciały z dłoni For­cha popy­chane jego Allo­man­cją. Ude­rzyły jak grad o drew­niane stoły, nogi krze­seł i pod­łogę. Ucie­ka­jąc, Wax poczuł nagły ból w ramie­niu.

Krzyk­nął i cho­wa­jąc się za meblami, zaci­snął rękę na bolą­cym miej­scu. Jeden z gwoź­dzi ode­rwał kawał ciała w pobliżu jego łok­cia.

Metal. Potrze­bo­wał metalu.

Minęło wiele mie­sięcy, odkąd po raz ostatni spa­lił stal. Babka chciała, by zaak­cep­to­wał swoją ter­ri­sań­ską naturę. Uniósł ramiona i odkrył, że są nagie. Jego bran­so­lety…

W twoim pokoju, idioto, pomy­ślał Waxil­lium. Się­gnął do kie­szeni spodni. Zawsze trzy­mał… Wore­czek płat­ków metalu. Wycią­gnął go, cofa­jąc się przed For­chem, który odrzu­cał na bok stoły i krze­sła, żeby się do niego prze­do­stać. Z tyłu docho­dziły jęki uwię­zio­nego dziecka.

Palce Waxil­liuma drżały, kiedy pró­bo­wał otwo­rzyć wore­czek z płat­kami metalu, ale on nagle wyrwał się z jego pal­ców i prze­le­ciał przez pokój. Zde­spe­ro­wany Waxil­lium odwró­cił się do For­cha i zoba­czył, że tam­ten zdej­muje ze stołu meta­lowy pręt i rzuca w jego stronę.

Waxil­lium pró­bo­wał się uchy­lić. Zbyt wolno. Ode­pchnięty pręt ude­rzył go w pierś i popchnął do tyłu. Forch sap­nął i się zato­czył. Nie miał prak­tyki w Allo­man­cji i nie zapew­nił sobie sto­sow­nego opar­cia. Jego Odpy­cha­nie rzu­ciło go do tyłu nie­mal tak samo, jak Waxil­liuma.

Waxil­lium wpadł na ścianę i poczuł, że coś w nim pęka. Sap­nął i osu­nął się na kolana, czu­jąc, że robi mu się ciemno przed oczami. Pokój zaczął się koły­sać.

Wore­czek. Bierz wore­czek!

Gorącz­kowo prze­szu­ki­wał pod­łogę wokół sie­bie, led­wie zdolny myśleć. Potrze­bo­wał tego metalu! Jego zakrwa­wione palce musnęły tka­ninę. Nie­cier­pli­wie chwy­cił wore­czek i otwo­rzył go. Odchy­lił głowę, by wrzu­cić do ust płatki.

Nagle poja­wił się nad nim cień i kop­nął go w brzuch. Zła­mana kość ustą­piła pod naci­skiem i Waxil­lium krzyk­nął. Połknął jedy­nie szczyptę metalu. Forch wytrą­cił mu torebkę z ręki, roz­rzu­ca­jąc płatki, i pod­niósł go.

Mło­dzik wyglą­dał na masyw­niej­szego niż wcze­śniej. Się­gnął do metal­my­śli. Roz­go­rącz­ko­wany Waxil­lium pró­bo­wał Ode­pchnąć bran­so­lety męż­czy­zny, ale Feru­che­miczne metal­my­śli z tru­dem pod­da­wały się Allo­man­cji. Jego Odpy­cha­nie nie było dość silne.

Forch wypchnął Waxil­liuma przez otwarte okno i wywie­sił na zewnątrz, trzy­ma­jąc go za szyję. Waxil­lium z tru­dem łapał oddech, zale­wały go strugi desz­czu.

– Pro­szę… Forch…

Forch go puścił.

Waxil­lium spa­dał z desz­czem.

Trzy kon­dy­gna­cje w dół, przez gałę­zie klonu, wśród wil­got­nych liści.

Stal zapło­nęła w jego wnę­trzu, z piersi wyro­sły nie­bie­skie linie pro­wa­dzące do pobli­skich źró­deł metalu. Wszyst­kie nad nim, żadne pod. Nic, od czego mógłby się Ode­pchnąć, żeby ura­to­wać życie.

Za wyjąt­kiem jed­nego kawałka w kie­szeni spodni.

Kozioł­ku­jąc w powie­trzu, Waxil­lium Ode­pchnął go despe­racko. Metal prze­bił kie­szeń, ześli­zgnął się po nodze i roz­ciął bok stopy, zanim wystrze­lił w stronę ziemi, popy­chany cię­ża­rem ciała. W chwili kiedy kawa­łek metalu ude­rzył w zie­mię, Waxil­lium szarp­nął się w powie­trzu i zwol­nił.

Ude­rzył sto­pami o mokrą ścieżkę, ból prze­szył jego nogi. Upadł na zie­mię i odkrył, że jest oszo­ło­miony, ale żywy. Odpy­cha­nie go ura­to­wało.

Deszcz padał na twarz Waxil­liuma, który cze­kał, ale Forch nie zszedł, żeby go dobić. Mło­dzik zatrza­snął okien­nice, może oba­wiał się, że ktoś zoba­czy świa­tło świec.

Waxil­lium czuł ból w całym ciele. Ramion od pierw­szego ciosu, nóg od upadku, piersi od ude­rze­nia prę­tem – ile żeber poła­mał? Leżał w desz­czu i kasz­lał, aż w końcu prze­to­czył się i zaczął szu­kać kawałka metalu, który ura­to­wał mu życie. Bez trudu go odna­lazł, śle­dząc jego Allo­man­tyczną linię, zanu­rzył rękę w bło­cie i wycią­gnął go.

Kula kon­sta­bla. Deszcz obmy­wał jego dłoń, oczysz­cza­jąc metal. Nawet nie pamię­tał, kiedy wci­snął ją do kie­szeni.

„W przy­padku takim jak ten pożar czę­sto jest zapo­wie­dzią…”.

Powi­nien wstać i pójść po pomoc. Ale ten chło­piec na górze krwa­wił. Noże już zostały wyjęte.

„Nad­cho­dzi coś więk­szego, star­sza. Coś, czego wszy­scy poża­łu­je­cie”.

Nagle Waxil­lium poczuł, że nie­na­wi­dzi For­cha. To miej­sce było dosko­nałe, spo­kojne. Piękne. Ciem­ność nie powinna w nim ist­nieć. Jeśli Waxil­lium był plamą na bia­łym płót­nie, to ten męż­czy­zna był stud­nią czy­stej czerni.

Waxil­lium krzyk­nął, pod­niósł się i przez tylne drzwi wszedł do sta­rego budynku. Mimo bólu wspiął się dwa pię­tra po scho­dach, po czym z trza­skiem otwo­rzył drzwi do sali spo­tkań. Forch stał nad pła­czą­cym dziec­kiem, w ręku trzy­mał zakrwa­wiony nóż. Powoli odwró­cił głowę, uka­zu­jąc Waxil­liumowi jedno oko, pół twa­rzy.

Waxil­lium rzu­cił mię­dzy nich kulę – jej łuska błysz­czała w bla­sku świec – i Ode­pchnął ze wszyst­kich sił. Forch odwró­cił się i rów­nież ją Odpy­chał.

Reak­cja była natych­mia­stowa. Kula zatrzy­mała się w powie­trzu, cale od twa­rzy For­cha. Obaj męż­czyźni pole­cieli do tyłu, ale Forch zła­pał się sto­łów i zacho­wał rów­no­wagę. Waxil­lium ude­rzył o ścianę przy drzwiach.

Forch uśmiech­nął się, a jego mię­śnie napęcz­niały, gdy zaczerp­nął siłę z metal­my­śli. Wziął pręt leżący na stole obok noży i rzu­cił nim w Waxil­liuma, który krzyk­nął i go Ode­pchnął.

Nie był dość silny. Forch na­dal Odpy­chał, a Waxil­lium miał mało stali. Pręt pole­ciał do przodu, ude­rzył w pierś Waxil­liuma i przy­ci­snął go do ściany.

Czas znie­ru­cho­miał. Jedna kula wisząca tuż przed For­chem, ich główna walka o pręt, który z każdą chwilą coraz bar­dziej miaż­dżył Waxil­liuma. Jego pierś wypeł­nił ból, a z ust wyrwał się krzyk.

Miał tu umrzeć.

„Chcę postę­po­wać wła­ści­wie. Dla­czego to jest takie trudne?”.

Forch z uśmie­chem zro­bił krok do przodu.

Waxil­lium sku­pił wzrok na zło­ci­stym naboju. Nie mógł oddy­chać. Ale ten nabój…

Metal jest twoim życiem.

Nabój. Trzy czę­ści z metalu. Pocisk.

Metal jest twoją duszą.

Łuska.

Chro­nisz nas…

I ten mały kawa­łek na końcu, w który ude­rzał kurek.

W tej chwili w oczach Waxil­liuma roz­dzie­lił się na trzy linie, trzy czę­ści. Widział je wszyst­kie jed­no­cze­śnie. Po chwili, choć pręt wciąż go miaż­dżył, wypu­ścił dwie czę­ści.

I pchnął spłonkę.

Nabój wybuchł. Łuska pole­ciała do tyłu, Odpy­chana Allo­man­cją For­cha, sam pocisk zaś pole­ciał nie­tknięty do przodu i wbił się w czaszkę For­cha.

Waxil­lium osu­nął się na zie­mię, kiedy pręt pole­ciał do tyłu. Zwi­nął się w kłę­bek, z tru­dem łapiąc oddech, a woda spły­wała z jego twa­rzy na drew­nianą pod­łogę.

Led­wie sły­szał głosy na dole. Ludzie w końcu zare­ago­wali na krzyki, a póź­niej odgłos strzału. Zmu­sił się do wsta­nia i prze­kuś­ty­kał przez pokój, igno­ru­jąc głosy Ter­ri­san i Ter­ri­sanek, któ­rzy wspi­nali się po scho­dach. Dotarł do dziecka i zerwał jego więzy. Chło­piec nie uciekł prze­ra­żony, tylko mocno objął nogę Waxil­liuma i się roz­pła­kał.

Do środka weszli ludzie. Waxil­lium pochy­lił się, pod­niósł łuskę z mokrej pod­łogi i wypro­sto­wał się. Tel­ling­dwar. Babka. Starsi. Widział ich prze­ra­że­nie i wie­dział, że go znie­na­wi­dzą, bo spro­wa­dził prze­moc do ich wio­ski.

Znie­na­wi­dzą go, bo miał rację.

Stał obok trupa For­cha i zaci­skał jedną dłoń na łusce, a drugą opie­rał na gło­wie drżą­cego dziecka.

– Znajdę swoją drogę – szep­nął.

Dwa­dzie­ścia osiem lat póź­niej

Drzwi kry­jówki ude­rzyły o ścianę, wzbi­ja­jąc chmurę kurzu. Ściana mgły oto­czyła męż­czy­znę, który otwo­rzył je kop­nię­ciem, pod­kre­śliła jego syl­wetkę – mgielny płaszcz z falu­ją­cymi pasmami, unie­siona śru­tówka.

– Ognia! – krzyk­nął Migs.

Chło­paki wystrze­liły. Ośmiu męż­czyzn, uzbro­jo­nych po zęby i ukry­tych za bary­kadą we wnę­trzu sta­rego pubu zaczęło strze­lać do ciem­nej syl­wetki. W powie­trzu zaświ­stały kule, które jed­nak omi­jały męż­czyznę w dłu­gim płasz­czu. Ude­rzały o ścianę, poszat­ko­wały drzwi i roz­łu­pały futrynę. Zosta­wiały ślady w zbie­ra­ją­cej się mgle, ale stróż prawa, ide­al­nie czarny w pół­mroku, nawet się nie wzdry­gnął.

Migs roz­pacz­li­wie wypusz­czał kolejne poci­ski, jeden po dru­gim. Opróż­nił maga­zy­nek jed­nego rewol­weru, póź­niej dru­giego, wresz­cie uniósł strzelbę i strze­lał naj­szyb­ciej, jak mógł. Jak oni się tu zaleźli? Na rdzę, jak do tego doszło? Nie tak miało być.

– To bez sensu! – zawo­łał jeden z chło­pa­ków. – On nas wszyst­kich poza­bija, Migs!

– Co tak tu sto­isz?! – krzyk­nął Migs do stróża prawa. – Weź się do roboty! – Wystrze­lił dwa razy. – Co z tobą nie tak?

– Może odwraca naszą uwagę – powie­dział jeden z chło­pa­ków – żeby jego kum­pel mógł się do nas pod­kraść.

– Ej, to…

Migs zawa­hał się, spo­glą­da­jąc na tego, który się ode­zwał. Okrą­gła twarz. Pro­sty kape­lusz woź­nicy, jak melo­nik, ale o spłasz­czo­nym denku. Kto to wła­ści­wie był? Prze­li­czył swoją ekipę.

Dzie­wię­ciu?

Chło­pak obok Migsa uśmiech­nął się, uchy­lił kape­lu­sza i wal­nął go w twarz.

Wszystko wyda­rzyło się osza­ła­mia­jąco szybko. Gość w kape­lu­szu woź­nicy w mgnie­niu oka rzu­cił Śli­skiego i Guil­liana na zie­mię. Nagle zna­lazł się przy dwójce na dru­gim końcu sali i powa­lił ich laskami poje­dyn­ko­wymi. Kiedy Migs się odwró­cił, żeby pod­nieść broń, którą upu­ścił, stróż prawa z łopo­tem pasm płasz­cza prze­sko­czył przez bary­kadę i kop­nął Szu­fladę w pierś. Obró­cił się i wyce­lo­wał ze śru­tówki do męż­czyzn po dru­giej stro­nie.

Rzu­cili broń. Migs ukląkł za prze­wró­co­nym sto­łem i pocąc się, cze­kał na odgłos strza­łów.

Nie usły­szał ich.

– Cze­kają na pana, kapi­ta­nie! – krzyk­nął stróż prawa.

Do środa wpa­dła gro­madka kon­sta­bli, roz­pra­sza­jąc mgłę. Na zewnątrz blask świtu i tak zaczy­nał już ją wypa­lać. Na rdzę. Naprawdę ukry­wali się tu przez całą noc?

Stróż prawa wyce­lo­wał w Migsa.

– Rzuć broń, przy­ja­cielu – powie­dział.

Migs się zawa­hał.

– Po pro­stu mnie zastrzel, stróżu prawa. I tak wpa­ko­wa­łem się po uszy.

– Postrze­li­łeś dwóch kon­sta­bli – odparł męż­czy­zna, trzy­ma­jąc palec na spu­ście. – Ale prze­żyją, synu. Nie zawi­śniesz, jeśli posta­wię na swoim. Rzuć broń.

Wcze­śniej Migs sły­szał te same słowa, wykrzy­ki­wali je ci, któ­rzy ich okrą­żyli. Teraz odkrył, że w nie wie­rzy.

– Dla­czego? – spy­tał. – Mógł­byś nas wszyst­kich zabić i nawet się nie spo­cić. Dla­czego?!

– Jeśli mam być szczery, nie jesteś wart tego, by cię zabi­jać. – Uśmiech­nął się przy­jaź­nie. – Już dość mam na sumie­niu. Rzuć broń. Jakoś to zała­twimy.

Migs rzu­cił broń i wstał, po czym mach­nął ręką do Szu­flady, który pod­no­sił się z rewol­we­rem w ręku. Tam­ten z wyraźną nie­chę­cią rów­nież rzu­cił broń.

Stróż prawa odwró­cił się, Allo­man­tycz­nym sko­kiem prze­le­ciał nad bary­kadą i wci­snął krótką śru­tówkę do kabury na udzie. Dołą­czył do niego młod­szy męż­czy­zna w kape­lu­szu woź­nicy, pogwiz­dy­wał cicho. Wyda­wało się, że zwi­nął ulu­biony nóż Guil­liana – z jego kie­szeni wysta­wała ręko­jeść z kości sło­nio­wej.

– Należą do pana, kapi­ta­nie – powie­dział stróż prawa.

– Nie zosta­nie pan, żeby dopil­no­wać zatrzy­ma­nia, Wax? – spy­tał kapi­tan kon­sta­bli.

– Nie­stety nie. Muszę iść na ślub.

– Czyj?

– Oba­wiam się, że swój wła­sny.

– Wziął pan udział w nalo­cie w dzień swo­jego ślubu? – spy­tał kon­stabl.

Stróż prawa, Waxil­lium Ladrian, zatrzy­mał się w drzwiach.

– Na swoją obronę mogę powie­dzieć, że to nie był mój pomysł.

Jesz­cze raz ski­nął głową zgro­ma­dzo­nym kon­sta­blom i człon­kom szajki i wyszedł w mgłę.

Część pierwsza

Rozdział 1

Waxil­lium Ladrian zbiegł po scho­dach baru zamie­nio­nego w kry­jówkę, mija­jąc krę­cą­cych się kon­sta­bli w brą­zo­wych mun­du­rach. Mgły już się roz­pra­szały, świt zapo­wia­dał koniec ich czu­wa­nia. Obma­cał rękę – pocisk wyrwał sporą dziurę w man­kie­cie koszuli i boku kurtki. Wcze­śniej czuł, jak prze­la­tuje.

– Ano – powie­dział z boku Wayne. – To był nie­zły plan, co?

– Ten sam, co zawsze. Ten, w któ­rym ja jestem wabi­kiem.

– To nie moja wina, że ludzie lubią do cie­bie strze­lać, stary – stwier­dził Wayne, kiedy dotarli do powozu. – Powi­nie­neś być zado­wo­lony. Wyko­rzy­stu­jesz swoje talenty, a moja bab­cia zawsze powta­rzała, że to wła­śnie powi­nien robić czło­wiek.

– Wolał­bym, żebym moim talen­tem nie był „ruchomy cel”.

– Cóż, trzeba korzy­stać z tego, co się ma. – Wayne oparł się o bok powozu, kiedy stan­gret Cob otwie­rał drzwi Waxowi. – Z tego samego powodu zawsze mam w potrawce mięso szczura.

Wax zaj­rzał do powozu, popa­trzył na mięk­kie poduszki i ele­gancką tapi­cerkę, ale nie wsiadł.

– Nic ci nie będzie? – spy­tał Wayne.

– Ależ oczy­wi­ście. To moje dru­gie mał­żeń­stwo. Można powie­dzieć, że mam już spore doświad­cze­nie.

Wayne uśmiech­nął się sze­roko.

– Ach, tak to działa? Bo mnie wydaje się raczej, że mał­żeń­stwo jest jedną z tych rze­czy, z któ­rymi ludzie z upły­wem czasu radzą sobie coraz gorzej. I jesz­cze z utrzy­my­wa­niem się przy życiu.

– Wayne, to zabrzmiało wręcz głę­boko.

– A niech mnie. Celo­wa­łem we wni­kli­wie.

Wax stał nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się w powóz. Stan­gret, który wciąż przy­trzy­my­wał otwarte drzwi, odchrząk­nął.

– To naprawdę ele­gancki stry­czek – zauwa­żył Wayne.

– Nie dra­ma­ty­zuj.

Wayne pochy­lił się, żeby wejść do środka.

– Lor­dzie Ladria­nie! – zawo­łał ktoś z tyłu.

Wax obej­rzał się i zoba­czył wyso­kiego męż­czy­znę w ciem­no­brą­zo­wym gar­ni­tu­rze i muszce, który prze­ci­skał się mię­dzy kon­sta­blami.

– Lor­dzie Ladria­nie – powtó­rzył męż­czy­zna – czy mogę zająć chwilę?

– Niech pan weź­mie wszystko. Ale pro­szę to zro­bić beze mnie.

– Ale…

– Spo­tkamy się na miej­scu – powie­dział Wax do Wayne’a i ski­nął mu głową.

Upu­ścił zużytą łuskę poci­sku i Ode­pchnął się w powie­trze. Po co mar­no­wać czas na jazdę powo­zem?

Czu­jąc w żołądku przy­jemne cie­pło pło­ną­cej stali, ode­pchnął się od pobli­skiej elek­trycz­nej latarni – wciąż świe­cą­cej, choć nad­szedł już ranek – i wzniósł się wyżej w powie­trze. Elen­del roz­cią­gało się przed nim – popla­mione sadzą cudowne mia­sto, wypusz­cza­jące dym z setek tysięcy komi­nów domów i fabryk. Wax ode­pchnął się od sta­lo­wego szkie­letu na wpół ukoń­czo­nego budynku i serią sko­ków prze­był Czwarty Oktant.

Minął pole powo­zów do wyna­ję­cia, rzędy pojaz­dów cze­ka­ją­cych cier­pli­wie w sze­re­gach. Robot­nicy uno­sili wzrok, kiedy ich mijał. Jeden poka­zał go pal­cem – może to mgielny płaszcz zwró­cił jego uwagę. Kurie­rzy Mone­to­strzelni nie byli w Elen­del rzad­ko­ścią, a ludzie szy­bu­jący w powie­trzu nie­czę­sto przy­ku­wali uwagę.

W kilku kolej­nych sko­kach prze­le­ciał nad kom­plek­sem maga­zy­nów usta­wio­nych w stło­czo­nych rzę­dach. Każdy skok rado­wał Waxa. Zadzi­wia­jące, że coś takiego wciąż wyda­wało mu się wspa­niałe. Wiatr na twa­rzy, te krót­kie chwile nie­waż­ko­ści, kiedy zawi­sał na szczy­tach łuków.

Wkrótce jed­nak cią­że­nie i obo­wią­zek ścią­gnęły go w dół. Opu­ścił dziel­nicę prze­my­słową i prze­le­ciał nad porząd­niej­szymi dro­gami. Ich gładka nawierzch­nia ze smoły i żwiru słu­żyła tym prze­klę­tym auto­mo­bi­lom lepiej niż bruk. Bez trudu zauwa­żył kościół Oca­li­tów z jego wielką kopułą ze szkła i stali. W Weathe­ring wystar­czyła pro­sta drew­niana kaplica, ale dla Elen­del nie byłaby dość wspa­niała.

Budowlę zapro­jek­to­wano w taki spo­sób, by wierni mogli w nocy oglą­dać mgły. Wax uwa­żał, że jeśli chcieli zoba­czyć mgły, powinni po pro­stu wyjść na zewnątrz. Ale może był cyniczny? W końcu kopułę – ze szkla­nych tafli umiesz­czo­nych mię­dzy sta­lo­wymi wspor­ni­kami, przez co wyglą­dała jak cząstki poma­rań­czy – można było przy szcze­gól­nych oka­zjach otwo­rzyć, by mgły spły­wały do wewnątrz.

Wylą­do­wał na wieży ciśnień na dachu budynku naprze­ciwko kościoła. Może kiedy wybu­do­wano świą­ty­nię, jej kopuła była dość wysoka, by przy­ćmić sąsia­du­jące budynki. Z pew­no­ścią miała ładny zarys. Teraz budowle wzno­siły się coraz wyżej, zasła­nia­jąc kościół. Wayne umiałby odkryć w tym meta­forę. Pew­nie pry­mi­tywną.

Sie­dział na wieży ciśnień góru­ją­cej nad świą­ty­nią. Oto w końcu był w tym miej­scu. Poczuł, że zaczyna mu drgać powieka, a w sercu wzbiera ból.

Wydaje mi się, że już tam­tego dnia cię kocha­łam. Taki śmieszny, a jed­no­cze­śnie taki szczery…

Przed sze­ścioma mie­sią­cami pocią­gnął za spust. Wciąż sły­szał odgłos strzału.

Pod­niósł się i wziął się w garść. Kie­dyś udało mu się ule­czyć tę ranę. Znowu mu się to uda. A jeśli jego serce pokryją bli­zny, może wła­śnie tego potrze­bo­wał. Zesko­czył z wieży ciśnień i spo­wol­nił upa­dek Odpy­cha­niem od łuski poci­sku.

Ude­rzył w zie­mię i prze­szedł obok dłu­giego sze­regu powo­zów. Goście już przy­byli na miej­sce – zgod­nie z zasa­dami śluby Oca­li­tów odby­wały się albo wcze­snym ran­kiem, albo póź­nym wie­czo­rem. Wax ski­nął głową kilku mija­nym ludziom. Nie mógł się powstrzy­mać przed wyję­ciem śru­tówki z kabury i opar­ciem jej na ramie­niu, kiedy wbiegł po scho­dach i otwo­rzył drzwi Odpy­cha­niem.

Ste­ris spa­ce­ro­wała po przed­sionku ubrana w gładką białą suk­nię, którą wybrała, ponie­waż wedle pism ten fason był modny. Z zaple­cio­nymi wło­sami i pro­fe­sjo­nal­nym maki­ja­żem wyglą­dała cał­kiem ład­nie.

Uśmiech­nął się. Jego napię­cie i ner­wo­wość nieco osła­bły.

Ste­ris unio­sła wzrok i natych­miast do niego pode­szła.

– I jak?

– Nie dałem się zabić. I tyle.

Spoj­rzała na zegar.

– Spóź­ni­łeś się, ale nie za bar­dzo.

– Prze­pra­szam?

To ona nale­gała, żeby wziął udział w nalo­cie. Wręcz go zapla­no­wała. Takie było życie ze Ste­ris.

– Jestem pewna, że zro­bi­łeś wszystko, co w two­jej mocy.

Ste­ris wzięła go pod rękę. Była cie­pła i nawet drżała. Ste­ris była skryta, ale wbrew temu, co sądzili o niej nie­któ­rzy, nie bez­na­miętna.

– Nalot? – spy­tała.

– Poszedł dobrze. Żad­nych ofiar. – Prze­szedł z nią do bocz­nej salki, gdzie jego lokaj Drew­ton cze­kał obok stołu, na któ­rym roz­ło­żono biały ślubny gar­ni­tur Waxa. – Wiesz oczy­wi­ście, że udział w nalo­cie w dniu wła­snego ślubu jedy­nie umocni mój obraz w oczach spo­łe­czeń­stwa.

– Jaki obraz?

– Zbira – powie­dział, zdej­mu­jąc mgielny płaszcz i poda­jąc go Drew­to­nowi. – Led­wie cywi­li­zo­wa­nego łotra z Dzi­czy, który prze­klina w kościele i przy­cho­dzi uzbro­jony na przy­ję­cia.

Spoj­rzała na śru­tówkę, którą rzu­cił na sofę.

– Lubisz bawić się tym, jak postrze­gają cię ludzie, prawda? Sta­rasz się, by czuli się nie­zręcz­nie, wytrą­casz ich w ten spo­sób z rów­no­wagi.

– To jedna z nie­wielu pro­stych przy­jem­no­ści, jakie mi pozo­stały, Ste­ris.

Uśmiech­nął się, kiedy Drew­ton roz­piął jego kami­zelkę. Następ­nie zdjął ją razem z koszulą, odsła­nia­jąc tors.

– Widzę, że zali­czam się do tych, któ­rzy mają się poczuć nie­zręcz­nie – zauwa­żyła Ste­ris.

– Korzy­stam z tego, co mam – odparł Wax.

– I dla­tego zawsze masz w potrawce mięso szczura?

Wax zawa­hał się, zanim oddał rze­czy Drew­to­nowi.

– Tobie też to powie­dział?

– Ow­szem. Jestem coraz bar­dziej prze­ko­nana, że wypró­bo­wuje te tek­sty na mnie. – Zało­żyła ręce na piersi. – Ten kun­del.

– Nie wyj­dziesz, kiedy będę się prze­bie­rał? – spy­tał z roz­ba­wie­niem Wax.

– Za nie­całą godzinę będziemy mał­żeń­stwem, lor­dzie Waxil­liu­mie. Sądzę, że zniosę widok two­jej nagiej piersi. Tak na mar­gi­ne­sie to ty jesteś Ścież­kow­cem. Pru­de­ria jest czę­ścią two­jego sys­temu reli­gij­nego, nie mojego. Czy­ta­łam o Kel­sie­rze. Oce­nia­jąc po tym, czego się dowie­dzia­łam, wąt­pię, by on się przej­mo­wał…

Wax zaczął roz­pi­nać drew­niane guziki spodni.

Ste­ris zaru­mie­niła się, obró­ciła i w końcu sta­nęła ple­cami do niego. Po chwili dodała wyraź­nie wytrą­cona z rów­no­wagi:

– Cóż, przy­naj­mniej zgo­dzi­łeś się na pełną cere­mo­nię.

Wax uśmiech­nął się, usiadł w samych slip­kach i pozwo­lił, by Drew­ton szybko go ogo­lił. Ste­ris pozo­stała na swoim miej­scu, nasłu­chu­jąc. W końcu, kiedy Drew­ton wycie­rał krem z jego twa­rzy, spy­tała:

– Masz wisiorki?

– Odda­łem je Wayne’owi.

– Że… co?

– Pomy­śla­łem, że będziesz chciała mieć tro­chę zamie­sza­nia na ślu­bie. – Wax wstał i wziął od lokaja czy­ste spodnie. Wło­żył je. Od czasu opusz­cze­nia Dzi­czy rzadko cho­dził w bieli. Tam trudno było zacho­wać czy­stość, przez co białe ubra­nia nabie­rały więk­szej war­to­ści. – Uzna­łem, że to się uda.

– Chcia­łam mieć zapla­no­wane zamie­sza­nie, lor­dzie Waxil­liu­mie – wark­nęła Ste­ris. – Nie dener­wuję się, jeśli je rozu­miem, jestem na nie przy­go­to­wana i nad nim panuję. Wayne to cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo, nie sądzisz?

Wax zapiął guziki, a Drew­ton zdjął z wie­szaka koszulę. Na ten dźwięk Ste­ris natych­miast się odwró­ciła, wciąż z rękami na pier­siach, zupeł­nie po sobie nie poka­zu­jąc, że choć przez chwilę była zaże­no­wana.

– Jak się cie­szę, że kaza­łam zro­bić kopie.

– Kaza­łaś zro­bić kopie naszych ślub­nych wisior­ków?

– Tak. – Zagry­zła wargi. – Sześć kom­ple­tów.

– Sześć?

– Pozo­stałe cztery nie dotarły na czas.

Wax uśmiech­nął się sze­roko, dopiął guziki, i pozwo­lił loka­jowi zająć się man­kie­tami.

– Jesteś jedyna w swoim rodzaju, Ste­ris.

– For­mal­nie rzecz bio­rąc, Wayne też… jak rów­nież Znisz­cze­nie, skoro o tym mowa. Jeśli się nad tym zasta­no­wić, to żaden kom­ple­ment.

Wax zało­żył szelki i pozwo­lił, by Drew­ton zajął się jego koł­nie­rzem.

– Nie rozu­miem, Ste­ris – mruk­nął, sto­jąc sztywno, gdy lokaj pra­co­wał nad jego ubio­rem. – Przy­go­to­wu­jesz się tak sta­ran­nie na wszystko, co mogłoby pójść nie tak… jak­byś wie­działa i spo­dzie­wała się, że życie jest nie­prze­wi­dy­walne.

– Tak, i co z tego?

– I życie jest nie­prze­wi­dy­walne. Dla­tego twoje przy­go­to­wa­nia na różne nie­prze­wi­dziane wyda­rze­nia gwa­ran­tują jedy­nie, że coś innego pój­dzie nie tak.

– To dość fata­li­styczny punkt widze­nia.

– Życie w Dzi­czy tak działa na ludzi.

Popa­trzył na nią, olśnie­wa­jącą w bia­łej sukni. Stała z zało­żo­nymi rękami i stu­kała pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej dłoni w lewe ramię.

– Ja po pro­stu… czuję się lepiej, kiedy pró­buję – powie­działa w końcu. – Cho­dzi o to, że jeśli coś pój­dzie nie tak, przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam. Czy to ma sens?

– Sądzę, że tak.

Drew­ton cof­nął się zado­wo­lony. Gar­ni­tu­rowi towa­rzy­szyły bar­dzo ładny czarny fular i kami­zelka. Tra­dy­cyjne, zgod­nie z pre­fe­ren­cjami Waxa. Muszki były dla sprze­daw­ców. Wło­żył mary­narkę, jej poły musnęły tył ud. Po chwili waha­nia zapiął pas i wsu­nął Obrońcę do kabury. Nosił broń na swoim ostat­nim ślu­bie, więc dla­czego i nie na tym? Ste­ris poki­wała głową z apro­batą.

Ostat­nie były buty. Nowa para. Wyda­wały się kosz­mar­nie nie­wy­godne.

– Czy jeste­śmy już dość spóź­nieni? – spy­tał Ste­ris.

Spoj­rzała na zegar w rogu.

– Pla­no­wa­łam, że wyj­dziemy za dwie minuty.

– Ach, cudow­nie. – Wziął ją za rękę. – To zna­czy, że możemy być spon­ta­niczni i wyjść wcze­śniej. To zna­czy mniej spóź­nieni.

Trzy­mała go mocno, pozwa­la­jąc, by popro­wa­dził ją przez boczną salkę w stronę wej­ścia do świą­tyni. Drew­ton podą­żył za nimi.

– Jesteś pewien… że chcesz kon­ty­nu­ować? – spy­tała Ste­ris, zatrzy­mu­jąc go, zanim weszli do kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do nawy głów­nej.

– Masz wąt­pli­wo­ści?

– Abso­lut­nie nie – odparła natych­miast Ste­ris. – To mał­żeń­stwo posłuży mojemu rodowi i pozy­cji. – Objęła lewą dłoń Waxa obiema swo­imi. – Ale lor­dzie Waxil­liu­mie – powie­działa cicho – nie chcę, żebyś czuł się w potrza­sku, szcze­gól­nie po tym, co wyda­rzyło się wcze­śniej tego roku. Jeśli chcesz się wyco­fać, zaak­cep­tuję to.

Spo­sób, w jaki ści­skała jego dłoń, kiedy wypo­wia­dała te słowa, świad­czył o czymś zupeł­nie innym. Ale ona naj­wy­raź­niej tego nie zauwa­żała. Patrząc na nią, Wax zaczął się zasta­na­wiać. Kiedy zgo­dził się na ślub, zro­bił to z poczu­cia obo­wiązku wobec swo­jego rodu.

Teraz jed­nak zdał sobie sprawę, że jego uczu­cia się zmie­niły. Jej obec­ność przez te wszyst­kie mie­siące, kiedy był w żało­bie… Spo­sób, w jaki teraz na niego patrzyła…

Na rdzę i Znisz­cze­nie. Naprawdę polu­bił Ste­ris. Nie była to miłość, ale wąt­pił, by zdo­łał poko­chać raz jesz­cze. To musiało wystar­czyć.

– Nie, Ste­ris – powie­dział. – Nie wyco­fam się. To by… nie było w porządku wobec two­jego rodu, ze względu na wszyst­kie pie­nią­dze, jakie wyda­li­ście.

– Pie­nią­dze nie są…

– W porządku. – Wax lekko ści­snął jej dłoń. – Dosze­dłem już do sie­bie. Jestem dość silny, by to zro­bić.

Ste­ris otwo­rzyła usta, by odpo­wie­dzieć, ale roz­le­gło się puka­nie do drzwi i po chwili wysu­nęła się zza nich głowa Marasi. Sio­stra Ste­ris miała ciemne włosy i deli­kat­niej­sze rysy, malo­wała wargi na czer­wono i nosiła strój nowo­cze­snej damy – pli­so­waną spód­nicę i obci­sły zapi­nany żakiet.

– W końcu – powie­działa. – Ludzie zaczy­nają się dener­wo­wać. Wax, jest tu ktoś, kto chce cię widzieć. Pró­bo­wa­łam go ode­słać, ale… no…

Weszła do środka i zosta­wiła otwarte drzwi, uka­zu­jąc szczu­płego męż­czy­znę w brą­zo­wym gar­ni­tu­rze, któ­rego Wax widział już wcze­śniej. Stał teraz z popiel­nymi dziew­czę­tami w przed­sionku kopuły.

– Jak pan tu dotarł przed Wayne’em? – spy­tał Wax.

– Pań­ski przy­ja­ciel raczej tu nie dotrze.

Męż­czy­zna wszedł do środka, ski­nął Marasi, a póź­niej zamknął drzwi przed nosem popiel­nych dziew­cząt. Odwró­cił się i rzu­cił Waxowi kulkę zmię­tego papieru.

Kiedy Wax ją zła­pał, usły­szał brzę­cze­nie. Po roz­wi­nię­ciu ujrzał dwa ślubne wisiorki. Na papie­rze nagry­zmo­lono nastę­pu­jące słowa: „Zamie­rzam się narą­bać tak, że nie będę sikał pro­sto. Szczę­śli­wego ślubu i w ogóle”.

– Cóż za obra­zowy styl – powie­działa Ste­ris. Wzięła ślubny wisio­rek Waxa okrytą białą ręka­wiczką dło­nią, a Marasi popa­trzyła mu ponad ramie­niem, żeby prze­czy­tać wia­do­mość. – Przy­naj­mniej o nich nie zapo­mniał.

– Dzię­kuję – zwró­cił się do męż­czy­zny w brą­zie Wax – ale jak pan widzi, jestem zajęty wła­snym ślu­bem. Cze­go­kol­wiek pan ode mnie chce, może…

Twarz męż­czy­zny stała się prze­zro­czy­sta, uka­zu­jąc kości czaszki i krę­go­słup.

Ste­ris zesztyw­niała.

– O święty… – szep­nęła.

– Święta zaraza – stwier­dził Wax. – Powiedz Har­mo­nii, żeby tym razem zwró­cił się do kogoś innego. Jestem zajęty.

– Powiedz… Har­mo­nii… – wymam­ro­tała Ste­ris, sze­roko otwie­ra­jąc oczy.

– Nie­stety, na tym polega czę­ściowo pro­blem – wyja­śnił męż­czy­zna w brą­zie, a jego skóra znów przy­brała nor­malny odcień. – Har­mo­nia jest ostat­nio dość nie­obecny.

– Jak Bóg może być nie­obecny? – spy­tała Marasi.

– Nie jeste­śmy pewni, ale się nie­po­ko­imy. Potrze­bu­jemy pana, Waxil­liu­mie Ladrian. Mam zada­nie, które może pana zain­te­re­so­wać. Rozu­miem, że śpie­szy się pan na cere­mo­nię, ale póź­niej, jeśli będzie miał pan chwilę…

– Nie – stwier­dził Wax.

– Ale…

– Nie.

Wax pocią­gnął Ste­ris za ramię, gwał­tow­nym ruchem otwo­rzył drzwi, minął Marasi i zosta­wił kan­drę. Minęło sześć mie­sięcy od czasu, kiedy te stwory go zma­ni­pu­lo­wały, bawiły się nim i go okła­mały. Sku­tek? Mar­twa kobieta w jego ramio­nach.

Kana­lie.

– Czy to naprawdę był jeden z Bez­i­mien­nych Nie­śmier­tel­nych? – spy­tała Ste­ris, oglą­da­jąc się przez ramię.

– Tak i z przy­czyn oczy­wi­stych nie chcę mieć z nimi nic wspól­nego.

– Spo­koj­nie – powie­działa, ści­ska­jąc jego ramię. – Potrze­bu­jesz chwili?

– Nie.

– Pewien jesteś?

Wax się zatrzy­mał. Cze­kała, a on oddy­chał głę­boko, wyrzu­ca­jąc z umy­słu obraz tej strasz­li­wej sceny, kiedy klę­czał samot­nie na moście, trzy­ma­jąc Les­sie. Kobietę, któ­rej, jak sobie uświa­do­mił, ni­gdy tak naprawdę nie znał.

– Nic mi nie jest – powie­dział do Ste­ris przez zaci­śnięte zęby. – Ale Bóg powi­nien wie­dzieć, że nie należy do mnie przy­cho­dzić. Szcze­gól­nie tego dnia.

– Twoje życie jest… zde­cy­do­wa­nie dziwne, lor­dzie Waxil­liu­mie.

– Wiem. – Prze­szedł parę kro­ków i sta­nął z nią obok ostat­nich drzwi dzie­lą­cych ich od głów­nej nawy. – Gotowa?

– Tak, dzię­kuję.

Czy miała… łzy w oczach? Ni­gdy nie widział, by w taki spo­sób oka­zy­wała uczu­cia.

– A czy ty się dobrze czu­jesz? – spy­tał.

– Tak. Wybacz mi. Po pro­stu… to cudow­niej­sze, niż sobie wyobra­ża­łam.

Otwo­rzyli drzwi i ujrzeli błysz­czącą kopułę. Pro­mie­nie słońca wpa­dały przez nią i oświe­tlały ocze­ku­jący tłum. Zna­jomi. Dalecy krewni. Szwaczki i hut­nicy zatrud­nieni przez jego ród.

Wax szu­kał wzro­kiem Wayne’a i poczuł się zasko­czony, kiedy go nie zoba­czył, mimo wia­do­mo­ści. Chło­pak był jedyną praw­dziwą rodziną Waxa.

Popielne dziew­częta wybie­gły na zewnątrz, roz­rzu­ca­jąc popiół na wyło­żony dywa­nem pasaż, który okrą­żał kopułę. Wax i Ste­ris ruszyli dostoj­nym kro­kiem, pre­zen­tu­jąc się zgro­ma­dzo­nym. Na cere­mo­nii Oca­li­tów nie było żad­nej muzyki, ale kilka pie­cy­ków zarzu­co­nych zie­lo­nymi liśćmi wypusz­czało dym, który miał sym­bo­li­zo­wać mgłę.

Dym się wznosi, a popiół opada, pomy­ślał, przy­po­mi­na­jąc sobie słowa kapłana z cza­sów mło­do­ści, kiedy jesz­cze uczęsz­czał na uro­czy­sto­ści Oca­li­tów. Obe­szli cały tłum dookoła. Przy­naj­mniej rodzina Ste­ris się poja­wiła, w tym jej ojciec – zaczer­wie­niony męż­czy­zna z entu­zja­zmem uniósł pięść, kiedy go mijali.

Wax odkrył, że się uśmie­cha. Tego wła­śnie chciała Les­sie. Cza­sem śmiali się ze swo­jej pro­stej ścież­ko­wej cere­mo­nii, dokoń­czo­nej na koń­skim grzbie­cie, kiedy ucie­kali przed roz­wście­czo­nym tłu­mem. Powie­działa, że pew­nego dnia zmusi go, żeby zro­bił to wła­ści­wie.

Migo­czący krysz­tał. Cichy tłum. Kroki chrzęsz­czące na dywa­nie posy­pa­nym popio­łem. Uśmiech­nął się sze­rzej i spoj­rzał w bok.

A tam oczy­wi­ście stała nie­wła­ściwa kobieta.

Pra­wie się potknął. Idioto, powie­dział sobie. Skup się. Ten dzień był ważny dla Ste­ris, mógł się posta­rać, żeby go nie zepsuć. A przy­naj­mniej nie zepsuć w spo­sób, któ­rego się nie spo­dzie­wała. Cokol­wiek to zna­czyło.

Nie­stety, kiedy prze­cho­dzili ostatni odci­nek wokół rotundy, czuł się coraz gorzej. Miał mdło­ści. Pocił się. Było mu źle, jak w tych nie­licz­nych przy­pad­kach, kiedy był zmu­szony ucie­kać przed zabójcą i zosta­wić nie­win­nych w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Wszystko to zmu­siło go w końcu, by sta­wił czoło bole­snemu fak­towi. Nie był gotów. Nie cho­dziło o Ste­ris ani oto­cze­nie. Po pro­stu nie był na to gotów.

To mał­żeń­stwo ozna­czało porzu­ce­nie Les­sie.

Zna­lazł się w potrza­sku i musiał być silny. Zaci­snął zęby i wstą­pił wraz ze Ste­ris na pod­wyż­sze­nie, na któ­rym cze­kał już kapłan, mię­dzy dwoma sto­ja­kami, na któ­rych umiesz­czono krysz­ta­łowe wazony z kwia­tami pra­gnie­nia Mare. Cere­mo­nia miała swoje źró­dła w sta­ro­żyt­nych wie­rze­niach Lar­sta, zapi­sa­nych w Odro­dzo­nych wie­rze­niach Har­mo­nii, jed­nym z tomów Słów Stwo­rze­nia.

Kapłan wypo­wie­dział słowa, ale Wax go nie sły­szał. Był odrę­twiały – zaci­śnięte zęby, oczy wpa­trzone przed sie­bie, mię­śnie napięte. W tej wła­śnie świą­tyni zna­leźli zamor­do­wa­nego kapłana. Zabi­tego przez Les­sie, kiedy osza­lała. Czy nie mogli cze­goś dla niej zro­bić, zamiast wysłać go na polo­wa­nie? Nie mogli powie­dzieć mu prawdy?

Siła. Nie uciek­nie. Nie będzie tchó­rzem.

Trzy­mał Ste­ris za rękę, ale nie mógł na nią spoj­rzeć. Uniósł głowę, by przez szklaną kopułę popa­trzeć na niebo. W więk­szo­ści zasła­niały je budynki. Dra­pa­cze chmur po obu stro­nach, ich okna błysz­czące w poran­nym słońcu. Ta wieża ciśnień z pew­no­ścią zasła­niała widok, choć na jego oczach poru­szyła się…

Poru­szyła się?

Wax wpa­try­wał się w prze­ra­że­niu, jak pod­pory ogrom­nego cylin­dra zgi­nają się, jakby chciały przy­klęk­nąć, i powoli prze­chy­liły cię­żar na bok. Pokrywa wieży zsu­nęła się, wypusz­cza­jąc tony wody w spie­nio­nej fali.

Przy­cią­gnął do sie­bie Ste­ris, obej­mu­jąc ją mocno w pasie, po czym ode­rwał drugi guzik kami­zelki i rzu­cił go na zie­mię. Ode­pchnął się od tego guzika, odla­tu­jąc wraz ze Ste­ris z pod­wyż­sze­nia. Kapłan krzyk­nął zasko­czony.

Woda ude­rzyła w kopułę, która sta­wiała opór jedy­nie przez krótką chwilę, zanim otwo­rzyła się do środka, gdy zawiasy ustą­piły pod cię­ża­rem wody.

Rozdział 2

– Na pewno nic panu nie jest, milor­dzie? – spy­tał Wax, poma­ga­jąc lor­dowi Dra­pe­nowi, kon­sta­blowi-gene­ra­łowi Szó­stego Oktantu, zejść po scho­dach w stronę powozu.

Woda pły­nęła wokół nich małymi stru­my­kami, dołą­cza­jąc do nie­du­żej rzeki w rynsz­toku.

– Wie pan, znisz­czy­łem swój naj­lep­szy pisto­let – powie­dział Dra­pen. – Będę go musiał ode­słać do oczysz­cze­nia i naoli­wie­nia!

– Pro­szę mi przy­słać rachu­nek – odparł Wax, igno­ru­jąc fakt, że odro­bina wody – no dobrze, dużo wody – nie mogła raczej znisz­czyć dobrego pisto­letu.

Wax oddał pod­sta­rza­łego dżen­tel­mena pod opiekę jego stan­greta, wymie­nił z nim zre­zy­gno­wane spoj­rze­nia, odwró­cił się i znów ruszył po scho­dach do kościoła. Dywan mla­skał mu sto­pami. A może to były jego buty?

Minął kapłana sprze­cza­ją­cego się z rze­czo­znawcą ubez­pie­cze­nio­wym Eri­kel­lów – który przy­był oce­nić szkody, spo­dzie­wa­jąc się, że kościół zażąda wypłaty z polisy – i wszedł do głów­nej nawy. Otwarta tafla szkła wciąż wisiała na zawia­sach, a prze­chy­lona wieża ciśnień – pod­pory po dru­giej stro­nie powstrzy­mały ją przed upad­kiem – wciąż zasła­niała więk­szość nieba.

Mijał prze­wró­cone ławki, roz­rzu­cone płatki kwia­tów pra­gnie­nia Mare i wszel­kiego rodzaju śmieci. Jedy­nym dźwię­kiem oprócz odbi­ja­ją­cego się echem głosu kapłana było kapa­nie wody. Wax dotarł z mla­ska­niem na pod­wyż­sze­nie. Ste­ris sie­działa na jego kra­wę­dzi, mokra suk­nia opi­nała jej ciało, a kosmyki wło­sów, które wysu­nęły się z war­ko­czy, lepiły się do jej twa­rzy. Sie­działa z rękami opar­tymi na kola­nach i wpa­try­wała się w pod­łogę.

Wax usiadł obok niej.

– Następ­nym razem, kiedy zrzucą nam na głowę powódź, posta­ram się pamię­tać, że skok w górę to kiep­ski pomysł.

– Pró­bo­wa­łeś jed­no­cze­śnie odsko­czyć do tyłu. Po pro­stu nie byłeś dość szybki, lor­dzie Waxil­liu­mie.

Chrząk­nął.

– Wygląda na zwy­czajne zmę­cze­nie mate­riału. Jeśli to próba zabój­stwa… to bar­dzo nie­kom­pe­tentna. Wewnątrz nie było dość wody, by sta­no­wić jakie­kol­wiek zagro­że­nie. Naj­więk­sze obra­że­nia odniósł lord Ste­ming, który prze­wró­cił się i ude­rzył w głowę, kiedy zerwał się z miej­sca.

– W takim razie to był tylko wypa­dek.

Ste­ris opa­dła ple­cami na pod­wyż­sze­nie przy akom­pa­nia­men­cie cichego mla­śnię­cia.

– Prze­pra­szam.

– To nie twoja wina. – Wes­tchnęła. – Myśla­łeś może kie­dyś, że cosmere chce cię zmiaż­dżyć, lor­dzie Waxil­liu­mie?

– Cosmere? To zna­czy Har­mo­nia?

– Nie, nie On. Jedy­nie kosmiczny przy­pa­dek rzu­ca­jący kośćmi za każ­dym razem, kiedy prze­cho­dzę obok, i zawsze wyrzu­ca­jący same jedynki. Wydaje się to wręcz poetyc­kie. – Zamknęła oczy. – Oczy­wi­ście, że ślub nie mógł się udać. Kilka ton wody wpa­da­jące przez dach? Dla­czego tego nie prze­wi­dzia­łam? To coś tak cudacz­nego, że wprost musiało się wyda­rzyć. Przy­naj­mniej tym razem nikt nie zamor­do­wał kapłana.

– Ste­ris. – Wax poło­żył jej dłoń na ramie­niu. – Pora­dzimy sobie. Wszystko będzie dobrze.

Otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na niego.

– Dzię­kuję, lor­dzie Waxil­liu­mie.

– Za co wła­ści­wie?

– Że jesteś miły. Że gotów jesteś nara­zić się, cóż, na kon­takty ze mną. Rozu­miem, że nie jest to przy­jemna per­spek­tywa.

– Ste­ris…

– Nie myśl, że pró­buję się umniej­szać, lor­dzie Waxil­liu­mie – Ste­ris usia­dła i ode­tchnęła głę­boko – i nie zakła­daj pro­szę, że jestem posępna. Jestem, kim jestem, i akcep­tuję to. Ale nie mam żad­nych złu­dzeń na temat tego, jak postrze­gane jest moje towa­rzy­stwo. Dzię­kuję. Za to, że przy tobie nie czuję się tak jak przy innych.

Zawa­hał się. Jak zare­ago­wać na coś takiego?

– Nie jest tak, jak myślisz, Ste­ris. Uwa­żam, że jesteś uro­cza.

– Ale kiedy zaczęła się cere­mo­nia, zgrzy­ta­łeś zębami, a dło­nie zaci­sną­łeś rów­nie mocno, jak ktoś trzy­ma­jący się kur­czowo balu­strady mostu, żeby nie spaść z niego do rzeki.

– Ja…

– Czy mar­twi cię fakt, że nasz ślub się opóź­nił? Czy naprawdę mógł­byś to powie­dzieć i być szcze­rym jak stróż prawa, lor­dzie Waxil­liu­mie?

A niech to. Zaplą­tał się. Wie­dział, że kilka pro­stych słów mogłoby roz­broić to pyta­nie lub je omi­nąć, ale nie mógł ich odna­leźć, mimo że szu­kał ich nie­zręcz­nie długo – tak długo, że cokol­wiek powie­dział, musiało zabrzmieć pro­tek­cjo­nal­nie.

– Być może – powie­dział z uśmie­chem – kiedy podej­miemy następną próbę, po pro­stu spró­buję wcze­śniej się roz­luź­nić.

– Wąt­pię, by upi­cie się przed cere­mo­nią pomo­gło.

– Nie powie­dzia­łem, że się upiję. Raczej wypró­buję ter­ri­sań­ską medy­ta­cję.

Popa­trzyła na niego.

– Wciąż zamie­rzasz kon­ty­nu­ować?

– Oczy­wi­ście. – Pod warun­kiem, że nie tego samego dnia. – Zakła­dam, że masz zapa­sową sukienkę.

– Dwie – przy­znała i pozwo­liła, by pomógł jej się pod­nieść. – I zare­zer­wo­wa­łam inny ter­min ślubu, za dwa mie­siące. W innym kościele… na wypa­dek gdyby ten wybuchł.

Chrząk­nął.

– Brzmisz jak Wayne.

– Cóż, rze­czy podej­rza­nie czę­sto wybu­chają w two­jej obec­no­ści, lor­dzie Waxil­liu­mie. – Spoj­rzała na kopułę. – Skoro już o tym mowa, prze­mo­cze­nie musi być sporą nowo­ścią.

***

Marasi krę­ciła się przez zala­nym kościo­łem, ręce trzy­mała za ple­cami, a w kie­szeni mary­narki czuła zna­jomy cię­żar notat­nika. Kil­koro kon­sta­bli – wyłącz­nie kaprali – stało dookoła i spra­wiało wra­że­nie, jakby pano­wało nad sytu­acją. Takie rze­czy były ważne w chwili kry­zysu – sta­ty­styki wska­zy­wały, że jeśli w oko­licy znaj­do­wał się mun­du­rowy, ludzie mieli mniej­sze ten­den­cje do paniki.

Oczy­wi­ście pewna grupa ludzi miała więk­sze ten­den­cje do paniki, jeśli w oko­licy poja­wił się ktoś w mun­du­rze. Ponie­waż ludzie byli ludźmi i tylko jedno było pewne – nie­któ­rzy z nich zacho­wy­wali się dziw­nie. Albo raczej, każdy zacho­wy­wał się dziw­nie, kiedy oko­licz­no­ści przy­pad­kiem paso­wały do jego oso­bi­stej odmiany sza­leń­stwa.

A skoro już o tym mowa, tego dnia polo­wała na pewną ści­śle okre­śloną odmianę sza­leń­stwa. Naj­pierw zaj­rzała do pobli­skich pubów, ale to było zbyt oczy­wi­ste. Póź­niej spraw­dziła rynsz­toki, jedną tanią jadło­daj­nię i – wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi – dostar­czy­ciela „atrak­cji”. Nie miała szczę­ścia, choć jej pośladki zostały skom­ple­men­to­wane przez trzy różne osoby.

W końcu, kiedy zabra­kło jej pomy­słów, poszła spraw­dzić, czy może przy­pad­kiem posta­no­wił ukraść widelce z wesel­nego śnia­da­nia. Tam, w sali jadal­nej naprze­ciwko kościoła, zna­la­zła Wayne’a w kuchni, w bia­łej mary­narce i czapce kucha­rza. Łajał kil­koro asy­sten­tów, któ­rzy gorącz­kowo zdo­bili tar­tinki owo­co­wym lukrem.

Marasi oparła się o futrynę i patrzyła, stu­ka­jąc ołów­kiem w notat­nik. Wayne brzmiał zupeł­nie ina­czej niż wszy­scy, mówił noso­wym gło­sem z akcen­tem, któ­rego nie umiała umiej­sco­wić. Może ze wschodu? Miesz­kańcy zewnętrz­nych miast mie­wali silny akcent.

Asy­stenci nie poda­wali jego słów w wąt­pli­wość. Bły­ska­wicz­nie reago­wali na pole­ce­nia i zno­sili jego potę­pie­nie, kiedy spró­bo­wał zim­nej zupy i zaczął prze­kli­nać ich nie­kom­pe­ten­cję. Jeśli nawet zauwa­żył Marasi, nie oka­zał tego, jedy­nie wytarł ręce o obrus i zażą­dał, by poka­zano mu pro­dukty, które dostar­czono tego ranka.

Marasi w końcu weszła do kuchni, mija­jąc niską asy­stentkę ugi­na­jącą się pod cię­ża­rem wiel­kiego kociołka, i pode­szła do Wayne’a.

– Widzia­łem jędr­niej­szą sałatę na ster­cie śmieci! – mówił do sku­lo­nego chłopca na posyłki. – A to nazy­wasz wino­gro­nami? Są tak przej­rzałe, że wła­ści­wie już zaczy­nają fer­men­to­wać! I… o, cześć Marasi. – Ostat­nie słowa wypo­wie­dział swoim nor­mal­nym gło­sem.

Chło­piec na posyłki odbiegł.

– Co ty wypra­wiasz? – spy­tała Marasi.

– Gotuję zupę.

Wayne uniósł drew­nianą łyżkę. Sto­jący w pobliżu asy­stenci zatrzy­mali się gwał­tow­nie i popa­trzyli na niego, wstrzą­śnięci.

– Wyno­cha! – powie­dział do nich gło­sem kucha­rza. – Potrze­buję czasu na przy­go­to­wa­nia. Sio!

Roz­bie­gli się, a Wayne uśmiech­nął się sze­roko.

– Wiesz oczy­wi­ście, że śnia­da­nie weselne zostało odwo­łane – powie­działa Marasi, opie­ra­jąc się o stół.

– Pew­nie.

– To dla­czego…

Prze­rwała, kiedy wrzu­cił do ust cały pla­cek i się uśmiech­nął.

– Mufia­łem fię upew­nić, że naf nie wyki­wają i przy­go­tują nam cof do żar­cia – powie­dział, prze­żu­wa­jąc, a z jego ust wypa­dały okru­chy. – Zapła­ci­li­śmy za to. To zna­czy Wax zapła­cił. Poza tym odwo­ła­nie ślubu nie jest powo­dem, żeby nie świę­to­wać, prawda?

– Zależy, co świę­tu­jesz. – Marasi otwo­rzyła notes. – Śruby zabez­pie­cza­jące wieżę ciśnień zostały bez wąt­pie­nia polu­zo­wane. Droga poni­żej była podej­rza­nie pusta, bo jakieś zbiry… z zupeł­nie innego oktantu, mogła­bym dodać… zatrzy­mały ruch, wsz­czy­na­jąc bójkę na samym środku drogi.

Wayne chrząk­nął i zaj­rzał do kre­densu.

– Cza­sem nie zno­szę tego two­jego note­sika.

Marasi jęk­nęła i zamknęła oczy.

– Komuś mogła stać się krzywda, Wayne.

– Nie, to nie­prawda. Komuś stała się krzywda. Temu łysemu tłu­ścio­chowi.

Roz­ma­so­wała skro­nie.

– Wiesz oczy­wi­ście, że jestem kon­sta­blem, Wayne. Nie mogę przy­mknąć oczu na uszko­dze­nie mie­nia.

– Nie jest tak źle – odparł Wayne, nie prze­ry­wa­jąc poszu­ki­wań. – Wax zapłaci.

– A gdyby komuś stała się krzywda? To zna­czy poważna?

Wayne wciąż pro­wa­dził poszu­ki­wa­nia.

– Chło­pa­ków tro­chę ponio­sło. „Dopil­nuj­cie, żeby ten kościół zalało”, powie­dzia­łem im. Chcia­łem, żeby kapłan otwo­rzył rano kościół i odkrył, że ma do czy­nie­nia z łagod­nym przy­pad­kiem „rury popę­kały i woda zalała całe zardze­wiałe wnę­trze”. Ale chło­paki były tro­chę pod­eks­cy­to­wane.

– „Chło­paki”?

– Paru zna­jo­mych.

– Sabo­ta­ży­ści.

– Nie ma mowy. Myślisz, że umie­liby wymó­wić to słowo?

– Wayne…

– Już im spra­wi­łem lanie, Marasi. Przy­się­gam, że to zro­bi­łem.

– On się domy­śli. Co wtedy zro­bisz?

– Mylisz się. – Wayne w końcu wyło­nił się z kre­densu, w ręku trzy­mał duży szklany dzban. – Wax jest ślepy na takie rze­czy. W głębi tej jego mózgow­nicy będzie czuł ulgę, że powstrzy­małem ślub. Domy­śli się, że to ja, głę­boko w pod­świa­tło­ści, i zapłaci za szkody… nie­za­leż­nie od tego, co powie rze­czo­znawca. I nic nie powie, nawet nie prze­pro­wa­dzi śledz­twa. Sama zoba­czysz.

– No nie wiem…

Wayne wsko­czył na kuchenny blat i pokle­pał miej­sce obok. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym z wes­tchnie­niem usia­dła na wska­za­nym miej­scu. Podał jej dzban.

– To sherry do goto­wa­nia, Wayne.

– Ano – przy­znał. – Puby podają o tej porze naj­wy­żej piwo. Trzeba być kre­atyw­nym.

– Z pew­no­ścią znaj­dziemy jakieś wino…

Pocią­gnął łyk.

– Nie­ważne – mruk­nęła Marasi.

Opu­ścił dzba­nek, zdjął czapkę kucha­rza i rzu­cił ją na blat.

– A co ty taka spięta jesteś? Myśla­łem, że będziesz krzy­czeć z rado­ści i bie­gać uli­cami, zry­wa­jąc kwiaty i w ogóle. Nie oże­nił się z nią. A w każ­dym razie jesz­cze nie. Na­dal masz szansę.

– Nie chcę szansy, Wayne. On pod­jął decy­zję.

– Co to za gada­nina? – spy­tał ostro. – Pod­da­łaś się? Czy tak zacho­wy­wała się Wojow­niczka Wstą­pie­nia? Co?

– Nie. Jeśli o tym mowa, ona pode­szła do męż­czy­zny, któ­rego pra­gnęła, wytrą­ciła mu książkę z ręki i poca­ło­wała go.

– I widzisz, tak powinno być!

– Choć Wojow­niczka Wstą­pie­nia oprócz tego zamor­do­wała kobietę, którą Elend miał poślu­bić.

– Serio?

– No.

– Prze­ra­ża­jące – powie­dział Wayne z apro­batą i pocią­gnął kolejny łyk sherry.

– A to dopiero począ­tek. – Marasi odchy­liła się do tyłu, opie­ra­jąc ręce o blat. – Chcesz cze­goś prze­ra­ża­ją­cego? Podobno rów­nież roz­szar­pała wnętrz­no­ści Ostat­niego Impe­ra­tora. Widzia­łam przed­sta­wie­nia w kilku ilu­mi­no­wa­nych manu­skryp­tach.

– Dość dra­styczne jak na opo­wieść reli­gijną.

– One wszyst­kie takie są. Myślę, że muszą umiesz­czać dużo eks­cy­tu­ją­cych frag­men­tów, żeby skło­nić ludzi do prze­czy­ta­nia reszty.

– Hm. – Wyraź­nie jej nie dowie­rzał.

– Wayne, czy ty kie­dy­kol­wiek czy­ta­łeś jakieś reli­gijne tek­sty?

– Pew­nie.

– Naprawdę?

– Tak, wiele rze­czy, które czy­ta­łem, zawie­rało tek­sty reli­gijne. „Potę­pie­nie”. „Pie­kło”, „Smro­dliwa, wła­żąca w dupę menda”.

Spoj­rzała na niego.

– To ostat­nie pocho­dzi ze Świa­dec­twa Ham­monda. Przy­się­gam. A przy­naj­mniej wszyst­kie litery.

Kolejny łyk. Wayne mógł wypić wię­cej niż kto­kol­wiek, kogo znała. Oczy­wi­ście głów­nie dla­tego, że mógł się­gnąć do metal­my­śli i uzdro­wić się, bły­ska­wicz­nie trzeź­wie­jąc – po czym zacząć od nowa.

– Posłu­chaj – mówił dalej – oto, co musisz zro­bić. Bądź jak lady Zro­dzona z Mgły. Bądź zabój­cza. Nie cofaj się. On powi­nien być twój, a ty musisz dać to ludziom do zro­zu­mie­nia.

– Zabój­cza?

– Pew­nie.

– Wobec wła­snej sio­stry.

– Mogła­byś być uprzejma. Na przy­kład pozwo­lić, by zadała pierw­szy cios czy coś.

– Nie, dzię­kuję.

– Nie musi cho­dzić o praw­dziwe mor­der­stwo, Marasi. – Wayne zesko­czył z blatu. – To może być prze­no­śnia i w ogóle. Ale powin­naś wal­czyć. Nie pozwo­lić, by się z nią oże­nił.

Marasi odchy­liła głowę i wpa­trzyła się w zawie­szone nad bla­tem łyżki wazowe.

– Nie jestem Wojow­niczką Wstą­pie­nia, Wayne. I wcale nie chcę nią być. Nie chcę kogoś, kogo musia­ła­bym prze­ko­ny­wać, kogo musia­ła­bym skrę­po­wać, żeby mi się pod­dał. Takie rze­czy pasują do sali sądo­wej, nie do sypialni.

– Wiesz, ktoś mógłby powie­dzieć…

– Ostroż­nie.

– …że to bar­dzo postę­powe myśle­nie. – Pocią­gnął łyk sherry.

– Nie jestem udrę­czoną, porzu­coną istotą. Wayne. – Marasi uśmiech­nęła się do swo­jego znie­kształ­co­nego odbi­cia w cho­chli. – Nie usy­cham z tęsk­noty i nie marzę, aż ktoś inny zade­cy­duje, czy mam być szczę­śliwa. Tam nic na mnie nie czeka. Nie wiem, czy cho­dzi o praw­dziwy brak uczu­cia z jego strony, czy raczej upór, nie obcho­dzi mnie to. Zro­bi­łam kolejny krok.

Spoj­rzała z góry w oczy Wayne’a. Prze­chy­lił głowę.

– Hm. Mówisz poważ­nie, prawda?

– Jak dia­bli.

– Zro­bi­łaś kolejny krok… Na zardze­wiałe śruby! To da się zro­bić?

– Z całą pew­no­ścią.

– Hm. Myślisz… że ja też powi­nie­nem… no wiesz… z Ranette…

– Wayne, jeśli kto­kol­wiek powi­nien przy­jąć kosza, to wła­śnie ty. Tak. Zrób kolejny krok. Naprawdę.

– Och, przy­ją­łem kosza. – Znów pocią­gnął łyk sherry. – Tylko nie pamię­tam, gdzie go zosta­wi­łem. – Wpa­trzył się w dzban. – Pewna jesteś?

– Ona ma dziew­czynę, Wayne.

– To tylko faza – mruk­nął. – Która trwa już pięt­na­ście lat…

Odsta­wił dzba­nek, znów się­gnął do kre­densu i wyjął butelkę wina.

– Na litość Zacho­wa­nia – powie­działa Marasi. – Cały czas tam było?

– Sma­kuje lepiej, kiedy wcze­śniej wypije się coś, co sma­kuje jak pomyje.

Wayne wycią­gnął korek zębami, co robiło spore wra­że­nie, musiała to przy­znać. Nalał jej do kubka, a póź­niej do dru­giego dla sie­bie.

– Za zmianę? – spy­tał.

– Pew­nie. Za zmianę.

Unio­sła kubek i zoba­czyła w winie odbi­cie kogoś sto­ją­cego za jej ple­cami.

Sap­nęła, obró­ciła się i się­gnęła do torebki. Wayne jedy­nie uniósł kubek w stronę przy­by­sza, który powoli obszedł blat. To był męż­czy­zna w brą­zo­wym gar­ni­tu­rze. Nie, nie męż­czy­zna. Kan­dra.

– Jeśli jesteś tutaj, żeby prze­ko­nać mnie, żebym prze­ko­nał jego – stwier­dził Wayne – powi­nie­neś wie­dzieć, że on mnie nie słu­cha, o ile nie jest bar­dzo pijany. – Jed­nym hau­stem wypił wino. – Pew­nie dla­tego prze­żył tak długo.

– Wła­ści­wie nie przy­sze­dłem do cie­bie – powie­dział kan­dra. Odwró­cił się do Marasi i prze­chy­lił głowę. – Osoba, którą wybra­łem jako pierw­szą w tym przed­się­wzię­ciu, odmó­wiła mi. Mam nadzieję, że nie obra­zisz się, że jesteś druga.

Marasi poczuła, że jej serce bije szyb­ciej.

– Czego pan chce?

Kan­dra uśmiech­nął się sze­roko.

– Pro­szę mi powie­dzieć, panno Colms. Co pani wie o natu­rze Napeł­nie­nia i Toż­sa­mo­ści?