Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nieśmiertelne pragnienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieśmiertelne pragnienia - ebook

Bestsellerowa autorka New York Timesa Chloe Gong debiutuje ze swoją pierwszą epicką powieścią fantasy dla dorosłych. Inspirowane „Antoniuszem i Kleopatrą“ Szekspira.

„Nieśmiertelne pragnienia“ to opowieść o unurzanej we krwi walce o władzę i miłości zrodzonej w samym środku krwawych igrzysk, w których aby zwyciężyć, trzeba przetrwać. Każdego roku tysiące ludzi ściągają do bliźniaczych miast San-Er, stolicy królestwa Talinu, gdzie odbywają się igrzyska śmierci. Ci, którzy posiedli umiejętność przeskakiwania między ciałami, mogą wziąć udział w walce na śmierć i życie, w której nagrodą są niewyobrażalne bogactwa. Księżniczka Calla Tuoleimi ukrywa się od pięciu lat, odkąd zamordowała rodziców, by uwolnić mieszkańców Talinu od swej tyrańskiej rodziny. Teraz już tylko jedna osoba stoi jej na drodze: jej żyjący w zamknięciu stryj, król Kasa. Calla wie jednak, że to on co roku wita zwycięzcę igrzysk, jeśli więc wygra, będzie miała okazję go zabić. Wśród graczy jest także Anton Makusa, którego ukochana z dzieciństwa leży w śpiączce, odkąd oboje zostali wygnani z pałacu. By utrzymać ją przy życiu, Anton zaciąga kolejne długi, a to znaczy, że aby ocalić ją i siebie, musi wziąć udział w igrzyskach i zwyciężyć. Kiedy Anton niespodziewanie proponuje Calli sojusz, łączące ich przymierze szybko przeradza się w coś znacznie głębszego. Nim jednak igrzyska dobiegną końca, Calla będzie zmuszona zdecydować, o co właściwie walczy – o miłość czy o królestwo. Bo bez względu na wszystko, tylko jedno z nich ujdzie z tej gry z życiem…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67793-64-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

ROZ­DZIAŁ 1

Żywy orga­nizm, który doznaje zła­ma­nia lub urazu, musi ule­czyć się sam. W ranie two­rzy się skrzep, który więzi ener­gię życiową osoby, jej _qi_. Pęk­nięta kość zra­sta się i wygła­dza. Budynki San-Er zaś, gdy roz­po­znają naturę nie­do­god­no­ści, pośpiesz­nie łatają ranę, usta­lają poło­że­nie każ­dego zła­ma­nia i czym prę­dzej poczy­nają je napra­wiać. Ze szczytu pałacu widać jedy­nie stło­czone budowle sta­no­wiące bliź­nia­cze mia­sta, powią­zane ze sobą i zależne od sie­bie, nie­które złą­czone ze swym sąsia­dem na pozio­mie par­teru, inne splą­tane wyłącz­nie na naj­wyż­szych pię­trach. Każdy w kró­le­stwie Talinu pra­gnie miesz­kać w sto­licy – w owych dwóch mia­stach uda­ją­cych jedno – i żeby ich pomie­ścić, San-Er musi sta­wać się coraz cia­śniej­sze i coraz bar­dziej piąć się w górę, swoją cał­ko­witą nie­spój­no­ścią masku­jąc wszel­kie nie­do­sko­na­ło­ści i panu­jący w nim smród.

August Shen­zhi zaci­ska palce na balu­stra­dzie bal­ko­no­wej i odrywa wzrok od cią­gną­cych się po hory­zont dachów. Jego uwaga winna sku­piać się na widocz­nym w dole tar­go­wi­sku, które roz­brzmiewa gwa­rem wewnątrz ścian kolo­seum. Trzy poko­le­nia temu Pałac Unii został zbu­do­wany w sąsiedz­twie ogrom­nego kolo­seum San, choć może nale­ża­łoby powie­dzieć, że został w nie wbu­do­wany, jego pół­nocna ściana przy­le­gała do połu­dnio­wych murów areny, jego wie­życzki i bal­kony roz­dzie­lały kamień i wci­skały się w powstałą szcze­linę. Każde okno od pół­noc­nej strony wycho­dzi na tar­go­wi­sko, jed­nak ni­gdzie widok nie jest tak ide­alny jak na tym bal­ko­nie. W cza­sach, kiedy król Kasa poja­wiał się jesz­cze publicz­nie, prze­ma­wiał z tego wła­śnie bal­konu. Tar­go­wi­sko uprzą­tano, a pod­dani gro­ma­dzili się na jedy­nej otwar­tej prze­strzeni San-Er, wiwa­tu­jąc na cześć monar­chy.

Nie ma dru­giego takiego miej­sca jak kolo­seum. Samo San-Er jest niczym wię­cej jak tylko nie­wiel­kim wznie­sie­niem na skraju kró­le­stwa, któ­rego gra­nicę z rol­ni­czym Tali­nem wyzna­cza wysoki mur, pozo­stała zaś część oto­czona jest morzem. Jed­nak mimo swych roz­mia­rów San-Er jest czymś w rodzaju odręb­nego świata z pół milio­nem miesz­kań­ców tło­czą­cych się na każ­dej mili kwa­dra­to­wej. Wąskie jak igła uliczki mię­dzy budyn­kami zapa­dają się, a zie­mi­ste pod­łoże zawsze jest błot­ni­ste, jakby pociło się z nad­mier­nego wysiłku. Pro­sty­tutki i kapłani korzy­stają z tych samych drzwi, nar­ko­mani i nauczy­ciele drze­mią pod tymi samymi mar­ki­zami. Nikogo więc nie dziwi, że jedy­nym miej­scem wol­nym od budow­lań­ców i dzi­kich loka­to­rów jest kolo­seum, znaj­du­jące się pod czuj­nym okiem rodziny kró­lew­skiej i nie­tknięte mimo despe­rac­kiej eks­pan­sji, która z każ­dej strony napiera na jego mury. Gdyby je zbu­rzyć, w jego miej­sce można byłoby wybu­do­wać dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia nowych ulic i upchnąć przy nich setki apar­ta­men­tow­ców, jed­nak pałac się na to nie zgo­dzi, a to co mówi pałac, jest święte.

– Pozwól mi udu­sić swego wuja, Augu­ście. Mam go ser­decz­nie dość.

Gali­pei Weisanna wcho­dzi do pokoju, jego dud­niący głos wylewa się na bal­kon. Jego słowa są takie jak zawsze: szorst­kie, zwię­złe, szczere. Gali­pei rzadko kła­mie, jed­nak gada jak nakrę­cony nawet wtedy, gdy mil­cze­nie wydaje się lep­szą opcją. August odwraca głowę, żeby spoj­rzeć na swego straż­nika, a korona na jego gło­wie prze­krzy­wia się na lewą stronę. W pała­co­wym świe­tle czer­wone klej­noty przy­wo­dzą na myśl kro­ple krwi zaplą­tane w spło­wiałe od słońca jasne włosy. Wystar­czy jeden podmuch wia­tru, by meta­lowa obręcz sfru­nęła mu z głowy.

– Uwa­żaj – odpo­wiada ze spo­ko­jem August. – Zdrada stanu w sali tro­no­wej raczej nie spo­tka się z apro­batą.

– A zatem i na cie­bie ktoś powi­nien krzywo patrzeć.

Gali­pei dołą­cza do niego na bal­ko­nie i wpraw­nym, wypra­co­wa­nym ruchem popra­wia koronę na gło­wie Augu­sta. Ze swo­imi sze­ro­kimi ramio­nami i wyso­kim wzro­stem domi­nuje nad wiot­kim, gib­kim kom­pa­nem. W swym ciem­nym stroju wydaje się czę­ścią nocy – gdyby noc pełna była sprzą­czek i pasków z zawie­szoną na nich roz­ma­itą bro­nią. Gdy podob­nie jak August staje oparty rękami przy pozła­ca­nej balu­stra­dzie, roz­lega się melo­dyjny szczęk, który chwilę póź­niej ginie w dobie­ga­ją­cym z dołu gwa­rze.

– Kto by się ośmie­lił? – pyta rze­czowo August.

Nie jest to prze­chwałka, lecz pew­ność sie­bie czło­wieka, który dokład­nie wie, jak wysoki jest pie­de­stał, na któ­rym stoi, bo sam się na niego wdra­pał.

Gali­pei mru­czy coś pod nosem. Odwraca się ple­cami do ścian kolo­seum, wypa­tru­jąc zagro­żeń, a gdy nie znaj­duje niczego, co wyda­łoby mu się podej­rzane, podąża za wzro­kiem Augu­sta i spo­gląda na dziecko kopiące piłkę obok naj­bliż­szego rzędu stra­ga­nów.

– Sły­sza­łem, że wzią­łeś na sie­bie wstępne przy­go­to­wa­nia do igrzysk. – Dziecko pod­cho­dzi coraz bli­żej bal­konu. – Co ty kom­bi­nu­jesz, Augu­ście? Twój stryj…

August odchrzą­kuje i choć Gali­pei prze­wraca oczami, przyj­muje wska­zówkę bez mru­gnię­cia okiem.

– Wybacz. Twój ojciec i bez tego jest poiry­to­wany pała­cem. Jeśli go zde­ner­wu­jesz, zaraz cię wydzie­dzi­czy.

Podmuch cie­płego połu­dnio­wego wia­tru dociera na bal­kon i unosi pełne nie­za­do­wo­le­nia wes­tchnie­nie, które ula­tuje z ust Augu­sta. Męż­czy­zna ner­wowo szar­pie koł­nierz, palce śli­zgają się na jedwa­biu tak cien­kim, że sam jego dotyk przy­pra­wia go o gęsią skórkę. Król Kasa może prze­pu­ścić papiery adop­cyjne przez nisz­czarkę. Wkrótce i tak nie będą miały zna­cze­nia. Trwa­jące kilka lat sta­ra­nia, by stwo­rzyć odpo­wied­nią doku­men­ta­cję, były zale­d­wie pierw­szą czę­ścią planu. A do końca zostało jesz­cze całe mnó­stwo pracy.

– Po co przy­sze­dłeś? – pyta August, zmie­nia­jąc temat. – Myśla­łem, że mia­łeś poma­gać Leidzie.

– Ode­słała mnie. Gra­nica San jest bez­pieczna.

August nie wypo­wiada na głos swo­ich wąt­pli­wo­ści i tylko marsz­czy brwi. Z wyjąt­kiem kolo­seum, daleki skraj San, tuż obok muru, jest jedy­nym miej­scem w San-Er, gdzie cywile mogą się gro­ma­dzić i awan­tu­ro­wać, stło­czeni wokół hałd śmieci i porzu­co­nych sprzę­tów. Awan­tury nie trwają jed­nak długo. Straż­nicy szybko roz­pę­dzają zgro­ma­dzo­nych, któ­rzy mają do wyboru – albo tra­fią na nie­okre­ślony czas do wię­zien­nej celi, albo znikną w labi­ryn­cie ulic.

– Fascy­nu­jące – mówi August. – Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio nie było zamie­szek na dzień przed igrzy­skami.

Jesz­cze kilka kro­ków i dziecko będzie dokład­nie pod bal­ko­nem. Dziew­czynka nie zwraca uwagi na oto­cze­nie, lawi­ruje piłką mię­dzy han­dla­rzami i kupu­ją­cymi, a jej cien­kie buty mla­skają o nie­równą zie­mię.

– Tego­roczne roz­grywki raczej nie potrwają długo. Pra­wie nie było chęt­nych.

Mówiąc „pra­wie”, Gali­pei ma na myśli, że zamiast tysięcy zgło­szeń wpły­nęły setki. W cza­sach, gdy główną nagrodą były bogac­twa pocho­dzące ze skarb­ców dwóch kró­lów, igrzy­ska cie­szyły się znacz­nie więk­szym zain­te­re­so­wa­niem. Ojciec Kasy zapo­cząt­ko­wał je pod­czas swego poprzed­niego pano­wa­nia i doroczny poje­dy­nek jeden na jed­nego na śmierć i życie w końcu prze­ro­dził się w igrzy­ska z udzia­łem licz­nych uczest­ni­ków, które prze­nio­sły się poza mury kolo­seum i roz­lały po całym San-Er. Nie­gdyś patrze­nie, jak wprawni wojow­nicy roz­dzie­rają sie­bie nawza­jem na strzępy na are­nie, było wyłącz­nie roz­rywką, czymś zupeł­nie obcym dla prze­cięt­nego oby­wa­tela. Teraz igrzy­ska są roz­grywką, w któ­rej może uczest­ni­czyć każdy, roz­wią­za­niem dla kró­le­stwa i jego pro­ble­mów. „Nie przej­muj­cie się, jeśli wasze dzieci umarły z głodu” głosi król Kasa. „Nie trap­cie się, że starcy śpią w klat­kach, bo w miesz­ka­niach nie ma miejsc, ani że neon na pobli­skim klu­bie ze strip­ti­zem po dru­giej stro­nie ulicy nie pozwala wam zasnąć. Zgło­ście się do lote­rii, pozbaw­cie życia osiem­dzie­się­ciu sied­miu miesz­kań­ców mia­sta i zdo­bądź­cie bogac­twa, o jakich nie marzy­li­ście w naj­śmiel­szych snach”.

– A więc spo­rzą­dził listę? – pyta August. – Osiem­dzie­się­ciu ośmiu szczę­śli­wych uczest­ni­ków?

_Liczba osiem­dzie­siąt osiem, sym­bol szczę­ścia i dobro­bytu!_ – krzy­czą pla­katy rekla­mu­jące igrzy­ska. _Zare­je­struj się przed upły­wem ter­minu i zyskaj szansę, by dołą­czyć do grona naszych sza­cow­nych uczest­ni­ków!_

– Jego kró­lew­ska mość jest z sie­bie bar­dzo dumny. Prze­brnął przez listę nazwisk w rekor­do­wym cza­sie.

August pry­cha z pogardą. To nie ope­ra­tyw­ność zmu­siła Kasę do tak szyb­kiego dzia­ła­nia. Odkąd dwa lata temu August zapro­po­no­wał wpi­sowe, liczba chęt­nych do udziału w igrzy­skach znacz­nie spa­dła. Ktoś mógłby pomy­śleć, że pogar­sza­jąca się sytu­acja sprawi, iż coraz wię­cej ludzi będzie wal­czyło o poprawę swego bytu, jed­nak miesz­kańcy San-Er coraz bar­dziej oba­wiają się, że igrzy­ska to jedno wiel­kie oszu­stwo, a zwy­cięzca zosta­nie pozba­wiony wygra­nej, tak jak bliź­nia­cze mia­sta usta­wicz­nie pozba­wiają ich nagród. Nie mylą się. W końcu August maj­stro­wał przy tego­rocz­nym loso­wa­niu, tak by wpro­wa­dzić do gry pewne nazwi­sko.

Krzy­wiąc się, odcho­dzi krok w tył od balu­strady i poru­sza głową, by pozbyć się uczu­cia napię­cia w szyi. Na dwa dni w roku kolo­seum zostaje uprząt­nięte i zgod­nie ze swoim prze­zna­cze­niem zamie­nia się w arenę. Jed­nak jesz­cze dziś speł­nia rolę tar­go­wi­ska. Zatło­czo­nego świata peł­nego han­dla­rzy jedze­niem w popla­mio­nych ole­jem far­tu­chach, meta­lo­pla­sty­ków pobrzę­ku­ją­cych ostrzami i tech­ni­ków napra­wia­ją­cych zepsute kom­pu­tery, by sprze­dać je ponow­nie. San-Er wyko­rzy­stuje wszystko do samego końca. To jedyny spo­sób na prze­trwa­nie.

– Augu­ście. – Czu­jąc dotyk na ramie­niu, August zerka w bok i napo­tyka spoj­rze­nie sre­brzy­sto­sza­rych oczu Gali­pe­iego. W spo­so­bie, w jaki wypo­wiada imię księ­cia, pomi­ja­jąc jego tytuł i sto­pień, czai się ostrze­że­nie. August nie zwraca na to uwagi i tylko się uśmie­cha. Jego usta drgają, lecz twarz pra­wie się nie zmie­nia, a jed­nak Gali­pei wzdryga się zasko­czony tą nie­co­dzienną miną.

August dokład­nie wie, co robi. Na chwilę straż­nik go roz­pra­sza, a gdy uwaga Gali­pe­iego sku­pia się na czymś innym, decy­duje się na kolejny krok.

– Wnieś moje ciało do środka.

Gali­pei otwiera usta, żeby zapro­te­sto­wać, ale szybko otrząsa się z chwi­lo­wej fascy­na­cji.

– Mógł­byś nie prze­ska­ki­wać jak…

Lecz August zdą­żył już odejść, jego spoj­rze­nie zatrzy­mało się na dziecku, wśli­zguje się w nowe ciało niczym dłoń w ręka­wiczkę i gwał­tow­nie otwiera swe nowe oczy. Musi przy­zwy­czaić się do zmiany wzro­stu i chwieje się przez chwilę, pod­czas gdy ludzie w pobliżu wzdry­gają się zasko­czeni. Wie­dzą, co się wyda­rzyło: roz­błysk świa­tła mię­dzy prze­sko­kami jest nie do pomy­le­nia, podob­nie jak łuk, który rysuje mię­dzy sta­rym a nowym cia­łem. Choć pałac dawno temu uznał prze­ska­ki­wa­nie za nie­zgodne z pra­wem, wciąż jest ono rów­nie powszechne jak widok żebra­ków krad­ną­cych ryż z nie­pil­no­wa­nych stra­ga­nów. Cywile nauczyli się odwra­cać wzrok, zwłasz­cza gdy roz­błyski zda­rzają się tak bli­sko pałacu.

Po pro­stu nie spo­dzie­wają się, że prze­ska­ku­ją­cym jest następca tronu.

August patrzy na pałac. Jego ciało zwiot­czało i osu­nęło się w ramiona Gali­pe­iego. Pozba­wione _qi_ ciało jest tylko naczy­niem. Jed­nak naczy­nie nale­żące do dzie­dzica tronu ma nie­sły­chaną war­tość i gdy Gali­pei napo­tyka spoj­rze­nie czar­nych oczu Augu­sta w ciele dziew­czynki, bez­gło­śnie poru­sza ustami, gro­żąc, że go udusi.

Tym­cza­sem August idzie już w prze­ciwną stronę, a Gali­pe­iemu nie pozo­staje nic innego jak tylko zacie­kle strzec ciała, w któ­rym następca tronu przy­szedł na świat, na wypa­dek gdyby ktoś zbli­żył się do niego na odle­głość dzie­się­ciu stóp i pró­bo­wał je prze­jąć. Tak czy ina­czej, nie­trudno byłoby pozbyć się intruza. _Qi_ Augu­sta jest silne – gdyby ktoś wtar­gnął do jego ciała, książę z łatwo­ścią odzy­skałby kon­trolę, zmu­sza­jąc nie­pro­szo­nego gościa, by zna­lazł sobie innego żywi­ciela, albo ska­zu­jąc go na porażkę. Jeśli cho­dzi o dublo­wa­nie ciał, w bliź­nia­czych mia­stach nie ma naczy­nia, do któ­rego nie byłby wsta­nie wtar­gnąć. Waru­nek jest jeden – musi być doj­rzałe, a więc mieć dwa­na­ście, może trzy­na­ście lat, kiedy to uak­tyw­nia się gen umoż­li­wia­jący prze­ska­ki­wa­nie.

Pro­blem nie polega na tym, że ktoś mógłby wyko­rzy­stać ciało Augu­sta dla przy­jem­no­ści czy wła­dzy. Ale są intry­ganci, któ­rzy mogliby prze­jąć jego ciało po to, by znisz­czyć je na znak pro­te­stu i rzu­cić się z dachu, nim książę zdąży wró­cić.

August nie­mal wpada na kogoś, wzdryga się, robi unik i szuka mniej zatło­czo­nej ścieżki przez tar­go­wi­sko. Nagły atak na jego zmy­sły jest czymś, do czego nie­zmien­nie musi się przy­zwy­czaić: dźwięki wydają się gło­śniej­sze, kolory żyw­sze. Moż­liwe, że za bar­dzo przy­tę­pił zmy­sły w swoim praw­dzi­wym ciele, a tak wła­śnie wygląda nor­mal­ność. Kiedy pucy­but war­czy na niego zza stra­ganu i wyciąga ku niemu kilka monet, August bie­rze je w swe drobne rączki, choć sam nie wie po co. Dziew­czynka musi być jakimś dziec­kiem na posyłki. Tym lepiej. Tylko nie­liczni cywile są dość potężni, by prze­ska­ki­wać w dzieci, co spra­wia, że są one naj­bar­dziej godne zaufa­nia i nie­po­strze­żone mogą prze­my­kać mię­dzy budyn­kami do każ­dego zakątka San-Er.

August pośpiesz­nie opusz­cza kolo­seum i wycho­dzi na jedną z głów­nych ulic bie­gną­cych z pół­nocy na połu­dnie San. Zna wszyst­kie zaułki zawi­łego mia­sta, tak więc porzuca główną arte­rię na rzecz mniej uczęsz­cza­nych dróg, prze­myka pośpiesz­nie pod zwi­sa­ją­cymi z góry kablami i krzywi się tylko, gdy z odpro­wa­dza­ją­cych wodę rur ska­pują mu za koł­nierz kro­ple wody. Gdy po jakimś cza­sie zimna wil­goć zaczyna dzia­łać mu na nerwy, z wes­tchnie­niem wcho­dzi do budynku i posta­na­wia sko­rzy­stać ze scho­dów zamiast skom­pli­ko­wa­nej siatki przejść mię­dzy domo­stwami. Nic w ciele nie zdra­dza jego toż­sa­mo­ści, co samo w sobie jest odpo­wie­dzią. Brak jakich­kol­wiek zna­ków czy tatu­aży ozna­cza, że jego wła­ści­cielka nie jest oddana Towa­rzy­stwom Pół­księ­ży­co­wym.

– Hej! Hej, stój.

August w swoim wypo­ży­czo­nym ciele zatrzy­muje się. Głos należy do sta­ruszki, która wyraź­nie stro­skana stoi przed drzwiami do miesz­ka­nia z wia­drem wody przy boku.

– Gdzie twoi rodzice? – pyta kobieta. – To nie­do­bre miej­sce. Towa­rzy­stwa Pół­księ­ży­cowe mają je na oku. Ktoś może spró­bo­wać cię napaść.

– Dam sobie radę. – Głos, który dobywa się z ciała dziew­czynki, jest piskliwy, deli­katny i słodki. To August spra­wia, że brzmi zbyt pew­nie. Zbyt kró­lew­sko. Kobieta to zauważa i robi się podejrz­liwa, lecz August idzie już dalej. Podąża za strzał­kami wyma­lo­wa­nymi sprayem na ścia­nach i prze­cho­dzi kolej­nym kory­ta­rzem do sąsied­niego budynku. Zza cien­kich gip­so­wych ścian dobie­gają niskie jęki. Oko­lica ta sły­nie z pry­wat­nych szpi­tali, peł­nych brud­nych narzę­dzi i obskur­nych gabi­ne­tów, do któ­rych ludzie i tak usta­wiają się w kolej­kach, bo tutejsi leka­rze liczą sobie znacz­nie mniej od tych w szpi­ta­lach z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Połowa z tych pry­wat­nych kli­nik to tylko przy­krywka dla han­dlu orga­nami. Co z tego, skoro i tak nikt nie inte­re­suje się losem zagi­nio­nych. A już na pewno nie pałac, mimo wszel­kich sta­rań ze strony Augu­sta.

Gdy skręca za rogiem, atmos­fera natych­miast ulega zmia­nie. W niskich pomiesz­cze­niach dym papie­ro­sowy jest tak gęsty, że słabe świa­tło żaró­wek led­wie prze­dziera się przez jego kłęby. San jest mia­stem ciem­no­ści. Teraz panuje noc, lecz nawet za dnia stło­czone cia­sno budynki spra­wiają, że ulice toną w cie­niu. August liczy mijane drzwi: raz, dwa, trzy…

Puka do trze­cich, jego drobna rączka bez trudu wśli­zguje się mię­dzy żela­zne pręty drzwi zewnętrz­nych. Kiedy dru­gie, drew­niane otwie­rają się do wewnątrz, staje w nich męż­czy­zna dwu­krot­nie wyż­szy od Augu­sta i patrząc na niego z góry, oznaj­mia pogar­dli­wie:

– Nie mamy resz­tek…

August znów prze­ska­kuje. Wie, że dzieje się to natych­miast i przy­po­mina roz­błysk świa­tła, jed­nak uczu­cie jest powolne, niczym prze­cho­dze­nie przez ceglany mur. Im krót­szy skok, tym cień­szy jest mur. Ska­cząc z naj­więk­szej odle­gło­ści dzie­się­ciu stóp, czło­wiek ma wra­że­nie, że prze­dziera się przez grubą na milę litą skałę. Ci, któ­rzy zgu­bili się mię­dzy cia­łami, utknęli tam na dobre i po wsze czasy będą się błą­kać w tej nie­ma­te­rial­nej prze­strzeni.

Kiedy roz­chyla powieki, znów patrzy na dziew­czynkę i jej sze­roko otwarte zdu­mione jasno­po­ma­rań­czowe oczy. Nie wszy­scy w Tali­nie potra­fią ska­kać i nawet wśród tych, któ­rzy mają gen, umie­jęt­no­ści wielu są tak nikłe, że wolą nie ryzy­ko­wać w oba­wie, iż prze­grają walkę o kon­trolę nad cia­łem, które spró­bują prze­jąć. Jed­nak w każ­dej chwili, z genem czy bez, ciało mające w sobie _qi_ jed­nej osoby może zostać prze­jęte, zwłasz­cza przez kogoś takiego jak August. Dziew­czynka szybko orien­tuje się, co musiało się zda­rzyć.

– Odsuń się – naka­zuje jej August i zamyka wewnętrzne drzwi do jaskini hazardu. Ludzie w środku zoba­czyli błysk świa­tła i wie­dzą już, że ciało wyki­dajły zostało prze­jęte. Na szczę­ście spo­dzie­wano się przy­by­cia Augu­sta.

– Wasza Wyso­kość!

Choć wła­ści­ciel domu gry, który śpie­szy ku niemu, ma inną twarz niż pod­czas ostat­niej wizyty Augu­sta, książę wie, że to ta sama osoba. Ciała można zmie­niać, lecz bla­do­fio­le­towe oczy męż­czy­zny pozo­stały nie­zmie­nione.

– Zna­la­złeś ją? – pyta August.

– W samą porę, w samą porę, książę – powta­rza męż­czy­zna, igno­ru­jąc pyta­nie. – Pro­szę za mną.

August podąża za nim, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Ciało, które zajął, jest potężne i umię­śnione. Nie chce poru­szać się zbyt szybko w oba­wie, że potknie się i prze­wróci. Zaci­ska pię­ści, ściąga brwi i lawi­ruje wśród sto­li­ków do gry w karty i mah­jonga, usta­wio­nych tak bli­sko sie­bie, że nie­mal nie spo­sób się mię­dzy nimi prze­ci­snąć. Pod pode­szwą jego buta chrzę­ści coś, co mogłoby być strzy­kawką z hero­iną. Kobieta przy jed­nym ze sto­li­ków wyciąga rękę i dotyka jego kurtki, tylko po to, by poczuć pod pal­cami miękką skórę.

– Tędy. Zdję­cia powinny już zostać wywo­łane.

Męż­czy­zna przy­trzy­muje otwarte drzwi, a August wcho­dzi do środka i roz­gląda się po zala­nym czer­wo­nym świa­tłem pomiesz­cze­niu. Na wyso­ko­ści oczu wiszą cien­kie linki do susze­nia, na któ­rych dyn­dają zdję­cia w róż­nych odcie­niach. Męż­czy­zna sięga po jedno z nich. Palce mu drżą, gdy wypusz­cza z nich linkę i trzyma foto­gra­fię w zło­żo­nych dło­niach. Nie od razu poka­zuje ją Augu­stowi, waha się przez chwilę, uwa­ża­nie się jej przy­glą­da­jąc.

– Coś nie tak?

– Nie, nie. Nic. – Wła­ści­ciel domu gry kręci głową, a cień zwąt­pie­nia znika z jego twa­rzy. – Prze­trzą­snę­li­śmy wszyst­kie reje­stry i prze­szu­ka­li­śmy dokład­nie wszyst­kie bazy danych. To ona, Wasza Wyso­kość. Przy­się­gam. Zapew­niam też, że doce­niamy zaufa­nie i wspar­cie Waszej Wyso­ko­ści.

August unosi brew, co w tym ciele nie jest wcale pro­ste. Zamiast tego wska­zuje na zdję­cie, które zaraz potem tra­fia do jego rąk. Zdaje się, że cała ciem­nia wstrzy­muje oddech. Wen­ty­la­tory zatrzy­mują się z ter­ko­tem.

– Cóż – mówi August. – Dobra robota.

Cho­ciaż czer­wone świa­tło nad ich gło­wami nadaje zdję­ciu nie­wła­ściwy odcień, przez co nie spo­sób doj­rzeć koloru oczu widocz­nej na nim osoby, August nie ma wąt­pli­wo­ści. Kobieta na zdję­ciu scho­dzi z ganku – jej nos i usta zakrywa maska, dło­nie ma oble­czone w skó­rzane ręka­wiczki, a uchwy­cone w ruchu ciało wydaje się pochy­lone pod dziw­nym kątem – jed­nak August roz­po­znałby ją wszę­dzie. Nie należy do tych, któ­rzy porzu­cają swe ciała, nawet w takich oko­licz­no­ściach. Zamiast tego obnosi się z tym, co zdo­łała oca­lić, miesz­ka­jąc w tym mie­ście przez pięć dłu­gich lat, tuż pod jego nosem.

– Och, kuzynko. – August zwraca się do zdję­cia. – Koniec z ukry­wa­niem się.

Księż­niczka Calla Tuole­imi w końcu została odna­le­ziona.ROZDZIAŁ 3

ROZ­DZIAŁ 3

Słońce zacho­dzi. Wraz z nadej­ściem nocy nie­ru­chome, parne powie­trze ochła­dza się nie­znacz­nie. W ciem­no­ściach męż­czy­zna, zata­cza­jąc się, wcho­dzi w boczną uliczkę. Ma na imię Lusi, jed­nak nikt go tak nie nazywa. Bry­ga­dzi­ści w fabryce, w któ­rej pra­cuje, krzy­czą tak samo na wszyst­kich bez wyjątku. Jego żona prze­stała się odzy­wać. Jego córka wołała kie­dyś Baba z dru­giego końca miesz­ka­nia, tyle że umarła. Zabrała ją zakaźna cho­roba. Po trzech tygo­dniach w szpi­talu musiała zwol­nić łóżko, bo nie mieli z czego opła­cać lecze­nia. Prze­stała oddy­chać, jesz­cze zanim wró­cili do domu, a z jej ciała owi­nię­tego skra­dzio­nym ze szpi­tala bia­łym płó­cien­nym prze­ście­ra­dłem ule­ciała ostat­nia cząstka jej _qi_.

– No dalej!

Nagły wrzask Lusiego roz­brzmiewa w pustym zaułku. Męż­czy­zna maja­czy jak w gorączce. Ból w boku jest nie do wytrzy­ma­nia, ale Lusi nie zamie­rza wra­cać do żad­nego z tych prze­klę­tych szpi­tali. Pobyt córki w jed­nym z nich spra­wił, że jego dług urósł do nie­bo­tycz­nej kwoty. Wszystko w tym mie­ście potę­guje jego cier­pie­nie: dzieci pła­czące w miesz­ka­niu obok, wil­goć w kory­ta­rzach, opłaty za wyna­jem, które zdają się nie mieć końca.

Lusi nie został wylo­so­wany. Igrzy­ska były jego ostat­nią nadzieją, lecz pałac nie zro­bił dla niego nawet tej jed­nej, jedy­nej rze­czy.

– Weź­cie mnie! Czy kie­dy­kol­wiek obcho­dziły was reguły? – Rzuca się do przodu, potyka, pada na kolana i ląduje w kałuży.

Jego kolejny krzyk fru­stra­cji roz­brzmiewa jesz­cze gło­śniej. Może byłoby lepiej, gdyby San-Er szyb­ciej zabi­jało swo­ich miesz­kań­ców, zamiast pozwa­lać im gnić? Sta­rzy ludzie, któ­rzy nie mają się gdzie podziać, żyją stło­czeni jeden przy dru­gim jak zwie­rzęta w klat­kach. Dzieci w szko­łach wdy­chają azbest, który zatruwa im płuca. Bywa, że cho­rzy i ranni celowo wycho­dzą na ulice pod­czas roz­gry­wek, w nadziei, że ktoś ukrad­nie im ciało. W końcu uczest­nicy mogą legal­nie prze­ska­ki­wać – muszą tylko zadbać o poży­czone ciała. Przy­pad­kowe ofiary, które doznają poważ­nych obra­żeń, tra­fiają do szpi­tala na dar­mowe lecze­nie, a te, któ­rych ciała zostaną znisz­czone, otrzy­mują sowite wyna­gro­dze­nie, jeśli zaś ich _qi_ zosta­nie zabite, pie­nią­dze tra­fiają do ich rodzin. Wielu celowo rzuca się na gra­czy, poświę­ca­jąc się, by ich bli­scy mieli co jeść. Co roku mniej­sze sta­cje tele­wi­zyjne prze­pro­wa­dzają wywiady ze świeżo osie­ro­co­nymi dziećmi, które zostały z nie­wiel­kim odszko­do­wa­niem i pustym miesz­ka­niem. Trudno powie­dzieć, czy należy im zazdro­ścić, czy współ­czuć.

– Sły­szy­cie mnie?! – ryczy Lusi. – Sły­szy­cie…

Zamiera. Ktoś poja­wił się w jego polu widze­nia. Roz­świe­tla­jąca naj­bliż­szą uliczkę goła żarówka daje wystar­cza­jąco dużo świa­tła, by widział syl­wetkę, która z każdą chwilą pod­cho­dzi coraz bli­żej. Ma na sobie pała­cowy uni­form. A na twa­rzy maskę.

– Uspo­kój się – mówi postać.

Lusi pró­buje dźwi­gnąć się na nogi. Cho­ciaż wzy­wał pomocy, nagle serce wali mu jak sza­lone, jak gdyby wyczu­wało strasz­liwe nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Kim jesteś? – pyta. – Nie pod­chodź bli­żej…

Bły­ska ośle­pia­jące świa­tło.

Kidy Lusi wstaje z ziemi, jego ruchy są równe i opa­no­wane. Tyle że Lusi nie jest już sobą, jego świa­do­mość została zepchnięta głę­boko na dno umy­słu, zbyt słaba, żeby sta­wić opór. Dla­tego jego ciało odwraca się na pię­cie i zaczyna iść.

***

Calla pchnię­ciem otwiera drzwi do Magno­lia Diner, prze­cho­dzi przez bramkę obro­tową i zerka na opa­skę. Jest już późno, docho­dzi pół­noc. Czas zamel­do­wać się w kolo­seum. Przez otwarte okna taniej restau­ra­cji sły­chać dobie­ga­jące z zewnątrz gło­śne stu­koty i pobrzę­ki­wa­nia. Bliź­nia­cze mia­sta nie śpią, restau­ra­cje wciąż przyj­mują zamó­wie­nia, bur­dele prze­ży­wają oblę­że­nie, a uli­cami San-Er cią­gną tłumy ludzi.

Prak­tycz­nie każda ulica w San pro­wa­dzi do kolo­seum, ponie­waż to z nim połą­czony jest Pałac Unii, a nie daj boże, żeby pałac miał być w jaki­kol­wiek spo­sób poszko­do­wany. Tar­go­wi­sko, które mie­ści się w kolo­seum, jest jedy­nym pla­cem tar­go­wym na świe­żym powie­trzu w całym San-Er. To tu sprze­da­wane są naj­tań­sze towary i naj­bar­dziej nie­zdrowe jedze­nie. Wła­śnie dla­tego Calla trzyma się od niego z daleka. Od dawna uni­kała tej czę­ści mia­sta. Przez te wszyst­kie lata, kiedy wie­działa, że król Kasa jest w pobliżu, a ona nie może nic zro­bić, goto­wała się z wście­kło­ści, a mimo to pozo­sta­wała w ukry­ciu, aż do dnia, w któ­rym może uczy­nić kolejny ruch. Nie sądziła, że ktoś ją roz­po­zna. Może powinna była być bar­dziej ostrożna.

Wątpi jed­nak, by sama zro­biła coś, co ją zdra­dziło.

– Yilas! – Calla zrywa z twa­rzy maskę i powta­rza tym razem nieco wyraź­niej: – Yilas!

Klienci lokalu prak­tycz­nie nie zwra­cają na nią uwagi. W środku jest rów­nie tłoczno jak na uli­cach: starcy w koszul­kach bez ręka­wów palą papie­rosy, ocie­ka­jąc potem, od któ­rego lepi się i tak już brudna pod­łoga. W bok­sach pod ścia­nami sie­dzą, gra­jąc w karty, dzie­ciaki pozba­wione opieki doro­słych. W dru­gim końcu sali tylko Yilas pod­nosi głowę. Zamyka rejestr, w któ­rym coś zapi­sy­wała, i prze­wró­ciw­szy jasno­zie­lo­nymi oczami, wstaje od sto­lika.

– Mogła­byś podejść jak nor­malny czło­wiek, wiesz? – Zawią­zuje moc­niej far­tuch i odgar­nia z twa­rzy kosmyki far­bo­wa­nych wło­sów. Dziś są czer­wone, przez co kon­tra­stują z kolo­rem jej oczu, jed­nak Yilas należy do osób, które celowo zesta­wiają skó­rzaną kurtkę z jedwabną sukienką. Połowa gar­de­roby Calli to ubra­nia poży­czone od Yilas, przez co wyglą­dają podob­nie w nieco przy­du­żych ciem­no­czer­wo­nych płasz­czach się­ga­ją­cych im do kolan. – Czego się wście­kasz?

Calla uśmie­cha się sze­roko.

– Wście­kam? Ja? – Obraca się w miej­scu i obej­muje Yilas ramie­niem. Wygląda to nie­win­nie, jed­nak gry­mas na twa­rzy Yilas zdra­dza siłę uści­sku. – W życiu nie byłam wście­kła. Gdzie twoja cudowna dziew­czyna? Muszę z wami o czymś poroz­ma­wiać.

Yilas pod­nosi wzrok i zadziera głowę, chcąc zatu­szo­wać dzie­lącą ich róż­nicę wzro­stu. To nie­sły­chane, że Calla potrafi znik­nąć w tłu­mie, cho­ciaż jest o dobrą głowę wyż­sza od więk­szo­ści miesz­kań­ców San-Er. Cho­ciaż Yilas zaci­ska usta, uda­jąc, że zasta­na­wia się, czy Calla rze­czy­wi­ście przy­szła z czymś waż­nym, czy znów tylko dra­ma­ty­zuje, nie zatrzy­muje się i pro­wa­dzi Callę kuchen­nymi drzwiami, a zaraz potem kolej­nymi do zagra­co­nego biura.

– Calla! – Widząc je, Chami wyraź­nie się oży­wia.

Calla zdej­muje rękę z karku Yilas i z trza­skiem zamyka za nimi drzwi do pomiesz­cze­nia. Jej uśmiech gaśnie, jak gdyby ni­gdy nie ist­niał, i można odnieść wra­że­nie, że w biu­rze robi się chłodno.

– Sia­daj­cie – naka­zuje.

Chami z nie­po­ko­jem marsz­czy brwi i bez słowa opada na krze­sło. Yilas nie­śpiesz­nie pod­cho­dzi do Chami, siada na biurku i pra­wie nie­zau­wa­żal­nie kręci głową, gdy dziew­czyna posyła jej pyta­jące spoj­rze­nie. Nim opu­ściły pałac w Er, Yilas i Chami były słu­żą­cymi Calli. A trzy lata póź­niej, gdy Calla dopro­wa­dziła do masa­kry, która ską­pała Er we krwi, sta­nęła u ich drzwi, pro­sząc o pomoc. Kiedy doszło do rzezi, Chami Xikai i Yilas Nuwa od dawna pro­wa­dziły wygodne życie cywi­lów w San. Słu­żące poja­wiały się i zni­kały – Pałac Nie­bios był znacz­nie mniej strze­żony niż obec­nie Pałac Unii. W ciągu trzech lat oddzie­la­ją­cych ich odej­ście od masa­kry Calli przez pałac prze­wi­nęły się setki osób, z któ­rych znaczną część sta­no­wiła służba księż­niczki Calli. Nikt nie wie­dział, że Yilas i Chami były jej ulu­bie­ni­cami, dla­tego nikt z oto­cze­nia króla Kasy nie zja­wił się tu, żeby węszyć. Jesz­cze. Calla żyła, pod­szy­wa­jąc się pod Chami, pozo­sta­jąc w ukry­ciu i gdy trzeba było, posłu­gu­jąc się jej nume­rem iden­ty­fi­ka­cyj­nym. Tym­cza­sem praw­dziwa Chami korzy­sta z numeru Yilas, co jest o tyle wygodne, że obie dziew­czyny są prak­tycz­nie nie­roz­łączne. Wystar­czy zabrać Chami na dzie­sięć minut, a Yilas praw­do­po­dob­nie ule­gnie samo­za­pło­nowi.

– Daj­cie mi listę wszyst­kich, któ­rzy w ostat­nim cza­sie pytali cię o imię – mówi Calla.

– Co się stało? – Oczy Chami roz­wie­rają się tak sze­roko, że różowe tęczówki odci­nają się na tle bia­łek i jesz­cze bar­dziej kon­tra­stują z czar­nym tuszem, któ­rym maluje dolne rzęsy. Nawet w pałacu Chami zawsze wyglą­dała nie­ska­zi­tel­nie, jak gdyby co noc zdej­mo­wała maki­jaż niczym ubra­nie, by naza­jutrz rano przy­wdziać go ponow­nie. – Wzię­łaś pożyczkę?

Calla ciska w nią maską, jed­nak nim ta zdąży ude­rzyć Chami, Yilas chwyta ją w locie i gromi księż­niczkę wzro­kiem.

– Nie – syczy Calla. – Weisanna mnie zna­lazł.

Iry­ta­cja na twa­rzy Yilas w jed­nej sekun­dzie zmie­nia się w grozę. Chami, rów­nie prze­ra­żona, roz­dzia­wia usta.

– Nic nie mówi­ły­śmy – śpie­szy z wyja­śnie­niem Chami, zanim Calla zdąży o cokol­wiek zapy­tać. – Lokal działa jak zawsze. Ci sami człon­ko­wie Towa­rzystw Pół­księ­ży­co­wych przy­cho­dzą o dziw­nych porach i ci sami prze­stępcy zosta­wiają tu gotówkę. Z pew­no­ścią nikt nie pytał…

Calla pod­nosi rękę, naka­zu­jąc jej, by zamil­kła. Nawet nie patrzy na byłą słu­żącą. Wzrok ma utkwiony w sto­lik za jej ple­cami.

– Co to? – Mru­żąc oczy, pocho­dzi do mebla. – Czy to kom­pu­ter?

Chami nie ma czasu odpo­wie­dzieć, bo roz­lega się puka­nie do drzwi. Zaraz potem do biura zagląda jedna z kel­ne­rek i gesty­ku­lu­jąc z oży­wie­niem, pró­buje zwró­cić na sie­bie uwagę Chami. Dziew­czyna patrzy bła­gal­nie na Callę, która wzdy­cha i macha przy­zwa­la­jąco ręką.

– Powta­rzam – podej­muje Calla, gdy Chami wycho­dzi w pośpie­chu. – Pro­szę, nie mów­cie mi, że to kom­pu­ter.

– Był tani – odpo­wiada Yilas i czub­kiem buta wci­ska przy­cisk pod sto­łem. Pro­sto­kątne pudełko zaczyna szu­mieć. Kiedy ekran moni­tora bły­ska zie­le­nią, z urzą­dze­nia dobywa się dźwięk – ter­ko­ta­nie tak gło­śne, że Calla jest pewna, iż sły­chać je nawet na sali…

Chwilę póź­niej hałas ustaje. Calla upusz­cza wtyczkę, którą wyrwała z kon­taktu, i wypluwa z ust długi kosmyk wło­sów. Wszy­scy w San-Er gonią za nowo­ściami i świe­ci­deł­kami. Biedni listo­no­sze skarżą się na elek­tro­niczną pocztę, z któ­rej Calla nie korzy­sta, bo jest bez­i­mienną prze­stęp­czy­nią, a nawet gdyby mogła, dla­czego mia­łaby zaufać falom eteru, że dostar­czą jej kore­spon­den­cję pod wska­zany adres?

– Hej! – obru­sza się Yilas. – Wła­śnie…

– Włą­czy­łaś źró­dło danych – prze­rywa jej Calla. Ma przy sobie pager i to jedyne urzą­dze­nie, dzięki któ­remu można ją namie­rzyć. W całych bliź­nia­czych mia­stach spa­dły ceny więk­szych moni­to­rów; miesz­kańcy wolą kupo­wać kom­pu­tery oso­bi­ste, zamiast korzy­stać z cyber­ka­fe­jek, któ­rych pełno jest na każ­dej ulicy, jed­nak Calla nie sądziła, że Chami i Yilas są na tyle głu­pie, żeby to zro­bić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: