Smok Griaule - Shepard  Lucius - ebook + książka

Smok Griaule ebook

Shepard Lucius

4,3

Opis

Minęło z górą ćwierć wieku, odkąd Lucius Shepard wprowadził nas w niezwykły fikcyjny świat, oddzielony od naszego tylko "najcieńszym z możliwych marginesem możliwości". W tym właśnie świecie, w mitycznej dolinie Carbonales, umieścił akcję "Człowieka, który pomalował smoka Griaule’a", opowieści o Mericu Cattanayu, artyście, który podjął trwającą wiele dziesięcioleci próbę pomalowania – i przy okazji zabicia – uśpionego, lecz nie całkiem martwego smoka, mierzącego sześć tysięcy stóp długości i władającego umysłami ludzi. Opowiadanie zostało nominowane do licznych nagród i jest dziś uważane za jedno klasycznych dzieł autora. Na przestrzeni lat Shepard wracał do swojego zmyślonego świata w kolejnych błyskotliwych opowiadaniach naświetlających historię Griaule’a z różnej perspektywy. Zaskakująca "Łuska Taborina" stanowiła dramatyczne i widowiskowe ukoronowanie cyklu luźno powiązanych nowelek, które – trudne dziś do odszukania – zostały zebrane w niniejszym tomie. Zwieńczeniem ich zbiorowego wydania (i prawdziwą gratką dla wielbicieli talentu Sheparda) jest "Czaszka", zupełnie nowe opowiadanie stanowiące nieoczekiwaną kontynuację znanych wątków, w którym Shepard wplata sagę o prastarym baśniowym potworze w polityczne realia współczesnej Ameryki Środkowej. "Smok Griaule" to książka absolutnie wyjątkowa, dzieło znakomitego stylisty, obdarzonego ogromną – i zawsze nieprzewidywalną – wyobraźnią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piękna córka poszukiwacza łusek

Piękna córka poszu­ki­wa­cza łusek

Rozdział 1

1

Nie­długo po tym, jak zga­sło świa­tło pierw­szego poranka świata, kiedy ptaki wciąż fru­wały do nieba i z powro­tem, a naj­po­dlej­sze istoty lśniły wła­snym bla­skiem niczym święci, bo tak czy­sty był drze­miący w nich okruch zła, wio­ska Hang­town ucze­piła się grzbietu smoka Griaule’a, dłu­giego na milę potwora, który – unie­ru­cho­miony zaklę­ciem cza­row­nika, lecz wciąż żywy – wła­dał doliną Car­bo­na­les i rzą­dził każ­dym szcze­gó­łem życia jej miesz­kań­ców, prze­ka­zu­jąc im swą wolę za pośred­nic­twem nie­moż­li­wych do opi­sa­nia ema­na­cji swo­jego lodo­wa­tego, ważą­cego wiele ton mózgu. Od bar­ków do ogona więk­szość ciała Griaule’a była pokryta zie­mią, na któ­rej wyro­sły drzewa i trawa, i oglą­dany z nie­któ­rych miejsc smok wyglą­dał jak zwy­kły ele­ment kra­jo­brazu, jedno z wielu wzgórz oka­la­ją­cych dolinę. Nie licząc frag­men­tów ciel­ska, odsło­nię­tych przez poszu­ki­wa­czy łusek, widoczny był tylko kawa­łek zadu z pra­wej strony oraz gruba szyja i masywny łeb, przy czym łeb – nawet po tym, jak opadł z pół­otwartą pasz­czą ku ziemi – się­gał nie­mal rów­nie wysoko, jak oko­liczne wzgó­rza. Hang­town znaj­do­wało się osiem­set stóp ponad dnem doliny, bez­po­śred­nio za płytą czo­łowo-cie­mie­niową, która zwie­szała się nad nim niczym omszałe urwi­sko. Wieś skła­dała się z kil­ku­dzie­się­ciu pry­mi­tyw­nych cha­łup o łup­ko­wych dachach i ścia­nach ze zmur­sza­łych desek. Roz­cią­gała się nad jezio­rem zasi­la­nym przez stru­mień, który spły­wał z pobli­skiego wzgó­rza wprost na grzbiet smoka, wci­śnięta mię­dzy wodę i gąszcz cze­remch, gło­gów i kar­ło­wa­tych dębów. Gdyby nie ota­cza­jąca ją aura nawie­dze­nia i tęt­niąca życiem cisza przy­wo­dząca na myśl atmos­ferę sta­rych ruin, ktoś sto­jący nad jezio­rem mógłby pomy­śleć, że ma przed sobą cał­kiem zwy­czajną wiej­ską osadę, może odro­binę mniej schludną od prze­cięt­nej (wszę­dzie w Hang­town walały się kości i wnętrz­no­ści syka­czy, odłup­ków i innych lęgną­cych się na smoku paso­ży­tów), ale cał­kiem zwy­czajną, jeśli wziąć pod uwagę wszech­obecną apa­tię oraz nędzny ubiór i wredny cha­rak­ter miesz­kań­ców.

Wielu z nich – zarówno męż­czyzn, jak i kobiet – trud­niło się poszu­ki­wa­niem łusek: mysz­ko­wali pod obro­śnię­tymi zie­mią skrzy­dłami Griaule’a, a także w innych rejo­nach jego ciel­ska, wypa­tru­jąc popę­ka­nych lub odła­ma­nych łusek, któ­rych kawałki odku­wali i sprze­da­wali w Port Chan­tay jako ceniony medy­ka­ment. Za swoje wysiłki otrzy­my­wali godziwe wyna­gro­dze­nie, ale byli trak­to­wani jak pariasi przez miesz­kań­ców doliny, któ­rzy rzadko zapusz­czali się na smoka, wio­dąc żywot krótki i obfi­tu­jący w nie­szczę­śliwe wypadki przy­pi­sy­wane nie­za­do­wo­le­niu Griaule’a z ich obec­no­ści. Prawdę mówiąc, owo nie­za­do­wo­le­nie było dla nich przed­mio­tem nie­ustan­nej tro­ski i znaczną część swo­ich zarob­ków wyda­wali na amu­lety mające powstrzy­mać zło­wrogi wpływ smoka. Niektó­rzy zawie­szali sobie na szyi kawa­łek łuski, licząc na to, że w ten spo­sób oddają Griaule’owi hołd i wyra­żają dla niego naj­wyż­szy sza­cu­nek. Chyba naj­bar­dziej skraj­nym dowo­dem tego rodzaju rozu­mo­wa­nia był spo­sób, w jaki owdo­wiały Riall wycho­wy­wał swoją córkę Cathe­rine. W dniu jej naro­dzin (który był zara­zem dniem śmierci jej matki) zaczął ryć w kle­pi­sku swo­jej cha­łupy, aż doko­pał się do grzbietu Griaule’a i odsło­nił kawał zło­tej łuski o wymia­rach pięć na sześć stóp. Od tam­tej pory przez całe osiem­na­ście lat zmu­szał córkę do spa­nia na obna­żo­nej łusce; miał nadzieję, że esen­cja Griaule’a prze­są­czy się w jej ciało i będzie ją chro­nić przed jego smo­czym gnie­wem. Cathe­rine z początku pro­te­sto­wała prze­ciw takiemu odosob­nie­niu, z cza­sem jed­nak nauczyła się cie­szyć nawie­dza­ją­cymi ją snami o lata­niu i o innych kra­inach (wedle legendy, smoki pocho­dziły z innego wszech­świata, do któ­rego prze­no­siły się, lecąc pro­sto w słońce). Cza­sami, kiedy leżąc na dnie wyko­pa­nego przez ojca i osza­lo­wa­nego deskami tunelu, spo­glą­dała w górę, miała wra­że­nie, że nie spo­czywa na twar­dej powierzchni, lecz oddala się od Ziemi i zapada w zło­ci­stej dali.

Trudno powie­dzieć, czy Riall osią­gnął zamie­rzony cel, ale miesz­kańcy Hang­town nie mieli wąt­pli­wo­ści, że bli­ski kon­takt ze smo­czą łuską odci­snął piętno na dziew­czy­nie: ojciec był niski i śniady (tak samo zresztą jak matka) i nie pre­zen­to­wał się szcze­gól­nie efek­tow­nie, nato­miast Cathe­rine wyro­sła na śliczną młodą kobietę, szczu­płą, dłu­go­nogą i zło­to­włosą, o pięk­nej skó­rze i nie­zrów­na­nie sub­tel­nej twa­rzy, ide­al­nej niczym per­fek­cyj­nie oszli­fo­wany klej­not: zmy­słowe usta, wydatne kości policz­kowe i duże, wyra­zi­ste oczy, któ­rych tęczówki były tak ciemne, że tylko przy bar­dzo jasnym oświe­tle­niu dawało się je odróż­nić od źre­nic. Zresztą, nie tylko uroda odróż­niała ją od rodzi­ców – Cathe­rine nie odzie­dzi­czyła także ich ponu­rej natury i życio­wego ase­ku­ranc­twa. Od naj­młod­szych lat bez lęku krę­ciła się po wszyst­kich zaka­mar­kach powierzchni smo­czego ciel­ska, zapusz­cza­jąc się nawet w mrok pod skrzy­dłami, gdzie mało który poszu­ki­wacz łusek ważył się zaglą­dać. Wie­rzyła, że zabiegi ojca uod­por­niły ją na codzienne zagro­że­nia. Czuła więź łączącą ją ze smo­kiem; była prze­świad­czona, że jej uroda i nie­zwy­kłe sny świad­czą zarówno o magicz­nym związku mię­dzy nią i Griaule’em, jak i o cze­ka­ją­cym ją nie­prze­cięt­nym prze­zna­cze­niu, toteż prze­ko­nana o swo­jej nie­znisz­czal­no­ści i pewna sie­bie, wyro­sła na kobietę ego­cen­tryczną i nieco płytką. Ado­ra­to­rów czę­sto trak­to­wała z pogardą i bez­tro­ską, i choć nie była z natury oszustką (nie miała takiej potrzeby), bawiło ją pod­bie­ra­nie męż­czyzn zako­cha­nym w nich kobie­tom. Co zresztą nie prze­szka­dzało jej uwa­żać się za dobrego czło­wieka. Oczy­wi­ście bez prze­sady – wie­działa, że nie jest święta; po pro­stu sza­no­wała ojca, utrzy­my­wała porzą­dek w domu, wywią­zy­wała się z przy­pa­da­ją­cych jej w udziale obo­wiąz­ków, i choć miała swoje wady, czy­niła pewne kroki (acz­kol­wiek nie za duże), żeby je w sobie tępić. Podob­nie jak więk­szość ludzi, obcho­dziła się bez pre­cy­zyj­nego kom­pasu moral­nego; nie prze­szka­dzało jej, że spo­łeczne tabu i oko­licz­no­ści wpły­wają na jej zacho­wa­nie. Kie­ro­wa­nie się „dobrem” i „zasa­dami” zosta­wiała sobie na coś w rodzaju inte­lek­tu­al­nego życia po życiu, do któ­rego zamie­rzała aspi­ro­wać, ale dopiero w odle­głej przy­szło­ści, po zazna­niu wszyst­kich przy­jem­no­ści życia docze­snego i zebra­niu doświad­czeń nie­zbęd­nych do takiego awansu. Zda­rzały się jej napady humo­rów, jak każ­demu, kto żył w sfe­rze wpły­wów Griaule’a, zwy­kle jed­nak patrzyła na świat pogod­nie i z opty­mi­zmem. Nie zna­czy to by­naj­mniej, że była jakąś Pol­ly­anną i cho­dzą­cym nie­wi­niąt­kiem. Żyjąc w Hang­town, poznała, co to zdrada, żal i zabój­stwo, a w wieku osiem­na­stu lat miała na kon­cie sporą liczbę kochan­ków. Wpraw­dzie swo­boda sek­su­alna cecho­wała wszyst­kich miesz­kań­ców wio­ski, ale ze względu na nie­prze­ciętną urodę i zwią­zaną z nią rów­nie nie­prze­ciętną zazdrość wzbu­dzaną u zalot­ni­ków, Cathe­rine miała opi­nię wyjąt­ko­wej roz­pust­nicy. Bawiła ją ta repu­ta­cja, spra­wiała jej nawet pewną przy­jem­ność, ale zwią­zane z nią plotki sta­wały się coraz bar­dziej ordy­narne i coraz odle­glej­sze od prawdy, aż pew­nego dnia ude­rzyły w nią ryko­sze­tem, z siłą, jakiej ni­gdy by się nie spo­dzie­wała.

Poni­żej rogu wyra­sta­ją­cego Griaule’owi spo­mię­dzy oczu, skrę­co­nego i zakrzy­wio­nego w tył, w stronę Hang­town, pochyła czaszka smoka spłasz­czała się i prze­cho­dziła w górną powierzch­nię pyska. Tam wła­śnie przy­szła Cathe­rine w pewien mgli­sty pora­nek, ubrana w luźne spodnie i bluzę i uzbro­jona w haki do łusek, sznury i kom­plet dłut, z zamia­rem odłu­pa­nia spo­rego kawałka pęk­nię­tej łuski, którą wypa­trzyła w sąsiedz­twie wargi, bez­po­śred­nio nad jed­nym z kłów. Mozo­liła się nad nią przez kilka godzin, pod­wie­szona nad żuchwą Griaule’a w uple­cio­nej z lin sieci. W pół­otwar­tym pysku smoka wyrósł praw­dziwy ogród zło­wiesz­czych roślin; stward­niała powierzch­nia języka prze­zie­rała gdzie­nie­gdzie spo­mię­dzy liści niczym grudy czer­wo­nego koralu. Poro­sty kre­śliły skom­pli­ko­wane wzory na kłach, wokół któ­rych snuła się mgła i krą­żyły dra­pieżne ptaki, nur­ku­jąc od czasu do czasu w gąszcz za jakąś nie­szczę­sną jasz­czurką albo nor­ni­kiem. Epi­fity ple­niły się buj­nie w szcze­li­nach mię­dzy zębami, zwie­sza­jąc dłu­gie gir­landy czer­wo­nych i fio­le­to­wych kwia­tów. Widok był znie­wa­la­jący i Cathe­rine prze­ry­wała cza­sem pracę, zjeż­dżała niżej w uprzęży i zawi­sała naj­wy­żej pięć­dzie­siąt stóp nad wierz­choł­kami krze­wów, żeby zaj­rzeć w mroczne otchła­nie smo­czej gar­dzieli, zain­try­go­wana naturą prze­my­ka­ją­cych wśród cieni stwo­rzeń.

Słońce wypa­liło mgłę, kiedy – spo­cona i zmę­czona robotą – wygra­mo­liła się na górną powierzch­nię pasz­czy i poło­żyła na łuskach. Pod­parta na łok­ciu, pogry­zała gruszkę mio­dową i patrzyła na dolinę, kan­cia­ste zie­lone wzgó­rza, zagaj­niki pal­mowe, i odle­głe zabu­do­wa­nia Teo­cinte, gdzie wie­czo­rem zamie­rzała tań­czyć i kochać się. Powie­trze tak się nagrzało, że zdjęła bluzę i wycią­gnęła się na wznak, pół­naga, z przy­mknię­tymi oczami, śniąc na jawie w czy­stym cie­ple wio­sen­nego dnia. Bli­sko godzinę prze­pły­wała z jawy w sen i z powro­tem, kiedy zaalar­mo­wał ją jakiś zgrzyt. Się­gnęła po bluzę i spró­bo­wała usiąść, ale zanim zdą­żyła się odwró­cić i prze­ko­nać, kto – lub co – wydał nie­po­ko­jący dźwięk, coś przy­gnio­tło jej żebra i zdła­wiło oddech. Leżała zdez­o­rien­to­wana, z tru­dem łapiąc powie­trze, gdy poczuła, jak czy­jaś dłoń mię­tosi jej pierś. Owio­nął ją cuch­nący winem oddech.

– Spo­koj­nie – roz­legł się męski, chra­pli­wie pożą­dliwy głos. – Nie chcę od cie­bie niczego wię­cej niż to, co pół Hang­town już dostało.

Wykrę­ciw­szy głowę, dostrze­gła ścią­gniętą, zie­mi­stą twarz Keya Wil­lena. Kącik jego sar­do­nicz­nie wykrzy­wio­nych ust drgnął w pół­u­śmie­chu.

– Mówi­łem ci prze­cież, że nasz czas nadej­dzie – dodał, maj­stru­jąc przy tro­kach jej spodni.

Zaczęła się roz­pacz­li­wie bro­nić – pró­bo­wała wydra­pać mu oczy, szar­pała go za włosy, w końcu odwró­ciła się na brzuch i wcze­piła w skraj łuski, usi­łu­jąc wyśli­znąć się spod Keya, ale wtedy zdzie­lił ją pię­ścią w skroń i białe gwiazdy eks­plo­do­wały jej pod czaszką. Zanim doszła do sie­bie, zdą­żył odwró­cić dziew­czynę na plecy, ścią­gnąć jej spodnie z bio­der i spe­ne­tro­wać pal­cami; teraz na prze­mian wpy­chał je w nią i wysu­wał, dysząc szybko i chra­pli­wie. Cała obo­lała w środku, Cathe­rine wrza­snęła roz­dzie­ra­jąco. Zaczęła się mio­tać, szar­pać go za koszulę, za włosy; krzy­czała cały czas, a gdy wolną ręką zatkał jej usta, ugry­zła go.

– Ty suko! Ty prze­klęta… – Key ode­pchnął jej głowę, aż ude­rzyła poty­licą o łuskę, na któ­rej leżała. Wlazł na nią, usiadł na jej piersi i przy­szpi­lił ramiona kola­nami. Spo­licz­ko­wał ją, wplą­tał dłoń w jej włosy i nachy­lił się nad nią. Kiedy mówił, pry­skał śliną na jej twarz: – Posłu­chaj no, świ­nio. Nie inte­re­suje mnie, czy będziesz przy­tomna, czy nie; i tak się z tobą zaba­wię. – Znów ude­rzył jej głową o łuskę. – Sły­sza­łaś? Sły­sza­łaś?! – Wypro­sto­wał się i jesz­cze raz ją spo­licz­ko­wał, moc­niej. – Powiem ci, że już teraz nie­źle się bawię.

– Pro­szę… – stęk­nęła oszo­ło­miona.

– Pro­szę? – Roze­śmiał się. – To zna­czy, że chcesz jesz­cze? – Następny poli­czek. – Tak ci się to podoba? – I jesz­cze jeden. – A to?

Gwał­tow­nym szarp­nię­ciem uwol­niła jedną rękę i odru­chowo się­gnęła za głowę w poszu­ki­wa­niu jakiejś broni. Kiedy zamie­rzył się, żeby znów ude­rzyć ją w twarz, zła­pała kij (tak jej się przy­naj­mniej wyda­wało) i z impe­tem wyrżnęła Keya w głowę. Grot haka do łusek – tym bowiem oka­zał się „kij” – wbił się w głowę Keya tuż za lewym okiem. Zanim z led­wie sły­szal­nym okrzy­kiem runął na bok, oko wypeł­niło się krwią i stało jed­no­litą czer­woną kulą, jak gumowa piłka osa­dzona w oczo­dole. Cathe­rine wrza­snęła prze­raź­li­wie, zepchnęła z sie­bie nogi Keya i odczoł­gała się od niego, spę­tana spodniami, które przez ten czas zdą­żyły się jej zsu­nąć do kolan. Ciało Keya drgało kon­wul­syj­nie, pięty bęb­niły o łuskę. Sie­działa i patrzyła na niego długo, nie­prze­rwa­nie, nie­zdolna zaczerp­nąć tchu ani trzeźwo pomy­śleć, ale kiedy roje czar­nych much – ich prze­zro­czy­ste skrzy­dełka cięły świa­tło słońca na tęcze – zaczęły przy­sia­dać w kałuży krwi wypły­wa­ją­cej spod twa­rzy Keya, zro­biło jej się nie­do­brze. Podczoł­gała się do skraju pasz­czy i zapa­trzyła na sza­chow­nicę pól cią­gnącą się aż do Port Chan­tay, w kie­runku wyra­sta­ją­cej na hory­zon­cie góry spie­nio­nych cumu­lu­sów. W jej piersi ziała lodo­wata pustka. Zadrżała z zimna; prze­bie­ga­jący ją dreszcz był echem dresz­czy, które wyczuła w ciele Keya, gdy hak wgryzł mu się w czaszkę. Wez­brało w niej całe nagro­ma­dzone obrzy­dze­nie, odraza wywo­łana napa­ścią, gwał­tem, dotknię­ciem śmierci pode­szła do gar­dła. Zwy­mio­to­wała. Kiedy było po wszyst­kim, zasznu­ro­wała cia­sno spodnie; węzeł spra­wił tro­chę kło­potu nie­po­rad­nym pal­com.

Przy­szło jej do głowy, że powinna coś zro­bić. Na przy­kład, zwi­nąć sznury. Albo spa­ko­wać uprząż do ple­caka. Tyle że takie zada­nia, choć w teo­rii zupeł­nie pro­ste, wyda­wały się teraz tak zło­żone, że w tej chwili kom­plet­nie ją prze­ra­stały. Zady­go­tała z zimna i objęła się ramio­nami. Wyso­kość i odda­le­nie od domu nagle zaczęły jej doku­czać. Policzki miała obrzmiałe i zaczer­wie­nione; mro­wiące iskierki czu­cia (wyobra­żała je sobie jako opa­li­zu­jące larwy) kłę­biły się pod skórą piersi i nóg. Miała wra­że­nie, że świat wokół niej zwal­nia biegu; że czas, wcze­śniej wzbu­rzony, pomału osiada jak rzeczny muł, kiedy woda uspo­kaja się po przej­ściu wiru.

Spoj­rzała w stronę czoła smoka. Obok rogu ktoś stał. A wła­ści­wie szedł w jej stronę. Obser­wo­wała intruza z wyzy­wa­jącą obo­jęt­no­ścią. Chciała przede wszyst­kim chro­nić swoją pry­wat­ność, bała się, że jeśli będzie musiała się ode­zwać, nie zapa­nuje nad emo­cjami. Kiedy jed­nak roz­po­znała w przy­by­szu jedną ze swo­ich sąsia­dek z Hang­town – Brianne, młodą, wysoką kobietę o deli­kat­nej uro­dzie, oliw­ko­wej cerze i kasz­ta­no­wych wło­sach – ode­tchnęła z ulgą. Nie przy­jaź­niły się, ba, kie­dyś rywa­li­zo­wały nawet o względy tego samego męż­czy­zny, ale od tam­tej pory upły­nął już z górą rok i teraz Cathe­rine się ucie­szyła. W obec­no­ści dru­giej kobiety mogła sobie pozwo­lić na sła­bość. Brianne z pew­no­ścią okaże jej współ­czu­cie.

– Na Boga, co tu się stało?

Brianne uklęk­nęła i odgar­nęła jej włosy z czoła. Czu­łość tego gestu prze­ła­mała tamę powstrzy­mu­jącą uczu­cia Cathe­rine. Opo­wie­działa o gwał­cie, od czasu do czasu prze­ry­wa­jąc swoją histo­rię szlo­chem.

– Nie chcia­łam go zabić – dodała. – Zapo­mnia­łam o tym haku.

– Key pro­sił się o śmierć – odparła Brianne. – Szkoda tylko, że aku­rat na cie­bie padło, żeby mu w tym pomóc. – Wes­tchnęła, marsz­cząc z tro­ską brwi. – Chyba powin­nam iść po kogoś, żeby zajął się cia­łem. Wiem, że to nie…

– Nie, nie, rozu­miem. Trzeba coś z tym zro­bić.

Cathe­rine poczuła się raź­niej, jakby odzy­ski­wała siły. Pró­bo­wała wstać, ale Brianne ją powstrzy­mała.

– Lepiej zacze­kaj tutaj. Wiesz, jacy są ludzie. Zoba­czą twoją twarz – Brianne dotknęła opuch­nię­tego policzka Cathe­rine – i zaczną się wtrą­cać, plot­ko­wać… Naj­le­piej by było, gdyby bur­mistrz oso­bi­ście popro­wa­dził śledz­two. W ten spo­sób zdła­wiłby domy­sły w zarodku.

Cathe­rine nie miała ochoty ani chwili dłu­żej prze­by­wać sam na sam ze zwło­kami, ale doce­niła mądrość tych słów i zgo­dziła się pocze­kać.

– Dasz sobie radę? – upew­niła się Brianne.

– Dam. Ale pośpiesz się.

– Dobrze. – Brianne wstała. Wiatr wzbu­rzył jej włosy, które prze­sło­niły dolną połowę twa­rzy. – Na pewno dasz sobie radę?

W jej gło­sie brzmiała jakaś dziwna nuta, jakby w rze­czy­wi­sto­ści chciała zadać zupeł­nie inne pyta­nie. Albo – i to wydało się Cathe­rine bar­dziej praw­do­po­dobne – jakby myślami była już przy roz­mo­wie z bur­mi­strzem.

Cathe­rine poki­wała głową, ale zła­pała Brianne za rękę, zanim ta zdą­żyła się odda­lić.

– Nie mów mojemu ojcu. Sama mu powiem. Jeśli dowie się od cie­bie, gotów mścić się na Wil­le­nach.

– Słowa nie pisnę, obie­cuję.

Brianne uśmiech­nęła się, pokle­pała Cathe­rine współ­czu­jąco po ręce i ruszyła w drogę powrotną do Hang­town. Szybko znik­nęła w gąsz­czu zaro­śli za rogiem na czole smoka.

Przez pewien czas po jej odej­ściu Cathe­rine czuła się bez­pieczna w koko­nie pocie­sze­nia, ale kotłu­jący się wiatr i chłód, który prze­nik­nął powie­trze, gdy chmury zakryły słońce, spra­wiły, że ponure odosob­nie­nie wkrótce zaczęło ją przy­tła­czać. Poża­ło­wała, że nie wró­ciła do mia­steczka. Zaci­snęła kur­czowo powieki, usi­łu­jąc się uspo­koić, jed­nakże cały czas przed oczami sta­wała jej twarz Keya z jed­nym okiem wypeł­nio­nym krwią. Wciąż czuła na sobie dotknię­cie jego rąk. W końcu, uznaw­szy, że Brianne miała aż nadto czasu, żeby wypeł­nić swoją misję, pode­szła na skraj gęstwiny i spoj­rzała w dół wąskiej ścieżki wiją­cej się po grzbie­cie Griaule’a. Upły­nęło jesz­cze kil­ka­na­ście minut, zanim w końcu dostrze­gła trzy postaci zmie­rza­jące raź­nym kro­kiem w jej stronę: dwóch męż­czyzn i kobietę. Osło­niła oczy przed słoń­cem, które przedarło się aku­rat przez chmury, i wytę­żyła wzrok. Żaden z męż­czyzn nie miał siwie­ją­cych wło­sów i krę­pej syl­wetki bur­mi­strza. Obaj byli chu­dzi i bla­dzi, mieli czarne włosy do ramion, a w rękach trzy­mali obna­żone noże. Nie widziała wyraź­nie ich twa­rzy, doszła jed­nak do wnio­sku, że Brianne, najwyraź­niej na­dal jej nie­przy­chylna, posta­no­wiła się zemścić i poin­for­mo­wała braci Keya o jego śmierci.

Strach roz­pro­szył mgłę pierw­szego szoku i Cathe­rine zaczęła gorącz­kowo roz­my­ślać, co powinna zro­bić. Nie miała szans scho­wać się w zaro­ślach, a ścieżka była tylko jedna. Cof­nęła się do skraju pyska Griaule’a, wymi­nąw­szy kałużę krzep­ną­cej krwi. Jedyną nadzieją na ucieczkę było opusz­cze­nie się w sieci lin do smo­czej pasz­czy i szu­ka­nie schro­nie­nia w jej wnę­trzu – jed­nakże myśl o tym, że mia­łaby zapu­ścić się w tak zło­wiesz­cze miej­sce, któ­rego nie bali się tylko sza­leńcy, kazała jej się zatrzy­mać. Pró­bo­wała wymy­ślić coś innego – bez powo­dze­nia. Brianne z pew­no­ścią okła­mała Wil­le­nów, zrzu­ciła na nią całą winę, i teraz nie zechcą jej nawet wysłu­chać. Pod­bie­gła do samej kra­wę­dzi, wpięła się w uprząż i zsu­nęła ze skraju pasz­czy, uwi­ja­jąc się jak w ukro­pie. Zjeż­dżała w nie­rów­nym ryt­mie, szarp­nię­ciami po dzie­sięć, pięt­na­ście stóp. Roz­warty pysk Griaule’a prze­su­wał się sko­kami i wiro­wał jej przed oczami – nastro­szone liście, papro­cie wyso­kie jak doro­sły czło­wiek, olbrzy­mie zakrzy­wione kły wyra­sta­jące z dol­nej szczęki, smo­li­ście czarna otchłań gar­dzieli.

Znaj­do­wała się pięć­dzie­siąt stóp od powierzchni, gdy szarp­nięta lina zady­go­tała. Zadarła głowę i stwier­dziła, że jeden z Wil­le­nów piłuje sznur nożem. Nagle zro­biło jej się gorąco, serce zabiło jak mło­tem, dło­nie stały się śli­skie od potu. Opa­dła połowę odle­gło­ści dzie­lą­cej ją od żuchwy i zatrzy­mała się w locie; bole­sny wstrząs prze­szył jej krę­go­słup. Oszo­ło­miona, zako­ły­sała się bez­wład­nie, a potem opa­dła jesz­cze raz, na krót­szym odcinku, po czym lina u góry pękła i ostat­nie dwa­dzie­ścia stóp prze­le­ciała bez zabez­pie­cze­nia. Wyrżnęła w dno pasz­czy z takim impe­tem, że stra­ciła przy­tom­ność.

Ock­nęła się w kępie paproci, widząc w górze obra­mo­wane pió­ro­pu­szem liści ceglane pod­nie­bie­nie pasz­czy Griaule’a, obwie­szone ciem­no­zie­lo­nymi epi­fi­tami jak skle­pie­nie kate­dry, którą zawład­nęła dżun­gla. Przez chwilę leżała nie­ru­chomo, zbie­ra­jąc myśli i bada­jąc obo­lałe ciało w poszu­ki­wa­niu zła­mań. Nabiła sobie guza na poty­licy, ale impet ude­rze­nia przy­jęła głów­nie na pośladki, które, choć obo­lałe, nie doznały chyba poważ­niej­szych szkód. Ostroż­nie, krzy­wiąc się z bólu, dźwi­gnęła się na kolana i już, już miała wstać, kiedy usły­szała dobie­ga­jące z góry pokrzy­ki­wa­nia:

– Widzisz ją?

– Nie… A ty?

– Musiała się scho­wać gdzieś głę­biej!

Wyj­rzaw­szy ostroż­nie spo­mię­dzy liści, doj­rzała dwie ciemne syl­wetki zawie­szone co naj­mniej sto stóp nad jej głową w sznu­ro­wych oplo­tach, jak pająki w pry­mi­tyw­nych sie­ciach. W tej samej chwili zje­chały niżej i spa­ni­ko­wana Cathe­rine zaczęła się odczoł­gi­wać od wylotu pasz­czy. Na prze­mian pod­cią­gała się i odpy­chała od ukry­tych pod poszy­ciem powy­krę­ca­nych zdrew­nia­łych pną­czy. Poko­naw­szy w ten spo­sób jakieś pięć­dzie­siąt jar­dów, odwa­żyła się spoj­rzeć wstecz: Wil­le­no­wie wisieli już dosłow­nie dzie­sięć stóp nad zaro­ślami, a w chwili, gdy na nich patrzyła, zje­chali jesz­cze niżej i znik­nęli Cathe­rine z oczu. Instynkt kazał jej się wyco­fać w głąb pasz­czy, ale już w miej­scu, w któ­rym w tej chwili przy­klę­kła, powie­trze było wyraź­nie ciem­niej­sze niż u wylotu pyska, ota­czał ją sza­ro­zie­lony pół­mrok i na samą myśl o zanu­rze­niu się w mroki gar­dzieli serce prze­sta­wało jej bić.

Wytę­żyła słuch, jed­nakże zamiast kro­ków Wil­le­nów sły­szała tylko sze­le­sty, szmery i upiorne poświ­sty­wa­nia, które – choć ciche – miały zło­żone, wyra­zi­ste brzmie­nie. W jej wyobraźni ich źró­dłem nie były małe żyjątka, lecz powie­trze prze­śli­zgu­jące się przez ogromne gar­dło smoka. Prze­ra­żały ją jego roz­miary, tak jak prze­ra­żała ją wła­sna małość. Nie mogła się zmu­sić, żeby wejść głę­biej, skrę­ciła więc ku brze­gowi pasz­czy, gdzie w cie­niu papro­cie roz­ple­niły się szcze­gól­nie gęsto. W miej­scu, w któ­rym dno pyska zaczy­nało się wzno­sić, zagrze­bała się w papro­ciach i znie­ru­cho­miała.

Tuż obok jej głowy zna­lazł się nie­re­gu­larny pla­cek bla­do­czer­wo­nego ciała, w miej­scu, gdzie jakaś wyrwana z korze­niami roślina odsło­niła grunt. Z zacie­ka­wie­niem dotknęła go pal­cem: był suchy i chłodny, tak jakby dotknęła kawałka drewna lub kamie­nia. Była zawie­dziona; spo­dzie­wała się, że po takim dotknię­ciu dokona się w niej jakaś spek­ta­ku­larna prze­miana. Przy­ci­snęła całą dłoń, szu­ka­jąc muśnię­cia pulsu, ale czer­wo­nawe ciało było jak mar­twe, a jedy­nymi ozna­kami życia pozo­sta­wały sze­le­sty w krza­kach i rzadki łopot skrzy­deł nad jej głową.

Zro­biła się senna, głowa sama zaczęła opa­dać jej na pierś. Z początku dokła­dała wszel­kich sta­rań, żeby nie zasnąć, ale po paru minu­tach pozwo­liła sobie na odro­binę odprę­że­nia. Im dłu­żej ana­li­zo­wała swoją sytu­ację, tym więk­szej nabie­rała pew­no­ści, że Wil­le­no­wie nie będą jej tak daleko ści­gać. Nie wystar­czy im odwagi, żeby wejść do pasz­czy – będą cze­kać u jej wylotu jak armia oble­ga­jąca twier­dzę, wie­dząc, że prę­dzej czy póź­niej Cathe­rine będzie musiała wyjść w poszu­ki­wa­niu poży­wie­nia i wody. Na myśl o wodzie odczuła pra­gnie­nie, ale zdła­wiła je w sobie; przede wszyst­kim potrze­bo­wała teraz odpo­czynku. Wyjęła zza pasa jeden z haków do łusek i ści­ska­jąc go w pra­wej ręce (na wypa­dek, gdyby naprzy­krzało się jej jakieś zwie­rzę, mniej ostrożne od Wil­le­nów), oparła głowę na nagim skrawku ciała Griaule’a. Wkrótce zasnęła kamien­nym snem.

Rozdział 2

2

W prze­szło­ści sny Cathe­rine czę­sto bar­dziej przy­po­mi­nały prze­sy­łane skądś komu­ni­katy niż desty­laty jej wła­snych doświad­czeń, ni­gdy jed­nak nie przy­śnił się jej prze­kaz tak ewi­dentny, jak owego popo­łu­dnia, gdy zasnęła w pasz­czy Griaule’a. Sen był pro­sty, pozba­wiony formy wizu­al­nej, roz­brzmie­wał w nim tylko głos, któ­rego słowa nie tyle docie­rały do jej uszu, ile raczej obej­mo­wały ją całą, opły­wały swoim zna­cze­niem. Napa­wały Cathe­rine otu­chą i pozo­sta­wiły po sobie poczu­cie bez­pie­czeń­stwa tak głę­bo­kie, że jej pew­ność sie­bie trwała nawet po prze­bu­dze­niu w poczer­nia­łym świe­cie, roz­świe­tla­nym tylko reflek­sami pło­mieni na obłej powierzchni smo­czego kła. To był nie­zwy­kły widok: olbrzymi ząb oblany wście­kle czer­woną poświatą. W innej sytu­acji byłaby śmier­tel­nie prze­ra­żona, teraz jed­nak nie prze­jęła się okrutną wymową obrazu i dostrze­gła w nim tylko potwier­dze­nie swo­ich domy­słów w kwe­stii Wil­le­nów. Roz­pa­lili ogni­sko u wylotu pyska i cze­kali na nią, spo­dzie­wa­jąc się, że sama wpad­nie im w ręce.

Nie miała zamiaru speł­niać ich ocze­ki­wań. Mimo że jej pew­ność sie­bie chwi­lami sła­bła, a myśl o zagłę­bie­niu się w trze­wia smoka prze­czyła zdro­wemu roz­sąd­kowi, zda­wała sobie sprawę, że podej­mu­jąc inną decy­zję, skoń­czy z pode­rżnię­tym gar­dłem. Poza tym, mimo irra­cjo­nal­no­ści tego pomy­słu, instynk­tow­nie wyczu­wała, że Griaule nad nią czuwa i że to, co się z nią teraz dzieje, jest wyra­zem jego woli. Przed oczami sta­nęła jej na moment twarz Keya Wil­lena z krwa­wym okiem i roz­dzia­wio­nymi ustami. Przy­po­mniała sobie, jaką grozą prze­jęła ją jego napaść – i stwier­dziła, że to wspo­mnie­nie wcale jej nie drę­czy. Prze­ciw­nie, doda­wało jej sił i odpo­wia­dało na pyta­nia, które koniecz­nie nale­żało posta­wić, nawet jeśli ona sama wcze­śniej ich sobie nie zada­wała. Nie pono­siła żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści za gwałt, w żaden spo­sób nie pró­bo­wała sku­sić Keya, ale dotarło do niej, że w pew­nym sen­sie wysta­wiła się na atak przez to, że wcze­śniej wio­dła egzy­sten­cję kom­plet­nie pozba­wioną celu, tak jakby liczyła na to, że bli­żej nie­spre­cy­zo­wane „prze­zna­cze­nie” nada jej życiu sens. A dziś, kiedy owo prze­zna­cze­nie zna­la­zło się na wycią­gnię­cie ręki, rozu­miała, że mogłoby wyglą­dać ina­czej i mieć mniej gwał­towny cha­rak­ter, gdyby ona sama była inna; gdyby zamiast typo­wej dla sie­bie bier­no­ści prze­ja­wiała wię­cej ini­cja­tywy w kon­tak­tach z ludźmi i całym świa­tem. Miała nadzieję, że ta nowo nabyta świa­do­mość okaże się przy­datna, cho­ciaż w głębi serca w to powąt­pie­wała. Zaszła zbyt daleko nie­wła­ściwą ścieżką, żeby teraz jaka­kol­wiek wie­dza mogła coś zmie­nić.

Roz­po­czę­cie podróży w głąb smoka wyma­gało od niej zmo­bi­li­zo­wa­nia całej siły woli. Szła, wodząc ręką po bocz­nej ścia­nie gar­dła, roz­chy­lała liście paproci, zgar­niała paję­czyny, nie­ustan­nie wyczu­lona na mam­ro­ta­nie insek­tów i innych noc­nych stwo­rzeń. Ciarki prze­cho­dziły jej po ple­cach od wyczu­wa­nych pod pal­cami obcych fak­tur. W pew­nym momen­cie chciała nawet zawró­cić, ale sły­sząc za ple­cami pokrzy­ki­wa­nia, wystra­szyła się, że Wil­le­no­wie podą­żają jej tro­pem, i poszła dalej.

Grunt zaczął opa­dać, a na zakrzy­wio­nej ścia­nie gar­dła poja­wił się odblask jakiejś sła­bej poświaty. Świa­tło sta­wało się coraz jaśniej­sze, liście zaczęły rzu­cać cie­nie, i Cathe­rine przy­śpie­szyła, żeby jak naj­szyb­ciej dotrzeć do jego źró­dła. Poty­kała się o wysta­jące korze­nie, pło­żące się ziel­sko pętało jej stopy, ale w końcu spa­dek się skoń­czył i zna­la­zła się w spo­rej komo­rze o pozio­mym dnie i w przy­bli­że­niu okrą­głym kształ­cie. Skle­pie­nie ginęło w mroku, a na pod­ło­dze roz­le­wały się czarne kałuże, nad któ­rymi snuły się pasma mgły. Tam, gdzie mgła musnęła powierzch­nię cie­czy, roz­bły­ski­wał jęzor żół­tawo-czer­wo­nego pło­mie­nia, budząc cie­nie na gru­zło­wa­tym pod­łożu i wyła­wia­jąc z ciem­no­ści liczne bro­daw­ko­wate naro­śle, które – inten­syw­nie czer­wone, się­ga­jące Cathe­rine do kolan, podziur­ko­wane i ocie­ka­jące mgłą – ster­czały pomię­dzy kału­żami. W głębi pomiesz­cze­nia znaj­do­wał się otwór pro­wa­dzący naj­praw­do­po­dob­niej dalej w trze­wia smoka. Powie­trze było cie­płe i wil­gotne i Cathe­rine zaczęła się pocić. Wzdra­gała się przed wej­ściem do komory, która mimo oświe­tle­nia wydała się jej o wiele bar­dziej obca i nie­ludzka niż pasz­cza bestii. Znów jed­nak zmu­siła się do zro­bie­nia kroku w przód i ostroż­nie weszła mię­dzy pło­mie­nie. Szybko prze­ko­nała się, że od mgły kręci się jej w gło­wie, i zaczęła omi­jać naro­śle sze­ro­kim łukiem.

Gdzieś z góry dobie­gły prze­ni­kliwe gwizdy. Na myśl o tym, że mogłyby ozna­czać obec­ność nie­to­pe­rzy, znów przy­śpie­szyła. Zdą­żyła poko­nać połowę sze­ro­ko­ści komory, gdy na dźwięk męskiego głosu włosy sta­nęły jej dęba ze stra­chu.

– Cathe­rine! – usły­szała. – Nie pędź tak!

Okrę­ciła się na pię­cie, z hakiem goto­wym do ciosu. W jej stronę kuś­ty­kał star­szy, siwy męż­czy­zna w złach­ma­nio­nym jedwab­nym sur­du­cie wyszy­wa­nym złotą nicią, do któ­rego wło­żył obszar­paną koszulę z żabo­tem i dziu­rawe atła­sowe raj­tuzy. W lewej ręce trzy­mał laskę ze złotą główką. Kości­ste palce obu rąk miał upier­ście­nione co naj­mniej tuzi­nem sygne­tów. Zatrzy­mał się na wycią­gnię­cie ręki od niej, ona zaś nie opu­ściła wpraw­dzie haka, ale tro­chę się uspo­ko­iła. Ow­szem, sta­ru­szek wyglą­dał nieco eks­cen­trycz­nie, ale na tle ludzi i innych istot zamiesz­ku­ją­cych Griaule’a pre­zen­to­wał się wła­ści­wie prze­cięt­nie. Mógł nie­po­koić, ale nie prze­ra­żał.

– Prze­cięt­nie?! – Sta­ru­szek zare­cho­tał. – Też coś! Prze­ciętny jak anioły, zwy­czajny jak idea Boga. – Zanim Cathe­rine zdą­żyła się zdzi­wić, że zna jej myśli, rechot się powtó­rzył. – Jakże miał­bym ich nie znać? Wszy­scy jeste­śmy two­rami jego myśli, wyra­zami jego kapry­sów. A tutaj wszystko, co na powierzchni jest led­wie zauwa­żalne, staje się żywą rze­czy­wi­sto­ścią, nie­unik­nioną prawdą. A to dla­tego – postu­kał laską w dno komory – że ota­cza­jąca nas mate­ria ema­nuje jego wolą. – Zro­bił krok w przód i wbił w Cathe­rine spoj­rze­nie kapra­wych oczu. – Ta chwila śniła mi się tysiąc razy. Wiem, co powiesz; wiem, co pomy­ślisz; wiem, co zro­bisz. Otrzy­ma­łem od niego szcze­gó­łowe instruk­cje, bym mógł zostać twoim prze­wod­ni­kiem i powier­ni­kiem.

– O czym mówisz? – Zalęk­niona Cathe­rine wzięła zamach hakiem.

– Nie o czym, lecz o kim. – Uśmiech roz­kroił na dwoje jasną, pomarsz­czoną skórę twa­rzy sta­ruszka. – O Jego Łusko­wa­to­ści, rzecz jasna.

– O Griaule’u?

– Nie ina­czej. – Męż­czy­zna wycią­gnął do niej rękę. – Chodź, dziew­czyno. Cze­kają na nas.

Cathe­rine cof­nęła się o krok. Sta­ru­szek odął wargi.

– No dobrze, rze­czy­wi­ście mogła­byś chyba wró­cić tam, skąd przy­szłaś. Wil­le­no­wie ucie­szą się na twój widok.

– Nie rozu­miem – powie­działa pode­ner­wo­wana Cathe­rine. – Skąd możesz wie­dzieć…

– Jak masz na imię? Albo co ci grozi? Czy ty mnie w ogóle słu­cha­łaś? Jesteś two­rem Griaule’a, córko, i to nawet w więk­szym stop­niu niż inni, ponie­waż przez lata spa­łaś w samym środku jego snów. Całe twoje życie było wstę­pem do tych chwil. Nie poznasz swo­jego prze­zna­cze­nia, dopóki nie udasz się do miej­sca, w któ­rym rodzą się sny smoka… Do jego serca. – Męż­czy­zna wziął Cathe­rine za rękę. – Jestem Amos Maul­dry. Kapi­tan Amos Maul­dry, do usług. Cze­kam na cie­bie od lat, od wielu, wielu lat! Mam cię przy­go­to­wać do naj­waż­niej­szej chwili two­jego życia. Nale­gam więc, byś poszła ze mną, dołą­czyła do Milu­sich i roz­po­częła przy­go­to­wa­nia, ale… – Wzru­szył ramio­nami. – Cóż, wybór należy do cie­bie. Nie będę cię bar­dziej przy­mu­szał, powiem tylko jesz­cze jedno: chodź teraz ze mną, a kiedy wró­cisz, prze­ko­nasz się, że nie masz się czego oba­wiać ze strony braci Wil­le­nów.

Puścił rękę Cathe­rine i tylko patrzył na nią chłodno, z sza­cun­kiem. Kor­ciło ją, żeby zlek­ce­wa­żyć jego słowa, ale nie mogła się do tego zmu­sić: za bar­dzo współ­grały z jej wła­snymi odczu­ciami na temat jej związ­ków ze smo­kiem.

– Kim są Milusi? – zapy­tała.

Maul­dry prych­nął lek­ce­wa­żąco.

– To nie­szko­dliwe stwo­rze­nia. Życie wypeł­niają im spory o bła­hostki i kopu­la­cja. Gdyby nie ich przy­dat­ność dla Griaule’a, któ­rego chro­nią przed pew­nymi szkod­ni­kami, byliby kom­plet­nie bez­u­ży­teczni. No, ale są na tym świe­cie gor­sze od nich bestie i Milusi mie­wają cza­sem swoje pięć minut. – Nie­cier­pli­wie prze­stą­pił z nogi na nogę, postu­ku­jąc laską o posadzkę. – Nie­długo sama ich poznasz. Idziesz czy nie?

Bez entu­zja­zmu, za to z hakiem goto­wym do ciosu, Cathe­rine podą­żyła za Maul­drym do otworu w głębi komory i dalej, wąskim, krę­tym tune­lem oświe­tlo­nym pul­su­jącą złotą poświatą ema­nu­jącą z ciała Griaule’a. Źró­dłem świa­tła, jak wyja­śnił jej prze­wod­nik, była krew, która wpraw­dzie nie pły­nęła w tej chwili w żyłach smoka, ale jej blask falo­wał na sku­tek zmian składu che­micz­nego. Tak w każ­dym razie sądził Maul­dry, który odzy­skał już utra­coną chwi­lowo pogodę ducha i opo­wia­dał Cathe­rine o cza­sach, gdy był kapi­ta­nem statku towa­ro­wego kur­su­ją­cego z Port Chan­tay na Wyspy Per­łowe.

– Prze­wo­zi­li­śmy żywy inwen­tarz, owoce chle­bowca, tran wie­lo­rybi… Wła­ści­wie nie przy­po­mi­nam sobie, żeby­śmy cze­goś nie prze­wo­zili. To było dobre życie, ale cięż­kie, naprawdę cięż­kie, i po odej­ściu ze służby… No cóż, nie mia­łem żony, więc kiedy nagle oka­zało się, że mam pod dostat­kiem wol­nego czasu, pomy­śla­łem, że naj­wyż­sza pora się zaba­wić. Posta­no­wi­łem zwie­dzić świat, a naj­bar­dziej ze wszyst­kiego chcia­łem zoba­czyć Griaule’a; ludzie powia­dali, że to praw­dziwy cud świata – i mieli rację! Jego widok wpra­wił mnie w osłu­pie­nie. Kom­plet­nie mnie oszo­ło­mił, nie mogłem się na niego napa­trzeć. Był czymś wię­cej niż cudem świata, był ide­alny. Ostrze­gano mnie, żebym nie zapusz­czał się w pobliże pasz­czy, cał­kiem słusz­nie zresztą, ale nie umia­łem się powstrzy­mać i pew­nego wie­czoru, kiedy prze­cha­dza­łem się po skraju pyska, napa­dło mnie dwóch poszu­ki­wa­czy łusek. Pobili mnie, okra­dli i zosta­wili na pewną śmierć. I pew­nie fak­tycz­nie bym umarł, gdyby nie Milusi. – Sta­ru­szek zacmo­kał z tro­ską. – Skoro już nada­rza się oka­zja, opo­wiem ci tro­chę o nich. I tak powi­nie­nem cię przy­go­to­wać na spo­tka­nie z nimi, bo bez tego… Pre­zen­tują się naprawdę paskud­nie, nie ukry­wam. – Łyp­nął jed­nym okiem na Cathe­rine, a kiedy nie zare­ago­wała, po kil­ku­na­stu kro­kach zapy­tał: – Nie popro­sisz mnie, żebym mówił dalej?

– Nie wydaje mi się, żebyś potrze­bo­wał mojej zachęty.

Maul­dry zaśmiał się z apro­batą.

– Słusz­nie, słusz­nie… – mruk­nął, ale dalej szedł w mil­cze­niu, zgar­biony, z pochy­loną głową. Przy­po­mi­nał tro­chę sta­rego żół­wia, który nauczył się cho­dzić na dwóch łapach.

– No więc? – ziry­to­wała się Cathe­rine.

– Wie­dzia­łem, że zapy­tasz! – Maul­dry mru­gnął do niej poro­zu­mie­waw­czo. – Z początku sam nie wie­dzia­łem, kim są. Gdy­bym wie­dział, był­bym prze­ra­żony. W kolo­nii jest ich około pię­ciu­set, może sze­ściu­set; byłoby wię­cej, gdyby nie wysoka śmier­tel­ność mło­dych i inne zabój­cze zja­wi­ska. W więk­szo­ści są potom­kami upo­śle­dzo­nego męż­czy­zny nazwi­skiem Milusi, który pra­wie tysiąc lat temu zabłą­kał się do pasz­czy Griaule’a. Podobno prze­cho­dził koło pyska, kiedy nagle ze środka zaczęły wyfru­wać ptaki i owady, i to nie po kilka czy kil­ka­na­ście sztuk, tylko całe stada i roje. Milusi śmier­tel­nie się prze­ra­ził, bo pomy­ślał, że pew­nie wypło­szył je jakiś potwór. No i posta­no­wił się przed tym potwo­rem scho­wać. Tak mu się jed­nak pomie­szało w gło­wie, że zamiast odbiec od pasz­czy, wbiegł pro­sto do środka i tam ukrył się w krza­kach. Prze­sie­dział tak pra­wie cały dzień, a potwora ani widu, ani sły­chu. Jedyną oznaką zagro­że­nia był stłu­miony głu­chy łomot dobie­ga­jący z wnę­trza smoka. W końcu cie­ka­wość zwy­cię­żyła strach i Milusi wszedł do gar­dzieli. – Maul­dry odkaszl­nął i splu­nął. – Tam się poczuł bez­piecz­nie, w każ­dym razie bez­piecz­niej niż na zewnątrz. To pew­nie była sprawka Griaule’a, to poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Wie­dział, że pań­stwo Milusi muszą być szczę­śliwi, jeśli mają w nim zamiesz­kać na stałe i słu­żyć mu jako dera­ty­za­to­rzy. Pierw­szym posu­nię­ciem Milu­siego było spro­wa­dze­nie z Teo­cinte pew­nej zna­jo­mej obłą­ka­nej; z bie­giem czasu wer­bo­wali innych sza­leń­ców, kiedy tylko takowi się napa­to­czyli. Byłem pierw­szym zdro­wym na umy­śle czło­wie­kiem, któ­rego przy­jęli. Są okrop­nymi szo­wi­ni­stami, kiedy przy­cho­dzi do podziału na nor­mal­nych i waria­tów, ale Griaule, natu­ral­nie, kazał im mnie przy­gar­nąć. Wie­dział, że będzie ci potrzebny ktoś, z kim mogła­byś poroz­ma­wiać. I tak oto zamiesz­ka­łem tutaj. – Dźgnął ścianę laską. – To mój dom, wła­ści­wie nawet wię­cej: to moja prawda. Moja miłość. Życie w tym miej­scu zmie­niło mnie.

– Tro­chę trudno w to uwie­rzyć…

– Tak? Kto jak kto, ale ty naj­le­piej powin­naś rozu­mieć bez­miar zalet Griaule’a. Nikt nie zapewni ci takiego bez­pie­czeń­stwa jak on; nikt nie zagwa­ran­tuje ci takiej wie­dzy.

– Mówisz o nim jak o bogu.

Maul­dry zatrzy­mał się i spoj­rzał z ukosa na Cathe­rine. Złote świa­tło poja­śniało, wypeł­nia­jąc cie­niem jego zmarszczki. Wyglą­dał w tej chwili jakby prze­żył setki lat.

– A kim według cie­bie jest? – zapy­tał z nutą obu­rze­nia w gło­sie. – Kim innym mógłby być?

Po dal­szych dzie­się­ciu minu­tach zna­leźli się w komo­rze jesz­cze więk­szej i wspa­nial­szej niż poprzed­nia. Miała owalny kształt, jak posta­wione na sztorc jajo o spłasz­czo­nym dnie – jajo wyso­kie na sto pięć­dzie­siąt stóp, o śred­nicy wyno­szą­cej nieco ponad połowę wyso­ko­ści. Oświe­tlała je ta sama zło­ci­sta pul­su­jąca poświata, która roz­ja­śniała mroki tunelu, z tą róż­nicą, że zmiany natę­że­nia były tutaj bar­dziej płynne, a eks­trema jasno­ści bar­dziej od sie­bie odle­głe – od głę­bo­kiego pół­mroku do bla­sku nie­mal rów­nego świa­tłu dnia. Górne dwie trze­cie powierzchni ścian były prze­sło­nięte pię­trzą­cymi się jeden nad dru­gim rzę­dami małych komó­rek, koślawo poskle­ja­nych i two­rzą­cych struk­turę, która wpraw­dzie pozba­wiona była cha­rak­te­ry­stycz­nej dla pla­stra miodu regu­lar­no­ści, ale mimo to, do złu­dze­nia go przy­po­mi­nała, tak jakby ule­piły ją pijane psz­czoły. Wej­ścia do komó­rek były prze­sło­nięte zasło­nami. Do ścian umo­co­wano liny, dra­binki sznu­rowe i kosze peł­niące rolę wind; kilka z nich było zresztą w tej chwili w uży­ciu, prze­wo­żąc ludzi ubra­nych podob­nie do Maul­dry’ego. Komórki koja­rzyły się Cathe­rine z widzia­nym nie­gdyś obra­zem przed­sta­wia­ją­cym labi­rynty miesz­kalne na dachach domów w Port Chan­tay – tylko że domo­stwa na obra­zie, mimo że roz­ta­czały aurę nędzy i roz­pa­czy, nie koja­rzyły się od razu z prze­gni­łym ładem, który zde­ge­ne­ro­wał się do stanu per­wer­syj­nego cha­osu.

Dolną część komory (do któ­rej zresztą dopro­wa­dzał tunel) pokry­wał pstry kobie­rzec, na który skła­dały się całe jardy jedwa­biu, aksa­mitu i innych kosz­tow­nych mate­rii. Sie­dem­dzie­siąt, może osiem­dzie­siąt osób prze­cha­dzało się po dnie jaja lub leżało na jego łagod­nie zakrzy­wia­ją­cych się ścia­nach. Pusty był tylko sam śro­dek posadzki, w któ­rym ziała czarna dziura pro­wa­dząca dalej w trze­wia smoka. Prze­cho­dził też przez nią cały sys­tem rur, prze­no­szą­cych – jak póź­niej Maul­dry wyja­śnił Cathe­rine – ścieki z kolo­nii wprost do zbior­nika z kwa­sem, z któ­rego w prze­szło­ści zasi­lane były ognie Griaule’a. Pod kopułą jaja kłę­biła się gęsta mgła, taka sama jak ta wypły­wa­jąca z naro­śli w poprzed­niej komo­rze. Czar­no­skrzy­dłe ptaki z czer­wo­nymi pla­mami na łbach na prze­mian wla­ty­wały w jej głąb i z niej wyfru­wały; kru­che strzępy mgły snuły się zresztą po całym pomiesz­cze­niu, w któ­rym uno­sił się mdlący słod­kawy zapach. Zewsząd dobie­gały pomruki i sze­le­sty.

– Pro­szę bar­dzo. – Maul­dry sze­ro­kim gestem laski ogar­nął wnę­trze. – Co powiesz o naszej kolo­nii?

Nie­któ­rzy Milusi zauwa­żyli już przy­by­szów i, zbici w małe grupki, poma­lutku zaczęli się do nich zbli­żać. Co parę kro­ków przy­sta­wali, szep­tali mię­dzy sobą z oży­wie­niem, i znów posu­wali się naprzód z ostrożną cie­ka­wo­ścią dzi­ku­sów. Mimo że nikt nie dał wyraź­nego sygnału, zasłony przy wej­ściach do komó­rek odchy­lały się, ze środka wysu­wały się głowy, małe figurki zjeż­dżały po linach, tło­czyły się w koszach, zsu­wały po dra­bin­kach… Setki ludzi śpie­szyły na spo­tka­nie z Cathe­rine z pręd­ko­ścią przy­wo­dzącą na myśl spa­ni­ko­wane mrówki rojące się w mro­wi­sku. Zwłasz­cza że na pierw­szy rzut oka naprawdę przy­po­mi­nali mrówki – chu­dzi, bla­dzi, przy­gar­bieni, z pła­sko ścię­tymi, pra­wie bez­wło­symi czasz­kami, płacz­li­wymi oczami i gru­bymi, obwi­słymi war­gami wyglą­dali jak brzyd­kie dzieci poprze­bie­rane w zetlałe jedwa­bie i atłasy. Pod­cho­dzili coraz bli­żej, ci z przodu popy­chani przez gęst­nie­jące sze­regi za ple­cami, aż Cathe­rine, zanie­po­ko­jona ich spoj­rze­niami i nie­skłonna słu­chać uspo­ka­ja­ją­cych słów prze­wod­nika, cof­nęła się w głąb otworu.

Maul­dry odwró­cił się do Milu­sich, wyma­chu­jąc trium­fal­nie laską jak mie­czem, i zawo­łał:

– Oto przy­była! Naresz­cie ją do nas spro­wa­dził! Jest wśród nas!

Kil­ku­na­stu Milu­sich w pierw­szym sze­regu zanio­sło się piskli­wym rżą­cym śmie­chem, któ­rego ton wzno­sił się coraz wyżej i wyżej, w miarę jak ściany pałały coraz moc­niej­szym zło­tym świa­tłem. Inni, sto­jący głę­biej, przy­tknęli do piersi roz­ca­pie­rzone dło­nie i zaczęli pod­ska­ki­wać z pod­nie­ce­nia. Jesz­cze inni krę­cili gło­wami i strze­lali oczami na boki, roz­darci mię­dzy agre­sją i zagu­bie­niem, jakby nie bar­dzo wie­dzieli, co się dzieje. Ta demon­stra­cja upo­śle­dze­nia Milu­sich, dowo­dząca kru­cho­ści ich samo­kon­troli, jesz­cze bar­dziej prze­ra­ziła Cathe­rine, ale zachwy­cony Maul­dry nawo­ły­wał w kółko: „Jest wśród nas! Jest wśród nas!”, aż w końcu zapa­no­wał tymi okrzy­kami nad Milu­simi i od tej pory mógł nimi ste­ro­wać. Zaczęli powta­rzać jego słowa, koły­sać się w ich ryt­mie i prze­cią­gać je, aż upodob­niły się do beł­ko­tli­wego „jeeeziud­na­aas, jeeeziud­na­aas”, syczą­cego i roze­dr­ga­nego zara­zem niczym przy­śpie­szony oddech olbrzyma, który niósł się roz­fa­lo­wa­nym echem, aż wibro­wała cała komora. Fala dźwięku zalała Cathe­rine, osła­bia­jąca w swo­jej inten­syw­no­ści, i Cathe­rine sku­liła się pod ścianą, cze­ka­jąc, aż Milusi zła­mią szyk i ją oto­czą. Oni jed­nak tak zapa­mię­tali się w swo­ich chó­ral­nych okrzy­kach, że chyba zupeł­nie o niej zapo­mnieli – tło­czyli się bez celu, wpa­dali na sie­bie nawza­jem, doska­ki­wali ze zło­ścią do tych, któ­rzy weszli im w drogę, rzu­cali się sobie w ramiona, chi­cho­tali, zaczy­nali ero­tyczne igraszki – i cały czas zawo­dzili.

Maul­dry spoj­rzał na Cathe­rine. Złote świa­tło odbi­jało mu się w oczach, a jego twarz – bez­myśl­nie roz­ra­do­wana i pusta – przy­po­mi­nała twa­rze Milu­sich, kiedy wycią­gnął do niej ręce i powie­dział bez­barw­nie szcze­rym gło­sem kapłana:

– Witaj w domu.

Rozdział 3

3

Zamiesz­kała w dwu­izbo­wym lokum zawie­szo­nym w poło­wie wyso­ko­ści jaja, przy­le­ga­ją­cym do miesz­ka­nia Maul­dry’ego i urzą­dzo­nym jedwa­biami, futrami i hafto­wa­nymi podusz­kami. Na ścia­nach, rów­nież obwie­szo­nych tymi mate­ria­łami, wisiało lustro w wysa­dza­nej klej­no­tami ramie i dwa obrazy olejne – cacka pocho­dzące ze skarbu Griaule’a, jak twier­dził Maul­dry, któ­rego więk­szość zło­żono w znaj­du­ją­cej się gdzieś na zacho­dzie jaskini; jej dokładną loka­li­za­cję znali tylko Milusi. W jed­nym pomiesz­cze­niu zna­la­zła się olbrzy­mia misa do mycia, ale ponie­waż woda była cen­nym dobrem (zbie­rano ją w miej­scach, gdzie desz­czówka prze­są­czała się przez łuski), Cathe­rine mogła się kąpać nie czę­ściej niż raz w tygo­dniu. Mimo to, samo miesz­ka­nie i warunki życia nie odbie­gały od stan­dar­dów Hang­town i gdyby nie obec­ność Milu­sich, mogłaby się tu poczuć pra­wie jak w domu. Pomi­ja­jąc jed­nak kobietę imie­niem Leitha, która sprzą­tała u niej i goto­wała jej posiłki, nie była w sta­nie prze­zwy­cię­żyć odrazy, jaką budził w niej ich wyni­ka­jący ze stu­leci chowu wsob­nego wygląd i nie­nor­malne zacho­wa­nie. Zda­wało się, że reagują na bodźce, które ucho­dziły jej uwagi: znie­nacka przy­sta­wali i nasłu­chi­wali nie­sły­szal­nych wezwań albo wpa­try­wali się w nie­wi­dzialne zawi­ro­wa­nia powie­trza. Bez żad­nego widocz­nego celu wspi­nali się po linach tam i z powro­tem, stale roze­śmiani i roz­ga­dani. Masowo kopu­lo­wali na dnie komory. Mówili jakimś pokrę­co­nym dia­lek­tem, który led­wie rozu­miała. Uwie­szali się na linach przed jej miesz­ka­niem i kłó­cili się zapa­mię­tale, kry­ty­ko­wali nawza­jem swoje stroje i zacho­wa­nia, wyty­kali sobie naj­błah­sze wady i oce­niali je zgod­nie ze skom­pli­ko­wa­nym kodem, któ­rego niu­an­sów nijak nie potra­fiła ogar­nąć. Gdzie­kol­wiek poszła, łazili za nią krok w krok – nie wsia­dali z nią wpraw­dzie do jed­nego kosza, ale wspi­nali się albo zjeż­dżali po linach rów­no­le­gle do niej; gapili się na nią, dopóki nie spoj­rzała w ich stronę, bo wtedy kulili się i odwra­cali wzrok. Ubrani w fir­cy­ko­wate stroje, obwie­szeni klej­no­tami, tar­gani dzie­cinną małost­ko­wo­ścią i zawi­ścią, jed­no­cze­śnie iry­to­wali ją i prze­ra­żali. Wyczu­wała ogromne napię­cie w spo­so­bie, jakim wodzili za nią wzro­kiem. Bała się, że lada chwila prze­staną się jej bać i rzucą się na nią hur­mem.

Przez pierw­sze tygo­dnie rzadko wycho­dziła z domu, za to czę­sto roz­my­ślała o ucieczce. Jej samot­ność mąciła tylko krzą­ta­nina Leithy i odwie­dziny Maul­dry’ego, który przy­cho­dził dwa razy dzien­nie, roz­sia­dał się wśród podu­szek i roz­pra­wiał o maje­sta­cie Griaule’a. Nie prze­pa­dała za tymi wizy­tami. Jego drżący w unie­sie­niu głos przy­wo­dził na myśl wędrow­nych kazno­dzie­jów, któ­rzy przy­by­wali cza­sem do Hang­town, zosta­wia­jąc po sobie puste sakiewki i nie­ślubne dzieci. Poga­danki Maul­dry’ego były naj­czę­ściej zwy­czaj­nie nudne, a jeśli tra­fiła się jakaś cie­kaw­sza, nie­po­ko­iła Cathe­rine powta­rza­ją­cymi się wzmian­kami o chwili próby w sercu smoka. Nie wąt­piła w to, że Griaule jest obecny w jej życiu. Im dłu­żej miesz­kała w kolo­nii, tym żyw­sze sny śniła i tym bar­dziej skła­niała się ku prze­ko­na­niu, że zamiary smoka w jakiś spo­sób wiążą się z jej obec­no­ścią, ale w kon­fron­ta­cji z bez­na­dziejną egzy­sten­cją Milu­sich gasły jej dawne fan­ta­zje o prze­zna­cze­niu nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­nym z losem Griaule’a. Sama zaczy­nała się postrze­gać w rów­nie żało­snym świe­tle; czuła do sie­bie taką samą odrazę, jak do ota­cza­ją­cych ją istot.

– Jesteś naszym wyba­wie­niem – powie­dział któ­re­goś dnia Maul­dry, zastaw­szy Cathe­rine przy szy­ciu nowych spodni; nie chciała nosić aksa­mit­nych i hafto­wa­nych zło­tem łach­ma­nów, w któ­rych gusto­wali Milusi. – Tylko ty możesz prze­nik­nąć sekret smo­czego serca. Tylko ty możesz zdra­dzić nam jego naj­skryt­sze pra­gnie­nia i doty­czące nas plany. Wiemy o tym od dawna.

Sie­dząc w bar­ba­rzyń­skim cha­osie jedwabi i futer, Cathe­rine wyj­rzała przez szparę w zasło­nie przy drzwiach. Złote świa­tło na zewnątrz przy­ga­sło.

– Jestem waszym więź­niem – zauwa­żyła. – Dla­czego mia­ła­bym wam pomóc?

– To co, odej­dziesz? A co z Wil­le­nami?

– Wąt­pię, żeby na­dal na mnie cze­kali. A jeśli nawet, to wszystko spro­wa­dza się do wyboru rodzaju śmierci: mogę umie­rać długo tutaj, albo zgi­nąć szybko z ich ręki.

Maul­dry pogła­dził złotą główkę laski.

– Masz rację – przy­znał. – Wil­le­no­wie nie sta­no­wią już zagro­że­nia.

Cathe­rine spoj­rzała na niego pyta­jąco.

– Zgi­nęli, gdy tylko opu­ści­łaś pasz­czę Griaule’a. Wie­dząc, że naresz­cie nale­żysz do niego, posłał swoje stwory, żeby się z nimi roz­pra­wiły.

Przy­po­mniała sobie krzyki, które sły­szała, idąc po pochy­ło­ści gar­dzieli.

– Jakie stwory?

– To nie­istotne. Naj­waż­niej­sze, żebyś zro­zu­miała, jak sub­telny potrafi być w swo­jej sile i jak abso­lutną ma wła­dzę nad tobą i two­imi myślami.

– Ale dla­czego? Dla­czego to takie ważne? – spy­tała Cathe­rine, a widząc, że jej gość ma kło­pot z odpo­wie­dzią, par­sk­nęła śmie­chem. – Cóż to, Maul­dry, urwał ci się kon­takt z bogiem? Nie chce ci pod­su­nąć żad­nego fra­zesu?

Maul­dry wziął się w garść.

– To ty masz zro­zu­mieć, po co się tu zna­la­złaś, nie ja. To ty musisz odkryć wnę­trze Griaule’a, zba­dać cudowne dzia­ła­nie jego ciała, stać się czę­ścią skom­pli­ko­wa­nego ładu jego ist­nie­nia.

Sfru­stro­wana Cathe­rine ude­rzyła pię­ścią w poduszkę.

– Jeśli mnie nie wypu­ści­cie, umrę! To miej­sce mnie zabije, nie zdążę niczego odkryć ani zba­dać.

– Ależ zdą­żysz, zdą­żysz… – Maul­dry posłał jej przy­milny uśmiech. – To rów­nież wiemy.

Skrzyp­nęły sznury, po chwili zasłona się roz­chy­liła i do izby weszła Leitha – młoda kobieta w sukni z jasno­błę­kit­nej tafty, któ­rej sta­nik pod­kre­ślał blade wypu­kło­ści piersi. Przy­nio­sła obiad dla Cathe­rine. Posta­wiła tacę.

– Moja poda teraz? – spy­tała. – Czy moja potem przyj­dzie?

Wpa­try­wała się w Cathe­rine, mru­ga­jąc bli­sko osa­dzo­nymi orze­cho­wymi oczami i sku­biąc fałdy sukienki.

– Jak chcesz – odparła Cathe­rine.

Leitha patrzyła na nią bez słowa, dopóki Maul­dry na nią nie wark­nął. Wtedy wyszła.

Zroz­pa­czona Cathe­rine spoj­rzała na tacę i zauwa­żyła, że poza tra­dy­cyj­nymi jarzy­nami i owo­cami (zbie­ra­nymi w pysku smoka) podano jej tym razem kilka pla­strów nie­do­pie­czo­nego mięsa, któ­rego czer­wo­nawy odcień do złu­dze­nia przy­po­mi­nał mięso Griaule’a.

– A to co? – spy­tała, sztur­cha­jąc mięso pal­cem.

– Myśli­wym się dziś poszczę­ściło – wyja­śnił Maul­dry. – Od czasu do czasu wysy­łamy ich w głąb prze­wodu pokar­mo­wego. To nie­bez­pieczne, ale żyją tam istoty zdolne zra­nić Griaule’a, więc nasze polo­wa­nia są mu na rękę. A my mamy mięso. – Pochy­lił się i z bli­ska zaj­rzał Cathe­rine w oczy. – Jutro wyru­szają następni. Nie chcia­ła­byś do nich dołą­czyć? Mogę to zała­twić. Będziesz dobrze chro­niona.

W pierw­szym odru­chu chciała odrzu­cić zapro­sze­nie, ale przy­szło jej do głowy, że taka wyprawa może pomóc w ucieczce. Speł­nie­nie ocze­ki­wań Maul­dry’ego i oka­za­nie zain­te­re­so­wa­nia wnę­trzem Griaule’a byłoby mądrym posu­nię­ciem. Im lepiej pozna topo­gra­fię smoka, tym prę­dzej znaj­dzie drogę na zewnątrz.

– Mówisz, że to nie­bez­pieczne… Jak bar­dzo?

– Dla cie­bie wcale. Griaule nie zrobi ci krzywdy. Jeśli zaś cho­dzi o myśli­wych… Cóż, nie wszy­scy wrócą.

– Wyru­szają jutro, tak?

– Jutro, może także poju­trze. Nie wiemy, jak poważna jest infek­cja.

– O jakich stwo­rze­niach mówisz?

– To rodzaj węży.

Entu­zjazm Cathe­rine nieco osłabł, ale nie widziała innej szansy dla sie­bie, żeby zacząć coś robić.

– Dobrze. Pójdę z nimi jutro.

– Cudow­nie! Cudow­nie! – Dopiero za trze­cim razem udało się Maul­dry’emu wstać z poduszki, a i wtedy wsparł się mocno na lasce, dysząc ciężko. – Przyjdę po cie­bie z samego rana.

– Ty też idziesz? To nie za duży wysi­łek?

Maul­dry par­sk­nął śmie­chem.

– To prawda, jestem już stary, ale kiedy cho­dzi o cie­bie, dziecko, mam nie­wy­czer­pane zasoby ener­gii.

Ukło­nił się z galan­te­rią i wykuś­ty­kał z pokoju.

Wkrótce po jego wyj­ściu wró­ciła Leitha. Zacią­gnęła drugą zasłonę nad wej­ściem, odci­na­jąc dopływ świa­tła do tego stop­nia, że nawet w naj­ja­śniej­szej fazie jego pul­so­wa­nia do środka prze­są­czała się led­wie sła­biu­teńka łuna. Sta­nęła przy wej­ściu i wbiła wzrok w Cathe­rine.

– Chce co od Leitha? – spy­tała.

Nie była to by­naj­mniej czcza uprzej­mość – Leitha już wcze­śniej dawała jed­no­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, dotknię­ciami i za pomocą innych sygna­łów, że jeśli tylko Cathe­rine tego zechce, mogą zostać kochan­kami. Pół­mrok skry­wał jej zde­for­mo­wane ciało, wyglą­dała jak ładna młoda dziew­czyna wybie­ra­jąca się na potań­cówkę i przez chwilę – w oko­wach samot­no­ści i roz­pa­czy, wsłu­chana w dobie­ga­jący z zewnątrz nie­ustanny pomruk Milu­sich, wpa­trzona w Leithę, która na prze­mian poja­wiała się w nara­sta­ją­cej poświa­cie i roz­ta­piała w ciem­no­ściach, w pełni świa­doma ple­mien­nej obco­ści kolo­nii i kom­plet­nej nie­moż­no­ści jej zro­zu­mie­nia – Cathe­rine odczuła dzi­waczne pod­nie­ce­nie. Chwila jed­nak szybko minęła i zde­gu­sto­wana sobą i swoją sła­bo­ścią, wście­kła na Leithę i całe to zde­ge­ne­ro­wane miej­sce, które powoli zże­rało jej czło­wie­czeń­stwo, rzu­ciła oschle:

– Wynoś się.

Leitha się zawa­hała, więc Cathe­rine pod­nio­sła głos:

– Wynoś się, powie­dzia­łam!

Dziew­czyna, tyłem i poty­ka­jąc się, wyco­fała się z pokoju. Cathe­rine odwró­ciła się na brzuch i wci­snęła twarz w poduszkę, spo­dzie­wa­jąc się, że zaraz wybuch­nie pła­czem, czuła nawet wzbie­ra­jący w piersi szloch – ale nie zapła­kała. Została sama ze świa­do­mo­ścią, że jest kom­plet­nie pusta i nie­warta nawet swo­ich wła­snych łez.

***

Za jedną z komó­rek w dol­nej poło­wie komory znaj­do­wało się ukryte wej­ście do sze­ro­kiego kory­ta­rza, okrą­głego i żebro­wa­nego chrząst­kami. W ten wła­śnie kory­tarz zagłę­bili się ran­kiem następ­nego dnia Cathe­rine i Maul­dry w towa­rzy­stwie trzy­dzie­stu Milu­sich płci męskiej, wyru­sza­jąc na polo­wa­nie. Byli uzbro­jeni w mie­cze i przy­świe­cali sobie pochod­niami, ponie­waż w tym rejo­nie naczy­nia krwio­no­śne Griaule’a bie­gły zbyt głę­boko, by zapew­nić oświe­tle­nie. Ciszę pod­czas mar­szu mąciły tylko rzad­kie poka­sły­wa­nia i ciche chro­bo­ta­nie stóp na pod­łożu. To mil­cze­nie, tak nie­ty­powe dla Milu­sich, ich maja­czące w mroku blade twa­rze, chy­bo­tliwy blask pochodni i coraz sil­niej­szy gry­zący, kwa­śny odór potę­go­wały wra­że­nie, że są zagu­bio­nymi duszami błą­dzą­cymi po pery­fe­riach pie­kła.

Przez jakiś czas szli stromo w dół i wkrótce zna­leźli się w miej­scu, gdzie oto­czyła ich czerń poprze­ci­nana mister­nymi sie­ciami cien­kich zło­ci­stych nici, lśnią­cych jak utkane ze złota paję­czyny na noc­nym nie­bie. Maul­dry kazał Cathe­rine się zatrzy­mać, a myśliwi z pochod­niami ruszyli dalej. Było oczy­wi­ste, że zna­leźli się w dużej komo­rze, ale Cathe­rine nie doce­niała jej roz­mia­rów, dopóki nagle w oddali nie zapło­nęła istna wieża pło­mieni – ogromne ogni­sko, w któ­rym paliły się całe krzewy i co mniej­sze drzewa. Już wiel­kość ogni­ska zapie­rała dech w piersi, ale jesz­cze bar­dziej impo­nu­jąco pre­zen­to­wał się sam gigan­tyczny niczym jaski­nia żołą­dek, który świa­tło czę­ściowo odsła­niało przed ich wzro­kiem. Musiał mie­rzyć co naj­mniej dwie­ście jar­dów dłu­go­ści. Ściany były wyło­żone fał­dami bia­ła­wej skóry prze­szy­tej koron­kami roz­ga­łę­zia­ją­cych się żył. Widoczne przez nie żebra okry­wała skóra jesz­cze deli­kat­niej­sza, przez którą prze­zie­rały wszyst­kie detale ich fak­tury. W jed­nej czwar­tej dłu­go­ści jaskini jej dno opa­dało, two­rząc kałużę wypeł­nioną po brzegi ciem­nym pły­nem. Ogni­sko pło­nęło mniej wię­cej na wyso­ko­ści kałuży, tyle że bli­żej ściany. Kłęby dymu wzno­siły się w stronę zsi­nia­łego spła­chetka skóry, mie­rzą­cego około pięć­dzie­się­ciu stóp obwodu i prze­cię­tego roz­dar­ciem o poszar­pa­nych kra­wę­dziach. Na oczach Cathe­rine cały ten płat skóry zaczął nagle falo­wać. Myśliwi zebrali się pod nim i zajęli pozy­cje wokół ogni­ska, z mie­czami goto­wymi do ciosu. Powoli, ocię­żale, z roz­dar­cia wyło­nił się kawał gru­bego, ruro­wa­tego ciel­ska i olbrzy­mia biała larwa unio­sła ślepy łeb nad gło­wami myśli­wych. Roz­warła oko­lony szczę­ko­czuł­kami pysk, odsła­nia­jąc ciem­no­czer­wone wnę­trze pasz­czy, i wydała prze­szy­wa­jący pisk, który odbił się echem od ścian i zmu­sił Cathe­rine do zakry­cia uszu rękami. Widząc, jak ze ściany żołądka wynu­rza się stop­niowo reszta ciała robala, Cathe­rine podzi­wiała odwagę myśli­wych, któ­rzy ani myśleli się cofać. Dym otu­lił larwę i jej pisk stał się wprost nie­zno­śny, gdy zaczęła się mio­tać na boki, dźga­jąc powie­trze śle­pym łbem, aż w końcu – z jesz­cze gło­śniej­szym wrza­skiem – runęła w ogni­sko i zaczęła się wić, bry­zga­jąc sno­pami iskier na wszyst­kie strony. Wyto­czyła się z ognia, od razu przy­gnia­ta­jąc kilku myśli­wych, ale pozo­stali rzu­cili się na nią z mie­czami, wście­kle tnąc ją po łbie i malu­jąc ciemne smugi krwi na jej tru­pio bla­dej skó­rze. Cathe­rine zdała sobie sprawę, że przy­ci­ska pię­ści do policz­ków i krzy­czy wnie­bo­głosy, tak bar­dzo zaan­ga­żo­wała się w to star­cie. Krew larwy zbry­zgała dno żołądka, skóra pokryła się bąblami i zwę­gliła, maka­brycz­nie pocięty łeb ocie­kał posoką, mięso zwi­sało w strzę­pach, ale ona na­dal kwi­czała prze­raź­li­wie, wygi­nała ciel­sko w łuk nad gło­wami napast­ni­ków i opa­dała na nich, miaż­dżąc ich swoim cię­ża­rem. Już jedna trze­cia myśli­wych leżała nie­ru­chomo, z roz­rzu­co­nymi nie­zgrab­nie koń­czy­nami, wśród dopa­la­ją­cych się resz­tek ogni­ska, ale pozo­stali cięli i dźgali coraz bar­dziej ane­micz­nego robala, tanecz­nym kro­kiem uska­ku­jąc przed jego wypa­dami. W końcu poczwara unio­sła górną połowę ciel­ska, zadarła łeb i na chwilę uci­chła, koły­sząc się leni­wie jak zahip­no­ty­zo­wany wąż. Potem wydała z sie­bie gwizd niczym mon­stru­alny czaj­nik, gwizd, któ­rego wście­kłe wibra­cje wypeł­niły całą jaski­nię, i opa­dła na zie­mię. Ostatni raz wierz­gnęła i znie­ru­cho­miała z pół­otwartą pasz­czą. Szczę­ko­czułki drgały jesz­cze przez chwilę, odzwier­cie­dla­jąc jakieś doga­sa­jące funk­cje orga­ni­zmu.

Milusi oto­czyli ją krę­giem – zdy­szani, wyczer­pani, wsparci na mie­czach. Wstrzą­śnięta nagłą ciszą Cathe­rine postą­piła kilka kro­ków w głąb pie­czary, ramię w ramię z Maul­drym. Zatrzy­mała się, zawa­hała, i znów pode­szła; przy­szło jej do głowy, że mogłaby opa­trzyć rany myśli­wych, lecz ci, któ­rzy leżeli na ziemi, byli mar­twi, mieli potrza­skane koń­czyny, a krew sączyła się im z ust. Pode­szła do zabi­tego robala. Wal­co­wate ciel­sko było trzy razy wyż­sze od niej. Ośli­zła i pomarsz­czona biała skóra miała upior­nie nie­bie­skawy odcień.

– O czym myślisz? – zain­te­re­so­wał się Maul­dry.

Cathe­rine nie odpo­wie­działa. Miała kom­pletną pustkę w gło­wie, tak jakby ogrom tego, co przed chwilą zoba­czyła, wyłą­czył u niej pro­ces myśle­nia. Zawsze jej się wyda­wało, że ma pewne poję­cie o roz­mia­rach Griaule’a i jego skom­pli­ko­wa­nej natu­rze, teraz jed­nak zro­zu­miała, że wszyst­kie jej wyobra­że­nia nijak się miały do rze­czy­wi­sto­ści i z tru­dem akcep­to­wała tę nowo nabytą wie­dzę.

Za jej ple­cami wybu­chło jakieś zamie­sza­nie: to myśliwi wykra­wali kawały mięsa z ciel­ska larwy. Maul­dry objął ramie­niem Cathe­rine i dopiero pod wpły­wem jego dotyku uświa­do­miła sobie, że cała drży.

– Chodź – powie­dział. – Zabiorę cię do domu.

– Do mojego pokoju, tak? – spy­tała roz­go­ry­czona i strzą­snęła jego rękę.

– Może ni­gdy nie nazwiesz go domem – zgo­dził się Maul­dry. – A jed­nak nie ma dru­giego miej­sca, które tak ide­al­nie by do cie­bie paso­wało.

Ski­nął na jed­nego z myśli­wych, który pod­szedł do nich, zapa­liw­szy po dro­dze pochod­nię od stosu pło­ną­cych gałęzi.

Cathe­rine zaśmiała się smęt­nie.

– Draż­nisz mnie tą swoją wszyst­ko­wie­dzą na mój temat.

– Wcale cię nie znam, cho­ciaż dane mi jest czę­ściowe rozu­mie­nie celu two­jego przy­by­cia. Za to tego, który wie o tobie naj­wię­cej… – Maul­dry postu­kał laską w posadzkę. – O tak, jego znam bar­dzo dobrze.

Rozdział 4

4

W ciągu następ­nych dwóch mie­sięcy trzy razy pró­bo­wała ucie­kać, po czym dała sobie spo­kój; w sytu­acji, gdy nie­ustan­nie śle­dziły ją setki par oczu, nie było sensu mar­no­wać ener­gii. Przez bli­sko pół roku po ostat­niej z tych prób była tak przy­gnę­biona, że w ogóle nie wycho­dziła z miesz­ka­nia. Pod­upa­dła na zdro­wiu, a jej myśli bla­kły, gdy godzi­nami leżała w łóżku, roz­pa­mię­tu­jąc życie w Hang­town, które zaczęła postrze­gać jako mode­lowo szczę­śliwe. Przy braku zajęć coraz bar­dziej doskwie­rała jej samot­ność. Maul­dry robił, co mógł, żeby ją zaba­wić, ale ogar­nięty mistyczną obse­sją na punk­cie Griaule’a nie był w sta­nie nieść pocie­chy, jakiej Cathe­rine mogłaby ocze­ki­wać od praw­dzi­wego przy­ja­ciela. I tak, pozba­wiona przy­ja­ciół, kochan­ków, nawet wro­gów, tonęła pomału w grzę­za­wi­sku żało­ści, aż zaczęła prze­my­śli­wać o samo­bój­stwie. Myśl o tym, że ni­gdy wię­cej nie zoba­czy słońca, nie zabawi się na kar­na­wale w Teo­cinte, wyda­wała jej się nie­zno­śna. Oka­zała się jed­nak albo nie dość odważna, albo nie dość głu­pia, żeby ode­brać sobie życie. Doszła do wnio­sku, że lepiej będzie oddać się jedy­nemu zaję­ciu, na które Milusi jej pozwa­lali, czyli bada­niu wnę­trza Griaule’a: mogło być obrzy­dliwe i ubez­wła­sno­wol­nia­jące, ale przy­naj­mniej nio­sło obiet­nicę cze­goś wię­cej niż wieczne ciem­no­ści.

Podob­nie jak olbrzy­mie tybe­tań­skie posągi Buddy, wzno­szone we wnę­trzu wież nie­wiele więk­szych od nich samych, nie­ru­chome serce Griaule’a – złota bryła o nie­re­gu­lar­nej powierzchni, wielka jak kate­dra – było zamknięte w komo­rze, któ­rej ściany znaj­do­wały się w odle­gło­ści zale­d­wie sze­ściu stóp od jego powierzchni. Droga do niej pro­wa­dziła przez dawno pęk­niętą żyłę, pomarsz­czoną bru­natną rurę o śred­nicy wystar­cza­jąco dużej, żeby dało się w niej czoł­gać. Prze­ci­śnię­cie się przez nią do cia­snego osier­dzia było wybit­nie klau­stro­fo­bicz­nym doświad­cze­niem i minęło sporo czasu, zanim Cathe­rine się do niego przy­zwy­cza­iła – a nawet wtedy nie umiała przy­wyk­nąć do panu­ją­cego w osier­dziu spe­cy­ficz­nego kli­matu. Powie­trze było aż gęste od gorą­cej, gry­zą­cej woni, tro­chę przy­po­mi­na­ją­cej siar­czany smród po ude­rze­niu pio­runa. W dodatku, nie­ru­chome serce ota­czała aura wysi­lo­nego spo­koju i nie­ustan­nego napię­cia, jakby w każ­dej chwili mogło zady­go­tać od jakie­goś pod­ziem­nego wstrząsu. Krew nie tylko pul­so­wała w nim tak jak w innych rejo­nach ciała (z tą róż­nicą, że tutaj pul­so­wa­nie było gwał­tow­niej­sze, a zakres zmian jasno­ści nie­po­rów­na­nie więk­szy), ale naprawdę krą­żyła w ciągu roze­dr­ga­nych wewnętrz­nych komór, popy­chana zmia­nami tem­pe­ra­tury i ciśnie­nia. Jej prze­pływ w połą­cze­niu z migo­tli­wym bla­skiem kre­ślił na ścia­nach serca wzory ze świa­teł i cieni, przy­ku­wa­jące uwagę, skom­pli­ko­wane i fan­ta­zyjne niczym ara­be­ski. Obser­wu­jąc je, Cathe­rine powoli uczyła się rozu­mieć logikę ich powsta­wa­nia i z wyprze­dze­niem prze­wi­dy­wać ich kon­fi­gu­ra­cję. Nie umia­łaby ująć tego w słowa, ale gra świa­teł i cieni wywo­ły­wała u niej reak­cję emo­cjo­nalną, która w jakiś spo­sób wią­zała się z powsta­wa­niem tych deseni i pozwa­lała – w zgrub­nym przy­bli­że­niu – snuć domy­sły na temat pracy olbrzy­miego organu. Prze­ko­nała się też, że jeśli zbyt długo śle­dzi zmie­nia­jące się wzory, zaczyna śnić, a jej sny są nie­zwy­kle reali­styczne. Szcze­gól­nie jeden, który regu­lar­nie się powta­rzał.

Zaczy­nał się od wschodu słońca: sło­neczny dysk wynu­rzał się zza połu­dnio­wego wid­no­kręgu, się­ga­jąc pro­mie­niami wybrzeża usia­nego ster­czą­cymi z płyt­kiej wody ogrom­nymi czar­nymi gła­zami, na któ­rych leżały śpiące smoki. W miarę jak słońce je ogrze­wało, a ich łuski roz­bły­ski­wały odbi­tym świa­tłem, gady z pomru­kiem uno­siły łby, roz­po­ście­rały skó­rza­ste skrzy­dła, czemu towa­rzy­szył łopot jakby wiel­kich żagli wydy­ma­nych wia­trem, i wzbi­jały się pod indy­gowe niebo usiane gwiaz­dami w dziw­nych kon­ste­la­cjach. Zata­czały koła i ryczały gło­śno w eufo­rii… Wszyst­kie poza jed­nym, który, zato­czyw­szy w powie­trzu krótki łuk, gubił rytm lotu i jak kamień spa­dał do wody. Widok był piękny i zara­zem mro­żący krew w żyłach: bez­władny lot, skrzy­dła darte na strzępy wypeł­nia­ją­cym je powie­trzem, roz­warta zębata pasz­cza, szpony bez­rad­nie szu­ka­jące punktu zacze­pie­nia. Sen, choć uro­kliwy, miał raczej nie­wiele wspól­nego z sytu­acją Griaule’a, któ­remu z pew­no­ścią nie gro­ził żaden upa­dek, lecz czę­sto­tli­wość, z jaką się powta­rzał, suge­ro­wała, że coś musi być na rze­czy. Może Griaule oba­wiał się takiego ataku jak ten, który pora­ził lecą­cego smoka?

Powziąw­szy takie podej­rze­nie, Cathe­rine wzięła się za bada­nie serca smoka. Za pomocą haków wspi­nała się po stro­mych ścia­nach komory, cza­sem niczym blon­d­włosy pająk zawi­sała do góry nogami nad migo­czą­cym orga­nem, ale nie odkryła niczego nad­zwy­czaj­nego, żad­nych nie­do­sko­na­ło­ści, które umia­łaby wska­zać. Jedy­nym efek­tem jej sta­rań było zastą­pie­nie snu o lata­niu przez inny, prost­szy, w któ­rym widziała tylko pierś śpią­cego smoka, na prze­mian uno­szącą się i opa­da­jącą w odde­chu. Nie rozu­miała go i choć sen się powta­rzał, z cza­sem prze­stała zwra­cać na niego uwagę.

Maul­dry, który spo­dzie­wał się z jej strony bły­sko­tli­wych spo­strze­żeń, z przy­gnę­bie­niem przyj­mo­wał ich brak.

– Może przez te wszyst­kie lata żyłem, myląc się? A może to już sta­rość? Nie­do­łęż­nieję…

Parę mie­sięcy wcze­śniej roz­go­ry­czona i roz­ża­lona Cathe­rine mogłaby z czy­stej zło­śli­wo­ści przy­kla­snąć jego sło­wom, ale bada­nie smo­czego serca przy­nio­sło jej uko­je­nie, spo­kój, poczu­cie rezy­gna­cji, a nawet coś na kształt współ­czu­cia dla wię­żą­cych ją stwo­rzeń – któ­rych prze­cież nie można było obwi­niać o to, jak żało­sne wio­dły życie. Dla­tego odpo­wie­działa Maul­dry’emu ina­czej:

– Dopiero zaczy­nam się uczyć i chyba nie­prędko zro­zu­miem, czego ode mnie chce. Co zresztą jest zgodne z jego naturą, nie­praw­daż? On nie lubi pośpie­chu.

– Chyba masz rację – przy­tak­nął smęt­nie Maul­dry.

– Nawet na pewno. Prę­dzej czy póź­niej docze­kamy się obja­wie­nia, ale taki stwór jak Griaule nie zdra­dza swo­ich tajem­nic przy­pad­ko­wym gapiom. Potrze­buję czasu.

O dziwo, mimo że powie­działa to tylko po to, żeby pod­nieść Maul­dry’ego na duchu, jej słowa zabrzmiały bar­dzo praw­dzi­wie.

Zaczy­nała swoje bada­nia bez szcze­gól­nego entu­zja­zmu, ale Griaule był tak olbrzymi, a popu­la­cja jego paso­ży­tów i sym­bion­tów tak nie­zwy­kła i intry­gu­jąca, że roz­pa­liła w niej żądzę wie­dzy i przez następne sześć lat Cathe­rine pro­wa­dziła stu­dia z wielką żar­li­wo­ścią, kom­pen­su­jąc sobie w ten spo­sób pustkę zie­jącą w jej życiu. Mając za towa­rzy­szy Maul­dry’ego i nie­wiel­kie zespoły Milu­sich, wyry­so­wała mapę wnętrz­no­ści smoka. Zatrzy­mała się dopiero na gra­nicy czaszki – złe prze­czu­cia powstrzy­my­wały ją przed zapusz­cza­niem się w te rejony. Kil­ku­na­stu naj­by­strzej­szych Milu­sich posłała do Teo­cinte, skąd spro­wa­dzili naczy­nia, książki i mate­riały piśmienne, umoż­li­wia­jące jej stwo­rze­nie i pro­wa­dze­nie pry­mi­tyw­nego labo­ra­to­rium ana­li­tycz­nego. Odkryła, że gdyby smok był w pełni sił życio­wych, skur­cze serca napeł­ni­łyby miesz­czącą kolo­nię jajo­watą jaski­nię kwa­sami i gazami, które w połą­cze­niu z cie­czą wypeł­nia­jącą sąsied­nią komorę two­rzyły lotną mie­szankę umoż­li­wia­jącą Griaule’owi zia­nie ogniem; gdyby zaś nie zamie­rzał aku­rat nikogo spa­lić pło­mien­nym odde­chem, roz­dę­cie serca spo­wo­do­wa­łoby opróż­nie­nie jaskini. Przede­sty­lo­wała żrące cie­cze i uzy­skała z nich silny nar­ko­tyk, który – na pamiątkę swo­jej prze­śla­dow­czymi – nazwała bria­niną. Z poro­stu roz­wi­ja­ją­cego się na zewnętrz­nych ścia­nach płuc smoka otrzy­mała silny śro­dek pobu­dza­jący. Ska­ta­lo­go­wała miriady oka­zów smo­czej flory i fauny i obwie­siła ściany swo­ich poko­jów wykre­sami i notat­kami ilu­stru­ją­cymi ich zacho­wa­nie. Wiele zwie­rząt było zupeł­nie zwy­czaj­nych albo nie­wiele się od zwy­czaj­nych róż­niło – pająki, nie­to­pe­rze, jaskółki i tak dalej, ale podob­nie jak na powierzchni Griaule’a, rów­nież w jego wnę­trzu tra­fiały się istoty, któ­rych obec­ność potwier­dzała, że smok pocho­dzi z jakie­goś innego świata. Chyba naj­cie­kaw­szą z nich był meta­heks, jak nazwała go Cathe­rine, żyjące w kwa­sach żołąd­ko­wych stwo­rze­nie o sze­ściu iden­tycz­nych cia­łach, które roz­mia­rami i kolo­rem przy­po­mi­nały zużytą jed­no­pen­sówkę, miały gęstość nie­wiele więk­szą niż meduza, były orzę­sione i wiecz­nie falo­wały. Z początku zakła­dała, że ma przed sobą sześć odręb­nych istot, przed­sta­wi­cieli gatunku, któ­rego osob­niki łączą się w sek­stety. Nabrała podej­rzeń, że może być ina­czej, kiedy po tym, jak jedną z nich zabiła, żeby prze­pro­wa­dzić sek­cję, pozo­stała piątka także zmarła. Roz­po­częty wów­czas cykl eks­pe­ry­men­tów, w któ­rych pod­da­wała meta­heksy róż­nym pró­bom i zabi­jała je set­kami, dowiódł słusz­no­ści jej domy­słów: meta­heksy były połą­czone w szóstki za pośred­nic­twem pola, które pozwa­lało im prze­no­sić esen­cję swo­jej istoty pomię­dzy cia­łami i wyko­rzy­sty­wać te chwi­lowo nie­uży­wane jako uni­ka­tową formę kamu­flażu. Ale nawet meta­heks wyda­wał się cał­kiem zwy­czaj­nym stwo­rze­niem w porów­na­niu z upio­ro­ślą rosnącą tylko w jed­nym, jedy­nym miej­scu – nie­wiel­kim zagłę­bie­niu u nasady czaszki.

Żaden Milusi się tam nie zapusz­czał; odstra­szały ich te same złe prze­czu­cia, które przy innych oka­zjach drę­czyły także Cathe­rine, zwią­zane z domnie­ma­niem, że gdy tylko intruz za bar­dzo zbliży się do mózgu, Griaule naśle na niego swo­ich bar­dziej agre­syw­nych miesz­kań­ców. Cathe­rine nie czuła jed­nak żad­nego zagro­że­nia w pobliżu zagłę­bie­nia, zosta­wiła więc Maul­dry’ego i eskor­tu­ją­cych ją Milu­sich za sobą i wspięła się stro­mym kana­łem, przy­świe­ca­jąc sobie pochod­nią. Dostała się do środka przez otwór nie­wiele więk­szy niż obwód jej bio­der. Stwier­dziw­szy, że wnę­trze jest zalane poświatą tęt­nią­cych złotą krwią żył, któ­rych sia­teczka pokry­wała sufit, zga­siła pochod­nię. Ze zdu­mie­niem zauwa­żyła, że z wyjąt­kiem skle­pie­nia cała nie­duża komora (mie­rzyła około dwu­dzie­stu stóp dłu­go­ści i ośmiu wyso­ko­ści) jest gęsto zaro­śnięta pną­czem o błysz­czą­cych ciem­no­zie­lo­nych liściach, mają­cych skom­pli­ko­wane uner­wie­nie i zakoń­czo­nych pustą rurką na czubku. Zmę­czona po wspi­naczce (chyba nawet bar­dziej niż powinna, tak jej się przy­naj­mniej wyda­wało), przy­sia­dła pod ścianą, żeby odsap­nąć. Nagle poczuła się senna i przy­mknęła na chwilę powieki.

Ock­nęła się na dźwięk głosu Maul­dry’ego, który nawo­ły­wał ją po imie­niu.

– Muszę chwilę odpo­cząć! – odkrzyk­nęła, roz­draż­niona i wciąż senna.

– Chwilę?! Sie­dzisz tam już trzeci dzień! Co się dzieje? Nic ci się nie stało?

– Bzdura!

Cathe­rine pró­bo­wała wstać, ale usia­dła z powro­tem na widok nagiej kobiety o dłu­gich blond wło­sach, sku­lo­nej w kącie nie­spełna dzie­sięć stóp od niej. Leżała wtu­lona w ścianę zagłę­bie­nia, czubki liści pokry­wały połowę powierzchni jej ciała i prze­sła­niały twarz.

– Cathe­rine! – zawo­łał Maul­dry. – Odpo­wiedz!

– Wszystko… wszystko w porządku! Zaraz do was zejdę!

Nie­zna­joma poru­szyła się i jęk­nęła.

– Cathe­rine!

– Mówię prze­cież, że wszystko w porządku!

Blon­dynka wypro­sto­wała nogi. Na pra­wym bio­drze miała bla­do­ró­żową haczy­ko­watą bli­znę, taką samą jak Cathe­rine – pozo­sta­łość po upadku w dzie­ciń­stwie. Pod pra­wym kola­nem wid­niał obrzmiały pla­cek zaczer­wie­nio­nej skóry: ślad po opa­rze­niu kwa­sem sprzed roku. Cathe­rine zanie­mó­wiła na ich widok, ale kiedy nie­zna­joma usia­dła i do Cathe­rine dotarło, że ma przed sobą sio­strę-bliź­niaczkę, iden­tyczną nie tylko z rysów, ale nawet z wyrazu twa­rzy (tę samą zre­zy­gno­waną minę wie­lo­krot­nie oglą­dała prze­cież w lustrze), zasko­cze­nie ustą­piło miej­sca prze­ra­że­niu. Mogłaby przy­siąc, że poczuła ruch mię­śni twa­rzy, gdy na obli­czu tej dru­giej odma­lo­wały się satys­fak­cja i roz­po­zna­nie. Mimo lęku, Cathe­rine odczu­wała także kieł­ku­jące w niej emo­cje: nadzieję i radość.

– Sio­stro – ode­zwała się tamta.

Spoj­rzała na swoje ciało i Cathe­rine przez uła­mek sekundy doświad­czyła podwój­nego widze­nia: widziała jed­no­cze­śnie pochy­loną głowę kobiety, nagie piersi i brzuch, oglą­dane z jej per­spek­tywy. Kiedy wró­cił jej wzrok, spoj­rzała na twarz kobiety. Na swoją twarz. Mimo że od lat co rano prze­glą­dała się w lustrze, ni­gdy przed­tem nie dostrze­gła tak wyraź­nie piętna, jakie odci­snęło na niej życie we wnę­trzu smoka. Wokół ust – har­dych, bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­nych niż daw­niej – poja­wiły się cien­kie bruzdy, zaczątki kurzych łapek roz­cho­dziły się pro­mie­ni­ście z kąci­ków oczu, zapad­nięte policzki uwy­pu­kliły kości policz­kowe. Wystra­szyła się, widząc, że blask jej ide­al­nej mło­dzień­czej urody przy­gasł znacz­nie bar­dziej niż się spo­dzie­wała. Najbar­dziej widoczna zmiana – i najbar­dziej wstrzą­sa­jąca – prze­ja­wiała się jed­nak nie w szcze­gó­łach, lecz w ogól­nym wyglą­dzie twa­rzy, która wyraź­nie odzwier­cie­dlała cha­rak­ter wła­ści­cielki. Wcze­śniej, zanim Cathe­rine weszła w pasz­czę smoka, jej twarz w ogóle wyra­żała nie­wiele, a jeśli już, to malo­wała się na niej co naj­wy­żej skłon­ność do roz­pu­sty. Nie była zachwy­cona, że z taką gwał­tow­no­ścią narzu­cono jej teraz świa­do­mość tego, jaką głu­pią kozą była w prze­szło­ści.

Kobieta wycią­gnęła do niej rękę.

– Nie katuj się tak, sio­stro – powie­działa, jakby czy­ta­jąc jej w myślach. – Wszy­scy jeste­śmy ofia­rami naszej prze­szło­ści.

Cathe­rine się cof­nęła.

– Czym jesteś? – spy­tała. Wyczu­wała, że bliź­niaczka sta­nowi dla niej zagro­że­nie, ale nie rozu­miała jego natury.

– Jestem tobą. – Kobieta znów spró­bo­wała ją dotknąć i Cathe­rine znów się odsu­nęła.

Uśmie­chała się, ale Cathe­rine wyraź­nie poczuła jej roz­draż­nie­nie. Zauwa­żyła rów­nież, że kobieta pochy­liła tułów tylko o kilka stopni, cały czas utrzy­mu­jąc kon­takt z liśćmi, jakby nie mogła zerwać łączą­cej jej z nimi więzi.

– Wąt­pię. – Cathe­rine na­dal była zafa­scy­no­wana nie­zna­jomą, ale zaczy­nało drę­czyć ją prze­czu­cie, że jej dotyk może być nie­bez­pieczny.

– Ależ jestem! – upie­rała się tamta. – Cho­ciaż zara­zem jestem czymś wię­cej.

– Czym?

– Ta roślina wydo­bywa z orga­ni­zmu esen­cję. Gro­ma­dzi nie­skoń­cze­nie małe dro­biny ciała, z któ­rych następ­nie two­rzy kopię wolną od nie­do­sko­na­ło­ści ory­gi­nału. A ponie­waż w tej esen­cji zawarte są ziarna two­jej przy­szło­ści, to mimo że dla cie­bie pozo­stają nie­znane, ja je znam… Na razie.

– Na razie?

– Coś nas łączy… Czu­jesz to, prawda? – spy­tała zde­spe­ro­wana kobieta.

– Ow­szem.

– Żeby żyć, muszę dopeł­nić tego połą­cze­nia. Muszę cię dotknąć. A kiedy to zro­bię, stracę wie­dzę o przy­szło­ści i stanę się taka jak ty… cho­ciaż osobna. Nie bój się, nie będę ci prze­szka­dzać. Chcę wieść odrębne życie.

Kiedy kobieta znów się pochy­liła, Cathe­rine zauwa­żyła, że nie­które liście cze­piają się rur­kami jej ple­ców. Znów ogar­nęło ją prze­czu­cie zagro­że­nia, silny lęk, że dotyk bliź­niaczki pozbawi ją czę­ści ener­gii życio­wej.

– Skoro znasz przy­szłość, to powiedz mi… Czy uda mi się uciec z Griaule’a?

Maul­dry aku­rat w tej chwili znów zaczął ją nawo­ły­wać. Wyja­śniła mu, że zaraz zej­dzie, musi tylko pobrać wycinki tkanki do ana­lizy, a potem powtó­rzyła swoje pyta­nie.

– Tak, tak – zapew­niła ją tamta, pró­bu­jąc chwy­cić jej dłoń. – Wyj­dziesz ze smoka. Nie bój się, nie zro­bię ci krzywdy.

Całe jej ciało zaczęło wiot­czeć, a Cathe­rine wyczuła bijący od niej nara­sta­jący strach.

– Pro­szę! – Jej kopia wycią­gnęła do niej obie ręce. – Tylko twój dotyk utrzyma mnie przy życiu. Bez niego umrę!

Cathe­rine nie zamie­rzała jej zaufać.

– Musisz mi uwie­rzyć! Jestem twoją sio­strą! Mam twoją krew, twoje wspo­mnie­nia… – Skóra na jej rękach obwi­sła gru­bymi fał­dami jak u sta­rej kobiety, policzki okla­pły, twarz sta­wała się coraz bar­dziej zde­for­mo­wana. – Pro­szę… Pamię­tasz, jak poszłaś ze Ste­lem pod skrzy­dło? Byłaś dzie­wicą. Wiatr zwie­wał puch ostów z grzbietu Griaule’a jak srebrny deszcz. A pamię­tasz galę w Teo­cinte? Twoje szes­na­ste uro­dziny. Wło­ży­łaś maskę ze zło­tych dru­ci­ków i poma­rań­czo­wych kwia­tów; trzech męż­czyzn popro­siło cię o rękę. Na Boga, Cathe­rine, wysłu­chaj mnie! Major… Nie pamię­tasz go? Taki młody major… Zako­cha­łaś się w nim, ale nie poszłaś za gło­sem serca. Bałaś się miło­ści, bałaś się zaufać swoim uczu­ciom, bo w ogóle sobie wtedy nie ufa­łaś.

Łącząca je więź sła­bła. Cathe­rine musiała się posta­rać, żeby oprzeć się bła­ga­niom kobiety, które mimo wszystko tro­chę ją poru­szyły. „Sio­stra” usia­dła ciężko. Rysy jej twa­rzy zaczęły się roz­pły­wać. Wyglą­dało to maka­brycz­nie, jak twarz roz­ta­pia­ją­cej się figury wosko­wej, ale jesz­cze strasz­niej­szy był jej uśmiech: roz­pły­wa­jące się wargi odsła­niały zęby, które same też tra­ciły kształt.

– Rozu­miem – powie­działa łamią­cym się gło­sem. Par­sk­nęła chra­pli­wym, lep­kim śmie­chem. – Teraz rozu­miem.

– Co rozu­miesz? – spy­tała Cathe­rine, ale tamta osu­nęła się na zie­mię i prze­to­czyła na bok.

Pro­ces roz­kładu prze­bie­gał coraz szyb­ciej i po paru minu­tach z „bliź­niaczki” została kałuża sza­ro­bia­łej gala­re­to­wa­nej mazi, mają­cej w przy­bli­że­niu kształt czło­wieka. Cathe­rine przy­jęła ten widok ze zgrozą, ale i z ulgą. Drę­czyły ją tylko lek­kie wyrzuty sumie­nia: nie była pewna, czy dzia­łała w samo­obro­nie, czy też przez swoje tchó­rzo­stwo ska­zała na śmierć istotę wcale nie mniej godną wzgardy niż ona sama. Dopóki tamta żyła (o ile w ogóle można tak powie­dzieć), Cathe­rine głów­nie się jej bała, dopiero teraz miała czas, żeby podzi­wiać wize­ru­nek stwo­rzony prze­cież przez roślinę, a do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jący czło­wieka. Tym bar­dziej, że kobieta nie była jakąś zwy­czajną jej podo­bi­zną – znała prze­cież jej wspo­mnie­nia. Czyżby pamięć miała pod­łoże fizjo­lo­giczne?

Zmu­siła się do pobra­nia pró­bek szcząt­ków kobiety oraz samego pną­cza; miała nadzieję, że pomoże jej to roz­wi­kłać tajem­nicę, nawet jeśli w głębi serca powąt­pie­wała w moż­li­wo­ści swo­jego pry­mi­tyw­nego labo­ra­to­rium. Jej wąt­pli­wo­ści były zresztą o tyle zasadne, że w grun­cie rze­czy wcale nie chciała prze­nik­nąć sekretu upio­ro­śli, bała się bowiem tego, czego mogłaby się dowie­dzieć na swój temat. I tak czas mijał, a ona, choć z początku czę­sto roz­ma­wiała o tej spra­wie z Maul­drym, w końcu zarzu­ciła dal­sze bada­nia nad upio­ro­ślą.

Rozdział 5

5