Ametyst. Książęca krew - Cezary Czyżewski - ebook

Ametyst. Książęca krew ebook

Cezary Czyżewski

3,3

Opis

Książę Gonza de Veresa, władca południowego księstwa, zostaje zamordowany, a jego dzieci oraz żona zapadają się pod ziemię. Napięcie między politycznymi stronnictwami sięga zenitu – zaczyna się gra o tron, co wieszczy nadciągającą wojnę. Na tle tej burzliwej rozgrywki podupadająca finansowo załoga „Ametysta” wyrusza w podróż, która ma na celu podreperować jej budżet. Nie wie jeszcze, co ją czeka, ale jedno jest pewne: kiedy wchodzisz na pokład „Ametysta”, twoje życie wiąże się z nim na dłużej, niż myślisz…

„Ametyst” to historia pachnąca morską bryzą, pełna gwaru portowych zaułków i cichych zaklęć magów wiatru. To opowieść o ludziach morza w fantastycznym świecie, w którym poznamy wolnych żeglarzy, dumnych piratów północy oraz honorowych rycerzy i oficerów floty, gotowych oddać życie za króla. „Ametyst” to żaglowiec, którego załodze przyjdzie zmagać się nie tylko z przeciwnymi wiatrami czy intrygami możnych, ale także z przeklętymi koszmarami przyczajonymi w odmętach mórz.

„Książęca krew” to pierwszy tom cyklu, który jednocześnie stanowi zamkniętą całość fabularną.

 

Cezary Czyżewski – urodzony w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia miał zostać konserwatorem zabytków, ale pragnienie przygód zwyciężyło i wygnało go najpierw do Irlandii, a potem na morza i oceany. Niespokojna dusza, zapalony żeglarz i instruktor, ale przede wszystkim miłośnik fantastyki, który przez wiele lat próbował dzielić czas pomiędzy obie pasje. Tysiące godzin pod żaglami na morzu i dwie opublikowane powieści „Alazza” i „Mgły przeszłości” są tego owocem. Wreszcie zdecydował się połączyć to, co najbardziej kocha i w efekcie powstał „Ametyst”, historia fantasy o żeglarzach, żaglowcach i bezkresnym morzu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Ametyst: Książęca krew

Copyright

© 2022 by Cezary Czyżewski

© 2022 by Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2022 Jakub Chełminiak

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Marta Sobiecka, Agata Gołąbek

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Jakub Chełminiak

Ilustracje: Anna Janusz-Strzyż, Julia Feliksa Wojciechowska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I.

ISBN 978-83-67482-33-2

Spis treści

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Słowniczek terminów żeglarskich używanych w powieści.

Punkty orientacyjne

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Kolofon

I

Nad Cieśninę Zachodnią nadciągał wielki, ciemny wał chmur. Słońce zdołało jeszcze błysnąć krwawo tuż nad horyzontem, zanim zniknęło za czarną ścianą, groźnie rosnącą z każdą chwilą. Nadchodziła noc i wszystko wskazywało na to, że nie będzie ona spokojna.

„Ametyst” pędził na północ przechylony na prawą burtę, ciężko, jakby ze złością wbijając się dziobem w fale. Drewniany, naprężony do granic możliwości takielunek trzeszczał za każdym razem, gdy kadłub zapadał się w wodę, rozbryzgując płaty syczącej piany.

Statek płynął tak już kilka godzin i w normalnych warunkach załoga nie obawiałaby się o nic, tym razem jednak rosnąca na zachodzie ciemność sprawiła, że mężczyźni stojący przy kole sterowym spoglądali z obawą to na takielunek ponad swoimi głowami, to na chmury po nawietrznej, to na trójkątne żagle, wciąż widniejące na południowym horyzoncie. Trzy pirackie feluki nie chciały dać za wygraną pomimo zbliżającego się sztormu.

Z kajuty pod pokładem wychynęła siwa głowa. Kapitan Hadi Arfar podrapał się po zarośniętym policzku, obserwując nadchodzącą burzę. Potem odwrócił się do załogantów na rufie.

— Jak tam? — zapytał, jak gdyby nigdy nic.

— Wszystko pod kontrolą. — Pierwszy oficer wzruszył ramionami. Podobnie jak kapitan, lata młodości miał już za sobą. Mógłby nawet uchodzić za młodszego brata Arfara, gdyby nie to, że wyraźnie różniła ich karnacja skóry. Kapitan był smagłym południowcem o szerokiej twarzy, pierwszy miał jasną skórę ludzi z Północnego Wybrzeża.

— Nie chcesz zejść do kajuty i odpocząć? Szykuje się zabawa w nocy. — Arfar machnął ręką w stronę zachodu.

— To rozkaz? — Pierwszy uśmiechnął się nieznacznie.

— Nie. Ale Ferande wyczarował na kolację naprawdę zjadliwe żarcie. Zjedzcie, póki kocioł ma gorący. Zawołam chłopaków, żeby was zmienili.

— Nie trzeba. Niech Młody przyniesie nam miski na górę. A reszta niech zbiera siły na noc.

Arfar pokiwał głową i na chwilę zniknął pod pokładem. Wrócił i dołączył do dwójki na rufie.

— Zaraz dostaniecie kolację. — Poprawił kołnierz kubraka i rzucił okiem w stronę pirackich feluk.

— Uparli się, co?

— Ano. Ale myślę, że jak wiatr jeszcze stężeje, to odpuszczą. Poza tym jesteśmy już daleko od lądu, oni zwykle polują bliżej wybrzeża. — Pierwszy oficer dał gestem do zrozumienia sternikowi, że czas na zmianę. Stanął za kołem i popatrzył w górę, na żagle.

— Co robimy?

— Płyniemy. — Kapitan wyciągnął z kieszeni laskę prasowanego tytoniu i odłamał drobny kawałek. Wsunął go w usta i zaczął żuć.

— Może coś zrzucić? — Pierwszy wciąż spoglądał na takielunek. Arfar przez chwilę poruszał szczęką w milczeniu, zastanawiając się nad sytuacją. W ciągu dnia płynęli na północny zachód, oddalając się od lądu. O tej porze roku sztormy nie trwały długo, do rana pogoda powinna się uspokoić. Być może jednak „Ametyst” będzie musiał w nocy popłynąć z wiatrem, ponownie zbliżając się do skalistych brzegów Bamu, największej z wysp południowego archipelagu. A tego Arfar wolałby uniknąć.

— Dobra — zadecydował. — Garen, weź chłopaków i zrzućcie kliwra. Póki jeszcze jest jasno.

Jakby w odpowiedzi na słowa kapitana, z zachodu przyszedł pierwszy silniejszy powiew. Ściana chmur zakryła już połowę nieboskłonu. Powoli, niczym paszcza olbrzymiego potwora, pochłaniała morze i drobną łupinę, jaką wobec sił natury pozostawał żaglowiec.

— Pieprzyć to! — dodał po chwili Arfar, czując, jak „Ametyst” przechyla się mocniej na prawo i zaczyna bardziej szarpać na falach. — Grot też na dół! I niech diabli wezmą piratów!

Pierwszy skinął głową i oddał mu ster. Potem, trzymając się relingu, zszedł na główny pokład i wrzasnął do zejściówki:

— Załoga do żagli!

Garen, zanim jeszcze trafił na „Ametysta” miał okazję przeżyć prawdziwe, dwudniowe piekło na północy, gdy na starym kupieckim żaglowcu wracali ze Svaldaru. Wiekowa krypa zdawała się tonąć za każdym razem, gdy pokład zalewała kolejna, prawie pionowa fala, wielka, niczym góra. Większość załogi padła skrajnie wyczerpana i nie pomagały nawet wrzaski i kopniaki bosmanów. Ludzie osiągnęli granicę swoich możliwości i leżeli pod pokładem, czekając na koniec, zaklinowani we wszystkich możliwych zakamarkach karaweli. Garen, wtedy jeszcze młody i silny żeglarz, wytrwał do końca, ale pamiętał doskonale, że przez te dwa dni nie mógł przełknąć nic, nawet pół kubka wody. Żołądek natychmiast oddawał swoją zawartość z gorzką, zieloną nawiązką. Pogoda była przepiękna, pamiętał bezchmurne niebo z wędrującym nisko północnym słońcem, ale wiatr, który nadszedł z bezkresów zachodniego oceanu złamał im główny maszt i zdemolował prawie cały pokład.

Po dwóch dobach walki o życie znaleźli się znów przy wyjściu z fiordów. Schronili się po zawietrznej stronie jednej z licznych w tamtym rejonie skalistych wysp, rzucając kotwicę i modląc się do wszystkich bogów, by chwyciła za pierwszym razem. Chwyciła.

Gdy wreszcie trafili do pierwszego portu, Garen zszedł na ląd, obiecując sobie, że nigdy więcej nie wróci na morze. Wytrzymał trzy miesiące, najmując się do pracy w mieście. Już wtedy wiedział, że popełnił błąd. Powinien od razu uciec z wybrzeża, najlepiej gdzieś w góry, by nie oglądać więcej migotliwego błękitu, który kusił z każdym dniem coraz bardziej.

I wtedy trafił na „Ametysta”. Dziwna konstrukcja przypłynęła któregoś dnia i zacumowała przy nabrzeżu. Kadłub przywodził na myśl smukłe feluki południowców, ale był nieco bardziej krępy i zdawał się lepiej nadawać do żeglugi po otwartym morzu. Żaglowiec miał tylko dwa maszty, oba z nietypowym takielunkiem, zupełnie innym niż te znane Garenowi.

Pod bukszprytem kusząco wyginała się wodna panna z pokaźnym, nagim biustem, unosząc w dłoniach fioletowy klejnot. Oczywiście nie był to prawdziwy ametyst, ale bryła równo ciętego szkła do złudzenia przypominająca szlachetny kamień.

Garen nie zastanawiał się długo. Podszedł do trapu i powiedział, że chce się zaciągnąć. Łysy bosman rzucił w jego stronę koniec liny, każąc zawiązać kilka podstawowych węzłów, a potem, widząc, że młody żeglarz rozumie, o co chodzi, od razu zaprowadził go do kapitana. W ten sposób Garen poznał Hadiego Arfara, wtedy jeszcze z czarną, kędzierzawą czupryną.

Łysego bosmana nie było już z nimi. Umarł jakieś dwa lata później. Po wachcie położył się w hamaku i już nie wstał. Zmarł we śnie, tak po prostu. Załoga urządziła mu skromny pochówek na morzu. Nikt nie wiedział, czy Łysy Boe, bo tak go nazywali, miał jakąkolwiek rodzinę. Ludzie z załogi byli jego rodziną, a żaglowiec jego domem.

To właśnie Boe nauczył Garena wszystkiego, co powinien wiedzieć o „Ametyście”. Opowiedział o gaflach, o gardafałach, pikfałach i topenantach, wyjaśnił, jak stawia się topsle – małe, trójkątne żagielki pomiędzy masztami i gaflami. Nauczył, gdzie co znajduje się na pokładzie i gdzie powinno leżeć w razie potrzeby. Nie był zbytnio rozmowny, ale zawsze znajdował chwilę, by odpowiedzieć na pytanie. Gdy jego ciało, zaszyte w płat starego żagla, zsuwało się po trapie w morską toń, Garen żegnał go trochę jak swojego ojca.

Ten sztorm nie był silny. Był za to wyjątkowo paskudny, zacinający deszczem w całkowitej ciemności, z syczącymi grzbietami fal nadbiegającymi zewsząd i z pokładem gwałtownie trzęsącym się od uderzeń ton wody o burty. Załoga nasłuchiwała z niepewnością, czy za chwilę na pokład nie spadnie fragment takielunku, czy któryś z trzech pozostawionych żagli nie zerwie się i nie zniknie w falach na zawietrznej. Ludzie na wachcie, przemoczeni i zziębnięci, walczyli z wszechogarniającym wycieńczeniem, gdy godzina mijała za godziną, a świt nie nadchodził.

Garen zmieniał się z Arfarem co dwie godziny, by choć na jakiś czas zejść pod pokład, położyć się, odetchnąć i zamknąć oczy w niespokojnej drzemce. Potem zwlec się z koi, narzucić mokry kubrak na plecy i wyjść w ciemność, by ten, który przez ostatnie dwie godziny walczył na górze z szalejącym morzem, mógł odpocząć.

Gdy przyszedł świt, Garen powitał go z prawdziwą ulgą. Nocny koszmar przewalił się na wschód, pozostawiając po sobie tylko postrzępione, porwane chmury, pędzące po jaśniejącym z wolna niebie. Wysokie fale wydłużyły się nieco, nie uderzały już w burtę, tylko jednostajnie unosiły ją i pozwalały opadać z drugiej strony.

Kiedy nadszedł czas na kolejną zmianę, Arfar pojawił się w zejściówce. Rozejrzał się, podrapał po pełnych soli morskiej włosach i spojrzał na przywiązanego do relingu Garena.

— Jak tam, pierwszy?

Po południu ujrzeli wąską krawędź lądu na północy. Morze zdążyło się nieco uspokoić. Wiatr zelżał do tego stopnia, że postawili wszystkie żagle, łącznie z dwoma topslami nad grotem i bezanem. „Ametyst” sunął półwiatrem po gładkim morzu, zostawiając za rufą spieniony kilwater. Cała załoga wyległa na pokład, by odpocząć po ciężkiej nocy. Wiosenne sztormy w tych okolicach szybko przychodziły, ale równie szybko przemijały.

Ostatni z koi zwlókł się Królik, okrętowy czarownik. Nikt nie miał pretensji, że nie wstał na swoją wachtę. Noc była dla niego wystarczająco ciężka. Walcząc z mdłościami, siedział przywiązany do grotmasztu i starał się łagodzić co gwałtowniejsze szkwały. Specjalizował się w magii powietrza, zresztą wystarczyło spojrzeć na jego smukłą, wręcz chudą sylwetkę, całkowicie pozbawioną włosów głowę i lekko szpiczaste uszy, by od razu skojarzyć go z dżinnami z legend ludów południa.

Królik nie miał ani odrobiny zarostu, nie miał nawet brwi. Był to skutek uboczny parania się magią. Każdego czarownika dało się od razu poznać po łysej glacy, nieważne czy piastował godność arcymaga na królewskim dworze, czy był podrzędnym wiatrołapem na handlowych krypach. W długiej, przewiewnej koszuli ze srebrnymi haftami przypominającymi smugi dymu, zdecydowanie wyróżniał się wyglądem od reszty załogi, zarośniętej i brudnej po parodniowym rejsie.

Podszedł do nawietrznego relingu i zaciągnął się świeżą, zachodnią bryzą.

— Mmmm… Tak to ja mogę pływać… — mruknął zadowolony.

— Jak się czujesz? — Z rufy dobiegł go głos kapitana.

— Już lepiej. Podjadłem sobie, wysrałem się i jest dobrze. — Czarownik wyjął banana z głębokiej kieszeni na udzie i z lubością obrał go do połowy. Następnie pochłonął w mgnieniu oka, wyrzucając skórkę w powietrze. Drobny ruch jego dłoni sprawił, że łupina pofrunęła nad pokładem i wpadła do wody na zawietrznej.

Nikt, może poza kapitanem, nie znał imienia Królika. Mag zdobył sobie przydomek tym, że nigdy nie jadł mięsa, unikał też nabiału. Twierdził, że to źle wpływa na jego zdolności. Mógł za to bez opamiętania wsuwać wszelkie owoce i warzywa, nie gardząc nawet lekko nadpsutymi cebulami.

— Wiatr cały czas siada, myślę, że będziesz miał nieco roboty w zatoce. — Arfar oparł się o reling na nadbudówce. — Do wieczora może zdechnąć. Przynajmniej te zbóje z Bamu odpuścili. Pewnie uciekli przed sztormem.

— Będzie trzeba, to się poczaruje. — Chudzielec skinął głową, przełykając ostatni kęs banana. Spojrzał na kapitana. — Dokąd płyniemy?

— Jeśli dobrze robiliśmy nawigację, powinniśmy być gdzieś na południe od Veresy.

— Czyli Galiya?

— Pewnie tak. — Arfar przytaknął i zapatrzył się w horyzont.

Księstwo Veresy było jednym z kilku pomniejszych państewek leżących na półwyspie Ibar, na południe od pasma gór w centrum lądu. Wiecznie zagrożone zakusami Królestwa Borgonne z północy i Świętego Cesarstwa ze wschodu, ibaryjskie księstwa zawiązały nieformalną koalicję, która pozwalała utrzymać im niezależność. Równie ważnym argumentem, obok dyplomacji, były zaciężne kompanie i floty kaperskie opłacane z dochodów, jakie dawał handel morski na szlaku wiodącym dookoła półwyspu. Chwiejna równowaga polityczna pozwalała zachować pokój również dzięki staraniom kupieckiej Gildii Południa. W ten sposób Veresa wiodła w miarę spokojny żywot.

Galiya, jedyny morski port księstwa, położony w zatoce pośród zielonych wzgórz z jasnymi klifami, malownicze miejsce, ale też ostatnie schronienie przed Cieśniną Zachodnią, za którą otwierał się wielki i niezbadany ocean. Statki przechodziły cieśninę pomiędzy kontynentem i Brumosą, nieprzyjazną, owianą złymi legendami wyspą magów, i trzymając się blisko brzegu, żeglowały na północ, w kierunku tamtejszych mórz i krain, aż po chłodny i mglisty Svaldar.

Gdy „Ametyst” wpływał do zatoki, wiatr ucichł niemal zupełnie. Jakieś dwie mile przed nim płynął pękaty, handlowy galeon pod banderą cesarstwa. Dookoła na drobnych falach kołysały się łodzie rybackie, które wyszły na wieczorny połów. Cienie z wolna wydłużały się i czuć już było lekki chłód.

Kiedy prędkość szkunera zmalała, Królik nie czekał na polecenie kapitana, tylko wyjął ze skrzyni pod masztem swój wzorzysty, fioletowo-złoty dywanik i rozwinął na pokładzie. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i rozłożył ramiona. Załoganci będący na wachcie przyglądali mu się w milczeniu. Wielokrotnie widzieli, jak czarownik przygotowywał się do roboty, ale za każdym razem patrzyli, czekając na pierwsze powiewy magicznie wezwanego wiatru. Królik na początku zamruczał coś niewyraźnie, jakby rozmawiał z kimś w dziwnym języku i po dłuższej chwili powietrze drgnęło i ponownie wypełniło płachty żagli. Takielunek zatrzeszczał lekko, napinając się pod nową siłą, a pokład przechylił się nieznacznie. Szkuner ruszył do przodu.

Całe nabrzeże Galiyi, łącznie z ujściem rzeki, stanowiło miejski port. Wychodzące w zatokę, usypane z głazów falochrony osłaniały brzeg przed sztormowymi falami. Statki zbliżające się do miasta, zgodnie z prawem i morskim zwyczajem, stawały na kotwicy, wywieszając błękitny proporzec, oznaczający prośbę o wejście do portu. Zwykle wtedy przypływał pilot i wraz z kapitanem wprowadzali statek. Czasem trwało to kwadrans, czasem kilka godzin, gdy brakowało miejsca przy nabrzeżu.

Tak było i tym razem. „Ametyst” wykręcił pod wiatr niemal przy samym falochronie, w ostatniej chwili wyprzedzając cesarski galeon. Kotwice z głośnym pluskiem i łomotem łańcuchów wpadły do wody, załogi obu żaglowców zabrały się za zrzucanie żagli i klarowanie pokładów. Na masztach pojawiły się błękitne proporczyki. Pozostało czekać.

Królik zwinął swój dywanik, wrzucił do skrzyni i wyciągnął z kieszeni jabłko. Wbił w nie zęby, patrząc, jak trzech marynarzy uwija się na dziobie przy trójkątnym foku. Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru pomagać w pracy fizycznej. Był trzecim oficerem, przynajmniej formalnie, i stanowiło to wystarczającą wymówkę.

— Poprawcie tam przy rogu fałowym — rzucił pomiędzy jednym a drugim kęsem.

— Ty, Królik, pilnuj swoich marchewek! — odkrzyknął mu marynarz siedzący u nasady bukszprytu, ale posłusznie wziął się za układanie płótna. Kiedy będą wpływać do portu, wszystko powinno wyglądać jak najlepiej, by budzić podziw miejscowych i cichą zazdrość innych załóg.

Wkrótce przy burcie pojawiła się mała łódka z jednym żagielkiem. Siedzący w niej chłopak pomachał wychylonemu przez burtę Arfarowi.

— Kapitan? — zakrzyknął.

— Kapitan — odpowiedział mu Arfar.

— Wejdziecie jutro, z porannym przypływem. Teraz nie ma dla was miejsca, a musimy jeszcze wprowadzić tego grubasa. — Młodzik wskazał na galeon.

— Gildia, co?

— Ano, gildia — przytaknął chłopak, siadając za sterem i wybierając szot żagla. — Zapłacili, to wchodzą pierwsi.

— Jasne. Będziemy gotowi na rano. — Kapitan pozdrowił odpływającego machnięciem dłoni i spojrzał jeszcze raz na większą jednostkę opodal. „Graf Udenhofen”, rejowy trójmasztowiec, z burtą pomalowaną na czarno i żółto, miał wysoki kasztel rufowy z bogatymi złoceniami wokół okienek. Przynajmniej półtora raza dłuższy niż „Ametyst”, musiał mieć kilkudziesięciu ludzi załogi i być może oddział piechoty morskiej do ochrony przed piratami. Choć wcale nie należał do największych statków, robił wrażenie.

Za plecami Arfara pojawił się Garen.

— Ferande woła na kolację — odezwał się pierwszy oficer. — Smażone resztki z gotowanymi ostatkami, ale pachnie nieźle.

— Chodźmy więc. — Kapitan skinął głową. — Nie każmy czekać załodze.

Skoro świt, jeszcze zanim słońce wyjrzało zza otaczających Galiyę wzgórz, „Ametyst” stanął na cumach przy nabrzeżu na wschód od rzeki. Było to miejsce dla mniejszych jednostek, wielkie statki cumowały po zachodniej stronie miasta, bliżej składów kupieckich i placów handlowych. Tuż za rufą szkunera zaczynał się niewielki kanał prowadzący do przystani rybackiej drobnicy. Małe, wiosłowe łódki i nieco większe, z jednym masztem, kołysały się łagodnie na wodzie, wśród pływających wszędzie wodorostów i mew szukających resztek ryb. Większość rybaków wypłynęła na połów, ale byli i tacy, którzy zdążyli już wrócić i teraz oprawiali ryby, czyścili sieci, rozmawiając pomiędzy sobą. Z komina niewielkiego kamiennego budynku unosił się siwy dym. Zapach wędzonych ryb docierał aż na pokład „Ametysta”.

Kiedy tylko trap opadł na ląd, na pokład wszedł urzędnik celny w eskorcie dwóch strażników. Na żelaznym łańcuchu zawieszonym na piersi miał symbol swego urzędu, mały ryngraf z herbem miasta. Arfar odczekał, aż niski, krępy człowieczek z kartoflowatym nosem przedstawi się pierwszy. Tego wymagała etykieta, statek był gościem w porcie, ale celnik był gościem na pokładzie.

— Teodo Ambroz, witamy w księstwie Veresy. — Przybysz skłonił się lekko.

— Hadi Arfar, witam na pokładzie. — Odwzajemnił się podobną formułką kapitan. — Mam w ładowni trzydzieści ton pszenicy. Zakupione na Ifri dziesięć dni temu.

— Tranzyt czy handel?

— Handel, o ile to możliwe.

— Dokument nabycia z Ifri jest?

— Jest.

Obaj mężczyźni znali zasady i nie tracili czasu na zbędne rozmowy. Ambroz pokiwał głową zadowolony i kontynuował:

— Nie widzę u was proporca żadnej gildii. Wolny kupiec, rozumiem? No to zobaczmy, jak wygląda to wasze zboże. — Uniósł brwi w niemym zapytaniu. Arfar wskazał drogę do ładowni na dziobie. Całe towarzystwo ruszyło na dół, łącznie z dwoma strażnikami.

„Ametyst” miał nieco ponad sto stóp długości, ale nie był tak pękaty, jak karawele czy galeony. Ładownia zajmowała zaledwie połowę kadłuba, pozostała część służyła załodze. Gdy wszyscy zeszli do niewielkiego pomieszczenia, do połowy wyłożonego workami ze zbożem, Ambroz otworzył jeden z nich i nabrał pełną garść ziaren. Powoli przesypał je pomiędzy palcami i sięgnął do kolejnego worka. Przy trzecim cmoknął niezadowolony.

— Oj, nie pohandlujecie tym zbożem, kapitanie…

— Dlaczego? — zaniepokoił się Arfar, zaglądając celnikowi przez ramię.

— Spójrz pan. — Ambroz raz jeszcze zaczerpnął pszenicy i podsunął kapitanowi przed oczy. — Kupiliście takie robaczywe?

— No gdzieżby! — żachnął się Arfar, samemu sięgając po zboże. Sapał z narastającą wściekłością, otwierając coraz to kolejne worki. — Jak to? Co się stało?

Garen, również obecny na dole, poczuł niemiłe mrowienie na karku. Przecież sprawdzali towar w dniu zakupu, oczywiście nie wszystkie worki, ale przynajmniej kilka losowo wybranych. Pszenica wydawała się zdrowa, odpowiednio wysuszona, aby nie zgniła po drodze. Nie było też śladów żadnego robactwa.

— Kapitanie, rozetnijcie jeden worek, do samego dna — odezwał się celnik.

Arfar drżącą ręką sięgnął po swój puginał i zrobił tak, jak poprosił Ambroz. Zboże wysypało się z szumem na deski ładowni. Pomiędzy ziarnami widać było małe, czarne robactwo. Celnik pochylił się i rozgarnął pszenicę do samego dołu.

— Spójrzcie. Ktokolwiek wam sprzedał ten towar, oszukał was. Z wierzchu pewnie i sypał dobre zboże, ale na dole był sam robaczywy śmieć. Patrzcie, nawet barwę ma inną, jest wilgotniejsze i niezdrowe. Ile zapłaciliście?

— O bogowie… — Arfar chwycił się za twarz i usiadł załamany na workach. — Dziewięćset guldenów…

— No… ładna sumka. — Ambroz spojrzał raz jeszcze na rozsypane zboże. Potem zwrócił się do Garena. — Panie oficerze, kto wam je sprzedał?

— Kupiec z Dhabai. Jego nazwisko powinno być w dokumencie sprzedaży, ale jak patrzę na to…

— Pewnie nawet nie mieszka w mieście. — Celnik pokiwał głową. — Zrobił was na czysto. Tego zboża nikt nie kupi. Może okoliczni chłopi na paszę dla ptactwa. Ale nie sądzę, żeby całe trzydzieści ton…

— Nie żartuj pan. Jeśli wszystkie worki takie są, trzeba będzie cały transport wysypać do morza — odezwał się Arfar słabym głosem. — Prawie tysiąc guldenów za burtę…

— No nic… — Ambroz dał znać ochroniarzom, że mogą wychodzić z ładowni. — Nie wezmę od was opłaty. Nie ma towaru, nie ma cła.

Garen odprowadził mężczyzn do trapu. Uścisnął celnikowi dłoń na pożegnanie.

— Im szybciej pozbędziecie się tego syfu, tym lepiej. — Widać było, że urzędnik miał szczerą chęć pomóc załodze. — Poszukajcie mnie w składzie celnym, dam wam namiar na trucicieli, żeby wyczyścić ładownię, bo jak wam się robaki rozlezą po całym statku, to dopiero będzie nieszczęście.

— Dziękuję, panie Ambroz. Coś wymyślimy. — Garen odprowadził wzrokiem celnika i odwrócił się, słysząc rozmowę za plecami.

— To prawda, panie pierwszy? Z tym zbożem? — zapytał jeden z załogantów. Za nim gromadziła się reszta załogi. Wieść rozeszła się błyskawicznie po statku.

— Prawda. Robactwo się zalęgło. Nie sprzedamy towaru. Ale bez obaw, z tego, co wiem, to stary ma dość złota, żeby wam zapłacić za rejs.

— A co potem? — odezwał się inny żeglarz.

— Potem? — Garen spojrzał ponad ich głowami. Zza najbliższego wzgórza właśnie wychodziło poranne słońce. — Jestem pewien, że kapitan coś wymyśli.

Rufowa kajuta oficerska służyła też za mesę. Arfar miał obok swoją prywatną kabinę, w tym pomieszczeniu mieszkali Garen z Królikiem i Ferande. Kucharz pełnił obowiązki drugiego oficera i kwatermistrza. Z pewnością takie rozwiązanie byłoby niezgodne z regulaminami na wielu statkach, nie mówiąc już o flocie wojennej, ale „Ametyst” był prywatną własnością kapitana i to on ustalał zasady.

Cała czwórka siedziała przy stole. Oficerowie w milczeniu obserwowali Arfara, który dokładnie odliczał złote monety, wyjmując je ze szkatuły i układając w równe rulony na blacie. Gdy skończył, obrócił skrzynkę, pokazując pozostałym puste wnętrze.

— To całe złoto. Po zapłaceniu załodze za ostatnie dni i odjęciu kosztów postoju zostaje kilka groszy. Nic za to nie kupimy, może oprócz skrzynki wina, żeby się upić. — Kapitan mówił cicho, starając się, by zbyt głośne słowa nie wydostały się poza kabinę. — Nie jest dobrze, panowie. Załoga po wypłacie będzie jakiś czas spokojna i raczej nie czeka nas masowa dezercja, ale musimy szybko coś wymyślić. Wiem, jestem kapitanem i na mnie spada wina za to trefne zboże. Ale nie mam ukrytego skarbu gdzieś na bezludnej wyspie, nie jestem też urodziwą kurwą, by własną dupą zarobić na kolejny ładunek. Liczę na waszą pomoc. Pomysły, nawet najgłupsze, mile widziane.

To był cały Hadi Arfar. Pomimo tego, że w jednej chwili stracił małą fortunkę, nie marnował czasu na rozpaczanie. Wyglądało na to, że otrząsnął się już z szoku. Przynajmniej starał się, by tak wyglądało.

Pierwszy odezwał się Ferande.

— Najprostszym wyjściem byłaby pożyczka w Gildii. Wiem — kontynuował, widząc miny pozostałych — nie należymy, procent będzie wysoki. Nikt nie lubi mieć długów. Ale to jest jakieś rozwiązanie.

— Na to zawsze przyjdzie czas. — Garen przejął pałeczkę. — Dajmy sobie na wstrzymanie, póki co. Myślę, że swobodnie możemy stać tutaj kilka dni, ostatecznie wypłyniemy na redę i rzucimy kotwicę. Za to się nie płaci.

— Ale trzeba jeść, a żarcie w składziku niedługo się skończy — przerwał mu kucharz.

Arfar milczał, słuchając pozostałych. Spojrzał na czarownika. Królik bawił się jedną z monet, to oglądając ją ze wszystkich stron, to obracając w chudych palcach.

— Może jakiś szmugielek? — mruknął, strzelając guldenem w powietrze i łapiąc go drugą ręką.

— Na to potrzeba nam zaufanego kontaktu i pewnego źródła towaru. Żeby znów nas ktoś nie wystawił. — Garenowi nie podobała się ta propozycja. Nie, żeby miał cokolwiek przeciwko przemytowi, ale zdawał sobie sprawę, że to ryzykowna impreza. — Jak mówiłem, poczekajmy kilka dni, rozejrzyjmy się po mieście. Może Gildia potrzebuje kogoś do przewiezienia ładunku? Zawsze można pójść i zapytać.

— Albo rozejrzeć się po tawernach. Czasem trafić można tam na ciekawe historie… — Królik odłożył monetę na stosik. — Byle nie za długo, bo załoga w porcie głupieje, a kadłub gnije.

Kapitan pokiwał głową i westchnął cicho.

— Macie rację, wszyscy — odezwał się, drapiąc po siwiejącym zaroście. — To dobre propozycje, może oprócz przemytu. Przynajmniej na razie. Garen, razem z bosmanami wypłacisz załodze pieniądze. To powinno ich trochę uspokoić. Fer, ile prowiantu nam zostało?

Kucharz spojrzał w sufit, jak gdyby tam znajdowała się odpowiedź.

— Robiliśmy zapasy na dwa tygodnie… Byliśmy dziesięć dni na morzu. Czyli na jakieś trzy, cztery dni. Chłopaki i tak pewnie będą jeść po tawernach, więc może nawet na pięć? Sześć?

— Dobrze. Tyle mamy czasu. Pięć dni. Nie wierzę, żebyśmy do tego czasu nie znaleźli jakiejś roboty. — Arfar klepnął dłońmi blat stołu na znak, że podjął decyzję. — Ale najpierw wyjście na zatokę i wywalenie w diabły tego zboża. Potem wypłata dla załogi. Do roboty!

Wstał z miejsca, uznając naradę za zakończoną.

Wysypywanie zboża zajęło im trochę czasu, ale do południa „Ametyst” zdążył wrócić na swoje miejsce przy nabrzeżu. Gorycz straconego ładunku osłodziły złote monety, które Garen wypłacił każdemu żeglarzowi. Potem pierwszy oficer ruszył do miasta, by spędzić resztę dnia na odwiedzaniu wszystkich tawern i składów kupieckich, na które trafił i które wydały mu się godne uwagi. Początkowo chodzili razem z Królikiem, ale mag w pewnym momencie urwał się, stwierdzając, że ma do załatwienia parę swoich magicznych spraw. Pierwszy oficer podejrzewał, że czarownik najzwyczajniej zwęszył w pobliżu palarnię opium albo innego świństwa. O ile na morzu nigdy niczego nie palił, w portach zawsze starał się znaleźć jakąś melinę. Taki właśnie był Królik.

Galiya, jak każde miasto południa, pełna była wąskich uliczek, małych placyków i cienistych zaułków, które dawały wytchnienie od słońca, zwłaszcza latem. Większość mieszkańców zajmowała się rzemiosłem, na parterze niemal każdego domu znajdował się jakiś warsztat lub sklep z wystawionymi towarami. Biedniejsi ludzie zadowalali się straganami na targowiskach, najbogatszych stać było nawet na własne składy kupieckie.

Miasto nie miało murów obronnych, ale jako że zdecydowaną większość budynków wzniesiono z kamienia lub cegieł, część z nich miała partery i pierwsze piętra zupełnie pozbawione okien i w przypadku wojny czy oblężenia, wystarczyło zabarykadować lub zamurować część ulic, by skutecznie prowadzić obronę. Tuż za miastem zaczynały się rozrzucone pomiędzy wzgórzami gospodarstwa. Na łąkach pasły się zwierzęta, ale nie brakowało też poletek uprawnych i sadów, a nawet równych szpalerów winorośli, otaczających winnice. Jednak im dalej od miasta, tym okolica stawała się bardziej dzika i pusta.

Wszystkie ulice w mieście były odświętnie udekorowane, linki z proporczykami wisiały nad głowami przechodniów, z balkonów zwisały girlandy wiosennych kwiatów lub sztandary księstwa, żółto-czerwone z czarnym, zrywającym się do lotu gryfem. Niedawno musiał odbywać się tu jakiś festiwal lub święto. Garen szybko dowiedział się od przekupek na rynku, że kilka dni temu Gonza, książę Veresy, pojął za żonę młodą pannę z dalekiej północy, córkę któregoś ze svaldarskich jarlów. Podobno była przecudnej urody, z jasnymi włosami i błękitnymi oczyma. Nikt jej oczywiście nie widział osobiście, ale konterfekty młodej pary jeszcze wczoraj wisiały na wszystkich placach miasta. I chociaż główne uroczystości miały miejsce w stolicy Veresy, z rozkazu księcia ogłoszono dzień wolny, by wszyscy poddani mogli nacieszyć się szczęściem swojego władcy. Tym większym, że pierwsza żona zmarła na nieznaną chorobę, pozostawiając dwójkę małych dzieci. Kobiety na rynku rozczulały się nad nimi i kiwały głowami, że to bardzo rozsądnie ze strony księcia, iż znalazł sobie nową żonę i matkę dla potomstwa.

Rozmowy z miejscowymi handlarzami nie dały rezultatu. Większość albo nie miała interesu na morzu, albo korzystała z usług Gildii. Tak przynajmniej mówili. Garen liczył, że może więcej szczęścia będzie miał w tawernach. Wcześniej, zawijał już do Galiyi dwukrotnie, orientował się więc nieco w układzie miasta. Bez trudu trafił w pobliżu nabrzeża na ulicę, gdzie, jak pamiętał, ulokowanych było kilka zacnych karczm. Takich, w których dało się wypić kwartę wina czy rumu bez ryzyka dostania w zęby od pijanego zbira.

Spoczynek Admirała był knajpą, do której z pewnością żaden szanujący się admirał nie zajrzałby nawet na chwilę, nie mówiąc o jakimkolwiek spoczynku. No chyba że wiecznym. Mimo to Garen z przyjemnością przekroczył próg tawerny. To miejsce pamiętał dobrze z poprzednich wizyt w mieście. Raczej spokojne, z przyzwoitymi trunkami i co najważniejsze – czyste. Szczury nie biegały po podłodze, a kilka pajęczyn pod deskami sufitu na nikim nie robiło wrażenia. Zresztą służba w miarę regularnie je usuwała.

Na zewnątrz wciąż trwał jeszcze dzień, ale we wszystkich trzech izbach panował już gwar. Trzy panny niestrudzenie krzątały się pomiędzy ławami, roznosząc kubki z napojami, czasem chichocząc, a czasem bez wahania i prostacko odpowiadając na zbyt śmiałe zaczepki co bardziej podchmielonych klientów. Łatwo było się domyślić, że większość z nich stanowili żeglarze ze statków zawijających do portu. Miejscowi rybacy czy kupcy mieli swoje miejsca, w których spędzali czas po pracy.

W głównej sali pod jedną ścianą znajdował się szynkwas z wielkimi beczkami, pod drugą zbudowano niewielką galerię na ledwie trzy stoliki. Na zawieszonej pod sufitem drewnianej desce, wyrzeźbionej na kształt ryby z wyłupiastymi oczyma i rozwartym pyskiem, widniał napis „Mesa Oficerska”. Przynajmniej w zamiarze karczmarza miało to być miejsce dla wyższych rangą i zasobniejszych gości. Garen zamówił u dziewczyny przy barze kolejkę miejscowego wina i przeszedł się po pozostałych izbach, patrząc na towarzystwo. Trzech chłopaków z „Ametysta” siedzących przy ławie w piwnicy uniosło swoje kubki, głośnym okrzykiem wznosząc toast za zdrowie swojego oficera. Garen odwzajemnił gest, dziękując za honor i upił solidny łyk, wycierając spływające krople rękawem kubraka. Potem poszedł dalej, wsłuchując się w rozmowy.

Większość gości mówiła z wyraźnym akcentem ibaryjskim, ale tu i tam przebijały się słowa i melodia mowy z innych części świata, głównie z Cesarstwa i południowych wysp. W spokojnych czasach handel kwitł bez ograniczeń, statki pływały często i daleko, nic dziwnego, że w Veresie można było spotkać nawet kupców z północy. Ci byli zwykle spokojniejsi, rozmawiali przyciszonym tonem, nie gestykulowali tak żywo jak cesarscy czy Ibaryjczycy. Garen lubił ten gwar, czuł się dobrze pośród podobnych sobie, wiedział, jak się zachowywać i czego oczekiwać od ludzi morza.

Nad ławą w końcu piwnicy, tam, gdzie nie docierało już światło z małego lufciku pod sklepieniem, w ściennej wnęce paliło się kilkanaście świec. Siedziała tu grupa żeglarzy słuchająca z uwagą opowieści małego, przygarbionego człowieczka z czerwoną chustą na tłustych, nieuczesanych włosach i wielkim, miedzianym kolczykiem w uchu. Garen podszedł i stanął za plecami słuchaczy.

— I wierzcie mi lub nie, to wasza sprawa, ale naprawdę tam byłem! — Gawędziarz rzucił krótkie spojrzenie na nowo przybyłego. — To nie są legendy, jeśli popłynie się odpowiednio daleko na południe od najbardziej południowych wysp, dotrze się do końca oceanu! I nie, nie ma tam końca świata, po prostu woda kończy się na płaskim, piaszczystym brzegu. Z daleka, jeszcze na morzu wygląda jak złota linia na horyzoncie, ale bliżej widać, że to bezkresny piach. Jak okiem sięgnąć, ocean piachu!

Garen znał tę legendę. Opowiadał mu ją kiedyś Łysy Boe. Też twierdził, że popłynął raz z jednym kapitanem daleko na południe i natrafili na dziwny, martwy brzeg. Płynęli wzdłuż niego przez dwa tygodnie, nie znajdując żadnej zatoki, żadnego półwyspu. Na lądzie nie było żadnych miast czy przystani. Od czasu do czasu podobno widzieli tylko na wpół zasypane na płyciznach wraki statków. Zawrócili, kiedy zaczęły kończyć im się zapasy.

— Ale jest jedno miejsce, tylko jedno, i niełatwo tam trafić, skoro wszystko wygląda tak samo. To przedziwny port, zbudowany z jasnego kamienia, z wielkimi nabrzeżami, jakby dla olbrzymich statków. Kto wie, może i jacyś giganci zbudowali tę dziwną przystań. Za dnia ten kamień jest żółty jak piasek dookoła, w księżycową noc wydaje się biały, jakby był kuty z księżyca… — Rozczochrany dziad przerwał, by napić się wprost z podsuniętego mu dzbanka. Pił duszkiem, trwało to chwilę, ale wreszcie oderwał naczynie od ust, beknął bezwstydnie i mówił dalej. — Stanęliśmy tam na kotwicy i do brzegu popłynęliśmy wiosłówką. Mówię wam, że stracha miałem wielkiego, ale wszyscy myśleliśmy, że może skarby jakieś znajdziemy.

— Ta, jasne! W dziwny port to jeszcze uwierzę, ale jakbyście tam skarby jakieś znaleźli, to byś teraz nie siedział tutaj i nie pił na nasz koszt! — przerwał mu jeden z żeglarzy i wszyscy roześmieli się szyderczo.

— Cichajcie, durnie! — wrzasnął garbus, waląc pięścią w ławę, aż dzbanek zatańczył niebezpiecznie. — A czy ja mówię, żeśmy tam coś znaleźli? Nic nie znaleźliśmy oprócz piasku! Wszędzie tylko kamienie i piasek! Ale nie chodziliśmy daleko, bo powiem wam, że strach wielki był. Jakby coś tam ciągle na nas patrzyło. Nikogo nie było, ale jakby był. Może jakieś duchy niewidzialne? Nasz wiatrołap mówił, że tam w ogóle magii nie było, ale ja nie wiem, nie znam się. Może była, tylko potężniejsza od niego i głupi bał się przyznać.

— A popłynąłbyś tam raz jeszcze? — zapytał inny z marynarzy.

— Nie wiem, czy odnalazłbym tamto miejsce. Ten kapitan popłynął tam po raz drugi i nie wrócił. Przynajmniej ja go więcej nie spotkałem. Chyba dobrze zrobiłem, że nie zabrałem się z nim, teraz mogę siedzieć tu i pić wino. — Dziadek znów chwycił za dzbanek i wysuszył go do dna. — Na wasz koszt, he, he…

Garen odwrócił się. Był niemal pewien, że stary opój usłyszał kiedyś tę opowieść od kogoś jemu podobnego, ubarwił nieco i teraz opowiadał jako swoją. Pewnie gdyby mu zapłacić, miałby jeszcze kilka takich. Albo zmyśliłby na poczekaniu kolejną.

Na galerii, dumnie zwanej mesą oficerską, zwolnił się jeden stolik. Wchodząc tam, Garen usłyszał od mijającej go kelnerki:

— Na górze liczymy podwójnie…

— Bardzo dobrze — odparł szybko. — Przynajmniej byle kto tam nie siądzie.

Dziewczyna obdarzyła go słodkim uśmiechem i poszła dalej, pomiędzy ławami. Garen wspiął się po trzeszczących schodkach i usiadł przy nieco chwiejącym się stole. Obok siedział w pojedynkę mężczyzna wyglądający raczej na oficera piechoty niż marynarza, trzeci stolik zajmowali dwaj dobrze ubrani młodzieńcy grający w karty przy butelce rumu.

Kelnerka wróciła po chwili, pochylając się nad stolikiem. Garenowi nie umknął fakt, że zdążyła nieznacznie poluzować sznurowanie koszuli, ukazując więcej wdzięków skrytych w środku.

— To co zamówisz, żeglarzu? — zapytała.

— Ten kubek już prawie skończyłem. — Wskazał na swoje naczynie. — Może drugą kolejkę? Tylko z jakiejś lepszej beczki?

— A może, jeśli pozwolicie, panie — wtrącił się oficer z sąsiedniego stolika — zamówimy butelkę przyzwoitego rumu? Nudno tak samemu siedzieć, a słyszę po głosie, że nie jesteście stąd, miło będzie posłuchać jakichś wieści z dalszych stron.

Garen nie był naiwnym młodzikiem, od razu wyczuł, że wcale nie chodzi o rum ani o wieści zza morza. Zwykle takie odzywki budziły w nim nieufność i niechęć, prawie zawsze bowiem oznaczały początek kłopotów. Dzisiaj jednak gotów był zaryzykować.

— Rum brzmi dobrze, ale zacznijmy może od kielicha. Jeśli okaże się zacny — spojrzał na dziewczynę — to weźmiemy i butelkę.

Kelnerka skinęła głową i spłynęła po schodkach, ruszając na zaplecze. Brodacz wskazał na zydelek przy stole Garena, unosząc brwi w niemym pytaniu. Żeglarz przyzwalająco przytaknął, wykonując zapraszający gest dłonią.

— Mówisz, waszmość, że nie wyglądam na miejscowego? — rozpoczął rozmowę. Zgodnie z niepisanym prawem, powinni teraz wymienić kilka niezobowiązujących uwag, zanim przejdą do zasadniczego tematu. Chyba że Garen niewłaściwie ocenił nieznajomego.

— Słychać po twej mowie. To nie jest ibaryjski akcent. Jeśli miałbym zgadywać, to bardziej północ, okolice Borgonne, może Braest?

— Prawie trafiłeś, panie. Masz dobre ucho. — Obaj podziękowali kelnerce, która postawiła przed nimi dwa kielichy z ciemnozielonego, grubego szkła. — Twoje zdrowie!

Rum był mocno korzenny, niespecjalnie słodki i zostawiał miłe odrętwienie na języku już po pierwszych łykach. Garen pokiwał głową z aprobatą. Jego rozmówca uśmiechnął się zadowolony i również spróbował trunku.

— Widać, żeś żeglarz — mruknął.

— Bo piję rum?

— Nie! Bo masz drobiny soli na kubraku! — roześmiał się głośno.

— Znowu trafiłeś. — Garen czuł się trochę jak portowa dziwka, która dobrze wie, co się za chwilę wydarzy, ale udaje cnotliwą, by zachować pozory. — Jeszcze wczoraj byłem na morzu.

— Kapitan? — Nieznajomy wykonał w stronę przechodzącej dziewczyny gest obrazujący butelkę i wskazał na kielichy. Kelnerka kiwnęła głową i wkrótce na stoliku pojawiła się flaszka rumu.

— Pierwszy oficer. Na „Ametyście”. Łatwo go poznasz, jeśli pójdziesz do portu. Smukły i lekki jak panna na wydaniu. I tak samo szybki. — Tym razem on pozwolił sobie na uśmiech. — Nie jest rejowy, ma takie lugry, ale mocowane jednym końcem do masztów. Nazywamy to gaflami. Te gafle jadą po masztach do góry, kiedy się wybiera na fałach.

— Dość, zacny panie — przerwał mu kompan. — Bo zacząłeś mówić w jakimś magicznym języku, którego nie pojmuję. Ja nie jestem człowiekiem morza. Cokolwiek macie tam na masztach, z pewnością znasz się na tym lepiej niż ja. Ale widziałem wasz statek, dzisiaj coś na redzie robiliście, czyż nie?

Garen przytaknął i w kilku słowach opowiedział historię z zepsutym zbożem. Twoja kolej, bracie. Do rzeczy! — pomyślał, kończąc.

— Ile warte było zboże? — spytał brodacz, nalewając sobie rumu z butelki. Wskazał na drugi kielich, Garen nie odmówił.

— Prawie tysiąc. — Sięgnął po naczynie. Ukradkiem obserwował reakcję towarzysza na słowa, które wypowiadał. — Teraz rozglądamy się za jakimś frachtem, bo nie stać nas na zakup własnego towaru. A kapitan nie należy do Gildii i to nie ułatwia sprawy.

— Ano, nie będzie wam łatwo. — Mężczyzna spojrzał w głąb sali. — Większość towarów z Galiyi przechodzi przez składy kupców Gildii. I jak zapewne wiesz, ilość glejtów kupieckich jest ściśle określona dla każdego miasta. Moglibyście starać się o członkostwo tylko wtedy, gdyby któryś z kupców zrezygnował albo wynajął was dla siebie. Teraz, gdy w okolicy nie ma żadnej wojny, a na morzu jest spokojnie, dużo statków pływa w ten sposób, konkurencja jest duża.

— Wiem, znam prawa Gildii. Mój poprzedni kapitan pływał dla Ludwasteinów z Hinzu. — Garen czuł, że są już blisko sedna sprawy. — Ty również zdajesz się orientować w tych sprawach. Być może mógłbyś służyć jakimiś kontaktami, które pozwoliłyby nam…

Zawiesił głos, nie kończąc zdania. Powiedział wystarczająco dużo, by przynęta chwyciła. Brodacz milczał przez dłuższą chwilę, być może myśląc o tym samym.

— Jak szybki jest wasz statek? — odezwał się wreszcie, o wiele ciszej niż poprzednio.

Trafiony, zatopiony! — Garen pogratulował sobie intuicji. Doszli do konkretów.

— Szybki. I dobrze chodzi na wiatr. Nawet feluki z Bamu nie dają mu rady.

— Jak pewnie już się domyślasz, panie oficerze, być może miałbym dla was zlecenie. — Mężczyzna kontynuował, zmieniając zupełnie ton głosu. Nabrał władczości i powagi. Tak mógł zwracać się generał do swoich żołnierzy na polu bitwy. — Może nie pokryje ono waszych ostatnich strat, ale pomoże odbić się od dna.

— Słucham uważnie. — Garen również ściszył głos.

— Kiedy możecie najszybciej wypłynąć?

— Dzisiaj wypuściliśmy załogę po wypłacie na miasto. Będą pić i łazić pewnie do rana. Myślę, że najwcześniej zbierzemy wszystkich jutro koło południa. A i tak pewnie trzeba będzie kilku po zamtuzach szukać.

— Do wieczora będziecie gotowi?

— Pewnie tak.

Drzwi tawerny rozwarły się z hukiem, uderzając o ścianę, aż zaprawa posypała się na podłogę. Wszechobecny gwar ucichł, gdy wszyscy goście spojrzeli na wyrostka w zielonym, kusym kubraczku, który stanął w progu. Był spocony i zziajany, oddychał ciężko.

— Ludzie! — krzyknął, łapiąc powietrze. — Książę Gonza nie żyje! Znaleziono go martwego w łożu! Mówią, że nowa żona poderżnęła mu gardło i uciekła!

Najpierw zapadła zupełna cisza, tylko z najdalszej części tawerny dochodził szmer pojedynczych rozmów. Potem wybuchło zamieszane, jakby sala zamieniła się w miejsce bitwy.

— Jak? Co? Skąd wiesz? — Ludzie rzucili się w stronę chłopaka, który próbował coś mówić, ale zagłuszył go ogólny hałas dziesiątków zaskoczonych głosów.

— Ot i skończyły się spokojne czasy. — Siedzący przy Garenie mężczyzna wstał i sięgnął po swój kapelusz wiszący na kołku na ścianie. — Spotkamy się na waszym statku jutro, godzinę po zmroku. Możecie sporo zarobić, a i przysłużycie się dobrej sprawie.

Nie czekając na odpowiedź Garena, który prawie zakrztusił się rumem, zszedł po schodach i korzystając z zamieszania panującego na środku izby, opuścił Spoczynek Admirała.

Miasto od samego rana zmieniło się nie do poznania. Zniknęły girlandy i kolorowe proporczyki, ludzie na ulicach, mimo że zajmowali się swoimi codziennymi sprawami, rozmawiali cicho, rozglądając się niepewnie. O wiele częściej widać było uzbrojone patrole nie tylko straży miejskiej z halabardami, ale i regularnej piechoty, uzbrojonej w miecze i tarcze. Jedyny temat dnia stanowiły wieści ze stolicy. Podobno dwa dni po zaślubinach służba znalazła księcia Gonzę z rozpłatanym gardłem w czerwonej od krwi pościeli. Jego młoda małżonka zniknęła bez śladu i lud szybko uznał ją za winną. Handlarki na targowiskach już nie nazywały jej piękną i dobrą panią, a złą i podłą jędzą, morderczynią bez serca, która powinna zostać schwytana i sprawiedliwie osądzona. Nie brakowało i takich, którzy twierdzili, że wszystko uknuli władcy Cadouru, szukając okazji, by dołączyć księstwo do swojej korony. Pojawiały się też i pojedyncze głosy, że zniknięcie młodej księżny o niczym nie świadczy, że mogła przecież zostać porwana przez prawdziwych morderców, ale ginęły one w ogólnym chaosie.

Arfar, gdy dowiedział się o rozmowie Garena z nieznajomym, nie był zachwycony pomysłem. Owszem, spodobała mu się perspektywa zarobienia konkretnej sumy, ale miał podejrzenie, że sposób, w jaki prowadzona była rozmowa w tawernie, sugerował nie do końca legalny interes.

— Poczekamy do nocy i zobaczymy, co konkretnie zaproponuje ten człowiek — skwitował relację swojego pierwszego oficera. — Jeśli sprawa będzie za bardzo śmierdziała, po prostu chwycimy go za jaja i wywalimy za burtę. A załogę i tak trzeba dzisiaj zebrać z miasta, żeby nie przehulali całej kasy. No i ktoś musi zrobić klar w ładowni. Truciciele wykonali robotę, ale zostawili tam te swoje kadzidła i szmaty. Powiedzieli, żeby je dzisiaj wywalić.

Garen zgadzał się z kapitanem. Z drugiej strony nie pierwszy raz brali się za podobne tematy. Z tym, że ostatnio Arfar coraz rzadziej wdawał się w awanturnicze historie. Były lata, gdy „Ametyst” służył we flotach kaperskich jednego czy drugiego władcy, ładownia była kubrykiem dla dodatkowej załogi, w przypadku zdobycia łupów, sztauowano je wszędzie, gdzie się dało. Bywało, że skrzynie z dobrami stały nawet w kajucie kapitańskiej.

Te czasy jednak minęły bezpowrotnie, wraz z pojawieniem się siwizny na skroniach Hadiego Arfara. Garen podejrzewał ze smutkiem, że stary wilk morski zaczął linieć i powoli myśleć o emeryturze, gdzieś w cichym zakątku na lądzie. Podzielił się kiedyś tą myślą z Królikiem, co czarownik skwitował w charakterystyczny dla siebie sposób:

— Zejdzie na ląd, to zejdzie. Przyjdzie czas, będziemy się martwić.

Póki co, ten czas wciąż jeszcze nie nadszedł.

O zmroku, jakby sprzyjając planom brodacza z tawerny, ze wzgórz nadciągnęła mgła, spowijając miasto i port mlecznym całunem. Jedynie silny, choć rozproszony blask latarni morskiej regularnie omiatał okolicę ponad masztami stojących na cumach żaglowców.

Załoga „Ametysta”, poza wachtą trapową, zebrała się w komplecie w kubryku, lecząc kaca lub popijając kupione w mieście trunki. Ferande wydał nieco suchego prowiantu i wystawił kosz z suszonymi owocami. Wszyscy wiedzieli już, że kapitan ma jakiś plan, czekali więc spokojnie na to, co się wydarzy.

Dwaj oficerowie siedzieli na schodkach prowadzących na rufową nadbudówkę. Kończyli gąsiorek lekkiego wina, które Królik przyniósł z miasta. Musiało kosztować grosze, bo było kwaśne jak ocet, ale mocno zaprawione ziołami. Garen pił bardziej dla towarzystwa niż z potrzeby.

— Myślisz, że ta awantura z księciem i nasz zleceniodawca mają ze sobą coś wspólnego? — zapytał, próbując przebić wzrokiem zamglony mrok na przystani.

— Jak dupa z klopem — odparł mag. — Obie śmierdzą.

Pierwszy oficer uwielbiał odzywki czarownika. Bywały przeważnie dosadne i chamskie, ale ludzie morza nie przejmowali się zbytnio konwenansami. Być może właśnie dlatego Królik zaczął pływać, bo nikt na lądzie nie był w stanie docenić jego wyrafinowanego poczucia humoru. I taktu.

— A ja myślę, że może być ciekawie. Na pewno bardziej niż przy wożeniu robaków w pszenicy.

— O, z pewnością. — Królik skinął głową, ale ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości co do prawdziwego sensu słów. — Zaraz okaże się, że słodka małżonka wcale nie zaginęła, tylko musi opuścić miasto i to właśnie na naszym statku. Zobaczysz, idę o przyszłą wypłatę…

— Rozumiem, że zakład? — Garen spojrzał z ukosa na czarownika.

— Zakład. — Przybili sobie dłonie.

Człowiek w kapeluszu pojawił się na trapie niedługo potem. Posłusznie zatrzymał się, gdy wachtowi zastąpili mu drogę. Jeden z nich podszedł do schodków i zameldował oficerom o przybyszu.

— W porządku, czekaliśmy na niego, niech wejdzie. — Garen podniósł się i zszedł na główny pokład. W świetle małej latarni, wiszącej przy wejściu do kajuty oficerów, rozpoznał brodatą twarz.

— Jako zapowiedziałem, jestem. — Mężczyzna zwyczajowo dotknął palcami ronda kapelusza, markując ukłon.

— Kapitan czeka — odparł Garen, wskazując wejście do kabiny.

W środku przy stole siedział Arfar w swojej ulubionej czarnej koszuli z żabotem i w ciemnoczerwonym, skórzanym kubraku. W ucho wpiął złote kółko, brodę wyczesał i podciął nieco. Słowem, wyglądał godnie, jak na kapitana przystało. Garen przyznał w duchu, że rzadko widział go tak zadbanego. No, ale rozmowy o interesach miały swoje prawa.

Mesa oficerska oświetlona była ciepłym, słabym światłem z latarenki pod sufitem i kilku świec, porozstawianych na półkach i na stoliku. Cienie na ścianach falowały powoli.

— Skoro zostałem zaproszony do środka, zakładam, że zdecydowaliście się przynajmniej wysłuchać mojej propozycji? — Gość ściągnął kapelusz i położył go na stole. Potem rozpiął pod szyją swój płaszcz, złożył na dwoje i cisnął na koję po lewej.

— Dowiedzmy się najpierw, z kim mamy honor. — Arfar odchylił się lekko, wsuwając kciuki w małe kieszonki swojego kubraka. — Raczysz nam się przedstawić, panie?

— Armez Udion, kapitan gwardii książęcej księstwa Veresy. Czy to wystarczy? — Cichy, ale pełen mocy głos nie pozostawiał wątpliwości, że przybysz był tym, za kogo się podawał. Garen już wczoraj wyczuł, że jego kompan nie jest byle przemytnikiem lub rzezimieszkiem.

— Hadi Arfar, kapitan i armator „Ametysta”. Tak, to w zupełności wystarczy. — Gospodarz wykonał zapraszający gest dłonią. — Siadaj pan, porozmawiajmy jak kapitan z kapitanem.

Ledwo zauważalne drgnienie rozbawienia przebiegło przez twarz Udiona. Usiadł po drugiej stronie stolika i zaczął mówić. Garen z Królikiem stanęli przy drzwiach.

— Moja propozycja jest taka. Pół tysiąca guldenów w złocie za przewiezienie trojga ludzi we wskazane miejsce. Szybko, dyskretnie, bez zbędnych pytań. Z możliwością dodatkowej premii po wykonaniu zadania.

Po jego słowach w kajucie zapanowała cisza. Słychać było tylko plusk wody, obijającej się o burtę żaglowca i skrzypienie desek poszycia. Czarownik lekko szturchnął Garena w łokieć i bezgłośnie wypowiedział: „wygrałem”. Pierwszy oficer położył palec na ustach i wskazał wzrokiem siedzących przy stole.

— To księstwo nie ma własnych okrętów? — zapytał Arfar. — Czemu nie Gildia? I po co ta tajemnica?

— Właśnie dlatego. Za dużo niepotrzebnych oczu i uszu dookoła. A wolny strzelec jak pan, kapitanie, idealnie się do tego nada.

— Być może. Skłonny byłbym przystać na pańską propozycję, panie oficerze. Ale niestety, muszę przynajmniej wiedzieć, kogo biorę na pokład. — Kapitan „Ametysta” pochylił się i oparł łokciami o krawędź stołu. — Tylko niech mi pan nie mówi, że jest to pewna młoda dama, która dwa dni temu pozbyła się męża i teraz szybko w tajemnicy musi uciec z waszego księstwa. Nie bawię się w spiski i intrygi. A przynajmniej nie za pięćset guldenów.

Armez Udion zacisnął usta, starając się zapanować nad emocjami. Sama sugestia, że mógł brać udział w spisku na życie swojego władcy musiała go zdenerwować. Opanował się jednak, wziął głębszy oddech i odpowiedział, już całkiem spokojnie.

— To prawda, nasz książę, Gonza de Veresa, nie żyje. Został zamordowany, najprawdopodobniej przez swoją nowo poślubioną małżonkę. To jednak nie ma znaczenia, przynajmniej w tej chwili. Znalezienie jej powierzyłem odpowiednim ludziom i mam nadzieję, że się tym skutecznie zajmą. Jestem tutaj z innego powodu. Nie trudno sobie wyobrazić, co teraz się wydarzy. Śmierć władcy zawsze rodzi niepokoje i chaos. Szpiedzy naszych sąsiadów już ślą raporty do swoich stolic. Tylko czekać, aż na granicach zrobi się gorąco. Cadour, Ibiarte, Buron, nawet Cesarstwo, wszyscy spróbują coś ugrać na naszym nieszczęściu.

— Do rzeczy, panie Udion — wszedł mu w zdanie Arfar. — Już mówiłem, nie interesują mnie spiski ani wielka polityka. Kogo i gdzie mam przewieźć?

— Jedynym gwarantem spokoju jest następca tronu. Problem w tym, że dzieci z pierwszego małżeństwa księcia Gonzy są bardzo młode. — Gwardzista spokojnie wysłuchał słów Arfara i mówił dalej. — Jest oczywiste, że wszystkie strony będą chciały albo dostać je w swoje ręce, by wykorzystać jako marionetki lub kartę przetargową, albo po prostu pozbyć się ich. Dlatego najbezpieczniej będzie, jeśli cicho i niezauważenie znikną z Veresy. Na jakiś czas. Tutaj może dojść do otwartej wojny. Jest spora grupa szlachty wiernej rodzinie książęcej, gotowa do ostatka bronić ojczyzny, ale nawet oni się poddadzą, gdy nie będzie o co walczyć. A symbolem księstwa jest jego władca, nawet jeśli ma tylko dziewięć lat.

Tym razem Garen szturchnął stojącego obok czarownika i wyszeptał bezgłośnie: „przegrałeś”. Królik skrzywił się, ale pokiwał głową na znak, że przyznaje się do porażki.

Udion wyciągnął z sakwy przy boku dwa pękate, ciężkie mieszki, położył je z brzękiem na stół i kontynuował:

— Tu jest pięćset guldenów. W złocie. Chcę, żebyście bezpiecznie przewieźli młodego panicza i jego siostrę do miejsca, które wam wskażę. Będzie im towarzyszyła piastunka. Wysłałem już zaufanych ludzi, którzy zajmą się resztą. Przemycanie dzieci drogą lądową byłoby ryzykowne. Morzem będzie szybciej i bezpieczniej, o ile oczywiście uda wam się bez problemów opuścić port. Rozumiecie teraz, dlaczego zwróciłem się do was. Gildia byłaby najgorszym z możliwych wyborów.

— Tysiąc. I prawo wolnego postoju w Galiyi na… powiedzmy pięć lat. — Arfar wymruczał te słowa spokojnie i pogodnie, jakby proponował dowódcy gwardii spacer w słoneczne popołudnie.

— Tak myślałem, że bez targowania się nie obejdzie — westchnął Udion, ponownie sięgając do sakwy. Na stole pojawiły się dwie karty papieru, złożone w kopertę. Jedna była opatrzona pieczęcią. — To jest list do osoby, która będzie na was oczekiwała w umówionym miejscu. Wypłaci wam drugie pięćset guldenów. A co do prawa postoju… Myślę, że gdy już wszystko się uspokoi, da się to jakoś załatwić. Wypłyńcie najszybciej jak się da.

— No to wygląda na to, że mamy umowę. — Arfar podniósł się z miejsca i wyciągnął dłoń w stronę książęcego oficera.

— Jeśli wszystko się powiedzie, będziecie mieli we mnie dozgonnego przyjaciela. — Udion odwzajemnił gest. — Jeśli zdradzicie lub zawiedziecie… znajdę was choćby na drugim końcu wielkiego oceanu.

— Postaramy się nie zawieść twojego zaufania, panie. To dokąd mamy popłynąć?

Gwardzista rozłożył drugą kartę papieru i wskazał palcem na naszkicowany fragment wybrzeża z opisanymi kilkoma miejscami.

— Tutaj. Rozpoznajesz to miejsce?

— Niezupełnie. — Kapitan pochylił się nad mapką. — Ale te nazwy sporo mi mówią. Myślę, że damy radę. Wypłyniemy, kiedy tylko mgła opadnie. Miejmy nadzieję, że przed świtem.

Wyciągnął spod palców żołnierza kartkę, spojrzał na nią, zapamiętując każdy szczegół, a potem przesunął tuż nad jedną ze świec palących się na stoliku. Mapka rozbłysła jasnym płomieniem i spłonęła po kilku chwilach, zostawiając kłąb dymu i kilka płatków czarnego popiołu.

Na zewnątrz panowała wszechobecna wilgoć. Mgła była tak gęsta, że widoczny jeszcze jakiś czas temu blask pochodni na pobliskim budynku teraz zniknął całkowicie. Armez Udion zszedł po trapie na ląd i rozpłynął się w mlecznym całunie.

— Wisisz mi najbliższą wypłatę — mruknął Garen do czarownika, gdy czekali na powrót oficera.

— Słowo się rzekło — przytaknął beztrosko Królik, jakby perspektywa straconych pieniędzy w ogóle go nie dotknęła.

Na nabrzeżu pojawiły się jakieś postacie. Dwie niskie sylwetki, z twarzami ukrytymi pod kapturami, trochę niepewnie weszły na trap i po chwili stanęły na pokładzie. Tuż za nimi szła lekko przygarbiona czarnowłosa dziewczyna z koszykiem na przedramieniu. Udion raz jeszcze wrócił na „Ametysta”, skinął na pożegnanie załodze i na moment zatrzymał się przy piastunce.

— Dbaj o dzieci, Teriz. Odpowiadasz za nie własnym życiem — rzekł cicho, ale Garen stał na tyle blisko, by móc słyszeć każde słowo.

— Tak, ojcze — odparła trochę łamiącym się głosem dziewczyna. Kapitan książęcej gwardii ucałował ją w czoło i szybkim krokiem w milczeniu opuścił pokład żaglowca.

Jeśli pierwszy oficer „Ametysta” miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do intencji Armeza Udiona, teraz rozwiały się w jednej chwili. Podszedł do trójki niecodziennych pasażerów i cicho zaprosił do kajuty oficerskiej.

Czekali całą noc, niecierpliwie obserwując ponurą nicość dookoła. Czerń wreszcie przeszła w ciemną szarość, a ta powoli zaczęła nabierać barw przedświtu. Gdy nadszedł czas zmiany wachty, na pokładzie pojawił się Arfar, przecierając oczy i ziewając. Rozejrzał się z kwaśną miną, spojrzał do góry i wszedł po schodkach na rufę. Obaj oficerowie na jego widok podnieśli się z ławki.

— Jak na złość… — Kapitan przesunął dłonią po poręczy relingu, zgarniając chłodną wilgoć.

— Budzić załogę? — spytał Garen, nieco zziębnięty po kilku godzinach spędzonych na zewnątrz.

— Tak. Tylko cicho, żeby nie postawić na nogi połowy miasta. — Arfar podszedł do burty i wychylił się, sprawdzając poziom wody w porcie. Tuż po północy nabrzeże było nisko, niemal równo z pokładem „Ametysta”, teraz woda opadła przynajmniej o trzy stopy. Trwał odpływ. Najlepszy czas, by szybko wyjść na morze. Niestety w tej mgle stanowiło to spore ryzyko. Ale zbliżał się świt, przed wschodem słońca, wraz z poranną bryzą mgły zwykle wędrowały w stronę lądu.

— Na razie czekamy. Ale jak się bardziej rozwidni, spróbujemy mimo to wypłynąć. — Wrócił do Królika i spojrzał na niego. — Z pasażerami czy bez, nie ma sensu czekać. Kasa jest, uzupełnimy zapasy w kolejnym porcie.

Czarownik tylko skinął głową, poprawiając kaptur na łysej głowie.

Godzinę później, zgodnie z nadzieją kapitana, mgła zaczęła rzednąć. Pierwsi miejscowi pojawili się w porcie, przygotowując swoje łodzie do porannego połowu. To był dobry znak. Załoga, już na nogach, spokojnie zabrała się za klar do wyjścia. Pod czujnym okiem bosmanów marynarze zdejmowali szpringi i przygotowywali cumy do oddania, na dziobie rozmarlowano jeden z żagli. Dwóch młodych chłopaków wspięło się po wantach na maszty, sprawdzając olinowanie i bloki. Kiedy wszystko było gotowe, Arfar zajął miejsce za sterem, obok siebie mając Królika. Garen, jak zwykle przy manewrach portowych, poszedł na dziób.

Wszyscy wykonywali swoje czynności sprawnie i spokojnie, robili to już niezliczoną ilość razy. Dwóch żeglarzy wciągnęło trap i zamknęło bramkę na burcie. Kapitan machnął ramieniem, na co Garen odpowiedział takim samym gestem i wydał polecenie wachcie. Ciężki od wilgoci fok, jeden z dwóch dziobowych żagli, zaczął powoli wędrować do góry, w miarę jak trzech rosłych żeglarzy wybierało fał. Blok na grotmaszcie skrzypiał, grube płótno szurało, rozkładając się, ale wreszcie jasny trójkąt rozwinął się do końca i przybrał swój kształt.

Arfar skinął czarownikowi. Ten rozłożył swój dywanik i usiadł na nim, rozgarniając poły peleryny. Ściągnął kaptur i zabrał się za zaklinanie. Delikatny powiew przyszedł od strony lądu, wypełniając żagiel. Zanim zdążył załopotać, dwóch ludzi wybrało luz na szocie i obłożyło na jednym z nagli.

Kadłub drgnął. Dziobowa cuma zsunęła się z kamiennego poleru na brzegu i po chwili została wciągnięta na pokład. „Ametyst” zaczął oddalać się od nabrzeża, cały czas trzymany przez drugą cumę na rufie. Kiedy dziób odsunął się na bezpieczną odległość, na znak kapitana jeden z żeglarzy oddał również i cumę rufową. Szkuner był na wodzie.

Królik spokojnie i ze skupieniem prowadził wiatr tak, by fok cały czas pracował, nadając „Ametystowi” prędkość. Arfar wspomagał wysiłki czarownika, odpowiednio manewrując sterem. Zaczęli oddalać się od miejsca postoju, powoli zmierzając przez rzednącą mgłę.

Garen, gdy już upewnił się, że na dziobie wszystko jest tak, jak powinno, podszedł pod sam bukszpryt i chwycił za sztag. Bacznie obserwował przestrzeń przed dziobem, by w razie czego odpowiednio wcześnie uprzedzić towarzyszy na rufie. Na szczęście oprócz kilku mew i kępy wodorostów nic nie stało na kursie „Ametysta”.

Świat wokół jaśniał, w miarę jak zbliżał się wschód słońca. Mgła wreszcie zaczęła się unosić. Można było już dostrzec główki falochronu, a tuż obok nich, ciemny, niski kadłub niedużej, wojennej galery z powiewającym proporcem Gildii. Na pokładzie w pełnym rynsztunku stał oddział kuszników i artylerzystów z dwoma balistami. Jeszcze wczoraj Garen widział ją w zupełnie innym miejscu. Pełen rosnących obaw obserwował ruch na pokładzie okrętu.

Tak jak podejrzewał, była to blokada. Na widok nadpływającego „Ametysta”, na maszt galery wciągnięto czerwoną płachtę, sygnał do zatrzymania się. Oczywiście załoga szkunera mogłaby go zignorować i spróbować mimo to wypłynąć z portu, ale widok łysej postaci w czerwonym płaszczu, stojącej obok oficera piechoty morskiej, przekonał Garena, że nie byłby to dobry pomysł. Salwa z magicznie zapalonych bełtów z pewnością poczyniłaby znaczne szkody na pokładzie „Ametysta”.

— Fok luz! — Pierwszy oficer ruszył szybkim krokiem na rufę, rzucając po drodze komendę dwóm ludziom. Żagiel załopotał ciężko. Arfar sam już dostrzegł, co działo się przed dziobem, powoli kręcąc kołem sterowym tak, by ustawić się równolegle do galery.

— Garen, do steru — rzucił szybko, samemu podchodząc do prawej burty. Zza rufy galery wypłynęła sześciowiosłowa szalupa. Kierowała się wprost w stronę „Ametysta”. Gdy zbliżyła się na odległość głosu, dowodzący nią człowiek w czarnym kubraku z bufiastymi, przeszywanymi srebrem rękawami zamachał opieczętowanym dokumentem.

— Jestem Joan des Pellos, inspektor specjalny! — krzyknął. — Z polecenia rady miasta Galiya mam prawo i obowiązek zatrzymać każdy statek wychodzący z portu i poddać go drobiazgowej kontroli! W przypadku oporu nie zawahamy się użyć siły!

Wymownie wskazał na burtę galery, pełną gotowych do strzału kuszników.

— Jestem Hadi Arfar, kapitan „Ametysta” — dobiegło z rufy żaglowca. — A po jaką cholerę chcecie nas kontrolować, inspektorze specjalny?

Wiosłówka zdążyła już podpłynąć tuż pod burtę szkunera. Żeglarze na pokładzie spojrzeli pytająco na Arfara. Ten dał im znak, by zaczekali ze zrzucaniem drabinki.

— Kobieta o nazwisku Thara Sandotr, formalnie małżonka naszego księcia, jest poszukiwana jako podejrzana o zamordowanie męża, księcia Gonzy i porwanie jego dzieci! — Des Pellos już nie krzyczał na całe gardło, ale wciąż mówił donośnym głosem. Zresztą zupełnie bez potrzeby, bo w ciszy poranka jego głos doskonale niósł się po całym porcie.

— Nie ma jej tutaj! W ogóle nie mamy na pokładzie żadnej baby, a szkoda… — Arfar ruszył w dół z nadbudówki rufowej. Mijając Garena, rzucił cicho: — Postaraj się ukryć gdzieś dzieciaki. I to tak, by ich nie znaleźli. Diabli nadali tego bufona…

Pierwszy rozejrzał się nieco bezradnie. Cała trójka spała u nich w kabinie. Wyprowadzenie ich na pokład na pewno zostałoby dostrzeżone z galery. Na „Ametyście” było kilka specjalnych kryjówek, gdzie dałoby się ukryć rodzeństwo i ich opiekunkę. Ale jak to zrobić w tym momencie? Kapitan grał na zwłokę, ale nie mógł przeciągać tego w nieskończoność. Było jasne, że muszą poddać się kontroli.

Stojący obok Królik poklepał go po ramieniu.

— Ja się tym zajmę — powiedział i trzymając pod pachą swój zwinięty w rulon dywanik, po chwili zniknął w kajucie. Garen nie miał pojęcia, co czarownik miał na myśli. Mógł tylko domyślać się, że mag szykuje jakąś sztuczkę. Oby zadziałała.

Arfar wreszcie musiał ustąpić. Marynarze zrzucili drabinkę, po której des Pellos, wraz z czterema swoimi ludźmi, wdrapał się na pokład. Poprawił kubrak i skórzany pas, przełożony przez ramię, i oficjalnym gestem podał kapitanowi glejt upoważniający go do kontroli. Garen kątem oka obserwował ruchy na galerze. Strzelcy opuścili broń, ale stali cały czas w gotowości. Okręt Gildii był niewiele mniejszy od ich żaglowca. Wiosła miał wciągnięte w burty, dwa żagle na skośnych rejach były zmarlowane jak na postoju. Minęłoby parę chwil, zanim galera ruszyłaby w pościg. Ale z pewnością wcześniej ognisty czarownik skutecznie użyłby swoich mocy, by zatrzymać uciekiniera.

Czterej ludzie inspektora rozpoczęli przeszukiwanie pokładu. Systematycznie, sumiennie zaglądali w każdy zakamarek, podnosząc nawet grube buchty lin i otwierając bakisty pod masztami. Z kabiny wyszedł Królik, zostawiając drzwi otwarte i gestem zapraszając des Pellosa, by osobiście zajrzał do środka. Tuż za nim ruszył Arfar, z trudem kryjąc zaskoczenie na twarzy. Garen zastanawiał się, co teraz będzie. Co ich mag wykombinował? Żałował, że musiał pozostać przy sterze. Mógł co prawda przekazać go jednemu z marynarzy, ale wiedział, że w takich sytuacjach kapitan zdecydowanie wolałby mieć za sterem któregoś z oficerów. Pierwszy powściągnął więc swoją ciekawość, czekając na rozwój wypadków.

Mężczyźni wkrótce wrócili na pokład drugimi drzwiami prowadzącymi bezpośrednio z kabiny kapitańskiej. Des Pellos w towarzystwie Arfara zszedł zejściówką pod pokład. Pomocnicy inspektora podążyli za nimi.

Kontrola trwała. Mgła uniosła się już zupełnie, ukazując miasto wciąż skryte w cieniu wzgórz, ale po zachodniej stronie słońce zaczęło oświetlać zielone zbocza prowadzące do zatoki. Z oddalonego o ćwierć mili nabrzeża dobiegały odgłosy normalnego życia, ktoś kogoś wołał, gdzieś skrzypiał żuraw ładujący towar, jakiś dzwon zaczął wybijać szklanki, podrywając kilka mew, które z krzykiem i trzepotem skrzydeł wzbiły się w powietrze.

Od strony morza wiała lekka poranna bryza, delikatnie spychając statek w stronę brzegu. Postawiony, ale pozostawiony luźno fok od czasu do czasu zafalował od mocniejszego podmuchu. Wreszcie w zejściówce pojawiła się głowa inspektora. Musiał być zadowolony z kontroli, bowiem spokojnym, prawie przyjacielskim tonem wymieniał uwagi z Arfarem, gestykulując przy tym żywo.

— …i tak to wygląda, panie kapitanie. Świata nie zmienimy.

— Ano, nie zmienimy.

Mężczyźni podeszli do bramki. Des Pellos poczekał, aż jego ludzie zejdą na łódź i usadowią się na ławkach, po czym uścisnął dłoń kapitana, kłaniając się służbowo.

— Pomyślnych wiatrów. I mam nadzieję, że kiedyś dołączy pan do Gildii — rzucił jeszcze na pożegnanie i zaczął schodzić po drabince.

Garen odetchnął. Wyglądało na to, że Królikowi udało się skutecznie ukryć dzieciaki. Oddał ster jednemu z marynarzy i wychylił się przez reling, by sprawdzić ruch po lewej burcie „Ametysta”. Wąska, płaskodenna łódź rybacka z jednym, wybranym ostro do wiatru czerwonym trójkątem żagla powoli zbliżała się do szkunera. Pierwszy obserwował, jak mija ich z lewej burty, skryta przed wzrokiem żołnierzy na galerze. Na pokładzie łodzi było troje ludzi, sternik, młody chłopak przy żaglu i siedząca na dziobie pomiędzy skrzynkami i sieciami ciemnowłosa kobieta.

Arfar wrócił na rufę i przejął ster. Donośnym głosem zaczął wydawać załodze rozkazy do żagli. Na pokładzie zapanował zgiełk i gorączkowa krzątanina. Garen ruszył na dziób, do swoich obowiązków. Idąc wzdłuż burty, obserwował mijającą ich łódź. Była tak blisko, że gdy na krótką chwilę kobieta spojrzała w stronę „Ametysta”, dostrzegł jej twarz.

Szybko odwróciła wzrok, a Garen zajął się przygotowywaniem reszty żagli do postawienia, ale nie wiedzieć czemu, obraz postaci siedzącej pomiędzy sieciami pozostał mu w pamięci.

Szkuner minął główki portu, a na znak Arfara załoga zaczęła wybierać fały. Wielkie połacie płótna powędrowały w górę, statek chwycił w żagle świeży wiatr od morza i położył się lekko na prawy hals. Fale zaszumiały wzdłuż burt, gdy żaglowiec nabierał prędkości. Płynęli.

Garen wrócił na rufę, patrząc jak dwójka książęcych dzieci wychodzi z kajuty na pokład. Trzymały się kurczowo spódnicy opiekunki i rozglądały dookoła niepewnie. Za nimi wychynął najwyraźniej zadowolony Królik, zwijając swój dywanik w zgrabny rulon.

— Jak tyś to zrobił? — Pierwszy zatrzymał się przy czarowniku.

Łysol wyszczerzył zęby w głupkowatym, radosnym uśmiechu.

— Powiem ci za moją przyszłą wypłatę.

— Niech ci będzie, trawożerco. — Ciekawość Garena była silniejsza niż jego chciwość. — Mów.

— Jakby ci to powiedzieć… — Mag uśmiechnął się jeszcze szerzej, klepiąc dłonią swój dywanik. — Użyłem magii.