Saga o Jarlu Broniszu - Władysław Jan Grabski - ebook

Saga o Jarlu Broniszu ebook

Władysław Jan Grabski

0,0
68,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niesamowity świat skandynawskich i słowiańskich wojowników.

Królestwo mężnych rycerzy i okręty pełne dzikich zbrojnych drużyn.

Potężni władcy, wielka polityka i bezkresna miłość.

Koniec X wieku. Duński król Harald Sinozęby rozciąga swą władzę na bogate słowiańskie grody leżące u ujścia Odry. Na wyspie Wołyń (Wolin), obok miasta o tej samej nazwie, zakłada potężną warownię Jomsborg. Obsadza ją swoimi wikingami, którzy na zwrotnych łodziach zapuszczają się w głąb zatok i w górę rzek, rabując, gwałcąc i mordując.

Jomsborg podporządkowuje sobie w końcu potężny władca Słowian − Mieszko, który ukróca rozboje północnych najeźdźców. Jednak jego syn Bolesław Chrobry, widząc w wikingach potencjalnych sprzymierzeńców przeciwko Cesarstwu Niemieckiemu, pragnie jednocześnie objąć pełną władzę nad tymi terenami.

Saga o Jarlu Broniszu” to monumentalna opowieść oparta na kronikach i legendach. Jedna z najlepszych polskich powieści historycznych.

Władysław Jan Grabski (1901-1970) – pisarz, publicysta i poeta. Tworzył powieści historyczne związane z Polską, jak również powieści współczesne. Swe najsłynniejsze dzieło, czyli „Sagę o jarlu Broniszu”, rozpoczęte jeszcze przed II wojną światową, ukończył podczas okupacji. Był wówczas żołnierzem Armii Krajowej (ps. „Doktor Paweł”). Po wojnie, szykanowany przez władze komunistyczne, inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa i wykluczony ze Związku Literatów Polskich, podupadł na zdrowiu. Pochowany został na warszawskich Powązkach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1131

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Lidia Ryś

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2023

przygotowane na podstawie wydania VI

(PAX, 1968)

 

eISBN 978-83-67867-58-0

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134

60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TOM I

 

 

 

 

 

 

 

PRZEDMOWA

 

 

 

Tytuł „Sagi” ukształtował się w takich okolicznościach: W 1942 roku, podczas okupacji niemieckiej, zwróciłem się do zarekwirowanej przez hitlerowców w Warszawie Księgarni „Gebethner i Wolff” z prośbą o sprowadzenie dla mnie z Jeny wydawnictwa Thule: „Altnordische Dichtung und Prosa”.

Księgarz, starszy, o inteligentnej twarzy Niemiec, chętnie podjął się tego, chwaląc znane mu wydawnictwa. Zapisał sobie, co trzeba, i na ostatek spytał o mój dokładny adres i nazwisko. Usłyszawszy je, zagadnął z pewnym zażenowaniem:

– Nie jest pan chyba Polakiem, doktorze?…

– Owszem, jestem Polakiem.

Księgarz na to skrzywił się i cofnął:

– Leider, nie będę mógł załatwić tego zamówienia.

– Czemu? – Zaniepokoiłem się. – Mogę zapłacić całą należność z góry…

Niemiec zesztywniał i wyrecytował apodyktycznym tonem:

– Polacy nie potrzebują studiować! Wystarczy, jeżeli uczeni niemieccy zechcą zajmować się waszymi dziejami!

Nie podjąłem z nim dyskusji na ten temat. Jeszcze by wpadł na pomysł przekazania mego adresu Gestapo…

Wyszedłem z księgarni nieco oszołomiony. Mimo czwartego roku okupacji tego jeszcze się nie spodziewałem. Obrażone myśli skowytały: … Wasze dzieje, Polacy… Nasze dzieje!… Zajmowali się nimi Dytmary, Słowajscy, Brackmany, na własną chwałę i pożytek! Zapewne! Mają prawo Francuzi krzepić się bohaterstwem swojego Rolanda, wolno Niemcom upajać się heroiczną legendą Nibelungów, mogą Rosjanie czcić Pieśń o Igorze, Norwegowie chwalić się pięknem bezkrytycznych sag… Tylko Polakom nie wypada cieszyć się przeszłością. U nich to zaraz egzaltacja… megalomania… Dzisiaj im zabronione… Za późno wzięli się do inkaustu, by sami po swojemu spisywać na pergaminie pradawną cześć. Woleli niemo broczyć krwią, zaś krew wsiąka w ziemię bez śladu, i nieprawda, że utrwala się czerwienią maków. Dla pokonanych – za późno!

Dziś! Dziś! Dziś! Ważne dla tych, którzy komenderują dniem dzisiejszym. Nieprawda! Nie za późno! Dla człowieka, który nie wie, czy dojdzie dzisiaj żywy i wolny do domu, inaczej liczą się wieki. Czasami na wspak. Gdy rzeczywistość jest musem, odwraca oczy od obcego wzoru i wpiera się piętami w przeszłość, by wytrwać na swym miejscu, by naprężyć się do odskoku ku własnej przyszłości. Nie za późno i dziś na polską sagę. Już ją słyszę, już widzę. Działo się to, wierzajcie, tak samo prawdziwie, jak prawdziwy jest przydomek „Zabijacz Wendów” nadany Olafowi Tryggvasonowi po Svolde przez nordyckich pieśniarzy. Ja napiszę o Wendach, którzy na swoim morzu zniszczyli piękną drużynę wikingów, a ich królowi, dzielnemu Olafowi, podali rękę, gdy tonąc prosił niebo o ratunek…

Wolno było o Wendach Burisleifa śpiewać skaldom, co im dogadzało, wolno i mnie, potomkowi tych Wendów, pisać o wikingach-sąsiadach tak, jak ich przypomina oddech polskiej ziemi… „Niech moja sztuka budzi krzepiącą miłość, a nie osłabiającą wzgardę dla przeszłości własnego narodu”. Podobnie rozmyślałem, postanawiając nazwać komponowaną powieść o namiestniku Broniszu właśnie „Sagą o jarlu Broniszu”.

W studenckich czasach (1923 r.), gdy ze wspaniałej „Genealogii Piastów” Oswalda Balzera dowiedziałem się o istnieniu Sigrydy Dumnej, zgorszyłem się, że nic mnie o niej nie uczono w szkołach. Jak przed wiekami, tak i nadal niańki opowiadały dzieciom o Wandzie, co nie chciała Niemca i dlatego popełniła samobójstwo, topiąc się w Wiśle. Usypano jej za to kopiec pod Krakowem. A Sigrydę Dumną zagubiono w przepaści zapomnienia. Nieprawdopodobne to, a jednak prawdziwe. Już wtedy mocno zwątpiłem w sens naszych historii. Dopiero parę lat później, po skończeniu prawa, miałem możność w Paryżu, na Sorbonie, zająć się poważniej Średniowieczem. Zbierałem, gdzie się dało, źródła i materiały do interesującej mnie epoki. Objawieniem okazał mi się atlas prasłowiańskiej wyspy Rugii-Rany księdza Stanisława Kozierowskiego. Powoli temat rozrastał się i dojrzewał, aż zabrałem się podczas wojny do opracowania powieści.

Dla ułatwienia polskiemu czytelnikowi lektury Sagi, która jest powieścią-klechdą o niepowszednim w naszej literaturze wątku skandynawskim, przydałem po zakończeniu „Roku tysiącznego” komentarz historyczny.

 

 

 

 

 

 

 

WPROWADZENIE

 

 

 

Tam gdzie rzeka Odra wpływa do Bałtyku, w Zatoce Szczecińskiej, odgradzając ją od głębin morskich, leży wyspa Wołyń (Wolin). Na południowym cyplu owej wyspy, przy Dziwnoujściu kwitło ongiś, i w dziesiątym wieku, ludne miasto słowiańskie, przez różnych różnie zwane, więc: Wołyniem, Wolinem, Jumną, Julinem, Winetą…

Wendyjskie, czyli słowiańskie grody pomorskie słynęły wówczas daleko ze swych bogactw, toteż niejeden konung-zdobywca marzył o ich podboju. Około 970 roku udało się duńskiemu królowi Haraldowi Sinozębemu opanować pomorski brzeg. Chcąc utrwalić swą władzę nad słowiańskimi grodami Zatoki Szczecińskiej, założył on pod miastem Wołyniem, na Srebrnym Wzgórzu, jak podają sagi, warownię Jomsborg. W Jomsborgu osadził król Harald swego jarla, czyli namiestnika, imieniem Palnatoke, z drużyną morskich rycerzy, zwanych wikingami. Palnatoke nadał swojej drużynie jomsborskiej szczególną konstytucję. Członkiem jej mógł być tylko mężczyzna od piętnastego do pięćdziesiątego roku życia, taki, który nigdy nie ustąpił pola równemu siłą wrogowi. Członkostwo kobiet było wykluczone; obraza słowna, donosicielstwo i protekcja między towarzyszami – wzbronione; przebywanie poza murami warowni bez wiedzy jarla dłużej niż trzy dni – zakazane. Wszystkich obowiązywała solidarność we wszystkim. Łupy wojenne dzieliło się wedle losu albo sprzedawało, a uzyskane ze sprzedaży pieniądze szły na wspólne potrzeby. Za przekroczenie onych praw wyrzucano z pohańbieniem ze Związku.

Wikingowie Palnatokego nazywali siebie „Bractwem jomskim”, we świecie zaś, daleko, zasłynęli wkrótce pod nazwą „Jomskich zbójców”, tacy byli waleczni i okrutni zarazem, chciwi sławy, łupów i zwycięstwa. Z warownego Jomsborga wypływali na zwrotnych łodziach i zapuszczali się w głąb zatok, wiosłowali w górę rzek, ściągając z ziem podległych Danii haracze, a niepodległych i opornych zwalczając, rabując i gwałcąc.

Potężny wśród ówczesnych Słowian Mieszko, władca Polski, ukrócił wreszcie ten normański rozbój na Bałtyku. Całe Pomorze wraz z Zatoką Szczecińską zawojował, twierdzę Jomsborg opanował, a jarla Palnatoke przymusił do wiernej służby dla rodu Piastów. Mieszko, ubezpieczając się dalekosiężnie przeciwko Duńczykom, zawarł sojusz ze Szwecją, dając za żonę królowi szwedzkiemu, Erykowi, swą urodziwą córkę Świętosławę, której imię dla łatwiejszej wymowy Normanowie zmienili, nazwawszy ją Sigrydą. Wsparty sojuszem z Polską król szwedzki Eryk najechał Danię, poddał ją władzy swoich jarlów, a wojowniczego króla duńskiego, Swenda Widłobrodego (syna Haralda Sinozębego), wygnał z ojczyzny.

W Jomsborgu po śmierci Palnatokego rządził parę lat z ramienia Mieszka, jako polski jarl, Olaf Tryggvason, bezdomny królewicz norweski, najsłynniejszy, obok Swenda Widłobrodego, wiking Północy. Miłował Olaf piękną Sigrydę, królową Szwecji, i dla niej to, strzegąc jej polskiego wiana na grodach pomorskich, ślęczał w Jomsborgu. Zbrzydziwszy sobie beznadziejną służbę dla dumnej królowej, Olaf opuścił wreszcie Jomsborg i na czele własnej drużyny wikingów pożeglował na morza dalekie w poszukiwaniu nowych przygód i zdobyczy. Najeżdżał wyspy bałtyckie, docierał do Grenlandii, rabował Anglię i Irlandię, a marzył wciąż o zdobyciu norweskiego tronu, na którym siedział zabójca jego ojca, znienawidzony przez wielu Norwegów tyran, jarl Haakon.

Po odejściu z Jomsborga Olafa rządził tu z kolei Sigvaldi, doświadczony i ambitny wiking. Nie był on zbyt popularny wśród towarzyszy, gdyż ciążyła na nim odpowiedzialność za przegraną dawniej bitwę, nie nosił też tytułu jarla. Nadzorczą władzę nad nim i nad Jomsborgiem sprawował z ramienia Bolesława polskiego, jako jego namiestnik do spraw pomorskich, młody a surowych obyczajów rycerz imieniem Bronisz. Bronisz był krewnym Piastów i pochodził ze starodawnego rodu kujawskich kmieci-kneziów. Przyjaźnił się od młodych lat z Olafem Tryggvasonem i z Dzikiem, potomkiem królewskiego rodu władców słowiańskiej wyspy Rany (Rugia) na Bałtyku.

Jest rok 995. W Polsce rządzi niepodzielnie Bolesław Chrobry, którego Normanowie zwą Burisleifem, konungiem Wendów, czyli Słowian. W Niemczech panuje król, a jednocześnie cesarz rzymski, młody Otto III, przyjazny Bolesławowi. W Szwecji – król Eryk, żonaty z siostrą Bolesława, Świętosławą-Sigrydą. Na Węgrzech – książę Gejza, żonaty z Adelajdą, przyrodnią, starszą siostrą Bolesława i Sigrydy. W Czechach – Bolesław II, Przemyślida, wuj Bolesława Chrobrego i Sigrydy. W Norwegii włada jarl Haakon wraz z synami, niepochodzący z królewskiego rodu. Królem Danii jest Swend z przydomkiem Widłobrody. Walczy on o wyzwolenie swego kraju spod jarzma szwedzkiego. Na Rusi włada Włodzimierz Wielki, zwany przez Normanów, czyli przez ludy skandynawskie, Waldemarem.

 

 

 

 

 

 

 

I

 

 

 

O zmierzchu mgła wiosenna spowiła wyspę Wołyń nieprzejrzystym tumanem. Pełznąc od pomorskiego brzegu po dziwneńskiej fali, wspinała się na ostrokół, wsiąkała przez kraty bram strzegących wjazdu do jomsborskiej twierdzy, powlekała bielmem pstre kadłuby okrętów znieruchomiałych w zaciszu przystani. Gdy mglisty opar wzbił się ponad wierzch Srebrnego Wzgórza, tłumiąc barwność zorzy wieczornej, świat utracił wymowę swych kształtów: jednaki ponad ziemią, nad morzem, pod niebem legł w sennej ciszy. Spały piaski wybrzeża lizane językami zamierających fal.

Bronisz tracił cierpliwość. Gotowy na znak powitania wystąpić godnie w roli przyjmowanego, czekał oto na próżno i w oczekiwaniu wyczerpywał spokój tak potrzebny godności poselskiej. Cóż u licha! Przecież trębacz wyraźnie odkrzyknął, kogo przywiozła szczecińska łódź! Widocznie straże źle wyrozumiały, bo gdzieżby śmieli jomsborczycy narażać na czekanie u wrót swej warowni namiestnika króla Bolesława…

Bronisz sapnął z gniewem i przysiadł na bocznej ławie, a tak ciężko, że łódź gibnęła się, powodując zamieszanie wśród wioślarzy. Zaspany Wromot o mało nie upuścił rogu, który zaciskał w garści, oczekując, rychło pan rozkaże mu otrąbić ponownie swe przybycie. Na Broniszu nie było znać zmęczenia, ale Wromot gonił już resztkami sił. Rad byłby jak najprędzej spocząć na miękkich skórach przy dymiącej misie. W ciągu czterech dni przebyli konno drogę z Poznania do Szczecina i wprost z siodeł przenieśli się na twarde deski tej chybotliwej skorupy.

Bronisz starał się opanować wzrastający w nim gniew. Nie lubił okazywać swych uczuć podwładnym, a miał ich tu, prócz swojaka Wromota, samych obcych, przewoźników-pogan. Przed chwilą dopiero, po okrzyknięciu strażom przybycia, dowiedzieli się, kim jest ten olbrzymi, milczący woj, któremu wiosłowali. Chociaż imię posła nie padło, domyślali się, że to sam Bronisz. Znali go nie od dzisiaj ze słyszenia. Wśród pogan słowiańskich na Pomorzu opowiadano o nim dziwy: że to prawa ręka króla Bolesława, krewniak Piastów i, chociaż chrześcijanin, tak sławny wiking, iż nikt prócz Olafa Tryggvasona nie mógł się z nim mierzyć w wojackiej sprawności. Normanowie bali się go ponoć i słuchali jak samego króla.

Wioślarzom ninie oczy na wierzch wyłaziły, by mu się we mgle przyjrzeć jak najlepiej. Dziwiło ich, że zachowuje się nie tak, jak wedle ich mniemania potężny mąż powinien. Zamiast kląć, trąbić, grozić opieszałym strażom, Bronisz rozsiadł się na ławie i zapatrzył w zamyśleniu na słabo widny kształt strażniczej wieży. Teraz dopiero zauważył brak tam zwykłego ognia, znaku czuwania załogi. Ogień ten płonął niezmiennie od lat, ustanowiony przez Palnatokego, założyciela Związku Śmiałych Żeglarzy Jomskich. Dlaczego dzisiaj nie płonie? Chciał to Bronisz odgadnąć i uzgodnić z niepokojącymi wieściami, które go tutaj z Poznania przygnały w nagłym poselstwie.

Niedobrze zapowiadał się ów rok świadectwem wróżby i zaszłych wypadków. Gadano, że w Krakowie pewna dziewka urodziła dziecko o dwóch głowach, a w jeziorze Gopło znów ktoś widział olbrzymiego węża. Podczas wiosennej zarazy tylu znacznych ludzi pomarło! Wojna z pogaństwem nadłabskim też zapowiadała się groźnie, a ostatnio dziwny postępek Eryka szwedzkiego pogmatwał sprawy normańskie. Kupiec Mazon z Wołynia doniósł Poznaniowi, że Eryk, pogromiwszy Danów pod Hedeby, zamiast dalej ścigać i wygnać Swenda z Jutlandii, nagle zwinął obóz i powrócił w popłochu do Szwecji. Danowie, widząc, co się stało, na wszystkich wyspach chwycili za broń i okrzyknęli Swenda Widłobrodego swym zwycięskim królem. Wobec tego jomsborczycy, którzy mieli Szwedom w Danii pomagać, pozostawieni własnemu losowi powrócili bez łupów prawie do swej warowni. Obrotny Swend podburzył na Sasów pogan słowiańskich. Cesarz rzymski Otto właśnie szykował się przeciwko nim na wyprawę. Bolesław polski miał mu towarzyszyć. Planowali, że uderzą od Hamburga na Szleję, popalą grody Obodrytów, a na ostatek obiegną lutycką Retrę, w czym mieliby ich wesprzeć jomsborczycy, wykonawszy od morza przez rzekę Pianę wypad na gród Dymin. Na wezwanie do podobnego współdziałania goniec Sigvaldiego odpowiedział, że trudno jomsborczykom zebrać siły potrzebne, ponieważ goszczący u nich Olaf Tryggvason gromadzi olbrzymie środki wojenne, zmawia ku sobie nawet statki jomsborczyków i gotuje się do jakiejś wielkiej a tajemniczej wyprawy. Goniec ów w pełni potwierdził złe wieści o dziwnym zachowaniu się króla Eryka szwedzkiego.

Król Bolesław tak przejął się tymi nowinami, iż odwołał Bronisza z wyprawy cesarskiej. Poruczając mu swój pierścień na znak szczególnej władzy, wysłał go na Pomorze, by tam, zbadawszy na miejscu, co trzeba, zarządził wszystko w celu zabezpieczenia sojuszu polsko-szwedzkiego i dopilnowania spraw siostry królewskiej, Świętosławy-Sigrydy, żony Eryka Zwycięzcy.

Miał więc Bronisz dość powodów, by niepokoić się tym, co zastanie w warowni jomsborskiej. Nie był tu już od roku, choć nieraz dopraszał się u króla, by go wysłano na Pomorze. Czuł, że po ostatniej klęsce jomsborczyków w Norwegii powaga Sigvaldiego, który nie został jeszcze zatwierdzony jako jarl warowni, musiała mocno podupaść wśród wikingów. Olaf Tryggvason, mimo że już od pięciu lat zrzekł się jarlostwa, zimował tu ciągle i krążył niby orzeł pomiędzy krukami, pociągając ku sobie co śmielszych wojowników. Gudmund, dawny druh Palnatokego, wyraźnie nie sprzyjał Sigvaldiemu. W kotle normańskim z drobniejszych zamieszek tworzyły się nieraz groźne zawieruchy. Ponoć szczęście ostaje przy silniejszych, a Bolesław w sojuszu z cesarzem rozporządzał olbrzymią potęgą, chcąc jednak mieć spokój na Pomorzu, powinien był mocno w garści trzymać jomsborski skobel. Bez niego grody nad Zatoką Szczecińską i Kołobrzeg, i wyspa Rana niepewne były. Na dziś, dla spokoju, wystarczyłaby Broniszowi pewność w stosunku do Olafa Tryggvasona. Chociaż, zdawało się, tak oddany Piastom, szczególnie królowej Sigrydzie szwedzkiej, chociaż zaprzysiężony druh Bronisza, odkąd ochrzcił się – przestano go rozumieć. Wiadomo, że chrzest dziwnie pogan odmienia, ale jak mógł odmienić się szalony Olaf? Co planuje na jutro? Jaką wyprawę zamierzał w tajemnicy przed Sigvaldim, choć jego ludzi ściąga ku sobie? Kiedy wyruszy na morze? A może już wyruszył? Może ta cisza w warowni, brak odezwania straży znamionuje, że Olaf już wypłynął, pozostawiając za sobą śmiertelne milczenie pobojowiska… Brednie zmęczonej głowy! Bronisz wstrząsnął się, aż rosa osiadła na odzieży rozprysła dokoła.

– Wromot! Podaj róg!

Gromki rozkaz niby smagnięcie bicza ożywił otępiałych wioślarzy. Łódź zachybotała się. Wromot, podchodząc od dziobu, dwa razy upadł. Gdy róg podawał, uśmiechnął się drwiąco. Wiedział, że Bronisz nie umie dobrze grać. Istotnie, dźwięk był mocny i długotrwały, ale bardziej podobny do ryku wściekłego zwierza niż do poselskiego pozwu. Zagrzmiał i przebrzmiał, zgłuszony szumem fal.

Załoga skupiła się w nadsłuchiwaniu spodziewanej zza krat odpowiedzi. Wciąż słychać było jeno okrężny chlupot wody trącający burtę i beznadziejny stęk bałwanów przybrzeżnych. Mgła zgęstniała, że mógłbyś ją wiosłami krajać. Wilgotny opar rozprzestrzenił się wszędy, a tak zlał z otoczeniem, iż nie wiadomo było, czy to niebo opadło na wodę, czy też morze nabrzmiało aż ku niebu. Fale mlaskają o wiosła, siurpają, przelewając się przez żebra kraty, szumią w nieprzejrzanej dali nudnym ciągiem.

Bronisz z litościwą uwagą pogląda na wioślarzy. Jak nieruchome pnie warują na ławach; tylko ramiona zrośnięte z drągami wioseł ruszają im się czujnie w miarę oddechu fali. Ci muszą czekać cierpliwie w posłusznym milczeniu.

Doczekali się wreszcie: znany klekot na walcu zawory wydarł im z piersi głębokie westchnienie ulgi. Równym pchnięciem wioseł cofnęli łódź, a wraz zaskrzypiały liny i z trzaskiem a chlupotem olbrzymia krata dźwignęła się ku górze. Wynurzała się z wolna, ociekając strumieniami, aż zawisła bez ruchu, dość wysoko, by stojący na łodzi mogli spodem bezpiecznie przepłynąć. Bronisz, ilekroć przesuwał się pod nią, nie mógł opędzić się od myśli, co by się stało z człowiekiem na łodzi, gdyby nań niespodzianie opadła taka krata. Szczęśliwie i tym razem dotrwała na wysokości do właściwego czasu, lecz tuż za nimi spadła ze zgrzytem i bluzgiem, wbijając ciężar ostrych kłów aż do dna morskiej gardzieli.

W porcie powierzchnia wód leżała martwo, toteż wiosła nurzały się bezgłośnie, pchając łódź wzdłuż zachodniego wału. Broniszowi kierunek ten wydawał się niejasny; pamiętał bowiem, że pomost grodowy znajduje się na prawo od wjazdu. Zdawało mu się też, że we mgle ktoś wołał na nich, a sternik zaraz potem przynaglił wioślarzy do szybkości. Dostrzegając to, usłyszał wraz za sobą od rudła stłumiony głos:

– Tu kierujemy, kneziu, byś najpierw obejrzał sobie statki Olafa, które przemycają się tajemnie po nocach. Ale osłoń nas swoim rozkazem, byśmy żywi powrócili do domów.

Bronisz poklepał sternika po ramieniu, dając tym znak, że pochwala jego przedsiębiorczość. Szybko powstał, przeskoczył przez toboły, odsunął Wromota i usadowiwszy się przy dziobie, skupił się w przepatrywaniu mgły. Zdawało mu się, że już coś dostrzega. Nagle wstecz wsparte wiosła zahamowały bieg łodzi, w sam czas, by nie zderzyła się z kadłubami okrętów. Długi ich, ścisły szereg gubił się w zasięgu spojrzenia. A nie były to tylko statki jomskie i słowiańskie, często tu goszczące, odkąd Rana i Wołyń podlegały polskiej zwierzchności. Większość miała znaki obce: waregskie, fińskie, islandzkie. Stały w pogotowiu, z żaglami na masztach zwiniętymi, pełne sprzętu grubiejącego pod nakryciem płacht. Na każdym zaś czuwała zbrojna straż.

Wioślarze, zgodnie z ciekawością Bronisza, pędzili łódź wzdłuż przed szeregiem dziobów, aż przy sposobnym odstępie wpłynęli między okręty, które, jak wnet sprawdzono, stały dwoma rzędami. Na brzegu panował ruch. Błyskały światła, kręcili się ludzie, jedni poświęcając żagwiami, inni znosząc ładunek i oręż. Z najbliższego pokładu zabrzmiała ku nim brytyjska mowa. Bronisz, domyślając się, gdzie może kończyć się szereg, obliczył, że stoi tu około ośmiu tuzinów statków Olafa. Zadowolony z tego, co obejrzał, kazał swoim wycofać łódź na wolną toń. Ledwo tam wypłynęli, wnet zdybał ich portowy stateczek, krążący z ogniem w koszu po mgle w poszukiwaniu tak nagle przepadłego królewskiego posła.

Na okrzyki hucznych pozdrowień Bronisz nie okazał się niewdzięczny. Stłumił już gniew w sercu i opanował wzrastającą nieufność. Ci prości wikingowie nic przecież nie wiedzieli, co wodzowie knują. W króciutkiej drodze do głównego pomostu zdążył się od nich dowiedzieć, że dziś właśnie Olaf Tryggvason wydaje wielką pożegnalną ucztę braciom jomsborskim. Cały dzień z Wołynia zwożono na ten cel najprzedniejsze mięsiwa, owoce i trunki. Olaf sam ponoć jeszcze nie wie, dokąd wyruszy, na jakim tronie osiądzie, ale to pewna, że przygotował królewską wyprawę i po królewsku chce żegnać starych przyjaciół.

Na pomoście oczekiwał ich Sigvaldi w otoczeniu starszyzny. Pochodnie oświetlały miejsce do widna.

Bronisz odczekał, aż łódź umocowano, po czym, jakby nie dostrzegając zaciekawionej nim świty, zajął się spokojnie wynoszeniem na brzeg swych tobołów; rozdzielił je do dźwigania pachołkom, polecił swego sternika i wioślarzy opiece portowej i dopiero z tym się uporawszy, zwrócił się do Sigvaldiego. Stanął przed nim i – milczał. Powitanie zapowiadało się dość osobliwie. Sigvaldi nie dał się tym zbić z tropu, choć ogarnęły go niedobre przeczucia. Podniósł zwyczajem miejscowym gołą dłoń ponad głowę i wygłosił w imieniu braci jomskiej formułę powitania dostojnych gości. Bronisz mógł odpowiedzieć podobnie, lecz postąpił inaczej i, ku zdziwieniu obecnych, obyczajem zwierzchnika królewskiego, położył prawicę na ramieniu jarla. Sigvaldi odczuł, że dłoń ta ugniotła go mocniej, niżby tego wymagało przyjazne pozdrowienie. Bronisz ciężką miał dłoń i ciężkim głosem wypowiedział pierwsze zdanie:

– W imieniu króla Bolesława pozdrawiam cię, Sigvaldi, synu Strutharalda, w królewskiej warowni.

Wikingowie wznieśli okrzyk „Heil”, Bronisz odpowiedział im okrzykiem polskim „Sława”, więc zrozumieli, że jeżeli ma jaką urazę, to nie do nich, lecz do Sigvaldiego. Otoczyli go kołem i ściskali prawicę, której im nie skąpił, czując, że jest lubiany przez nich jak dawniej. Sigvaldi spochmurniał. Oto wszystkie plany na odzyskanie jarlostwa Jomsborga zdały mu się przepadłe. Walki ze Swendem zamknęły mu drogę do Danów. W Szwecji, gdzie rządzą przyjaciele Polski, bez łaski Bolesława nic nie wskóra. Wśród wikingów, po klęsce pod Hjörungavaag, utracił chwałę szczęśliwego wodza. Jomsborg był dla niego jedyną ostoją, Jomsborg przy Polsce i bez Olafa Tryggvasona. A tymczasem…

Tymczasem był jeszcze tym, którego mimo wszystko poseł królewski pierwszego powitał. Głosem zmuszonym do obyczajnego brzmienia spytał Bronisza, czy bardzo jest utrudzony drogą. Polak, nie siląc się na ukrycie drwiny, odrzekł, że gdyby miał się męczyć byle czym, to juści godzina oczekiwania przed zbyt warowną bramą Jomsborga więcej by go utrudziła niż czterodniowa podróż konno z Poznania do Szczecina.

Sigvaldi zdziwił się na pozór szczerze. Skąd godzina czekania, skoro przed chwilą dopiero doniesiono mu z wałów o przybyciu posła królewskiego? Jeśli nie pośpieszył zanadto, czuje się usprawiedliwiony tym, że nie przypuszczał nawet, iż to sam Bronisz przybywa. Gdyby to odgadł, osobiście i natychmiast otworzyłby mu kratę wjazdową.

– A czemu nie płonie dziś ogień na strażniczej wieży? – Bronisz przystanął, zatrzymując przy sobie Sigvaldiego. Wikingowie zmiarkowawszy, że są zbędnymi świadkami niemiłej rozmowy, posunęli się naprzód. Gdy oddalili się już należycie, Polak wnikliwie spytał jomsborczyka:

– Co wam doniósł pierwszy strażnik, który okrzyknął mnie u wrót przed zmrokiem?

Sigvaldi, jako że był o wiele niższy, zadarł głowę, by spojrzeć w twarz Broniszowi.

– Jeżeli było tak, a było tak, jak rzekłeś, doprawdy nie wiem, na co potrzebna była ta zwłoka Olafowi. On bowiem dzisiaj obsadził wszystkie straże. A to jest skutek, gdy zbyt wielu rządzi w jednym grodzie. Ja złożę winę na Gudmunda, Gudmund osłoni się Olafem, a Olaf, choć tu gość, tyle skarbi sobie przyjaźni u wikingów, że słuchają go więcej niż nas obu.

– Gdzie jest Olaf?

– Olaf? – Sigvaldi bacznie patrzał w oczy Polakowi. – Przed zmrokiem radził coś z Jarandem, który tu do nas wpadł po drodze do Poznania jako poseł królowej Sigrydy.

– Jarand tutaj? – Bronisz nie umiał ukryć, jak go to obeszło.

– Jest tu od południa – stwierdził jomsborczyk. – Lecz jeżeli Olaf zataił przed nim, że ty też przybyłeś, to pewnie Jarand płynie już zatoką do Poznania na naradę z tobą, jarlu Broniszu.

– I ty o tym wiedziałeś?

– Ja wiele wiem, ale dla kogo mam wiedzieć, jeśli nikt mnie nie pyta ani się radzi? – Przykra gorycz brzmiała w tym wyznaniu. Znowu Bronisz położył mu dłoń na ramieniu. Tym razem dotknięcie jej było inne, przyjacielskie prawie. A słowa:

– Jarlu Sigvaldi! – Tak Bronisz nigdy go jeszcze nie nazywał. – Wiele tu trzeba kręcić głową i macać we mgle. Dawniej nie tak bywało. Rozumiesz, że przybyłem tu nie dla zabawy. Chciałbym liczyć na twoją wierną pomoc. Mówię ci to w imieniu naszego króla i swoim. Co mi odpowiesz?

Sigvaldi opuścił głowę. Był wyraźnie wzruszony. Chwilę milczał, po czym rzekł ochryple, lecz twardo:

– Jeżeli masz władzę króla, to na co czekasz? Rozkazuj, a ja uczynię, co trzeba.

– Muszę natychmiast widzieć się z Jarandem.

– Będziesz go widział!

– Muszę wszystko wiedzieć, co się tu dzieje.

– Będziesz wiedział!

– Ile masz łodzi i wojów?

– Tyle, ile zostanie przy tobie, gdy ich zawołasz.

– A Olaf co zamierza?

– Sam nie jest pewien siebie. Tobie łatwiej zwierzy się niż mnie.

– Więc śpiesz! Działaj tak, jakbyś już miał pełną władzę jarla i słuchał tylko króla Bolesława.

– Póki ty tu jesteś, ciebie będę słuchał.

– Dzięki! Sam znajdę drogę na ucztę Olafa.

W ciemności uścisnęli sobie ręce mocno, prawie szczerze.

 

 

W radnej sali wietnicy jomsborskiej zgromadziła się brać Śmiałych Żeglarzy i co znaczniejsi goście. Wielu z nich było tu z okrętów Olafa. Męskie głosy przekrzykiwały się w różnorakiej mowie. Przeważały słowiańskie i normańskie słowa, lecz i pruskie, irlandzkie, germańskie wyrazy odzywały się w poszczególnych grupach. Obcy, z Olafowej drużyny, przepatrywali z ciekawością kąty wietnicy. Objaśniając ich, Thorkill, młodszy brat Sigvaldiego, chwalił się znajomością dziejów swego bractwa. Skupili się przed zachodnią ścianą. Oświetlał ją żar buchający z głębokiego paleniska. W migotliwej poświacie twarze bożków, brodatego Odyna i czterolicego Światowita, zmieniały wyraz zależnie od gry cieniów, to jakby srożąc się, to szydząc z obecnych. Rzeźbione w drzewie kolorowe ptaki zdawały się trzepotać skrzydłami pod stropem. Na ścianie wisiały pamiątki po zmarłych, wodzach i bohaterach Związku.

Thorkill wskazywał mownie: Oto splamiona krwią tarcza założyciela Jomsborga, króla duńskiego, Haralda Sinozębego, który tu w warowni oddał życie, ginąc z ran otrzymanych w walce z własnym synem, dzisiejszym władcą Danów, Swendem Widłobrodym.

Obok, ten miecz wyszczerbiony należał ongiś do Palnatokego, pierwszego jarla Jomsborga, a ona porąbana na strzępy tarcza i ułamek włóczni broniły duszy Styrbiorna Starkiego, królewicza, który na czele wikingów jomskich chciał wedrzeć się po trupie swego stryja, Eryka, na tron Szwecji i sam przy tym zginął. Kilku obecnych pamiętało owe sławne dzieje. Wypadło młodszemu opowiadaczowi zamilknąć i przysłuchiwać się, gdy mówić zaczął świadek krwawej rozprawy, Uli Białozęby, towarzysz nieodstępny Olafa:

– Działo się to przed dziesięciu wiosnami. Płynęlim na podbój Szwecji dla królewicza Styrbiorna i jego pięknej żony Thyry, siostry Swenda. Aleśmy nie wiedzieli, że król szwedzki Eryk, wziąwszy za żonę królewnę polską Sigrydę, otrzymał z Poznania pomoc: trzystu rębajłów pod wodzą jarla Bronro.

– Bronisza – poprawił Thorkill, by wydać się ważnym

– Wszystko jedno, jak go zwą Wendowie – skrzywił się Ulf – dość, że on uprzedził Szwedów o naszym zamiarze. Młody i chytry był. A towarzyszył mu i nasz Olaf, serce bowien zgubił wówczas dla owej Sigrydy. Nie znaliśmy się jeszcze. Gdy więc podpłynęliśmy do szwedzkich brzegów, nasz Styrbiorn kazał statki spalić, by nie było pokusy odwrotu, i walimy na Uppsalę, tronowy gród Szwecji. Eryk zastąpił nam drogę na polach Fyrisvellir. Tam doszło do boju. My walczyliśmy pod znakiem młota boga Thora, a Eryk zaprzedał się Odynowi. Przyrzekł, że w zamian za dzisiejsze zwycięstwo nad nami odda mu życie swoje po dziesięciu leciech. Nim słońce ubiegło pół drogi, już naszych połowa i tyluż Szwedów gryzło ziemię. Właśnie Eryk sprzągł swój miecz z orężem Styrbiorna. Stryj z bratankiem tratowali pole, wściekle dysząc. Iście niby bogowie: Odyn z Thorem! Skry szły z żelaza, ważyły się losy rozprawy, gdy wtem z północnego lasu wynurzyła się drużyna Poznańczyków. Wiódł ją Bronisz i Olaf. Z przeciwległego brzegu rzeki Fyris przypatrywała się nam ich młodziutka królowa, Sigryda. To ona, powiadają, urzekła swym zielonym okiem mężnego Styrbiorna, że utknął i dał się zarąbać stryjcowi. Kiedy padł Styrbiorn, my broniliśmy już tylko trupa swego wodza, ginąc tuzinami. Mało który trzymał się równo na nogach. Aż przed wieczorem Bronisz przerwał bitwę. Skrzyknął swoich pod znak królowej i kazał Szwedom zapłacić sobie za pomoc podarowaniem Burisleifowi wszystkich żywych jomsborczyków, którzy jeszcze krwawili na polu. Eryk Zwycięski zmożon wysiłkiem, a nasycony rozlewem krwi, dopiero wtedy zgodził się na to, gdy i królowa Sigryda wstawiła się za nami. Sigvaldi nie miał jeszcze wówczas łysiny, a Gudmund nie chromał. Wraz z nimi ocalało nas osiemdziesiąt chłopa. Styrbiorn już nie żył przecie, więc wolno było nam poddać się Broniszowi, gdy obiecał nadto, że wiezie nas do Jomsborga.

To rozumiecie, młodzi – Ulf zmarszczył groźnie czoło – że Erykowi nigdy byśmy nie ulegli, lecz do ostatniej kropli krwi mścilibyśmy śmierć królewicza Styrbiorna. Bronisz, choć chrześcijanin, umiał uczcić godnie serca wikingów. Pozostawił nas przy orężu, rozdzielił między swoimi na statkach i pożeglował wraz z nami do windlandzkich brzegów. Tam dowiedział się, że naprzeciwko Jomsborga, po polskiej strome, czyha u grodu Kamień sam król Burisleif na czele paru tysięcy wojów. Wiedział też od nas, że w naszej warowni jarl Palnatoke jeno z setką zbrojnych. Popłynęliśmy tam. Straż pyta – co za jedni? Widzą na przedniej łodzi Sigvaldiego w zbroi, więc podnoszą kratę pewni przybycia swoich. A tu wpływa do portu dwadzieścia polskich statków z Broniszem i Olafem na czele. Palnatoke zamknął się na wieżach, lecz Bronisz nie myślał zdobywać go siłą. Posłał doń nas trzech, Sigvaldiego, mnie i Gudmunda, byśmy mu wyłożyli, jak sprawy stoją i co powinien uczynić. A cóż mu pozostało innego do wyboru? Dzięki temu, co uczynił, uratował nasz Związek i warownię od niechybnej zagłady. Poddał się na wierność królowi Burisleifowi i do śmierci nie zawiódł jego zaufania. Nie zdradził tym przecież swego pierwszego pana, Haralda duńskiego, bo ten już wówczas nie żył. Palnatoke nikogo w swym życiu nie zdradził i nigdy nie przekroczył praw, które sam ustanowił dla Związku Śmiałych Żeglarzy, które i was dziś tak samo obowiązują. Tak! Tak! – Ulf rozejrzał się spode łba po zasłuchanych. – Takie sprawy nigdy nie kończą się zapomnieniem.

– Jakie sprawy? – zagadnął go Thorkill.

– Owe sprawy! Nie wiecie? Patrzy tu na nas Odyn i ślepia mruży. O! Pamięta on! Tej wiosny mija dziesięć roków od śmierci Styrbiorna. A Eryk Zwycięski, co?

– Co Eryk? – zapytało kilku, tłumiąc oddech.

W odpowiedzi błysnęły najprzód w uśmiechu białe zęby Ulfa:

– Eryk? Po zimowych godach miał rozprawę z Danami. Pod Hedeby już zwyciężał Swenda, już go gnał, gdy nagle odmieniony sam opuścił pole. Niby ranny odyniec wrócił do Uppsali. Czy tak postępuje zwycięzca? Szaleniec chyba…

– Co to znaczy? Jak myślicie, Ulfie? – zaciekawili się.

– Niech za mnie myśli Olaf Tryggvason.– Ulf drapał się po kosmatym karku. – A wy domyślacie się, po co tu z nami zjechał w dziewięćdziesiąt okrętów. Po co zaprasza was do towarzystwa na jutrzejszą wyprawę? Dokąd? Nie wiem ja, ale to pewna, że na darmo nie sprawiałby nam dzisiaj uczty. Zapłaci za to ktoś, zapłaci, choćby miejscem na swym tronie! Zobaczycie, jakem Ulf!

Chromy Gudmund przytakiwał grzecznie gościowi, jako mu, gospodarzowi wietnicy, wypadało, ale wnet pozazdrościł mu poważania zasłuchanych. Gdy był trzeźwy, nie lubił namaszczonych twarzy koło siebie. Po dłuższym milczeniu odjął Białozębemu słowo, zjednując sobie słuchaczy tym, że podchwycił najciekawszy na dziś wątek z bajów Ulfa: wieści o Broniszu. Wiedząc, że chwalba milsza jest młodym niż przygana, a na sławie u młodych mocno mu zależało, nie skąpił polskiemu knezicowi męskich cnót.

– Jaki też jest nieustępliwy w boju! Pleców nigdy nie osłania kolczugą. Czyta w gwiazdach jak żeglarz norweski. A na łowach roztropny niczym liszka. Zdarzyło mu się kiedyś, powiadają, że do jego włości przyplątało się smoczysko ogromnie żarłoczne. Co dnia to mu jałówkę, to maciorę połknie. Gadzina długa była na kilkadziesiąt łokci. Przez darń czy strzechę wślizgiwała się do komory. Ale że ludzi nie tykała, więc zabić jej żelazem nie było wolno. Tak tam u Wendów wierzą. Zdybał ją wreszcie Bronisz w dąbrowie, śpiącą na umór. I co czyni? Zarzyna świnię i przywiązuje bestii mocno do ogona. Gad budzi się i czuje: słonina mu pachnie. Ogląda się i widzi: leży tuż, do zżarcia gotowa. Więc skręcił się łakomiec w obarzanek, rozdziawia paszczę i – łyka. Łyka i łyka, a wciąż ma co łykać, więc dalej łyka. I tak połknął się sam, od końca do początku. Do cna! Nawet śladu po nim nie zostało. Taki żarłok.

– Jak to być może? – zająknął się któryś ze słuchaczy.

– A tak właśnie, jak się głupi pyta! – zarechotał stary i dalej prawił o nowych cudactwach.

Gudmund, póki był trzeźwy, umiał płynnie gadać. Zawsze baczył, aby to, co mówi, kształciło słuchaczy i utwierdzało ich w mężnych postanowieniach. Młodzi wdzięczni mu byli za to, że o nich dba, lecz znając go nie tylko trzeźwym, wiedzieli, że gdy pije, lepiej go o nic nie pytać, gdyż opowiada wtedy niestworzone brednie i pochopny jest do szkaradnych postępków. Tym razem był jeszcze trzeźwy, toteż opowieść jego o Broniszu niezmiernie zaciekawiła młodzików. Kwapili się do poznania bohatera, który czynami wojennymi swej młodości umiał zaimponować nawet takiemu staremu wydze jak Gudmund. Toteż gdy wkrótce u wejścia powstała wrzawa powitalna, stłoczyli się tam wszyscy, uniemożliwiając przedostanie się na środek sali. A Bronisz śpieszył właśnie do ognia, by rozgrzać się nieco. Na okrzyki powitań odpowiedział gromko: – Sława jomskim druhom! – rozejrzał się, a nie widząc wolnego przejścia, najspokojniej, bo z dobrotliwym uśmiechem na wargach, wyciągnął przed się obie ręce, zanurzył je w ciżbę i rozgarnął ją niby wodę wiosłami. Trafił, rozmyślnie mierząc, na gromadę młodych. Ścisk się zrobił, kilku się przewróciło, zaś Bronisz, wśród ogólnej wesołości, prąc łokciami, przedarł się przez zaporę ludzką do paleniska. Mogli mu się przyglądać, a zwrócił uwagę wszystkich zgromadzonych.

Rude płomienie, oświetlając go od dołu, wyolbrzymiały i tak już wielką postać. O głowę przewyższał najroślejszych z sali. Wyprawna skóra podróżnej odzieży oblegała ciało, uwydatniając zgrabną proporcję potężnych ramion, wąskich bioder i długich muskularnych nóg. Ogorzała twarz ciemniejsza była od włosów. Czoło nad brwiami mięsiste, oczy siwe o ostrym spojrzeniu, nielicującym z łagodnym uśmiechem ust okolonych płowymi wąsami. Dorodny, krzepki, męski – musieli mu to wszyscy bez zazdrości przyznać. Wszakże zazdrość u starych wikingów budził widok jego słynnego oręża. Na zużytych już nieco, lecz wygodnych skórach odzieży, obciągając na biodra kosztowny pas, wisiał miecz Broniszowy, słynny Ścinacz Łbów. Śpiewali o nim dziwy Pomorzanie. Nie każdemu to dane od bogów: nosić miecz, któremu własnym ramieniem dało się sławne imię. Człek legnie pod usypiskiem kamieni, kości spróchnieją, ale sławnym mieczem władać będzie potomek daleki, ale o sławnym mieczu śpiewać będą wiecznotrwałe sagi. Oto wisi u boku swego męża, swego prawego pana. Każdy może oglądać go niestrwożonym okiem. Długi, obosieczny, twardy, że pilnik go nie zrysuje, z najprzedniejszej, bizantyńskiej stali. Przed laty był własnością Olafa Tryggvasona, a Olaf dostał go od wychowawcy swego i wuja Jaranda, który z kolei otrzymał go w Gradhariku od Waldemara Wielkiego, księcia Rusi, za świadczone mu usługi w bojach i poselstwach. W czasach gdy miecz ten nie miał jeszcze własnego imienia, gdyż Olaf był dopiero młodzikiem w drużynie księcia Bolesława, zdarzyło się, że trzej nieodstępni druhowie, Bronisz, Olaf i Dzik z Chyciny, wojując na ziemiach pruskich za Gdańskiem, wpadli tam w zasadzkę, z której cudem bohaterstwa wyszli cało, przerąbując sobie drogę do wolności po trupach trzydziestu Prusów. Druhowie zaprzysięgli sobie wtedy wieczną przyjaźń, a Olaf z Broniszem pomieniali się mieczami, ślubując przy tym, że nigdy owe miecze nie skrzyżują się we wrogim zamyśle. Olaf otrzymał od Bronisza jego słynny piastowski oręż, który z czasem ochrzczono mianem Mściciela Tryggvy. Bronisza miecz zasłynął jako Ścinacz Łbów. Dzika oręż przezwano Kąsaczem Łydek. A przysięgali sobie ci trzej wówczas: Bronisz – na Chrystusa, Olaf – na Odyna, a Dzik – na Światowita, rańskiego bożka z Arkony.

Ponieważ Sigvaldiego nie było na sali, więc Gudmund, jako najstarszy z obecnych, podjął się czynić gościowi honor. Nim się na dobre rozgadał, a przychodziło mu to o wiele trudniej z Broniszem niż z młodzikami, zjawił się Olaf Tryggvason. Śpieszył na powitanie druha. Gudmund i wikingowie odstąpili na bok, by z lubością oglądać, jak ci dorodni i sławni przyjaźnią się z sobą.

Bronisz, mimo ostatnich podejrzeń i ostrożności, z prawdziwą uciechą witał przyjaciela. Tyle przeżyli razem, tyle doświadczyli i zawdzięczali sobie wzajemnie. Sięgając wstecz pamięcią, Bronisz, samotnik z natury, poza szczególną miłością dla króla Bolesława nikogo z rówieśników nie darzył serdeczniejszym uczuciem niż Olafa. Ostatni raz widzieli się przed dwoma laty, gdy Olaf wyruszał do Anglii jeszcze jako poganin. Właściwie poganinem przestał już być dawno, z chrztem jednak zwlekał, chcąc, jak mówił, nagrzeszywszy więcej, chrzest święty, zmazujący wszystkie winy życia, najlepiej wyzyskać.

Czyżby w Anglii nagrzeszył aż tak wiele, że już zapragnął ostatniego ratunku przed wiecznym potępieniem duszy? Z wyglądu nie zmienił się wcale. Podobni byli do siebie w dzielności, wszakże urodą zewnętrzną i charakterami różnili się wiele. Olaf był trochę niższy, smuklejszy, twarz miał delikatniejszą, członki bardziej zwinne, ruchy lżejsze. W jego męskim obliczu pociągały szczególnym urokiem wielkie orzechowe oczy, lśniące pod łukami śmiałych brwi. Gdy pięknie wykrojone wargi uśmiechały się, smętne, marzycielskie spojrzenie ujmowało serca, lecz gdy usta zwęził grymas złośliwości, w zmrużeniu ozdobionych ciemnymi rzęsami powiek migały złowróżbne, złociste blaski. Urodziwy był Olaf Tryggvason; najpiękniejsze miał włosy. Falista grzywa o jedwabistym brązowym połysku okalała jego smagłe policzki i wdzięcznymi puklami spadała na ramiona. Pieśniarzom, pamiętającym obrazy dawno zamierzchłe w umysłach zwykłych śmiertelników, głowa Olafa przypominała głowę jego wielkiego pradziada, Haralda Pięknowłosego, zjednoczyciela Norwegii.

I teraz, potrząsając bujnymi puklami, Olaf obejmował Bronisza ciepłym spojrzeniem, a słowa pięknobrzmiące potwierdzały uczciwą radość z widoku druha. Cieszył się, że w tak ważnej dla niego chwili król Bolesław właśnie Bronisza przysłał do Jomsborga. Oświadczył, że jak nigdy tęsknił za jego przyjaźnią i radą. Tyle nowego mieli sobie do opowiedzenia. Tyle pytań cisnęło się do ust!

Olaf był już wystrojony do uczty. Nagle dostrzegł, że Bronisz ma na sobie podróżne skóry. Aż klasnął w dłonie ze zgorszenia. Tak to o posła i druha zadbali jomsborczycy? Pachołkowie roznosili puchary i statki, brano się już do zapalania pochodni nad środkowym stołem, gdy Olaf wstrzymał przygotowania aż do swego powrotu i wziąwszy Bronisza pod ramię, zaprosił go do swego domostwa, do łaźni, dla odświeżenia się i przeodziania. Gdy wyszli na dwór i znaleźli się sami w ciemności, urwała się ich mowa. Zbyt wiele mieli sobie do opowiedzenia, zbyt wiele pytań stłoczyło się bez kolejności na czubku języka. Milcząc, doszli do łaźni. Kamienie parowały tam jeszcze i słudzy nie rozeszli się. Olaf przegnał ich wszystkich, chcąc samemu obsłużyć przyjaciela. Podobny zwyczaj miał i król Bolesław, że lubił pierwszą rozmowę z ważnym dla się gościem przeprowadzić na gorąco, w łaźni.

Bronisz z ulgą rozsupłał rzemienie na zeskorupiałych od potu i wilgoci ciżmach. Stanąwszy boso, najprzód odpasał miecz i podał go do potrzymania Olafowi. Norman przyjął go skwapliwie, oceniając ten gest zaufania. Dotknięcie Ścinacza Łbów zawsze Olafa wzruszało. Wiedział, że Bronisz nikomu go nie powierza, a szczególnie zabrania go dotykać kobiecym dłoniom. Taki był przesąd u polskich wojów, iż ciepło kobiecego ciała osłabia bojową stal. Ale tego Bronisz nie wiedział, że kiedyś, gdy ten miecz należał do Olafa, pieściły go piękne dłonie księżniczki piastowskiej, późniejszej królowej, Sigrydy, a nawet namaściła go pocałunkiem warg niedostępnych dla wikinga. Olaf pamiętał to, zapamiętał miejsce, gdzie usta dzieweczki zetknęły się z brzeszczotem i słowa, które szepnęła doń wtedy przekornie: ,,Nie wiem, czyli twoje życie smakuję, czy śmierć na ostrzu”. W chwili, gdy Bronisz mocował się nieporadnie, ściągając przez głowę zgrzebną koszulę, Olaf szybkim ruchem podniósł miecz i przycisnął do ust.

Ponieważ na podorędziu nie było odpowiednich dla Bronisza szat gościnnych, więc Olaf zgodził się z pewnym zawstydzeniem, by Wromot przyniósł odzież własną swego pana. Bronisz żartował z przyjaciela, że nie jest on jeszcze królem, ani już władcą Jomsborga, by gości tutejszych obdarowywać dworskim strojem. Śmiejąc się, prosił Olafa, by ten wysmagał go przykładnie moczonymi w ukropie rózgami. Olaf smagał, goniąc uciekającego po całej łaźni, a gdy skóra zaróżowiła mu się jak należy, schlustał go strugami zimnej wody. Lśniący mokrością, ociekającą z pozlepianych włosów, jął Bronisz igrać gorącymi kamieniami, bystro, aby nie oparzyć rąk, a jednak ciężar przerzucić, i tak się wkrótce rozgrzał, że aż dymiło mu szybko schnące ciało. Olaf z uznaniem przyglądał się prężności kształtów swego druha. Nagi był, bez oręża, a przecież nie bezbronny. Na środkowym palcu prawej ręki złocił mu się królewski pierścień. Bronisz nie był bezbronny i dobrze o tym wiedział. Znając jomsborczyków, pewny był, że nawet Olaf Tryggvason, gdyby złamał prawo gościnności w obrębie warowni, sam by żyw z tej warowni nie wyszedł.

Olaf wpatrywał się w pierścień. Wiedział, że za tym, kto go nosi, stoi cała potęga rodu Piastów. Znał tę potęgę, gdyż wyrastał w jej cieniu. A cień ten sięgał daleko. Na południu, przez Węgry, gdzie rządziła wszechwładnie Biała Knehini Piastówna, dochodził do granic ciepłych mórz, które lodu nie znają; na północy, u granic Szwecji, gdzie rządziła Sigryda Piastówna, gubił się w morzach, które nigdy nie odmarzają; na zachodzie opierał się król Burisleif na krewniakach, margrafach niemieckich i czeskich, a nadto na przyjaźni z rzymskim cesarzem. Uświadomienie sobie onej mocy w obliczu rubasznego, nagiego Bronisza obudziło żal i niechęć w Olafowym sercu. I po co ten pierścień zjechał dziś właśnie do Jomsborga? Szalony pomysł, który buchnął Olafowi do głowy pod wpływem nowin szwedzkich, nagle zawisł w próżni. Nie przypuszczał, że to sam Bronisz posłuje od króla. Nie przeciw niemu przecież uknuł ten podstęp, by Jarand rozminął się z posłem, a nazajutrz on, Olaf Tryggvason, królewicz bez tronu, na czele olbrzymiej floty ruszyłby do Szwecji, by tam, jako jedyny zbawca i chrześcijanin, uwolnić z sideł opętanego Eryka piękną królowę Sigrydę… A potem… Potknęło się to „potem” o pierścień Bronisza, o nieświadomość jego zamiarów.

Wromot przydźwigał pasiasty tobół i rozwiązawszy go, począł układać na drabinie odzież. Kolejno podawał stroje, a korzystając ze sposobnych chwil obsuszał i rozczesywał swemu panu włosy. Bronisz nie lubił ubierać się ciężko do uczty wśród swojaków, a za takich uznawał jomsborczyków. Na bawarskie, ciemno dziane pończochy nasunął ciżmy z wytłaczanej skóry; wprost na lnianą koszulę nałożył kaftan weneckiego kształtu, oblamowany futrem, spięty cennymi guzami; rozczesane włosy ścisnął na skroniach kosztowną półobreczą; na szerokim pasie wysoko podpiął miecz i na ostatek dopiero zawiesił na szyi gruby złoty łańcuch ze zwisającym zeń ciężkim krzyżem. Wromot, wspinając się na palce, to przykucając, wygładzał fałdy zgniecionej odzieży, strzepywał, a tak troskliwie, aż go Bronisz niby muchę natrętną odpędził od siebie.

Olaf też musiał oprzątnąć się trochę po harcach łaziebnych. Nareszcie przystrojeni i zadowoleni z siebie, uśmiechając się, wkroczyli zgodnie na radną salę, gdzie ich głodni i spragnieni jomsborczycy niecierpliwie wyczekiwali.

Bronisza usadzono na jarlowskim stolcu pod posągiem Odyna, między Olafem po prawicy a Sigvaldim z lewa. Po nich z szurganiem i tupotem rozsiedli się starsi za dębowym stołem, a młodzież na ławach. Sześć par wielkich pochodni jasno oświetlało godne zgromadzenie. Ossar, największy żarłok i tłuścioch wśród wikingów, podjął się obowiązku zarządzania biesiadą. Na jego znak słudzy rzucili się do napełniania pucharów. Najpierw szło vinum. Nie wszyscy znali się na tym osobliwym trunku, którego kilkanaście beczek zdobyto ostatniego lata na zamorskich kupcach. Przed Broniszem stał róg najpojemniejszy, zmatowiały od starodawności, w złoto oprawny, na ciężkiej podstawie. Miał on swoją historię i przywileje. Niełatwo było wychylić go do dna bez zająknięcia się i oblania brody. Król Harald Sinozęby tak sobie z nim radził, że gdy mu tchu zabrakło, resztę wylewał pod posągi Odyna i Światowita, a nie śmiano drwić z podobnego okazania czci bogom. Bronisz przed spełnieniem honorowego rogu powstał, przeżegnał się zamaszyście i przemówił mocnym głosem po normańsku:

– Od króla Bolesława, wam, mężni jomsborczycy, sława i pozdrowienie! Byście chwałę i zdobycz bezcenną pomnażając, walczyli jak zawsze dzielnie, na niechybną zgubę jego wrogów, a na pokój przyjaciołom naszym! Byście w wiernym bohaterstwie żyli najszczęśliwiej, a umarli najsławniej w wiekopomnych bojach!

Oburącz podniósł puchar do twarzy, podrzuciwszy gwałtownie łokcie, jakby już łykał trunek, podczas gdy za osłoną łokci dłonie spokojnym ruchem przechyliły brzeg rogu i wlewały wino do ust z umiarkowanym rozmysłem. Tymczasem wikingowie podnieceni pochwałą królewską i pięknym przykładem gorliwości pijackiej, rycząc na podziękę i cześć, zalewali spragnione gardziele bez uwagi, jak kto inny pije. Bronisz odsłoniwszy twarz był nieco zaczerwieniony, ale brodę miał suchą. Róg, na dowód, że wypełnił go do dna, postawił przed Olafem dnem do góry i nic spod niego nie wyciekło na stół. Z kolei Olaf tym samym rogiem wypił nie gorzej od swego poprzednika na zdrowie i chwałę króla Bolesława. Sigvaldi, wciąż jeszcze winem z tego samego rogu, uczcił chwalebną pamięć zmarłych królów i jarlów jomsborskich. Chociaż pociekło mu troszkę na brodę i coś tam na dnie ostało, na to nikt nie zważał. Krew zagrzała się już nieco pod wpływem trunku i krzyków, przecież uczta rozkwitła na dobre i swobodnie dopiero wtedy, gdy po italskim, cierpkim nieco vinum, puchary napełniono pienistym piwem i sytymi miodami, a na stołach zaciążyły misy z pieczonym mięsiwem i rybą. Wikingowie u siebie lubili dobrze jeść i znali się na smakach lepiej niż na obyczajach dworskiego jedzenia, a już komu jak komu, ale im nie brakło najcenniejszych przysmaków, owoców, korzeni. Wszystkie kupieckie okręty płaciły im zbójecki haracz.

Gdy tłustość mięsiw zaprawionych ostrymi sosami nasyciła pierwszy głód i wyrugowała czczość cierpkiego vinum, Bronisz ogłosił chęć przystąpienia do gościnnych świadczeń. Wiadomo, król Bolesław nie poprzestaje na słowach choćby i najpiękniejszych, lubi bowiem z wiernymi sobie przyjaciółmi dzielić się z hojności serca. Pozdrowienie oprawione w podarek i groźba poparta błyskiem miecza to wszak znamiona mocy i męskiej powagi.

One słowa wikingowie w lot zrozumieli. Jeżeli król rozdziela przez swego namiestnika podarki, najpewniej żądać będzie za nie wzajemności. Wzajemność rycerska jedna jest – walka za darczyńcę. A walka – to żywioł wikingów.

Tylko Olaf spochmurniał, widząc olbrzymi wór, który Wromot z pachołkiem przydźwignęli do stolca swego pana. Bronisza nie zdradził jeszcze celu swych poczynań. Olaf też jeszcze mu się nie zwierzył. Jednak dziwnie się to układało, że na pożegnalnej uczcie Olafa, po której wdzięczni wikingowie mieli za nim pociągnąć, Bronisz królewskimi darami zjednywał ich dla swojej sprawy. Zasię królewska sprawa w Jomsborgu musiała mieć pierwszeństwo… Dla jomskich zbójców nie było dostojniejszej chwili nad tę, gdy otrzymywali podarki. Żarcie, choćby i najwspanialsze – powtarzalna sprawa, przemija ze wschodem słońca, najwyżej czkawkę budząc ze wspomnieniem. Łupy choćby i najcenniejsze, nie wyróżniają jomskiego żeglarza, idą do wspólnego kotła i sprzedane służą całemu Związkowi. Natomiast dar królewski odznacza, ozdabia wikinga w czas pokoju, towarzyszy mu w podróży i w walce, idzie z nim nieodłącznie aż do śmierci pod chwalebny pagórek z kamienia. W Walhalli za poczestnym stołem Odyna pytać będą mężnego biesiadnika, za co go sławny król ozdobił tak pięknymi darami. Będzie co opowiadać walkiriom…

Bronisz dobrze znał tych ludzi i zawsze liczył się z ich pogańskimi, dziecinnymi iście słabościami. Wiedział, że kto ostatni ten dla nich najlepszy; kto hojniejszy, ten możniejszy, a z możniejszym łatwiej zwyciężyć i – zdobyć.

Młodzież, powstawszy z ław, oglądała z zazdrosnym podziwem starszyznę, jak podchodzili do Bronisza w kolejności od najmniej ważnego i otrzymywali: to pierścienie błyszczące, to zapiny, łańcuszki, naramienniki, klamry, guzy kolorowe, rękawice ozdobne. Z jomsborczyków jeden tylko Sigvaldi dostał oręż. Był to mieczyk, nóż raczej obustronny a ostry jak brzytwa, lśniący jak woda, oprawny w gładką kość, dziwnie lgnącą do dłoni. Bronisz objaśnił, że to kość z zęba zwierzęcia tak olbrzymiego jak dziesięć fiońskich krów i że ludzie możni na Wschodzie noszą podobne noże w skrytce rękawa, a umieją nimi niepostrzeżenie zabijać swych nieprzyjaciół, obłapiając ich niby w powitalnym uścisku.

Gdy już wszyscy zdali się być obdarowani, Bronisz powstał i wśród ściszenia się zaciekawionych zdjął z szyi złoty łańcuch z krzyżem, pocałował go i zawiesił na piersi Olafa. Lśnienie krzyża odbiło się złotym blaskiem w oczach jarla i rozjaśniło jego piękną twarz nieśmiałym uśmiechem. Uśmiech ten rozkwitł w wyraz dumnej szczęśliwości, gdy Bronisz przyozdobił ów pyszny gościniec słowami posłania królewskiego, mówiąc:

– Najcenniejszy ten dar z rodzinnego skarbca Piastów przysyła król Bolesław przyjacielowi swemu, a niedawnemu jarlowi Jomsborga, na znak wielkiej radości, jaką wzbudziła w nim wieść o tym, że Olaf Tryggvason pierwszy z potomków wielkiego rodu Haralda Haarfagera i pierwszy z jomsborczyków przyjął świętą wiarę Chrystusową. Oby ten święty krzyż, tak kazał mi powtórzyć król Bolesław, siał swoje blaski wszędzie, gdzie sięgnie miecz Olafa po zwycięstwo!

Wikingowie ocenili piękne brzmienie słów, ale myśli zawartej w nich nie pojął żaden, prócz Olafa. Olaf, choć uszczęśliwiony, spoważniał nieswojo. Łańcuch zaciążył mu na szyi, a złoty krzyż onieśmielał dłonie, które chciały się bawić nim i cieszyć. Gdy Gudmund, już pijany, próbował krzyż przeważyć, ciekaw, ile też może być wart uncji złota, Olaf odsunął go szorstko. Gudmund tym razem jeszcze usłuchał Olafa.

Uczta płynęła dalej. Krążyły dzbany z wonnymi miodami, roznoszono owoce, słodycze, korzenne ciasta, a wypróżnione misy zapełniono od nowa mięsiwem, pieczonym drobiem i smażonymi rybami najrzadszych gatunków. Biesiadnicy poruszali się swobodnie, oglądając i oceniając podarunki; grupowali się przy ławach, kucali na polepie, rozciągali się na skórach rozrzuconych koło paleniska. Raz wraz próbował któryś głosu, a gdy wreszcie brzęknęły struny, uwaga całej braci skupiła się na śpiewkach.

Pieśnią i opowieściami najłatwiej było zmiękczyć te zdziczałe serca. W twardych piersiach jomsborskich zbójców czaiły się tęsknoty nieukojone i marzenia tragiczne – bowiem nieosiągalne. Sprzeciwiało się im wszystko, czego dokonali i do czego zmierzali w drapieżnym zawodzie. Kto wstępował do Związku Śmiałych Żeglarzy, pod przysięgą wyrzekał się na zawsze domu własnego, kobiety i – dzieci. A przecież tęsknoty ludzkie wysnuwały się ze wspomnień życia, które porzucili samochcąc, od którego odrąbali się samowolnie ci mężowie nieustraszeni, gnani żądzą nienasytną przygód i zwycięstw, mężowie, którzy wszak nie przestali być ludźmi…

Upajał ich zgiełk oręża, zachwycał widok krwawych zmagań, pochłaniały wysiłki przemożne, lubowały chwalby. Ale nie boje, nie tryumfy nad zbrojną przewagą kształtowały ich najtajniejsze marzenia, te właśnie najbardziej osobiste i z ludzkością zrosłe, które spod powiek, nieczułych na świst miecza i napór wichury, umiały wycisnąć czułą łzę. Dla młodych, pragnących w dzielnym gronie zdobyć chwałę, szczytem wstydliwych marzeń była sława, która by wstrząsnęła sercami nieznanych im dziewic. Starzy bronili się przed jadem porównań, ile by doświadczone ich ramię i zdobyte skarby mogły dać wsparcia i pożytku jakiejś słabości kobiecej, przy której by rozkwitała ich sława dla przyszłych własnych pokoleń.

Byli i tacy, którzy po klęskach domowych, zdradzie lub pogromie gniazda, tu, w jaskini jomsborskiej, gdzie kobiety nie miały dostępu, goili swoje rany i gasili pragnienia rodzinne ostrym trunkiem rozbójniczych przygód. Oni to w trzeźwej mowie najczęściej złorzeczyli niewiastom, upatrując w nich źródło męskiej niezgody, oni najsurowiej przestrzegali praw Związku; ale i ci, gdy pieśń im rozszerzyła dusze, a miód rozluźnił szczęki, nie umieli pohamować tęsknoty rzewnej za tym, co przegrali, czego nie osiągnęli w miłości.

Chromy, dziobaty Gudmund z Hörholmu najłatwiej poddawał się żalom roztęsknienia. Chociaż już dwa dziesiątki zim dzieliły go od chwili, gdy wiarołomna Retne porzuciła go dla gładysza Borgarda, nie mógł o niej zapomnieć. Im bardziej posuwał się ku starości, tym ostrzej postać Retne rysowała się w pamięci, tym częściej narzucała się marzeniom. I teraz, patrząc na twarz jarla Olafa, myślał z pomstliwą lubością, że tego urodziwca nie zdołała dotychczas, jak mówiono, usidlić żadna niewiasta. A więc i jego Retne też by go nie uwiodła, pogardziłby nią, odtrącił, kopnął może… Chciałby to Gudmund widzieć… Chciałby słyszeć jej krzyk i czuć jej lęk pod pięściami. Nieraz, gdy jomsborczycy w rozpędzie najazdu zapuszczali się w głąb cudzoziemskich lądów, szał ich ogarniał na widok zacisza domowych gniazd. Tajna tęsknota, pokusą odmieniona w nienawiść, zaślepiała ich miecze, że gromili, tępili bez litość to wszystko, czego nie mogli samym sobie zapewnić, co musieliby zostawić za sobą w szczęściu zazdrosnym. Gudmund słynął na tych wyprawach ze szczególnego okrucieństwa przeciwko młodym żonom. Mścił się na nich za swoją Retne, która gdy młoda była, przed dwudziestoma zimami, nie dotrzymała mu małżeńskiej wiary.

W rozgłosie pieśni i oparach miodu wzgarda dla niewieściego plemienia nabrzmiewała smętkiem i tęsknotą do czułości spojrzeń zapomnianych, do tkliwości pieszczot niezaznanych, do bezbronnego piękna matki-niematki, siostry czy żony, może córeczki nieurodzonej jeszcze. Gudmund dostał od Bronisza naramiennik. Męska to była ozdoba, spleciona z grubego srebra, ale przypomniała mu oczywiście białe ramię Retne. I to go rozrzewniło. Lecz nie do Retne bynajmniej. Pragnął ryczeć, chciał wzruszać innych i płakać z nimi razem. Znający go wiedzieli, że gdy dorwie się do głosu, niechybnie zacznie śpiewać swą ulubioną pieśń o Skjöldri, prawładcy duńskich wysp. Tak też i zaczął. Oczekiwano cierpliwie, aż chrypiąc i zmieniając ton dobrnie do wierszy, które śpiewał naprawdę wspaniale. To była dlań strofa przełomowa: gdy drapieżni i tępi Danowie znaleźli pośród skarbów na pokładzie zabłąkanego u ich brzegów statku samotne dziecko – ich przyszłego króla. Jakże Gudmund, szpetny, chromy Gudmund, stary drapieżca, umiał to czule opiewać! Schrypły głos brzmiał mu już równo, melodia wydłużała się niby tęskne wycie, zawodzenie o szczęściu dalekim, o dziecinie bezbronnej, malutkiej, różowej, o dziecince uśpionej na stosach zimnych skarbów, samotnej na pokładzie zbłąkanego statku. Śpiewał o tym tak czule, jakby wspominał chwile, gdy przed wiekami sam, na własnych sękatych rękach kołysał to dziecko i tuląc do szorstkiej brody, ogrzewając pijanym oddechem, niósł je na brzeg, by ogłosić królem swego ludu. Skjöldr, owo dziecię bez matki-kobiety, królewicz z rodu morskich bogów, był dla Gudmunda i jemu podobnych niepojętym a najwznioślejszym darem życia. O to dziecię walczyłby z rozkoszą. Sprułby żyły, by własną krwią ogrzać je i nakarmić, znienawidziłby cały świat, ono tylko kochając nad wszystko żyjące.

Bronisz do łez wzruszył się pieśnią Gudmunda, gdyż zwidziało mu się w rycerskiej, lecz zmienionej już chrztem wyobraźni, że dzieciątko-Skjöldr to Chrystusik maleńki na niepokalanym łonie Matki Bożej niby na statku zbłąkanym wśród odmętów grzesznego żywota. Zasnął na sianie, na snopach złotych kłosów, osypanych diamentami rosy, a nad nim pochyleni w zbożnej czci pastuszkowie niedworni, oracze brodaci, prości, kochający ludzie. Nie było przy nim jarlów i rycerzy. – „Nas tam nie było!” – Bronisz rozejrzał się niechętnie po towarzyszach biesiady. Podobni im, tacy drapieżni wikingowie, radzili na dworze konunga Heroda o rzezi niewiniątek…

Olaf mimo zachęt nie podjął się śpiewu, więc uproszono skalda Hasteinna, by im opowiedział dźwięcznie długaśną baję o tym, jak to zięć Islandczyka Jaranda, Eryk Czerwony, odkrywał i zaludniał daleką Grenlandię. Olaf niby słuchał, ale myślał cały czas o sobie. Dziwne zachowanie się Bronisza niepokoiło go coraz bardziej. Na cóż on jeszcze czeka, by objawić cel swego przyjazdu i darów? Niby beztroski, a ogląda się ciągle na wejście, jakby spodziewał się kogo. Jomsborczycy pewni są, że Bronisz po to przyjechał, by wraz z Olafem powieźć ich jutro na wyprawę, do zwycięstw. Jutro zbliża się i co pocznie Olaf? Co pocznie na własną rękę? Ile z dziewięćdziesięciu gotowych do odpłynięcia statków wyruszy za nim jutro? Gdyby móc zapytać go wprost, co zamierza, lecz jak tu pytać, nie wpadając w kłamstwo; jak wyjaśnić tajemne porozumienie się z Jarandem i ominięcie królewskiego posła. Niech Bronisz pyta, niech on pierwszy żąda wyjaśnień! Zmaga się Olaf w sobie, walczy z pragnieniem szczerości i z władną, szaleńczą butą, aby postawić na swoim bez rad i sprzeciwów. Alboż zamierza co złego? Gdyby Bronisz nie przybył, toż Olaf, płynąc przeciwko obłąkanemu Erykowi i zdobywając z pomocą jomsborczyków Szwecję, alboż działałby przeciwko Piastom? Jako prawy chrześcijanin przy boku Sigrydy, czyżby nie był najpewniejszym sojusznikiem króla Bolesława?

Jednocześnie zerwali się z siedzisk Olaf i Bronisz, gdy po północy już wszedł niespodziewanie na salę okryty podróżną opończą Jarand, jarl Rogalandu, poseł królowej Sigrydy. Inni nie zwrócili na niego uwagi, tylko Olaf, Bronisz i Sigvaldi. Olaf osłupiał ze zdumienia. Chytry uśmiech na twarzy Sigvaldiego dopowiedział mu, co się zdarzyło. Zrozumiał, że wobec tych trzech w królewskim Jomsborgu, gdy się porozumieją, nic nie zdziała. Alboż chce przeciw nim działać? Niech radzą sobie! On jest wolny, niekrólewski, sobą potężny w świecie wikingów. Jarand powrócił! To dobrze! To lepiej nawet. Jarand go miłuje, Bronisz jest druhem, Bolesław przyjacielem. To dobrze! Niech radzą sobie nad swoimi sprawami.

Jarand, zadyszany z pośpiechu, podszedł do jarlów, życzliwym machnięciem dłoni wznowił powitanie z Olafem i Sigvaldim, a cały zwrócił się do Bronisza. Pozdrowili się bez próżnych słów. Bronisz poprosił Olafa i sąsiadów, by nie mieli mu za złe, że opuszcza biesiadę, zmusza go jednak do tego ważność spraw królewskich i konieczność porozumienia się natychmiastowego z posłem szwedzkiej królowej. Olaf okazał gotowość ustąpienia im swego domostwa, Sigvaldi prosił do siebie, Bronisz wszakże podziękował obu, zażądał od Wromota ciepłego płaszcza i wyszedł z Jarandem na dwór. Wśród ścian nie lubił rozmawiać poufnie. Milcząc, doszli do dworcowego pomostu, aż na samym jego końcu wsiedli do pustej łodzi, kołyszącej się na linie między słupami. Sigvaldi odprowadzał ich. Strażnikom obok kazał dorzucić do ogniska bierwion i baczyć, aby nikt nie zbliżał się do tego miejsca na podsłuchy, po czym sam oddalił się we mgle.

Jarand był wiele starszy od Bronisza. Znali się od lat, zaprzyjaźnili nawet w czasie długiego pobytu Polaka na szwedzkim dworze, a i później spotykali się nieraz w wymiennych poselstwach między Uppsalą a Poznaniem. Jarl Rogalandu pochodził z norweskiego rodu. Przez matkę spokrewniony z potomkami Haralda Harfaagera, był w kolejności pokoleń dalekim wujem Olafa Tryggvasona.

W tym samym czasie, gdy ojciec Olafa, Tryggva, konung Viku, zginął, a żona jego wraz z rocznym Olafem zbiegła na wygnanie, jarl Jarand został wyrzucony z Rogalandu przez nowego władcę Norwegii, Haakona. Schronił się na dwór szwedzki i starał się tam być pożytecznym królowi Erykowi. Z jego ramienia wyruszył przed szesnastu laty na Ruś i rok cały przebył na dworze kijowskim u księcia Włodzimierza, Waldemarem zwanego przez Normanów. Tam zakochał się w pewnej brance serbskiej Helenie, chrześcijance, upatrzonej na nałożnicę dla starszego syna Waldemara. Porwał ją i uciekł przez Grody Czerwieńskie do Polski, gdzie go ówczesny władca, Mieszko, przyjął gościnnie i obdarowanego wyprawił do Szwecji. W czasie tej powrotnej podróży Jarand natknął się na morzu na rozbity okręt kupca estońskiego Klumsa i uratował od zatonięcia pacholę, w którym po znakach szczególnych i wspomnieniach rozpoznał królewicza norweskiego, Olafa Tryggvasona. Wykupił go z niewoli, wychowywał u siebie aż do czasu śmierci swej żony, a potem odwiózł go do Poznania i powierzył opiece władcy polskiego, który go wcielił do przybocznej drużyny syna swego Bolesława. Przy związywaniu sojuszu szwedzko-polskiego Jarand był głównym doradcą króla Eryka i wielce się przyczynił do jego małżeństwa z córką Mieszka, Świętosławą, którą wraz z Broniszem we wspaniałym orszaku odwoził z Poznania do Uppsali. Pod wpływem nowej królowej przyjął chrzest od jej kapelana, mnicha Poppona, i powierzył jej wychowaniu swą córkę jedynaczkę, Helgę. Należał do tych nielicznych dworaków szwedzkich, którzy w przeciwieństwie do króla Eryka wiarę chrześcijańską przyjęli szczerze i związali się tym wiernie z królową Świętosławą, przez Normanów zwaną Sigrydą.

Król Bolesław ufał mu i polegał na jego radach opartych zawsze na dobrej woli i doświadczeniu. Bronisz znał go i z innej strony. Jarand osobliwie miłował Olafa Tryggvasona, widział w nim nie tylko wychowanka, z którego mógł być dumny, nie tylko urodziwego krewniaka, ale i uosobienie marzeń swych o odbudowie królewskiej władzy w Norwegii i pomście na zaborcy Haakonie. Jak dotąd nigdy ta miłość nie weszła w drogę polskim i szwedzkim zamiarom. Przeciwnie, Olaf jako jarl Jomsborga oddawał wielkie usługi Bolesławowi i Sigrydzie. Dziś jednak Bronisz, obmyślając rozmowę z jarlem Rogalandu, pamiętał o tym, że w sprawach jego z Olafem należy być ostrożnym. Nasamprzód, po wyrażeniu radości z powodu spotkania, oznajmił, że ponieważ Bolesław, wysyłając go na Pomorze, obdarzył go pełnią władzy w sprawach sojuszu szwedzko-polskiego, czego dowodem ten pierścień królewski, przeto dalsza podróż Jaranda do Poznania jest niepotrzebna i powinni tu wszystko, co trzeba, uradzić i postanowić. Jarl, słuchając, kiwał poważnie głową, ale poderwał się nagle na wiadomość, że Olaf tai jakieś zamiary, będąc bowiem pewny, że Bronisz przybył do Jomsborga, tak pokierował wjazdem jednego i wyjazdem drugiego, by się nie spotkali.

Zdziwienie i zakłopotanie Jaranda łatwo pokazało Broniszowi, że jarl nie miał świadomości tego podstępu. Z kolei on wyłożył swoje sprawy. A były poważne, dojrzały do groźby katastrofy. Król Eryk został opętany przez kapłanów pogańskich. Kto wie, czy jarl Haakon norweski nie podszczuł ich do tego, gdyż wiadomo, jakim jest wrogiem Chrystusa. Zaczęło się to od przypomnienia przysięgi, którą przed bitwą ze Styrbiornem złożył król Eryk Odynowi, iż za zwycięstwo i utrzymanie się na tronie przez dziesięć lat odda mu się w zamian do Walhalli. Niniejszy rok toć rok dziesiąty i zbliża się jesień, równy czas zwycięstwa pod Fyrisvellir. Początkowo król bronił się przed groźbami kapłanów, dokuczał im nawet, udając prawowiernego chrześcijanina; przed posągiem Odyna w uppsalskim chramie ustawił mu na złość jeszcze większy posąg Thora – ale to nie na długo pomagało. Kapłani znają różne sztuczki diabelskie i umieją skutecznie straszyć. Królowa Sigryda i jej dzisiejszy kapelan, pater Reinbern, nic zdziałać nie mogli, gdyż Eryk dał sobie wmówić, że bogowie czyhają na jego zgubę. To omam najzłośliwszy. Myślano, że wojna i zwycięstwo w Danii odciążą głowę króla od tych przywidzeń. Niestety, tam nastąpiło ostateczne pogorszenie. W bitwie pod Hedeby Eryk został lekko draśnięty strzałą. W gorączkowych majakach usłyszał potem, boć mu tak podszepnęli skrycie kapłani, że Odyn pamięta nieodwołalnie, iż w dziesięć lat od zwycięstwa pod Fyrisvellir ma otrzymać życie króla Szwecji w zamian za życie dobijającego się wówczas próżno do tronu królewicza Styrbiorna. Eryk tak się tym przejął i spłoszył, iż uciekł z Danii i powrócił do Szwecji najprędzej. W drodze, nie wiadomo, czy mu to kto poradził, diabeł sam albo człowiek, dość że powziął myśl, by oszukać Odyna i podstawić za siebie kogo innego. Królowa i nikt z dworu nie podejrzewali w tym podstępu, przeciwnie, radzi byli, gdy Eryk zarządził, aby natychmiast, za jego życia, obrano i poświęcono na króla Szwecji jego następcę, królewicza Olafa. Pacholę wkracza zaledwie w dziesiąte lato. Dopiero po obiorze i poświęceniu Olafa na króla Eryk zdradził się ze swym szatańskim planem. Chce Olafa poświęcić Odynowi, boć przecież, jak w to wierzy, Odyn domaga się życia króla szwedzkiego bezimiennie. Kapłani podjudzają go do tego, wiedzą bowiem, że Olaf jest ochrzczony i nic im po takim władcy.

Tak to od chwili obioru Olafa na króla rozpoczęła się podstępna a zażarta walka między opętanym Erykiem i jego przewrotnymi sojusznikami a królową Sigrydą i wiernymi jej chrześcijanami o życie Bogu ducha winnego królewicza. Królowa nie puszcza syna na krok od siebie, a towarzyszą jej bez ustanku, w dzień i w noc: Thrand, piastun, Dzik z Chyciny, jej łowczy, któryś z jarlów i dwóch, trzech z wiernej straży. Do tego doszło, że na uppsalskim dworze królowa przy mieczu chodzi, by bronić syna przeciwko rodzicowi. Jarandowi drżał z oburzenia głos, gdy prawił:

– Za miesiąc rocznica bitwy, więc śmierć zbliża się do naszego tronu. Czyja to będzie śmierć – ojca czy syna? Królowa walczy i nie zamierza przed niczym ustąpić w obronie pierworodnego. Radziłem, by odpłynęła na Ranę lub do Szczecina, ale nie chciała słuchać i odrzekła, że król, który opuszcza swą ziemię, kiedy grozi niebezpieczeństwo, niewart jest nią władać w czas spokojny. „Nie jestem, mówiła dumnie, córką jakiegoś wędrownego konunga normańskiego, lecz Piastówną z gniazda królewskiego, którego od niepamiętnych czasów nie skalało piętno najeźdźcy. Gdybym dziś opuściła Szwecję, jutro zatryumfuje tu pogaństwo i zdławi początki chrześcijaństwa, które posiałam dla swego syna, a przyszłego króla”. I ma rację królowa. Już by tam młody Olaf łatwo nie powrócił –gorycz zabrzmiała w głosie Jaranda – tułałby się jak drugi Olaf Tryggvason po obcych dworach, a kto wie, czy synowie jarla Haakona, bez trudu zwyciężając obłąkanego Eryka, nie podbiliby Szwecji dla siebie.

Bronisz, dotychczas uważnie zasłuchany, nagle przerwał Jarandowi pytaniem, które zdało się w pierwszej chwili od rzeczy:

– Wspomniałeś, jarlu, Tryggvasona. Radziliście z nim dzisiaj. Czy wiesz, po co zgromadził tyle statków i czym je opłaca?

– Właśnie! – Jarand wyraźnie się zatroskał. – Skąd ma pieniądze, wiem. Statek, którym wieziono haracz króla Ethelreda dla Swenda Widłobrodego, tu zawinął za wiedzą Anglików, pozorując, że zmusił go do tego Olaf. Było tego osiemnaście tysięcy funtów srebra. Olafowi należało się pięć tysięcy wedle ugody w Andoren, ale ponieważ przy poprzednim podziale Swend oszukał Olafa, więc ten obecnie chce to sobie odbić i odpłaca pięknym za nadobne. Mając tyle pieniędzy, wyłożył je na wyprawę. Rozumiem, że jedynym celem jego życia winna być pomsta na Haakonie i odbicie Norwegii. Niestety, Olaf nie steruje tam, gdzie powinien, lecz poddaje się najwyższej fali.

– Cóż go odwodzi od spełnienia zemsty na Haakonie? – zdziwił się Bronisz,

– Spodziewana śmierć króla Eryka!

– Szwecja? – Polak gwizdnął przez zęby, a Jarand pochylił się ku niemu i stłumionym przez wzruszenie głosem stwierdził:

– Nie Szwecja, jeno sama królowa!

– Być to może? Być to może? – szeptał do siebie Bronisz.

– Olafowi wszystko wydaje się w pierwszej chwili możliwe. – Jarand mówił to łagodniej, jakby chcąc wytłumaczyć swego umiłowanego. – Ma swój wiek, a tyle już nawysługiwał się obcym królestwom…

– Lecz czegóż się potem spodziewa? – wybuchnął Polak.

– Wszystkiego! Najpierw chce ratować królowę. Uważa, że czas nagli, a tylko on gotów dać jej natychmiastową pomoc. Sądzi też, że jako chrześcijanin, królewicz z rodu nie gorszego od Eryka, nadto wódz olbrzymiej floty i wypróbowany przyjaciel króla Bolesława, może odważyć się na wiele…

– I wy wierzycie w to sami? – głos Bronisza brzmiał zimną twardością.

– Ja uważam, że Norwegia dlań najważniejsza, ale… On nie da sobie nic wytłumaczyć. Powiedział nawet, że Szwecja i Norwegia winny być pod jedną, chrześcijańską władzą.

– I z tym zmierzaliście, jarlu Jarandzie, do Polski?

– Królowa prosiła mnie o natychmiastową pomoc.

– Na pewno nie prosiła was o swaty za życia swego męża, choćby szalonego!

– Zamilczcie, Broniszu! – jęknął Jarand. Lecz Polak wzburzony podniósł się z ławy i opierając plecami o grzbiet dziobu, raził zamgloną ciszę ostrymi słowami:

– Zamilczeć o tym, że Olaf podszedł was, posła Sigrydy, i mnie, posła Bolesławowego, chcąc bez nas działać na własną rękę? W Jomsborgu nie ma miejsca na obce knowania. Jednakże w imię dobrej zgody zamilczę o tym. Ale to powinniście byli sami rozumieć, że Piastowie nie potrzebują pomocy błędnego wikinga, choćby i królewicza, dla ratowania swego miejsca na tronie. Płyńcie, jarlu Jarandzie, do Poznania dalej i zanieście królowi Bolesławowi wieść ode mnie, że jutro wyruszam do Szwecji na czele okrętów jomsborskich, statków rańskich i szczecińskich, ile ich zgromadzę, i pozostanę tam dla ochrony królowej i jej syna tak długo, jak trzeba będzie.

Zeszli z łodzi na pomost. Nim znaleźli się przy ognisku, z mgły wyłonił się Sigvaldi. Przy nim, na pożegnanie, rzekł Bronisz Jarandowi:

– Powtórzcie to jeszcze królowi Bolesławowi, że jarl Jomsborga, Sigvaldi, będzie mi towarzyszył do Szwecji.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej