Polowanie na fortunę Rosewoodów - Mackenzie Reed - ebook

Polowanie na fortunę Rosewoodów ebook

Mackenzie Reed

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lily Rosewood marzy o tym, by pewnego dnia przejąć rodzinną firmę modową. Jej babcia, obecna prezeska Rosewood Inc., od zawsze ją do tego zachęcała, a Lily nie może się doczekać, aż nauczy ją wszystkiego, co musi wiedzieć, aby samodzielnie prowadzić biznes.
Kiedy babcia nagle umiera, świat Lily wywraca się do góry nogami. A gdy dodatkowo okazuje się, że rodowa fortuna zaginęła w nieznanych okolicznościach, Lily nie potrafi sobie wyobrazić, co przyniesie przyszłość.
Nawet po śmierci babcia trzyma jednak w zanadrzu kilka sztuczek. Jej ostatni list zawiera tajemniczą wskazówkę, która poprowadzi Lily i troje jej znajomych na pełne przygód poszukiwanie skarbu. O ile zdołają przetrwać… Wkrótce okazuje się bowiem, że nie tylko oni polują na fortunę Rosewoodów.
Przyjaźń, miłość, zdrada, rodzinne sekrety i… niemałe pieniądze. Wciągająca powieść Mackenzie Reed trzyma w napięciu do ostatnich stron!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 425

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Ro­se­wood Hunt
Co­py­ri­ght © 2023 by Mac­ken­zie Reed Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Iga Wi­śniew­ska, 2024
Re­dak­tor ini­cju­jący: Łu­kasz Chmara
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Anna Fiał­kow­ska, Alek­san­dra Ko­tlew­ska, Ga­briela Wój­to­wicz
Re­dak­cja: Mag­da­lena Wo­ło­szyn-Cępa
Ko­rekta: Da­mian Paw­łow­ski, Be­ata Wój­cik
Skład i ła­ma­nie: Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki ory­gi­nal­nej: © Holly Oven­den
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-37-6
WE NEED YA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@we­ne­edya.plmar­ke­ting@we­ne­edya.plwww.we­ne­edya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com.

Za wiarę we mnie i moje hi­sto­rie

oraz za to, że za­wsze przy­po­mi­nali mi,

że ni­gdy nie je­stem sama.

1

SO­BOTA, 15 CZERWCA, 19.52

Z rze­czy, które można usły­szeć o mo­jej ro­dzi­nie, ta jedna jest prawdą – do­sko­nale wiemy, jak urzą­dzić do­brą im­prezę.

Ubrany na czarno kel­ner prze­dziera się przez hordę go­ści upchnię­tych w sali wi­zy­to­wej po­sia­dło­ści babci. Biorę z tacy kie­li­szek szam­pana, a ja­sny płyn drży pod wpły­wem cięż­kich ba­sów pły­ną­cych przez gło­śniki za­mon­to­wane w ro­gach po­miesz­cze­nia. DJ w foyer gra wszystko, od ABBY po Harry’ego Sty­lesa. Mo­gli­śmy oczy­wi­ście wy­na­jąć ja­kiś ze­spół, ale bab­cia nie lubi wy­da­wać wię­cej pie­nię­dzy, niż musi.

Pod­no­szę kie­li­szek do ust, spo­glą­da­jąc na tłum. Sie­dzę na pod­ło­kiet­niku mo­jego ulu­bio­nego fo­tela ze skóry w ko­lo­rze ko­niaku. To ide­alne miej­sce do ob­ser­wo­wa­nia zna­jo­mych twa­rzy. Jak za­wsze zja­wiło się całe mia­steczko.

W po­bliżu słod­kiego stołu dzien­ni­ka­rze z „Kro­niki Ro­se­town”, na­szej ga­zety, w któ­rej ju­tro znaj­dzie się za­pewne prze­gląd naj­waż­niej­szych zda­rzeń z im­prezy, ze śmie­chem za­nu­rzają owoce w cze­ko­la­do­wej fon­tan­nie. Bez­po­śred­nio pod po­ły­sku­ją­cym ży­ran­do­lem z krysz­ta­łów Swa­ro­vskiego za­jął miej­sce ko­mi­tet Mu­zeum Sztuk Pięk­nych w Ro­se­town, z An­ge­line Mur­phy na czele. Ra­zem ze swo­imi ko­le­gami fa­na­ty­kami sztuki praw­do­po­dob­nie oma­wia ko­lejną wy­stawę, która zo­sta­nie za­pre­zen­to­wana w mu­zeum.

Na im­pre­zach babci zja­wiają się na­wet przed­sta­wi­ciele prawa. Szef po­li­cji Bla­ine Cla­re­mon wraz z dwoma za­stęp­cami kręci się wo­kół stołu peł­nego wło­skich wę­dlin i doj­rze­wa­ją­cych se­rów. Mun­dury i kaj­danki męż­czyzn zo­stały za­stą­pione ele­ganc­kimi smo­kin­gami i po­zła­ca­nymi spin­kami do man­kie­tów. Zu­peł­nie jakby po uli­cach mia­sta roz­szedł się szept: „Nie wy­głu­piaj się pięt­na­stego czerwca. Wiesz, co to za dzień”.

I rze­czy­wi­ście, wszy­scy wie­dzą. To dzień uro­dzin babci, znany też jako ofi­cjalne roz­po­czę­cie lata, czyli se­zonu im­prez Ro­se­wo­odów.

Poza tym to nie tak, że w Ro­se­town pa­nuje wy­soka prze­stęp­czość. Je­śli nie li­czyć kilku zbun­to­wa­nych na­sto­lat­ków, któ­rzy od czasu do czasu za­kra­dają się do opusz­czo­nej fa­bryki na obrze­żach mia­sta, jest tu dość spo­koj­nie. A każdy, kto mógłby zro­bić coś, czego nie po­wi­nien, i tak tu jest. Na tym po­lega piękno i prze­kleń­stwo im­prez w po­sia­dło­ści Ro­se­wo­odów. Wszy­scy otrzy­mują za­pro­sze­nie opa­trzone wo­skową pie­czę­cią.

Biorę łyk szam­pana tylko dla­tego, że mogę. Opróż­niam pra­wie cały kie­li­szek jed­nym hau­stem, pod­czas gdy mu­zyka mie­sza się z ka­ko­fo­nią gło­sów roz­ma­wia­ją­cych go­ści, ob­my­wa­jąc mnie ni­czym jedna wielka, cha­otyczna fala. Kiedy opusz­czam rękę, za­uwa­żam, że przy­gląda mi się ko­men­dant Cla­re­mon, a ka­wa­łek pro­sciutto pra­wie spada mu z kra­kersa. Nie jest przy­zwy­cza­jony do tego, że sie­dem­na­sto­latki jaw­nie sprze­ci­wiają się jego au­to­ry­te­towi, zwłasz­cza w mo­rzu lu­dzi, któ­rych oboje znamy.

Marsz­czę brwi, trzy­ma­jąc wy­zy­wa­jąco kie­li­szek, na któ­rego kra­wę­dzi zo­stał od­cisk mo­jej ru­bi­no­wej szminki. Co za­mie­rzasz z tym zro­bić?

Od­wraca się, wkła­da­jąc kra­kersa do ust. Ab­so­lut­nie nic.

Po­zwa­lam, by na mo­jej twa­rzy za­go­ścił na chwilę cień uśmieszku. Oczy­wi­ście, że nic z tym nie zrobi. Nie może, bo je­stem...

– Lily Ro­se­wood!

Moje na­zwi­sko jest za­bar­wione sła­bym an­giel­skim ak­cen­tem, a głosu nie da się po­my­lić z żad­nym in­nym. Mia­łam na­dzieję, że dziś go nie usły­szę. Nic dziw­nego, że ko­men­dant Cla­re­mon mnie ob­ser­wo­wał. Zbliża się do mnie jego córka.

– Ell, cześć!

Od­wra­cam się, przy­kle­ja­jąc do twa­rzy naj­bar­dziej olśnie­wa­jący uśmiech, ale po chwili z niego re­zy­gnuję, gdy przy­glą­dam się Ell Cla­re­mon i – je­śli nie li­czyć pie­przyka nad wargą – le­dwo ją roz­po­znaję. Ma na so­bie olśnie­wa­jącą czarną su­kienkę kok­taj­lową i szkar­łatne szpilki, a świeżo ufar­bo­wane pla­ty­nowe włosy opa­dają ka­skadą na jej prawe ra­mię. Jest za­le­d­wie cztery lata star­sza ode mnie, ale czas spę­dzony w Lon­don Col­lege of Fa­shion zmie­nił ją w ko­goś w ro­dzaju mo­delki. Ma wy­datne usta i tak białe zęby, że mo­głaby re­kla­mo­wać pa­stę Col­gate. W ni­czym nie przy­po­mina skrom­nej bru­netki, za którą włó­czy­łam się ni­czym szcze­niak, kiedy do­ra­sta­łam.

– Tak się cie­szę, że udało ci się do­trzeć. – Kłam­stwo po­zo­sta­wia w mo­ich ustach go­rycz.

Ell ca­łuje mnie w oba po­liczki. Rzecz w tym, że chcę się cie­szyć z jej po­wrotu. Gdy łą­czyło nas za­mi­ło­wa­nie do mody, a ona trak­to­wała mnie jak młod­szą sio­strę, by­łam zroz­pa­czona na myśl o jej wy­jeź­dzie na stu­dia. Ale te­raz za każ­dym ra­zem, gdy jest w domu, roz­ma­wia z bab­cią o Ro­se­wood Inc., na­szej fir­mie z luk­su­so­wymi płasz­czami, za­ło­żo­nej po­nad sto lat temu przez moją pra­bab­cię. Kiedy Ell wy­ra­ziła za­in­te­re­so­wa­nie stu­diami w Lon­dy­nie, za­warła z bab­cią umowę, że je­śli bę­dzie pra­co­wać w na­szej lon­dyń­skiej fi­lii pod­czas stu­diów, po ich ukoń­cze­niu bę­dzie na nią cze­kało miej­sce w Ro­se­wood Inc.

Od tego czasu bab­cia z za­pa­łem prze­ka­zuje jej na Zoo­mie taj­niki pro­wa­dze­nia firmy. Czę­sto­tli­wość ich roz­mów wzro­sła w ostat­nim roku, od­kąd co­raz mniej czasu dzieli Ell od ukoń­cze­nia stu­diów. No i faj­nie, ale bab­cia miała w tym roku przy­go­to­wy­wać mnie do roli pre­ze­ski za­rządu Ro­se­wood Inc.

– Tę­sk­ni­łam za tobą, Lily – mówi Ell i przy­suwa się do mnie, gdy mija nas za­ta­cza­jąca się pi­jana para. Jej oczy błysz­czą tro­ską. – Wszystko w po­rządku? Wiem, że było ci bar­dzo trudno po tym... wszyst­kim.

Nie­do­po­wie­dze­nie roku. Moje gar­dło grozi za­ci­śnię­ciem się, a uczu­cia, które tłu­mi­łam przez cały dzień – wy­pły­nię­ciem na po­wierzch­nię. Kiedy sta­ran­nie na­kła­da­łam ma­ki­jaż, obie­ca­łam so­bie, że dziś wie­czo­rem będę trzy­mać emo­cje na wo­dzy. To tylko ko­lejna im­preza. Mogę prze­trwać jedną noc. Mu­szę ją prze­trwać.

– Nic mi nie jest – wy­du­szam, ir­ra­cjo­nal­nie zła na Ell, że w ogóle po­ru­szyła ten te­mat. – Poza tym z bab­cią świet­nie się mieszka.

To ostat­nie na szczę­ście nie jest kłam­stwem.

Ell roz­pro­mie­nia się i roz­gląda do­okoła.

– A skoro mowa o Iris, wi­dzia­łaś ją?

– Hmm...

Do­bre py­ta­nie. Bab­cia zro­biła wiel­kie wej­ście na po­czątku im­prezy po­nad go­dzinę temu, scho­dząc po wiel­kich scho­dach w foyer w ele­ganc­kiej szma­rag­do­wej sukni się­ga­ją­cej pod­łogi i swoim re­pre­zen­ta­cyj­nym na­szyj­niku z dwu­dzie­sto­pię­cio­ka­ra­to­wym ru­bi­nem w kształ­cie łezki wiel­ko­ści mo­jego pa­znok­cia, wi­szą­cym na de­li­kat­nym zło­tym łań­cuszku. Od tam­tego czasu jesz­cze jej nie wi­dzia­łam, choć bio­rąc pod uwagę, że na te­re­nie po­sia­dło­ści tło­czyli się nie­mal wszy­scy miesz­kańcy mia­steczka, znik­nię­cie było ła­twe. Na­wet po­żą­dane. Bo kiedy je­steś matką rodu naj­bo­gat­szej ro­dziny w po­łu­dnio­wym Mas­sa­chu­setts, każdy chce zwró­cić na sie­bie twoją uwagę.

Roz­glą­dam się szybko, ale jej nie do­strze­gam. Zwra­cam za to uwagę jed­nego z kel­ne­rów, który są­dzi, że szu­kam przy­sta­wek.

– Kre­wetkę, dro­gie pa­nie?

– Nie, dzię­kuję – od­po­wiada szybko Ell, co­fa­jąc się o kilka kro­ków. – Mam aler­gię na sko­ru­piaki.

Zja­dłam już wy­star­cza­jąco dużo, ale i tak biorę kre­wetkę z tacy i wkła­dam ją do ust. Co­kol­wiek, byle mieć tę roz­mowę z głowy. Na­gle wszystko za­czyna mnie przy­tła­czać. Mu­zyka jest zbyt gło­śna, wy­raz twa­rzy Ell zbyt do­myślny, lu­dzie są zbyt bli­sko. Po­trze­buję odro­biny po­wie­trza.

Ell uważ­nie ob­ser­wuje, jak prze­żu­wam i prze­ły­kam. Przy­kle­jam na twarz uśmiech, który to­wa­rzy­szył mi przez cały wie­czór. Czuję się, jak­bym w środku umie­rała, ale nie mogę dać tego po so­bie po­znać.

– Z pew­no­ścią bab­cia gdzieś tu się kręci – mó­wię. – Je­śli chcesz, prze­każę jej wia­do­mość od cie­bie.

– Och, nie ma ta­kiej po­trzeby. Mu­simy prze­dys­ku­to­wać różne fir­mowe kwe­stie.

– Ja­sne. – Nie prze­staję się uśmie­chać, choć iry­tuje mnie jej wy­mi­ja­jąca od­po­wiedź. Jak­bym nie mo­gła zo­stać wta­jem­ni­czona w „fir­mowe kwe­stie”. – Prze­pra­szam, mu­szę spraw­dzić, co się dzieje w kuchni.

– Oczy­wi­ście. Miło cię wi­dzieć, Lily. – Ro­bię dwa kroki, gdy za­trzy­muje mnie jej głos. – A tak przy oka­zji: twoja su­kienka jest prze­piękna.

Drgam, ale zdo­by­wam się na ostatni uśmiech.

Prze­my­kam szybko po­mię­dzy cie­płymi cia­łami, które od­dzie­lają mnie od dwu­kie­run­ko­wych drzwi pro­wa­dzą­cych do kuchni, za­do­wo­lona, że dzięki przy­ga­szo­nym świa­tłom nikt nie może zo­ba­czyć mo­ich pło­ną­cych po­licz­ków. Gdyby po­wie­dział mi to kto­kol­wiek inny, by­ła­bym wnie­bo­wzięta. Ak­sa­mitna su­kienka jest piękna, w głę­bo­kim od­cie­niu tur­kusu. Ku­pi­łam ją w moim ulu­bio­nym skle­pie vin­tage trzy mia­sta da­lej, skró­ci­łam do wy­so­ko­ści ko­lan i ob­rę­bi­łam, two­rząc za­lotną spód­nicę. W biu­ście była tro­chę przy­cia­sna, ale udało mi się to na­pra­wić dzięki za­mo­co­wa­niu z tyłu kre­mo­wego gor­setu kry­ją­cego za­mek bły­ska­wiczny. Po po­praw­kach w ni­czym nie przy­po­mi­nała sukni, którą ku­pi­łam.

Ale Ell żyje i od­dy­cha modą. Za­łożę się, że uznała su­kienkę za pro­jekt w stylu vin­tage, który w jej oczach ze­psu­łam.

Cóż, niech zaj­mie się swo­imi spra­wami.

Chcia­ła­bym jej to po­wie­dzieć, ale wo­kół jest zbyt wiele wścib­skich uszu. Poza tym mu­sia­ła­bym wy­ja­śnić, dla­czego w ogóle prze­ro­bi­łam su­kienkę po swo­jemu. Dla­czego nie mo­głam po pro­stu sko­rzy­stać z ogrom­nej for­tuny Ro­se­wo­odów i ku­pić so­bie zu­peł­nie no­wej.

A to jest py­ta­nie, na które pró­bo­wa­łam od­po­wie­dzieć przez ostatni rok.

Z wes­tchnie­niem ulgi wpa­dam do kuchni, w po­śpie­chu nie­malże po­trą­ca­jąc kel­nera z ka­na­pecz­kami ca­prese.

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę.

Gdy w końcu znaj­duję się z dala od oczu go­ści, nieco się gar­bię. Je­stem dumna z przy­na­leż­no­ści do ro­dziny Ro­se­wo­odów, ale cza­sami ko­niecz­ność sta­nia cały czas na bacz­ność przy miesz­kań­cach mia­sta bywa mę­cząca.

– Wy­glą­dasz, jak­byś miała ja­kąś mi­sję. – Sły­szę zna­jomy głos osoby wcho­dzą­cej za mną do kuchni.

– To mi­sja ucieczki od Ell Cla­re­mon. – Od­wra­cam się i pa­trzę na mo­jego przy­ja­ciela Mi­lesa, któ­rego po­liczki są za­ró­żo­wione od wy­siłku. – Ty za to wy­glą­dasz, jak­byś był na mi­sji.

– Tak, żeby cię zna­leźć. – Dy­szy. – Szu­ka­łem cię przez dzie­sięć mi­nut. W końcu cię za­uwa­ży­łem i za­czą­łem wo­łać, a ty przy­bie­głaś tu­taj.

– Prze­pra­szam, po­trze­bo­wa­łam ode­tchnąć. – Moje ob­casy stu­kają na nie­ska­zi­tel­nej pod­ło­dze wy­ło­żo­nej bia­łymi ka­fel­kami, gdy idę w kie­runku prze­suw­nych szkla­nych drzwi pro­wa­dzą­cych na pa­tio przy ba­se­nie. Drzwi są otwarte, znaj­duje się w nich je­dy­nie pa­ra­wan, ale nie ma zbyt wiel­kiej róż­nicy mię­dzy ukro­pem w kuchni a par­nym let­nim po­wie­trzem na ze­wnątrz.

Mi­les po­dąża za mną, wy­gła­dza­jąc spodnie khaki i gra­na­tową ko­szulę. Blond fale opa­dają mu na nie­bie­skie oczy, któ­rych ko­lor pa­suje do od­cie­nia farby na ścia­nie za nim. Spo­gląda na za­peł­nione po­dwórko po­sia­dło­ści, marsz­cząc brwi.

– Lily, co tu wi­dzisz dziw­nego?

Przy­glą­dam się go­ściom plu­ska­ją­cym się w ba­se­nie i wy­le­gu­ją­cym na le­ża­kach.

– Za dużo lu­dzi na dmu­cha­nym fla­mingu?

Mi­les śmieje się lekko.

– Do­bra, to dwie rze­czy. – Wska­zuje na chło­paka w na­szym wieku sie­dzą­cego z boku na drew­nia­nym skła­da­nym krze­śle.

– Kto to? – py­tam.

– Mia­łem na­dzieję, że ty bę­dziesz wie­działa.

– Po­win­nam wie­dzieć – mó­wię.

Jego ciem­no­brą­zowa skóra ma tur­ku­sowy od­cień na tle ba­senu. Chło­pak po­pija wodę z bu­telki, ma na so­bie spodnie w ko­lo­rze khaki i swe­ter. Nie pa­suje do reszty osób na pa­tio, ubra­nych je­dy­nie w stroje ką­pie­lowe.

– Znam tu każ­dego i za­adre­so­wa­łam oso­bi­ście wszyst­kie za­pro­sze­nia. Przez tych lu­dzi mia­łam skur­cze w dłoni.

– Je­ste­śmy wdzięczni za twoje po­świę­ce­nie – mówi uro­czy­ście Mi­les.

Sztur­cham go łok­ciem w bok, kie­ru­jąc wzrok z po­wro­tem na chło­paka. Jego oczy za kwa­dra­to­wymi czar­nymi oku­la­rami zdra­dzają wszystko. Wcale nie ma ochoty tu być.

– Wy­gląda zna­jomo – rzu­cam, pró­bu­jąc go zi­den­ty­fi­ko­wać, ale nie udaje mi się.

– Jest słodki, nie są­dzisz? – pyta Mi­les.

Mru­czę na znak zgody, cie­sząc się z kilku chwil spo­koju z Mi­le­sem, który w ciągu ostat­niego roku prze­jął rolę mo­jego je­dy­nego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Jest pe­łen bez­tro­skiego opty­mi­zmu i z ła­two­ścią roz­pra­sza moją uwagę, tak jak te­raz, gdy rzuca mi kon­spi­ra­cyjny uśmiech.

– Za­ło­żymy się, że do niego za­ga­dam?

– Zro­bisz to i bez tego – wy­ty­kam.

– Ale wtedy nie bę­dzie śmiesz­nie.

– Niech bę­dzie. Za­łóżmy się o to, że zwa­lisz tego ta­jem­ni­czego ko­le­sia z nóg. Do­sta­niesz bo­nu­sowe punkty, je­śli roz­ko­chasz go w so­bie do końca im­prezy.

– A co, je­śli sam się w nim za­ko­cham?

– Nie będę cię bu­dzić rano i sama otwo­rzę sklep. – To ry­zy­kowna pro­po­zy­cja, po­nie­waż de­li­ka­tesy Di­Vin­cenzi są pełne lu­dzi od­wie­dza­ją­cych je w nie­dziele po ko­ściele. Za­zwy­czaj oboje mu­simy się uwi­jać, żeby ich ob­słu­żyć.

Ale nie są­dzę, aby zbyt wielu miesz­kań­ców mia­sta wy­bie­rało się ju­tro do ko­ścioła, bio­rąc pod uwagę, że wła­śnie się tu upi­jają.

– Zgoda. – Mi­les otwiera drzwi, po czym za­trzy­muje się, wy­cią­ga­jąc coś z kie­szeni. – Pra­wie za­po­mnia­łem. Szu­ka­łem cię, bo twoja bab­cia ka­zała ci to prze­ka­zać. Po­wie­działa coś dziw­nego. – Urywa, pró­bu­jąc so­bie to przy­po­mnieć. – Chyba „Nie wszystko na­raz”? i jesz­cze że­byś zja­dła to jak naj­szyb­ciej, żeby się nie roz­pu­ściło.

Kła­dzie na mo­jej dłoni małą kulę owi­niętą w zie­loną fo­lię. Marsz­czę brwi.

– Nie wszystko na...

Mi­les idzie już przez pa­tio, rzu­ca­jąc mi przez ra­mię ostatni pro­mienny uśmiech, i unosi kciuk w górę.

Spo­glą­dam za sie­bie na ku­cha­rzy, któ­rzy wciąż są za­jęci po­da­wa­niem kel­ne­rom no­wych ta­le­rzy. Ota­czają mnie wspa­niałe aro­maty, słod­kie, pi­kantne i wszystko, co po­mię­dzy, gdy pełne i pu­ste tace są wy­mie­niane jedna za drugą, a ogromna kuch­nia wy­daje się ma­lutka przy wszyst­kich pra­cow­ni­kach stło­czo­nych, aby na­dą­żyć za prze­pły­wem je­dze­nia. Nie roz­po­znaję żad­nego z nich. Bab­cia mu­siała dać wolne sta­łym pra­cow­ni­kom.

Ob­ra­cam cze­ko­ladkę w pal­cach, pró­bu­jąc do­pa­trzyć się w niej cze­goś nie­zwy­kłego. Przy ko­minku stoi ta­kich cała taca – bab­cia wie, że sama mo­gła­bym so­bie taką wziąć. Zdej­muję zie­loną fo­lię i od­sła­niam tru­flę z ciem­nej cze­ko­lady. Spraw­dzam we­wnętrzną stronę fo­lii, po­nie­waż by­łoby to w stylu babci, gdyby umie­ściła tam wia­do­mość, ale wi­dzę je­dy­nie błysz­czące sre­bro. Nic nie­zwy­kłego. Wbi­jam zęby w tru­flę, która roz­pada się w mo­ich ustach i topi na ję­zyku. Sło­dycz eks­plo­duje, a za­raz po niej po­ja­wia się roz­koszny gorzki od­cień ciem­nej cze­ko­lady. Lecz wtedy na ję­zyku czuję coś jesz­cze, coś szorst­kiego i...

– Fuj! – Wy­plu­wam to na dłoń. W cze­ko­la­dzie ukryty był ka­wa­łek pa­pieru. No ja­sne. Ty­powa bab­cia.

Chwy­tam ser­wetkę, by wy­trzeć ślinę z kar­teczki, i roz­wi­jam ją, pa­trząc na po­ja­wia­jące się po­woli zna­jome pi­smo babci.

Zni­ka­jący atra­ment – używa go za­wsze do pi­sa­nia ta­kich li­ści­ków. Kie­dyś, w cza­sach przed e-ma­ilami, w ten spo­sób po­ta­jem­nie ko­mu­ni­ko­wała po­ten­cjalne trans­ak­cje biz­ne­sowe, ale te­raz uży­wa­ły­śmy go już tylko my dwie, do zo­sta­wia­nia nie­mą­drych no­ta­tek w ca­łej po­sia­dło­ści, na przy­kład: „Zja­dłaś sama tego ostat­niego eklera?” czy „Pizza i Pro­ject Run­way dziś wie­czo­rem?”. Smugi na pa­pie­rze zdra­dzają, że użyto tego atra­mentu. Pi­smo po­ja­wia się po­now­nie, gdy pa­pier jest mo­kry – w tym przy­padku moja ślina za­ła­twiła sprawę.

Po­win­nam się do­my­ślić, że nie za­pi­sze wia­do­mo­ści na fo­lii. To by­łoby zbyt pro­ste.

Droga Li­leczko, czy­tam. Spo­tkajmy się w na­szym miej­scu o dwu­dzie­stej.

Zer­kam na ze­gar nad zle­wem. Dwie mi­nuty. Pra­wie się spóź­ni­łam.

Gdy wy­cho­dzę na ze­wnątrz, oka­zuje się, że im­preza na po­dwórku jest nie mniej ha­ła­śliwa niż ta w po­sia­dło­ści. Wła­ści­wie to tu jest go­rzej przez zgro­ma­dzoną mło­dzież. Scho­dzę po wiel­kich ka­mien­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych na pa­tio i mi­jam ba­sen, by do­trzeć do celu. Pra­wie cała moja klasa plu­ska się w błę­kit­nej wo­dzie, a moja młod­sza ku­zynka Da­isy ba­lan­suje boso na końcu tram­po­liny. Dzielą nas za­le­d­wie trzy mie­siące i mo­gły­by­śmy ucho­dzić za bliź­niaczki ze względu na na­szą ja­sną skórę i ciem­no­rude włosy, pod­sta­wowy ze­staw ge­nów w ro­dzi­nie Ro­se­wood. Ale na tym koń­czą się po­do­bień­stwa mię­dzy nami, po­nie­waż ona odzie­dzi­czyła po swo­jej ma­mie brą­zowe oczy i drobną bu­dowę, tym­cza­sem ja mam bla­do­zie­lone oczy i krą­gło­ści babci.

Róż­nimy się nie tylko wy­glą­dem. Pod­czas gdy ja cie­szę się wiel­kim sza­cun­kiem w ca­łym mie­ście jako pier­wo­rodna na­szego po­ko­le­nia Ro­se­wo­odów, kró­le­stwem Da­isy jest li­ceum. Dla na­szych ko­le­gów z klasy rów­nie do­brze mo­głaby być ce­le­brytką. Nie po­maga fakt, że jest gwiazdą Tik­Toka i ma pra­wie pół mi­liona ob­ser­wu­ją­cych. Wy­rzuca ręce w po­wie­trze, jej krótka srebrna su­kienka nie­bez­piecz­nie się unosi, a znad wody do­bie­gają wi­waty. Ktoś po­daje jej kie­li­szek szam­pana. Po­łowa chlu­sta na ze­wnątrz i tra­fia na głowę chło­paka znaj­du­ją­cego się pod nią, gdy ku­zynka udaje, że kie­li­szek to mi­kro­fon.

– Swe­eeeeet Ca­ro­line! – śpiewa, fał­szu­jąc.

– BUM! BUM! BUM! – od­krzy­kują lu­dzie.

– Jezu – mam­ro­czę, przy­spie­sza­jąc kroku. Pier­wo­rod­nym nie uszłoby na su­cho pu­bliczne ośmie­sza­nie się w ten spo­sób. Gdy­bym to była ja, zo­sta­ła­bym zje­dzona żyw­cem w „Kro­nice Ro­se­town”.

Czuję ukłu­cie za­zdro­ści. W prze­ci­wień­stwie do mnie Da­isy nie musi się mar­twić o by­cie ide­ałem, ani w oczach babci, ani z pew­no­ścią w oczach mia­sta. To na bank miłe nie czuć ta­kiej pre­sji i za­wsze być oto­czo­nym przez przy­ja­ciół, któ­rzy zro­bią dla cie­bie wszystko.

Mu­zyka i śmiech cichną, gdy okrą­żam po­sia­dłość. Wszyst­kie ro­śliny są sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wane, wszę­dzie kwitną róże, czer­wone kwiaty ja­skrawo kon­tra­stują z nie­ska­zi­tel­nie bia­łymi ce­gla­nymi ścia­nami, które wzno­szą się na trzy pię­tra wzwyż. Ich za­pach jest słodki; za­trzy­muję się na chwilę, by go po­czuć i po­zbyć się za­zdro­snych my­śli. Smugi za­cho­dzą­cego słońca ma­lują niebo na złoty ko­lor, wy­pie­ra­jąc błę­kit. Przez tę jedną chwilę je­stem sama. Tę­sk­ni­łam za tym cały wie­czór.

Spo­kój prze­rywa ak­sa­mitny tembr głosu, który po­zna­ła­bym wszę­dzie.

– Nie­zła im­preza, co?

2

SO­BOTA, 15 CZERWCA, 20.01

– Jak za­wsze – od­po­wia­dam babci, mi­ja­jąc bramę z ku­tego że­laza ople­cioną przez wi­cio­krzew, i wcho­dzę do swo­jego ulu­bio­nego miej­sca.

Ogród bez Róż le­dwo jest w sta­nie po­mie­ścić dzie­sięć osób, ale nie dla­tego go lu­bię. Ogro­dzony wy­so­kimi ścia­nami z bia­łego ka­mie­nia i z na­tu­ral­nej wiel­ko­ści mar­mu­ro­wym po­są­giem świę­tego An­to­niego po­środku, jest czymś w ro­dzaju ukry­tego na roz­le­głym te­re­nie sank­tu­arium. Kwitną tu li­lie, sto­krotki, żon­kile i pi­wo­nie, pącz­kują hor­ten­sje, a po ścia­nach pnie się bluszcz. W le­wym rogu ro­śnie ma­gno­lia, a w pra­wym wi­śnia.

Na tyl­nej ścia­nie znaj­duje się mapa Ro­se­town. Za­zna­czono na niej wszyst­kie mo­nu­men­talne miej­sca w mie­ście – na­szą po­sia­dłość na po­łu­dnio­wym krańcu, mu­zeum na pół­noc­nym za­cho­dzie, ko­ściół Świę­tej Te­resy w cen­trum, port na po­łu­dnio­wym wscho­dzie. Po le­wej stro­nie na dole znaj­duje się na­wet stara fa­bryka, która nie po­ja­wia się na naj­now­szych ma­pach, po­nie­waż mie­ści się na obrze­żach mia­sta. Za­mknięto ją, gdy mia­łam sie­dem lat, ale wciąż pa­mię­tam, jak sto­jąc na pół­pię­trze, pa­trzy­łam na pra­cow­ni­ków szy­ją­cych ręcz­nie płasz­cze, a opuszki mo­ich pal­ców prze­su­wały się po mięk­kiej w do­tyku sztucz­nej skó­rze i fu­trach.

Bab­cia stoi obok świę­tego An­to­niego, do­stojna jak za­wsze. Może po­chwa­lić się ta­kimi sa­mymi ru­dymi lo­kami jak moje, choć jej są po­prze­ty­kane bia­łymi pa­sem­kami i spięte szyl­kre­tową spinką. Zie­lone oczy błysz­czą czu­ło­ścią, gdy wy­ciąga do mnie ta­lerz pe­łen wę­dlin i se­rów.

– Spró­buj sa­lami. Jest naj­lep­sze.

Osten­ta­cyj­nie oglą­dam sa­lami, by upew­nić się, że nie ma w nim żad­nej ukry­tej wia­do­mo­ści.

– Z tobą ni­gdy nie wia­domo – mru­czę, po czym wkła­dam je do ust, a po­tem biorę jesz­cze ka­wa­łek goudy. – Dzięki za wia­do­mość tak swoją drogą. Cho­ciaż tro­chę stra­ciła na uroku, gdy nie­mal po­cięła mi ję­zyk.

– Mu­szę utrzy­my­wać cię w go­to­wo­ści, Li­leczko. – To zdrob­nie­nie spra­wia, że uśmie­cham się szcze­rze po raz pierw­szy tego wie­czoru.

Bab­cia uj­muje jedną z li­lii i prze­suwa pal­cem po płatku.

– Są piękne, prawda? Leo do­brze się spi­suje, dba­jąc o ogrody. A jesz­cze le­piej idzie mu gra w sza­chy.

Z tru­dem po­wstrzy­muję się od prze­wró­ce­nia oczami. Cza­sem bab­cia aż za bar­dzo za­chwyca się swoim ogrod­ni­kiem. Leo Di­Vin­cenzi to ho­ke­ista, król im­prez i prawa ręka Da­isy. Poza tym mamy wspólną hi­sto­rię, do któ­rej ab­so­lut­nie nie chcę wra­cać.

– Nie po­wi­nien grać z tobą w sza­chy, do­staje pie­nią­dze za przy­ci­na­nie krze­wów.

– Jest świet­nym to­wa­rzy­szem. Wi­dzia­łaś go może?

– Ostat­nio wi­dzia­łam, jak upi­jał się w ba­se­nie, pod­czas gdy moja ko­chana ku­zynka chlu­stała mu szam­pa­nem na głowę. Moż­liwe, że zdą­żył się już uto­pić. By­łaby szkoda.

Śmiech babci prze­cho­dzi w ka­szel. Po­kle­puje się po klatce pier­sio­wej.

– Ech, mło­dość. Mam na­dzieję, że przy­naj­mniej do­brze się ba­wisz.

– Jest... w po­rządku – od­po­wia­dam.

Dzi­siej­szy wie­czór nie miał prawa się udać. Rok temu, na tym sa­mym przy­ję­ciu, wszystko wy­glą­dało ina­czej. Tata tań­czył ze mną w sali wi­zy­to­wej. Mama się śmiała. Nie mia­łam po­ję­cia, jak straszne lato mnie czeka. Nie mia­łam po­ję­cia, że zmieni się wszystko, co zna­łam. Cóż, nie wszystko. Bab­cia po­zo­stała taka sama: za­pro­po­no­wała ma­mie i mnie, by­śmy za­miesz­kały z nią w po­sia­dło­ści, kiedy tata zgi­nął i wy­szło na jaw, że wpę­dził pół mia­sta – w tym sie­bie – w długi przez to, że jego firma zaj­mu­jąca się do­radz­twem fi­nan­so­wym prze­stała so­bie ra­dzić. Duży dom, w któ­rym do­ra­sta­łam, zo­stał za­jęty przez bank, więc nie po­zo­sta­wało nam z mamą nic in­nego, jak sko­rzy­stać z oferty babci. Więk­szość na­szych rze­czy rów­nież zo­stała skon­fi­sko­wana: eks­tra­wa­gancka ża­glówka taty i de­si­gner­skie to­rebki mamy... Ale dla mamy nie miało to zna­cze­nia. Za­ła­mała się po śmierci ojca w lipcu, a w sierp­niu ode­szła. Znik­nęła, jakby ni­gdy jej tu nie było. Od tam­tej pory nie dała znaku ży­cia.

Bab­cia od­chrzą­kuje. Choć jest świetna w uda­wa­niu, pierw­sze przy­ję­cie Ro­se­wo­odów bez taty dla niej rów­nież nie może być ła­twe.

– Do­łą­czysz do mnie ju­tro na śnia­da­niu na pa­tio?

To na­sza tra­dy­cja. Za­nim tu za­miesz­ka­łam, po im­pre­zach za­wsze zo­sta­wa­łam na noc, aby­śmy na­stęp­nego ranka mo­gły zjeść pu­szy­ste na­le­śniki ob­lane sy­ro­pem, prze­glą­da­jąc nowe pro­jekty dla Ro­se­wood Inc. Serce mnie boli na myśl, że bab­cia pró­buje za­cho­wać tego lata ja­kieś po­zory nor­mal­no­ści.

– Wzię­łam do­dat­kową zmianę, żeby otwo­rzyć ju­tro de­li­ka­tesy – przy­po­mi­nam, nie po­tra­fiąc ukryć smutku w gło­sie. To był je­dyny wa­ru­nek, jaki po­sta­wiła bab­cia, abym mo­gła miesz­kać z nią w po­sia­dło­ści: za­płaci za wszyst­kie nie­zbędne rze­czy, ale ja mu­szę zna­leźć pracę na pół etatu, aby za­pła­cić za wszystko inne. Co mi od­po­wiada. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić, skoro mnie przy­gar­nęła.

– Oszczę­dzasz na szkołę biz­ne­sową? – Bab­cia za­daje py­ta­nie, ale ja wiem, że to su­ge­stia.

Od­wra­cam wzrok. W miarę zbli­ża­nia się ostat­niego roku szkoły co­raz czę­ściej pró­buje po­ru­szyć ze mną ten te­mat, zo­sta­wia też bro­szury na la­dzie lub ko­mo­dzie. Ale moją wy­ma­rzoną szkołą jest Fa­shion In­sti­tute of Tech­no­logy. Ze­szłego lata pla­no­wa­łam, że je­sie­nią, w pierw­szym se­me­strze klasy ma­tu­ral­nej, po­jadę do Me­dio­lanu, dzięki czemu do­stanę się na FIT, a na­stęp­nie ukoń­czę stu­dia z ty­tu­łem ma­gi­stra pro­jek­to­wa­nia mody i do­łą­czę do babci w za­rzą­dzie Ro­se­wood Inc. Mia­łam całe ży­cie przed sobą.

Ale to było, za­nim się do­wie­dzia­łam, że tata prze­pu­ścił mój fun­dusz na stu­dia.

– Tak – mó­wię w końcu, od­wra­ca­jąc się, by ze­rwać pą­czek wi­cio­krzewu z bramy, aby nie mo­gła do­strzec kłam­stwa na mo­jej twa­rzy.

Nie mam ochoty iść do szkoły biz­ne­so­wej, ale je­śli da­lej będę za­ra­biała tyle co te­raz, ni­gdy nie bę­dzie mnie stać na FIT. A je­żeli nie­zbyt sub­telne za­chęty babci do­ty­czące in­sty­tu­cji z pre­sti­żo­wymi pro­gra­mami me­ne­dżer­skimi są ja­ką­kol­wiek wska­zówką, ni­gdy nie za­ak­cep­to­wa­łaby szkoły mody. Uwa­żała, że wszech­stronna edu­ka­cja biz­ne­sowa jest nie­zbędna do kie­ro­wa­nia ze­spo­łem i firmą, choć sama ni­gdy nie po­szła na stu­dia.

Któ­re­goś wie­czoru ze­szłego lata bab­cia z dumą w oczach po­wie­działa mi: „Pew­nego dnia zdzia­łasz cuda w Ro­se­wood Inc.”. Było to za­raz po śmierci taty, w dniu, w któ­rym mama i ja wpro­wa­dzi­ły­śmy się do po­sia­dło­ści. Mama nie­mal nie wy­cho­dziła ze swo­jego po­koju, więc żeby się czymś za­jąć, szki­co­wa­łam pro­jekty prze­ró­bek swo­ich sta­rych ubrań. Spę­dzi­łam cały dzień, prze­ra­bia­jąc zbyt cia­sny kom­bi­ne­zon na su­kienkę.

– Chcia­ła­byś tego? – za­py­tała bab­cia po tym, jak po­ka­za­łam jej mój szki­cow­nik z po­my­słami na su­kienki. – Za­jąć moje miej­sce jako pre­ze­ska za­rządu, kiedy będę go­towa przejść na eme­ry­turę?

Pra­wie się wtedy prze­wró­ci­łam.

– O ni­czym in­nym nie ma­rzę – po­wie­dzia­łam.

My­śla­łam, że po tym wy­da­rze­niu za­cznie mnie wię­cej uczyć o fir­mie i by­ciu pre­ze­ską, zwłasz­cza po odej­ściu mamy. Ale mi­nął już pra­wie cały rok, a ona na tym polu po­święca Ell znacz­nie wię­cej uwagi niż mnie. Chcę za­py­tać dla­czego, ale za każ­dym ra­zem, gdy pró­buję, nie mogę zna­leźć od­po­wied­nich słów, które nie brzmia­łyby nie­wdzięcz­nie lub na­chal­nie.

Nie mogę być jed­nak na nią zła. Za­pew­niła mi prze­cież miej­sce do ży­cia. Naj­waż­niej­sze jest te­raz udo­wod­nie­nie, że mogę być tym, kim chce, abym była, żeby na­dal cze­kała mnie przy­szłość w Ro­se­wood Inc., na­wet je­śli nie pójdę na FIT.

– Cie­szę się, że lu­bisz pra­co­wać w de­li­ka­te­sach – mówi bab­cia. – To bar­dzo ważne, byś wcze­śnie na­uczyła się nie­za­leż­no­ści. I po­doba mi się ten twój przy­ja­ciel, Mi­les. Po­win­naś czę­ściej za­pra­szać przy­ja­ciół.

Nie po­pra­wiam jej, że to mój je­dyny przy­ja­ciel. Prawda spra­wia, że otwiera się we mnie ot­chłań sa­mot­no­ści. Za­miast się w nią rzu­cić, przy­kła­dam wi­cio­krzew do nosa, wdy­cha­jąc jego słodki za­pach. To mnie uspo­kaja. Opusz­czam kwiat i od­wra­cam się do babci z wy­mu­szo­nym uśmie­chem na twa­rzy.

– Nie­zły też z niego po­sła­niec, co?

Na se­kundę mię­dzy jej brwiami po­ja­wia się zmarszczka świad­cząca o nie­po­koju. Wiem, że po­trafi przej­rzeć moją grę. Jest je­dyną osobą, któ­rej za­wsze się to udaje.

– Cał­kiem nie­zły. – Bab­cia w końcu prze­rywa ci­szę; jej tro­ska znika w mgnie­niu oka i zo­staje za­stą­piona pro­mien­nym uśmie­chem. Cho­ciaż wiem, że jej za­leży, wiem też, jak bar­dzo ceni so­bie za­cho­wa­nie po­zo­rów. Ni­gdy nie oka­zy­wała sła­bo­ści.

Pod­nosi ra­do­śnie ka­wa­łek sa­lami.

– Zjemy śnia­da­nie kiedy in­dziej. Je­stem z cie­bie dumna, Lily.

Duma wy­peł­nia moją klatkę pier­siową, a ogromna pre­sja na chwilę znika. Stu­kam się z nią ka­wał­kiem sa­lami.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, bab­ciu. Mam na­dzieję, że do­brze się dziś ba­wisz.

Przy­tula mnie i ca­łuje w skroń.

– Wspa­niale.

Od­su­wam się z uśmie­chem.

– A za dwa ty­go­dnie po­wtó­rzymy to wszystko z oka­zji mo­ich uro­dzin.

Uśmiech nieco jej rzed­nie.

– Wła­ści­wie, Lily, chcia­ła­bym o czymś...

– Jak się mają moje dwie ulu­bione pa­nie?

Ra­zem z bab­cią spo­glą­damy w stronę bramy i bie­rzemy głę­bo­kie od­de­chy. Stoi w niej tata, a ga­snące pro­mie­nie słońca pa­dają na jego syl­wetkę i zmie­niają ko­lor jego prze­rze­dzo­nych kasz­ta­no­wych wło­sów na złoty. Ma na so­bie ele­gancki gra­na­towy smo­king z cha­rak­te­ry­styczną czer­woną różą przy­piętą do klapy.

Oczy­wi­ście to nie tata. To jego bliź­niak – wu­jek Ar­bor.

Prze­ły­kam roz­cza­ro­wa­nie; mimo że mi­nął rok, rana cią­gle jest świeża. Spo­glą­da­jąc na bab­cię, za­sta­na­wiam się, czy czuje to samo pul­so­wa­nie w klatce pier­sio­wej. Jak­bym pa­trzyła na du­cha taty, który ni­gdy nie prze­sta­nie nas na­wie­dzać.

– Tak my­śla­łem, że was tu znajdę. – Uśmie­cha się do mnie i otwiera ra­miona. Przy­tu­lam się do niego i choć to nie są ob­ję­cia taty, są na tyle po­dobne, że mogę uda­wać. – Już pra­wie kwa­drans po.

Od­su­wam się.

– I?

Bab­cia wzdy­cha.

– Chyba czas za­cząć praw­dziwą im­prezę.

– Oczy­wi­ście – od­po­wia­dam, gdy za­czy­nam ro­zu­mieć.

Po­wszech­nie wia­domo, że przy­ję­cia Ro­se­wo­odów stają się na­prawdę nie­za­po­mniane do­piero po torcie, kiedy za­czyna pły­nąć wino, a me­ble w sali wi­zy­to­wej zo­stają przy­su­nięte do ścian, przez co two­rzy się ogromny par­kiet ta­neczny. Na­wet naj­bar­dziej kon­ser­wa­tywni miesz­kańcy mia­sta pusz­czają wtedy wo­dze fan­ta­zji.

Prze­cho­dzimy przez bramę i pra­wie za­ha­czam o pęd dzi­kiego wi­cio­krzewu, ale wu­jek Ar­bor w porę chwyta mnie za ra­mię.

– Dzięki – mam­ro­czę, ża­łu­jąc, że nie po­ja­wił się nieco póź­niej. Co bab­cia chciała po­wie­dzieć?

Serce wali mi w piersi. Może coś o mo­ich osiem­na­stych uro­dzi­nach, które przy­pa­dają na dwu­dzie­stego ósmego. Z na­dzieją my­ślę o tym, że może za­mie­rza po­roz­ma­wiać ze mną o Ro­se­wood Inc., może za­cznie wdra­żać mnie do pracy, na co tak cze­kam. Po tor­cie po­ru­szę ten te­mat po­now­nie.

Mi­jamy ba­sen, te­raz pu­sty. Dwóch kel­ne­rów stoi przy tyl­nych po­dwój­nych drzwiach i otwiera je dla nas. Ki­wam głową w po­dzię­ko­wa­niu, wcho­dząc do kli­ma­ty­zo­wa­nej sali wi­zy­to­wej po­sia­dło­ści, i czuję, że te krót­kie chwile w Ogro­dzie bez Róż były mi­ra­żem.

Ktoś mu­siał po­wie­dzieć DJ-owi, żeby wy­łą­czył mu­zykę, po­nie­waż grana pio­senka cich­nie. Lu­dzie od­wra­cają się w na­szą stronę, obec­ność babci przy­ciąga jak ma­gnes. Nie­któ­rzy ubrani są w eks­tra­wa­ganc­kie suk­nie ba­lowe, a inni z tru­dem do­pa­so­wali ko­szulę do spodni. To miesz­kańcy Ro­se­town. Wszy­scy ra­zem na jed­nej wspa­nia­łej im­pre­zie.

– Och, pro­szę, nie prze­szka­dzaj­cie so­bie.

Bez­tro­skie słowa babci spo­ty­kają się ze śmie­chem. Ła­two po­znać, kto się jej pod­li­zuje. Liz Zhao, wła­ści­cielka naj­po­pu­lar­niej­szego lo­kalu we­sel­nego w mie­ście, Blusz­czu, chi­cho­cze o se­kundę za długo. Nic dziw­nego, bio­rąc pod uwagę, że w ze­szłym ty­go­dniu za­py­tała, czy bab­cia by­łaby za­in­te­re­so­wana in­we­sty­cją w re­no­wa­cję dru­giej sali ba­lo­wej. Je­stem pewna, że od­po­wiedź była od­mowna – zresztą jak zwy­kle.

For­tuna Ro­se­wo­odów na­le­żała wy­łącz­nie do babci, od­kąd prze­ka­zała ją jej matka, Pe­tu­nia. Plotka głosi, że dzia­dek, który przy­jął na­zwi­sko babci, aby pod­trzy­mać tra­dy­cję, i który zmarł przed moim uro­dze­niem, ni­gdy nie miał nic do po­wie­dze­nia. Ani też tata, ani wu­jek Ar­bor, cho­ciaż wiem, że od czasu do czasu bab­cia da­wała im kie­szon­kowe, do­póki nie za­ro­bili wła­snych pie­nię­dzy.

Rzadko zda­rzało się, by uczest­ni­czyła w ja­kichś po­kaź­nych przed­się­wzię­ciach, co wy­raź­nie nie­po­ko­iło nie­któ­rych miesz­kań­ców mia­sta. Ale tata był inny. In­we­sto­wał – cza­sem ra­zem z wuj­kiem Ar­bo­rem – we wszystko, co wią­zało się z mia­stem. To dla­tego za­ło­żył firmę do­rad­czą – chciał po­móc lo­kal­nym fir­mom i ro­dzi­nom.

Za­bawne, że wszy­scy o tym za­po­mnieli po jego śmierci.

– Dzię­kuję wszyst­kim za to, że świę­tu­je­cie ze mną tego wie­czoru. – Głos babci jest gło­sem przy­wód­czyni, sły­chać go do­brze w ca­łym po­miesz­cze­niu, po­mimo le­d­wie za­uwa­żal­nej za­dyszki. Chyba spa­cer z ogrodu był zbyt ener­giczny. – Zimy w Ro­se­town są dłu­gie i za­wsze z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam na to przy­ję­cie. Oczy­wi­ście nie tylko ze względu na sie­bie. Lato to czas, kiedy nasz ka­wa­łek świata kwit­nie. Po­dob­nie jak ob­ser­wuję kwit­nące róże, pa­trzę, jak wy roz­kwi­ta­cie. Gdyby tylko moja bab­cia mo­gła zo­ba­czyć, jak wspa­niały stał się ten mały ka­wa­łek ziemi, który wszy­scy na­zy­wamy na­szym do­mem, by­łaby za­chwy­cona.

Lu­dzie klasz­czą. Ko­le­żanki i ko­le­dzy z mo­jej klasy, któ­rzy zdą­żyli wy­schnąć po ką­pieli w ba­se­nie, tło­czą się wo­kół an­tycz­nego, okrą­głego stołu za­sta­wio­nego je­dze­niem. Da­isy jest ra­zem z nimi, wy­ciąga jedno z ozdob­nych krze­seł i wcho­dzi na nie. Na­wet na ta­kim pod­wyż­sze­niu jej głowa le­dwo wy­staje po­nad tłum.

Uśmie­cham się zza ple­ców babci, ob­ser­wu­jąc, jak Da­isy pró­buje przy­cią­gnąć uwagę zgro­ma­dzo­nych i nie udaje jej się to, bo wszy­scy za­czy­nają śpie­wać Sto lat, okrop­nie fał­szu­jąc. Przy­łą­czam się bar­dzo gło­śno, żeby zro­bić jesz­cze więk­szy ha­łas. Ku­zynka prze­wraca oczami.

Nie do­ce­niam jed­nak tego, jak wiele jest w sta­nie zro­bić, by wszy­scy na nią pa­trzyli. Bie­rze je­den z pół­mi­sków su­shi ze stołu i wkłada go w ra­miona Leo, który wy­gląda, jakby za kilka mi­nut miał ze­mdleć lub wy­biec na ze­wnątrz i zwy­mio­to­wać na krzewy, które tak sta­ran­nie pie­lę­gnuje. Bab­cia to so­bie po­trafi wy­brać ulu­bieńca.

– Ehem. – Da­isy od­chrzą­kuje, sta­jąc na szczy­cie stołu i od­gar­nia­jąc swoje się­ga­jące brody fale. Ko­ły­sze się na boki, a wiele osób wy­ciąga ręce, na wy­pa­dek gdyby spa­dła, ale ona śmieje się i od­trąca ich dło­nie. Spo­glą­dam na wujka Ar­bora, który za­ci­ska palce na kie­liszku mer­lota. – Chcia­ła­bym coś po­wie­dzieć – kon­ty­nu­uje Da­isy, ob­cią­ga­jąc su­kienkę do po­łowy uda. Bły­ska olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem, po czym sku­pia się na babci. – Oczy­wi­ście wszy­scy je­ste­śmy winni naj­szczer­sze po­dzię­ko­wa­nia na­szej wspa­nia­łej ma­triar­chini za zor­ga­ni­zo­wa­nie tak wy­staw­nego przy­ję­cia, ale by­łoby nie w po­rządku z mo­jej strony, gdy­bym nie zło­żyła ich oso­bi­ście.

Za­raz zwy­mio­tuję. Dla­czego ona, kiedy jest pi­jana, za­czyna mó­wić, jakby urwała się z in­nego wieku? To okropne. Od­py­cham im­puls, który każe mi znik­nąć w kuchni i opu­ścić resztę jej prze­mowy, bo chcę wie­dzieć, o co cho­dzi z tymi po­dzię­ko­wa­niami.

– Z ra­do­ścią ogła­szam, że spę­dzę pierw­szą po­łowę mo­jej ostat­niej klasy li­ceum za gra­nicą w Me­dio­la­nie, stu­diu­jąc modę.

Sala wy­bu­cha wi­wa­tami na cześć mo­jej ku­zynki, a mnie ści­ska w gar­dle. Oczy Da­isy prze­ska­kują na chwilę na mnie i bły­skają zwy­cię­sko, po czym z po­wro­tem sku­piają się na babci.

– Dzię­kuję ci, bab­ciu, za umoż­li­wie­nie mi sko­rzy­sta­nia z tej nie­sa­mo­wi­tej oka­zji. W końcu już ze­szłej je­sieni wszyst­kie miej­sca były ob­sa­dzone, więc to na­prawdę ma­giczny do­tyk babci za­pew­nił mi przy­ję­cie.

Ma­giczny dotyk? Nic z tych rze­czy. To pie­nią­dze babci. Pie­niądze, któ­rych de­spe­racko po­trze­bo­wa­łam w ze­szłym roku. Pie­nią­dze, o które bła­ga­łam tatę, nie wie­dząc, że ich nie ma. Wy­jazd do Me­dio­lanu przy­spie­szyłby moją apli­ka­cję na FIT. To i na­zwi­sko Ro­se­wood by­łyby moją prze­pustką do przy­ję­cia.

Ale kiedy tata od­mó­wił bez po­da­nia wy­ja­śnie­nia, zwró­ci­łam się do babci. To był je­dyny raz, kiedy po­pro­si­łam ją o co­kol­wiek. A ona mi od­mó­wiła.

Po­tem tata zmarł i wszystko prze­stało się li­czyć. Ale do­wie­dzieć się te­raz, że bab­cia zro­biła to wszystko dla Daisy? Moja ku­zynka ni­gdy nie wy­ka­zała za­in­te­re­so­wa­nia ro­dzin­nym biz­ne­sem. To ja po­win­nam mieć za­pew­nioną przy­szłość w Ro­se­wood Inc.

W końcu spo­glą­dam na bab­cię, która już na mnie pa­trzy. Na sali roz­le­gają się roz­mowy, im­preza wo­kół nas roz­kręca się na nowo, ale ja mam wra­że­nie, że czas się za­trzy­mał. „Jak mo­głaś?!”, mam ochotę wrza­snąć. Ale wy­du­szam z sie­bie je­dy­nie:

– Dla­czego?

– Lily, ja... – Wy­ciąga rękę, lecz wy­ry­wam się z jej uści­sku. Tyle że nie za­uwa­żam kel­nera wy­ła­nia­ją­cego się z kuchni z wy­so­kim, pię­cio­po­zio­mo­wym tor­tem na wózku.

Gdy pró­buję zmie­nić kie­ru­nek, jest już za późno. Tracę rów­no­wagę, po­ty­kam się i wpa­dam na wó­zek. Prze­wra­cam się, a tort spada ra­zem ze mną i lą­du­jemy na ozdob­nym per­skim dy­wa­nie. Ró­żowy lu­kier roz­ma­zuje się na mo­jej twa­rzy, po­kry­wa­jąc rzęsy ni­czym tusz, a ka­wałki cia­sta pla­mią su­kienkę.

Na­tych­miast wy­cią­gają się po mnie liczne ręce i sta­wiają mnie na nogi, jakby to mo­gło od­wró­cić ab­so­lutne upo­ko­rze­nie, któ­rego wła­śnie do­zna­łam. W po­miesz­cze­niu pa­nuje mar­twa ci­sza, a ja bez ocie­ra­nia lu­kru z oczu wiem, że każde spoj­rze­nie jest skie­ro­wane na mnie.

Ktoś po­daje mi ser­wetkę i wy­cie­ram nią twarz. Tort leży znisz­czony na ziemi, nie da się ura­to­wać do­słow­nie ani jed­nego ka­wałka. Spo­glą­dam w górę i w pierw­szej ko­lej­no­ści wi­dzę, że Liz Zhao już się nie śmieje, a jej córka, Qu­inn, dziew­czyna z mo­jej klasy, na któ­rej twa­rzy zwy­kle ma­luje się wredny wy­raz, wpa­truje się we mnie z roz­dzia­wioną szczęką. An­tony Di­Vin­cenzi, oj­ciec Leo i wła­ści­ciel upa­da­ją­cego lo­do­wi­ska Ice Plex znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie mia­sta, wy­gląda, jakby tłu­mił śmiech. Roz­glą­dam się szybko i wi­dzę, że to dość po­wszechna re­ak­cja.

Łzy ci­sną mi się do oczu. Od­wra­cam się do babci.

– Tak mi...

– Chyba naj­le­piej bę­dzie, je­śli pój­dziesz się umyć, do­brze? – mówi szybko, ge­stem po­ka­zu­jąc DJ-owi, by włą­czył mu­zykę.

Z gło­śni­ków płyną po­cząt­kowe nuty I Don’t Want to Miss a Thing Ae­ro­smith. Mam ochotę ich udu­sić za wy­bór pio­senki.

Na usta ci­sną mi się prze­pro­siny, ale bab­cia chwyta mnie za ło­kieć – rów­nież lepki od lu­kru – i pro­wa­dzi do holu. Od­zywa się tym sa­mym ostroż­nym to­nem, któ­rego używa pod­czas roz­mów biz­ne­so­wych z za­rzą­dem Ro­se­wood Inc. Na­tych­miast do­my­ślam się, że pró­buje ogra­ni­czyć straty.

– Im­preza pra­wie się skoń­czyła. Może prze­no­cu­jesz dziś u wujka? My­ślę, że noc z dala od po­sia­dło­ści do­brze ci zrobi.

Spo­glą­dam na nią.

– Ale to jest mój dom.

– Co to miało być? – Pod­cho­dzi do nas Da­isy. Jej brą­zowe oczy błysz­czą wście­kło­ścią, gdy przede mną staje. – Nie mo­głaś mi po­zwo­lić na dzie­sięć se­kund uwagi? Za­wsze mu­sisz być w cen­trum wy­da­rzeń, co?

– Wy­star­czy – war­czy wu­jek Ar­bor, chwy­ta­jąc ją za ra­mię, za­nim Da­isy zdąży rzu­cić się na mnie z pię­ściami; by­łaby do tego zdolna, zwłasz­cza w sta­nie upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego. Wu­jek zwraca się do babci: – Mamo, czy...

– Da­isy, ty też idziesz – prze­rywa mu bab­cia.

Dziew­czyna sa­pie.

– Co? Dla­czego mam wy­cho­dzić przez nią?

– Dla­tego, że się błaź­nisz – sy­czę, kie­ru­jąc wzrok na wej­ście do sali, gdzie go­ście zbie­rają się, by obej­rzeć nasz wy­stęp.

– To nie ja wy­glą­dam jak Pil­ls­bury Do­ugh­boy po przedaw­ko­wa­niu cu­kru – szy­dzi.

Moje po­liczki płoną, na ję­zyku już mam ri­po­stę.

– Ty...

– Wy­star­czy – ucina bab­cia i wy­pro­wa­dza nas na ze­wnątrz, z dala od spoj­rzeń go­ści.

– Mogę je od­wieźć – ofe­ruje wu­jek Ar­bor, zer­ka­jąc nie­pew­nie na moją su­kienkę. Praw­do­po­dob­nie nie po­doba mu się wi­zja cia­sta wa­ni­lio­wego roz­sma­ro­wa­nego na tyl­nym sie­dze­niu jego czer­wo­nego mer­ce­desa.

– Frank się tym zaj­mie – mówi bab­cia, przy­ci­ska­jąc dłoń do piersi. Za­myka oczy i bie­rze głę­boki od­dech. Kiedy je otwiera, kulę się na wi­dok ma­lu­ją­cego się w nich roz­cza­ro­wa­nia.

– Frank? – pyta Da­isy, gdy praw­nik na­szej ro­dziny prze­cho­dzi przez drzwi i do­łą­cza do nas na ze­wnątrz, we­zwany przez bab­cię. – A gdzie Ste­wie?

Nikt nie od­po­wiada na py­ta­nie o miej­sce po­bytu na­szego kie­rowcy. Frank trzyma już w ręku klu­czyki i otwiera czar­nego SUV-a za­par­ko­wa­nego na gi­gan­tycz­nym pod­jeź­dzie za­sta­wio­nym sa­mo­cho­dami. Od­wra­cam się, by bła­gać bab­cię albo przy­naj­mniej prze­pro­sić, ale ona już wcho­dzi do środka, a wu­jek Ar­bor dep­cze jej po pię­tach. Drzwi za­trza­skują się za nimi.

– Le­piej już chodźmy – od­zywa się Frank swoim star­czym, gro­bo­wym gło­sem.

Praw­nik babci jest dla mnie bar­dziej jak wu­jek, bo gdy do­ra­sta­łam, za­wsze był w po­bliżu, więc wśli­zguję się do SUV-a, zo­sta­wia­jąc po so­bie lu­krowy ślad. Łzy, które le­dwo po­wstrzy­my­wa­łam, spły­wają po mo­ich po­licz­kach, a upo­ko­rze­nie ude­rza we mnie ni­czym po­ciąg. Szok mija, płonę ze wstydu.

– Co za po­rażka – pie­kli się Da­isy, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi.

– Od kiedy za­leży ci na Me­dio­la­nie? – wy­du­szam, nim zdąży się na mnie wy­żyć. – To było moje ma­rze­nie. Spę­dzi­łam go­dziny na wy­bie­ra­niu, cię­ciu i szy­ciu tka­nin. Na szki­co­wa­niu pro­jek­tów. Stu­diuję „Fa­shion Week” jak pod­ręcz­nik. Od­daję się tej pracy z za­an­ga­żo­wa­niem.

Jej spoj­rze­nie tward­nieje, a iskierki współ­czu­cia ga­sną. Otwiera usta, ale ude­rze­nie w okno spra­wia, że pod­ska­ku­jemy. Qu­inn spo­gląda na nas z dru­giej strony.

– Obie­ca­łaś, że po­roz­ma­wiamy! – krzy­czy przez szybę do Da­isy, z iry­ta­cją w ciem­nych oczach. Jej krót­kie czarne włosy są za­cze­sane do tyłu i upięte w zwy­kły kok, aby od­sło­nić wy­go­lony tył. Sły­sza­łam plotkę, że wśród ko­smy­ków ukrywa nóż.

– Je­stem tro­chę za­jęta! – od­krzy­kuje Da­isy.

Qu­inn ze zło­ścią ude­rza po­now­nie w szybę i od­suwa się, gdy Frank od­jeż­dża. Pa­trzymy przez tylną szybę, jak wy­sta­wia dwa środ­kowe palce, do­póki nie znika za za­krę­tem.

– O co jej, do cho­lery, cho­dziło? – py­tam Da­isy, chwi­lowo za­po­mi­na­jąc o swoim za­ła­ma­niu.

– Pil­nuj swo­ich spraw – war­czy, za­kła­da­jąc ręce na piersi, i wy­gląda przez okno.

Frank spo­gląda na mnie w lu­sterku; na jego cie­płej, brą­zo­wej skó­rze wy­raź­nie ry­sują się zmarszczki. Wy­gląda na bar­dzo zmę­czo­nego. Prze­jeż­dżamy przez otwartą bramę po­sia­dło­ści, czarne kute że­lazo skręca się w stronę nieba. Wła­ści­wie ni­gdy nie jest za­mknięta, a na­wet gdy jest, wiem, że w ży­wo­pło­cie na za­chod­nim skraju po­se­sji jest miej­sce, gdzie ga­łę­zie są wy­star­cza­jąco rzad­kie, aby się mię­dzy nimi prze­śli­zgnąć.

– Frank...

– Panno Ro­se­wood, oba­wiam się, że nie będę po­tra­fił od­po­wie­dzieć na twoje py­ta­nia – wzdy­cha. Jego wy­raz twa­rzy jest tak samo sto­icki jak za­wsze, ale brą­zowe oczy ła­god­nieją. – To ważny, stre­su­jący wie­czór dla two­jej babci. I dla cie­bie rów­nież. Za­kła­dam, że zda­wała so­bie sprawę, że to może cię przy­tło­czyć.

– Ra­dzę so­bie – war­czę.

– Wi­dać – mru­czy Da­isy.

– Bądź ła­skawa dla babci – cią­gnie Frank, gdy Ro­se­town roz­mywa się w ko­lo­rach za­cho­dzą­cego słońca. – W końcu ni­gdy wcze­śniej cię nie za­wio­dła, prawda?

Nie po­wi­nien o to py­tać. Zmu­szam się do uśmie­chu, aby po­wstrzy­mać ko­lejną falę łez, wal­cząc z bó­lem wy­pa­la­ją­cym dziurę w moim i tak już zła­ma­nym sercu.

– Ni­gdy – kła­mię.

3

NIE­DZIELA, 16 CZERWCA, 10.03

– Pod­su­mo­wu­jąc, Lily Ro­se­wood, być może ostat­nia osoba, po któ­rej można by się tego spo­dzie­wać, w nie­praw­do­po­dobny i nie­for­tunny spo­sób zruj­no­wała do­sko­nały wie­czór.

Blond brwi Mi­lesa uno­szą się, gdy od­kłada na ladę dzi­siej­szy eg­zem­plarz „Kro­niki Ro­se­town”. Oboje mamy na so­bie ta­kie same brudne białe far­tu­chy z wy­ha­fto­wa­nym z przodu czer­wo­nym na­pi­sem „De­li­ka­tesy Di­Vin­cenzi”. Na moim wi­dać rów­nież za­schnięte łzy, po­nie­waż otwie­ra­jąc rano de­li­ka­tesy, zo­ba­czy­łam ga­zetę na po­de­ście pod drzwiami – na okładce wid­niał mój wi­ze­ru­nek z ka­wał­kami cia­sta we wło­sach i prze­ra­że­niem na twa­rzy.

– Rany, nie mieli li­to­ści, co?

– To była ka­ta­strofa – ję­czę.

Przez kilka bło­gich se­kund, kiedy obu­dzi­łam się rano, o ni­czym nie pa­mię­ta­łam. Ale po­tem do­tarło do mnie, gdzie się obu­dzi­łam: w jed­nej z wol­nych sy­pialni w domu mo­jego wujka. Po­tem wy­star­czyło otwo­rzyć In­sta­grama, Snap­chata i Tik­Toka, by zo­ba­czyć sie­bie wszę­dzie. Je­den fil­mik stał się na­wet wi­ra­lem. Mu­sia­łam wy­łą­czyć te­le­fon, by uciec od po­wia­do­mień. Po­mimo chęci scho­wa­nia się pod koł­drą na cały dzień mu­sia­łam obu­dzić wujka Ar­bora, aby pod­wiózł mnie do pracy, gdzie jak do­tąd każdy klient albo po­sy­łał mi pe­łen li­to­ści uśmiech, albo wy­trzesz­czał na mnie oczy. Je­śli ko­lejna osoba za­cznie się na mnie ga­pić pod­czas kro­je­nia pro­vo­lone, osza­leję.

– To mi­nie – za­pew­nia Mi­les w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie, pro­sty spo­sób. Rzadko mu coś prze­szka­dza, na­wet fakt, że wła­śnie skoń­czył szkołę i musi zro­bić so­bie rok prze­rwy przed stu­diami, aby pra­co­wać i oszczę­dzać. – Wiesz, ja­kie jest to mia­sto. Lu­dzie po pro­stu chcą mieć o czym roz­ma­wiać.

– Mam na­dzieję, że dla cie­bie ten wie­czór skoń­czył się le­piej. Jak po­szło z tym ta­jem­ni­czym fa­ce­tem?

Sięga nade mną po świeżo upie­czony chleb, spo­glą­da­jąc na mnie nie­śmiało.

– Ta­jem­ni­czy fa­cet ma imię i na­zwi­sko: Ca­leb John­son.

Kroi bo­che­nek chleba na za­kwa­sie. Już wiem, że przy­go­to­wuje so­bie swoją ulu­bioną ka­napkę z in­dy­kiem i se­rem szwaj­car­skim, któ­rej zjem po­łowę, mimo że jest do­piero dzie­siąta. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, ze względu na im­prezę pra­wie nie ma ru­chu.

– Jest słodki. In­te­li­gentny jak dia­bli – cią­gnie. – Urwa­li­śmy się przed tor­tem i roz­ma­wia­li­śmy do­słow­nie całą noc. Wiem, że w po­sia­dło­ści wy­da­wał się zde­ner­wo­wany, ale kiedy wy­szli­śmy, bar­dziej się otwo­rzył. Po­jeź­dzi­li­śmy tro­chę po mie­ście, za­nim od­wio­złem go do domu. Mieszka w Cre­ek­son.

– Cre­ek­son? – py­tam, my­śląc o mie­ście po dru­giej stro­nie to­rów ko­le­jo­wych, które od­dzie­lają je od Ro­se­town. – Lu­dzie stam­tąd nas nie­na­wi­dzą i uwa­żają za sno­bów. Co on ro­bił na im­pre­zie w Ro­se­town?

Przy­ja­ciel wzru­sza ra­mio­nami.

– Do­stał za­pro­sze­nie.

– To chyba bab­cia mu­siała mu je wy­słać. Spo­tka­cie się jesz­cze raz?

– Dzi­siaj. Umó­wi­li­śmy się w ki­nie w Cre­ek­son.

Po­daję mu kilka pla­ster­ków szwaj­car­skiego sera.

– Ro­man­tycz­nie. Cie­szę się, że spę­dzi­łeś miły wie­czór z Ca­le­bem z Cre­ek­son.

Uśmie­cha się sze­roko, po­ka­zu­jąc krzywe zęby.

– A ty? Spo­tka­łaś ko­goś mi­łego ze­szłej nocy przed ka­ta­strofą z tor­tem?

– Tak jakby. By­łam za­jęta. – Wy­cie­ra­niem lu­kru z oczu.

Pa­trzy na mnie z lekką iry­ta­cją.

– Zbyt za­jęta, żeby co? Flir­to­wać? Roz­ma­wiać z przy­ja­ciółmi?

– Jedno i dru­gie.

Po­pra­wiam can­noli w pu­dełku, żeby nie wi­dział mo­jej twa­rzy. Przy­ja­ciele to dla mnie draż­liwy te­mat. W dru­giej kla­sie ry­wa­li­zo­wa­łam z Da­isy o miano „tej dziew­czyny”. Pod­czas gdy ona była oto­czona spor­tow­cami, ja mia­łam swoją grupkę, szkolną elitę. W każ­dym ra­zie wy­da­wało mi się, że to moi przy­ja­ciele.

A po­tem zmarł tata i mu­sia­łam opu­ścić swój wielki dom. Moi „przy­ja­ciele” nie przy­szli na po­grzeb. Wielu z ich ro­dzi­ców do­ko­nało in­we­sty­cji, w któ­rych do­ra­dzał im tata, i stra­ciło pie­nią­dze. Zo­sta­łam wy­rzu­cona z na­szego czatu gru­po­wego. Za­czął się rok szkolny, a moje miej­sce w sto­łówce przy sto­liku znaj­du­ją­cym się naj­bli­żej fon­tanny zo­stało za­jęte. Bab­cia na­le­gała, żeby za­pro­sić ich na wczo­raj­szą im­prezę, ale na szczę­ście przy­szli tylko ich ro­dzice.

Nie boli mnie to tak bar­dzo, od­kąd ze­szłej je­sieni za­czę­łam tę pracę i po­zna­łam Mi­lesa. Za­pro­po­no­wał mi, że­bym ja­dła z nim w sali od pla­styki, i stało się to na­szą stałą prak­tyką. Pra­co­wał nad rocz­ni­kiem i ry­so­wał, po­nie­waż sta­rał się stwo­rzyć port­fo­lio, aby do­stać się do szkoły ani­ma­cji, a ja wy­ko­rzy­sty­wa­łam ten czas na szki­co­wa­nie no­wych pro­jek­tów su­kie­nek i pracę nad prze­rób­kami zna­le­zisk z wy­prze­daży, które zno­si­łam do szkoły. Cza­sami Mi­les za­wo­ził mnie na­wet do naj­bliż­szego lum­peksu w Cre­ek­son. I ani razu nie za­py­tał, dla­czego w ogóle ro­bię tam za­kupy.

– Po pro­stu... – Na­gle tak się sku­pia na ka­napce z in­dy­kiem, że można by po­my­śleć, że to efek­towne dzieło sztuki w mu­zeum. Wiem, co chce po­wie­dzieć, bo już o tym roz­ma­wia­li­śmy. – Bio­rąc pod uwagę, że skoń­czy­łem szkołę, po­win­naś się bar­dziej otwo­rzyć.

Że­byś nie spę­dziła ostat­niej klasy sama.

Tego nie do­daje, ale wy­brzmiewa to w ci­szy. To nie tak, że chcę być sama, bo nie chcę, i boli mnie, że wszy­scy inni mają przy­ja­ciół, któ­rzy za­trzy­mują się przy ich szaf­kach, by śmiać się z me­mów, lub pła­czą z nimi w ła­zience z po­wodu dra­matu w związku. Ale on nie ro­zu­mie, że wolę być sama, niż czuć się sa­motna z przy­ja­ciółmi, któ­rych ob­cho­dzą tylko moje na­zwi­sko i pie­nię­dze na kon­cie ban­ko­wym. A ono obec­nie świeci pust­kami.

Dzwo­nek nad drzwiami roz­brzmiewa, ra­tu­jąc mnie przed ko­niecz­no­ścią kon­ty­nu­owa­nia roz­mowy. Mi­les wzdy­cha, wśli­zgu­jąc się na za­ple­cze, a ja pod­cho­dzę do lady, by przy­wi­tać ko­lej­nego klienta. Po du­żym ka­pe­lu­szu prze­ciw­sło­necz­nym za­sła­nia­ją­cym po­łowę twa­rzy od razu po­znaję, z kim mam do czy­nie­nia, i za­czy­nam wy­cią­gać skład­niki.

– Dzień do­bry, pani Ca­polli – wi­tam moją na­uczy­cielkę z trze­ciej klasy. Jest stałą klientką. – Jak za­wsze pa­strami na żyt­niej bułce?

– Tak, ko­cha­nie – od­po­wiada, wpa­tru­jąc się w swój te­le­fon. – Pa­mię­taj o...

Mija kilka se­kund, w cza­sie któ­rych kładę na ka­napkę pa­strami i sma­ruję je musz­tardą. Kiedy ko­bieta się nie od­zywa, uno­szę wzrok.

– O czym mam pa­mię­tać?

Wpa­truje się w ekran z roz­dzia­wio­nymi ustami.

– Pani Ca­polli? – Pod­nosi głowę, brą­zowe oczy się roz­sze­rzają. – Wszystko w po­rządku?

Po­ru­sza war­gami, ale nie wy­do­bywa się spo­mię­dzy nich ża­den dźwięk. Wtedy zdaję so­bie sprawę, że ogól­nie pa­nuje ci­sza.

Roz­mowy kilku klien­tów po­pi­ja­ją­cych po­ranną kawę przy nie­do­pa­so­wa­nych sto­li­kach w rogu uci­chły, a ich zszo­ko­wane spoj­rze­nia skie­ro­wały się na mnie. Dreszcz prze­biega wzdłuż mo­jego krę­go­słupa i bez­rad­nie spo­glą­dam za sie­bie w po­szu­ki­wa­niu Mi­lesa, ale on wciąż jest na za­ple­czu.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam po­now­nie pa­nią Ca­polli, po­nie­waż tylko się na mnie gapi i robi się to dziwne. – Pani Ca­polli?

– Och, Lily...

Dzwo­nek dzwoni po­now­nie, prze­ry­wa­jąc jej.

– Panno Ro­se­wood! – wy­krzy­kuje pan Hay­worth, główny dzien­ni­karz „Kro­niki Ro­se­town” i praw­do­po­dob­nie au­tor zdję­cia, na któ­rym leżę ob­le­piona tor­tem. – Mógł­bym za­mie­nić z tobą słówko...?

– Zo­staw ją w spo­koju! – An­ge­line Mur­phy pod­rywa się z miej­sca, przy któ­rym po­pi­jała swoje latte. Mi­les za­wsze robi je wy­jąt­kowo słod­kie.

Pani Ca­polli wciąż stoi przede mną, ale An­ge­line od­suwa ją z drogi. Chwyta moją dłoń obiema rę­kami, za­wsze zbyt wy­lewna i eks­cen­tryczna, i przy­ciąga mnie do sie­bie tak, że dzielą nas cen­ty­me­try. Dzwo­nek brzę­czy po­now­nie, ale An­ge­line trzyma mnie mocno, więc nie mogę się na­wet od­wró­cić, by spoj­rzeć, kto wszedł.

– Nie mu­sisz nic mó­wić, Lily. Wła­ści­wie to po­win­naś wra­cać do wujka. Mogę cię do niego za­wieźć, je­śli chcesz.

– Ja mogę ją za­wieźć – od­zywa się ktoś z tyłu. Z nie­do­wie­rza­niem pa­trzę, jak Liz Zhao, wła­ści­cielka Blusz­czu, staje obok An­ge­line. Nie są­dzi­łam, że kie­dy­kol­wiek zo­ba­czę ją w tym miej­scu, gdzie woń sosu do ka­na­pek jest sil­niej­sza niż za­pach wody ko­loń­skiej w Aber­crom­bie & Fitch.

Ale jej oczy błysz­czą, a ma­ki­jaż jest roz­ma­zany, co su­ge­ruje, że praw­do­po­dob­nie nie zmyła go po po­wro­cie do domu ze­szłej nocy. An­ge­line otwiera usta, by za­pro­te­sto­wać, ale Liz ją uci­sza.

– Ja ją za­wiozę. W końcu to przy­ja­ciółka mo­jej córki.

Par­skam śmie­chem. Je­śli fakt, że Qu­inn po­zdro­wiła nas ostat­nio środ­ko­wym pal­cem, o czymś świad­czy, to nie są­dzę, by da­rzyła mnie więk­szym sza­cun­kiem, niż da­rzy Da­isy.

– Słu­cham?

Inni klienci tło­czą się przy la­dzie. Pan Hay­worth trzyma swo­jego iPhone’a, jakby na­grywał.

– Lily – po­wta­rza. – Ro­zu­miem, że to bar­dzo trudny czas, ale pro­szę, po­wiedz mi kilka słów o swo­jej babci. Czy mó­wiła coś do cie­bie, za­nim wy­szłaś ze­szłej nocy?

Nie­sa­mo­wi­cie mnie to wku­rza. Jakby wczo­raj­sze upo­ko­rze­nie nie wy­star­czyło, on szuka ko­lej­nych plo­tek?

– Nie. – Pil­nuję swo­jego tonu, aby nie był tak ozię­bły, jak bym tego chciała.

Pani Ca­polli ma za­mknięte oczy i po­woli kręci głową. Mój żo­łą­dek się za­ci­ska.

Ge­stem wska­zuję na za­ple­cze.

– Um, mu­szę spraw­dzić...

Po­mimo spoj­rzeń rzu­ca­nych mu przez in­nych klien­tów dzien­ni­karz cią­gnie:

– Nic ci nie po­wie­działa? Żad­nych ostat­nich słów? Nie mó­wiła nic o swo­jej spu­ściź­nie ani o tym, że chciała, abyś kon­ty­nu­owała jej dzieło?

Mru­gam.

– Chciała?

– Hej! – krzy­czy Mi­les, który wy­ra­sta na­gle obok mnie. – Po­je­dyn­czo!

Ale jego głos wy­daje się od­le­gły. Pani Ca­polli po­daje mi swój te­le­fon ze zdła­wio­nymi prze­pro­si­nami. Od­bie­ram go i wi­dzę lo­kalną stronę z in­for­ma­cjami otwartą na naj­śwież­szym ar­ty­kule. Pod­czas gdy Mi­les kłóci się z pa­nem Hay­wor­them, prze­bie­gam wzro­kiem post, a słowa pa­dają na mnie jak gra­naty. For­tuna. Ro­dzina. Iris. Ro­se­wood.

Mar­twa.

Upusz­czam te­le­fon i le­dwo do mnie do­ciera, że ekran roz­bija się na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej ka­fel­kami. Po­chy­lam się nad ladą, pa­trząc pani Ca­polli w oczy.

– Co się dzieje? – wy­rywa mi się. Po­je­dyn­cza po­strzę­piona nić trzy­ma­jąca moje serce w ku­pie grozi pęk­nię­ciem. – Co się dzieje?

W spoj­rze­niu pani Ca­polli ma­luje się zgroza.

– Tak mi przy­kro – łka. – Twoja bab­cia zo­stała dziś rano zna­le­ziona mar­twa w po­sia­dło­ści.

Mówi coś jesz­cze, ale w uszach mi dzwoni. A może to drzwi? Idzie wię­cej osób? Nie je­stem w sta­nie od­wró­cić głowy, żeby spraw­dzić. Ktoś mnie szar­pie. Moje stopy się pod­po­rząd­ko­wują, choć mózg le­dwo na­dąża. Co to zna­czy, że nie żyje? Bab­cia nie może być mar­twa. Wczo­raj nic jej nie było. Nie może być mar­twa. Po pro­stu nie może.

Drzwi do kuchni się za mną za­my­kają. Pod­no­szę wzrok i wi­dzę, że palce, które mnie cią­gną, wcale nie na­leżą do Mi­lesa, ale do le­ci­wej dłoni o oliw­ko­wej skó­rze.

– Nonna? – szep­czę.

Wła­ści­cielka de­li­ka­te­sów, Ma­ria Di­Vin­cenzi, która upiera się, aby cały świat na­zy­wał ją Nonną, wpa­truje się we mnie z wy­ra­zem twa­rzy, który ła­mie mi serce. Do­strze­gam w nim li­tość, złość i strach. Po­twier­dza on, że co­kol­wiek się tam dzieje, że wszyst­kie nie­do­rzeczne rze­czy, które wy­ga­dują ci lu­dzie, to nie żart.

– To nie może być prawda – sa­pię, po­ty­ka­jąc się o pie­kar­nik. Pły­nące z niego cie­pło pa­rzy mnie, ale le­dwo je czuję. – Po­wiedz mi, że to nie­prawda. To nie może być prawda.

Nonna de­li­kat­nie od­ciąga mnie od pie­kar­nika i pro­wa­dzi w stronę tyl­nych drzwi.

– Przed chwilą o tym usły­sza­łam – mówi i z po­wodu emo­cji w gło­sie jej wło­ski ak­cent jest wy­raź­niej­szy niż zwy­kle. – Dzwo­nił twój wu­jek. Po­wie­dział, że nie może się z tobą skon­tak­to­wać. Już je­dzie.

Mój te­le­fon. Wy­cią­gam go z kie­szeni far­tu­cha, ale nie mogę się zmu­sić, by go włą­czyć.

– Wy­łą­czy­łam go – od­zy­wam się ci­cho. – Ni­gdy tego nie ro­bię.

Sły­szę, jak Mi­les pró­buje prze­ga­dać wszyst­kich w de­li­ka­te­sach, co jest słabą próbą za­pa­no­wa­nia nad tłu­mem. Nonna otwiera tylne drzwi i ude­rza w nas cie­płe, let­nie po­wie­trze. Wy­cho­dzę na ze­wnątrz, trzę­sąc się po­mimo pa­lą­cego słońca. Czy bab­cia się ze mną kon­tak­to­wała? Po­trze­bo­wała po­mocy, a ja nie ode­bra­łam, bo nie mo­głam znieść kilku głu­pich po­stów na swój te­mat w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych?

– Nie ro­zu­miem. – Głos mi drży. – Z bab­cią jest wszystko w po­rządku. Nic jej nie do­lega.

Nonna chwyta mnie za ręce i pa­trzy mi w oczy. Jej są szare jak ka­mień i prze­ni­kliwe po­mimo wieku. Wy­gląda, jakby chciała coś po­wie­dzieć, ale z tru­dem prze­łyka ślinę. Ni­gdy nie wi­dzia­łam, by bra­ko­wało jej słów, za­wsze żar­to­bli­wie krzy­czy po wło­sku z po­wodu na­szych kiep­skich tech­nik kro­je­nia sa­lami lub z no­stal­gią opo­wiada o swoim dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym na Sy­cy­lii i tę­sk­no­cie za do­mem.

Nie ma nic żar­to­bli­wego ani no­stal­gicz­nego w tej chwili, w tym dziw­nym mo­men­cie, który z pew­no­ścią na za­wsze od­ci­śnie się w mo­jej pa­mięci.

Opony pisz­czą na as­fal­cie, gdy czer­wony mer­ce­des wjeż­dża na par­king. Nonna ści­ska moje dło­nie po raz ostatni, po czym kiwa w stronę sa­mo­chodu wujka Ar­bora. Otwie­ram drzwi i rzu­cam się na sie­dze­nie pa­sa­żera. Le­dwo je za­my­kam, a wu­jek już ru­sza. Za­pada okropna ci­sza.

Od­wra­cam się do niego, sta­ra­jąc się prze­mó­wić przez ści­śnięte gar­dło. Moje słowa są zdu­szone.

– Ci lu­dzie po­wie­dzieli...

– Wiem – prze­rywa mi wu­jek Ar­bor. Za­ci­ska dło­nie na kie­row­nicy, a mię­sień w jego szczęce uwy­dat­nia się od tego, jak mocno za­gryza zęby.

Kiedy od­wraca się, by na mnie spoj­rzeć, roz­po­znaję jego wy­raz twa­rzy. Wi­dzia­łam go u sie­bie rok temu, gdy wró­ci­łam do domu i zna­la­złam tatę le­żą­cego na pod­ło­dze w ła­zience. Pa­trzy­łam w lu­stro, cze­ka­jąc, aż przy­jadą ra­tow­nicy me­dyczni, aż mama od­bie­rze, aż ktoś go ura­tuje, choć wie­dzia­łam, że jest już za późno.

Pa­trzy­łam tak długo, że za­pa­mię­ta­łam, jak wy­glą­dały moje oczy. Za­pa­mię­ta­łam na­czy­nia krwio­no­śne roz­cią­gnięte jak pa­ję­czyny. Ślady łez na po­licz­kach. Ru­bi­nowy po­łysk ust.

Te­raz mój wu­jek wy­gląda tak samo – ma wy­raz twa­rzy ko­goś, kto zna­lazł mar­twą osobę.

4

PO­NIE­DZIA­ŁEK, 24 CZERWCA, 19.28

Wszy­scy chcą zo­ba­czyć ciało.

Przez cały dzień miesz­kańcy mia­sta na­pły­wali przez drzwi po­sia­dło­ści, by uklęk­nąć przy trum­nie babci. Za­kry­wają ją kwiaty, oczy­wi­ście róże. Wu­jek Ar­bor je ze­rwał, ale ża­łuję, że to zro­bił. Bab­cia prze­wró­ci­łaby oczami.

Nie mogę uwie­rzyć...

Stop. Nie po­win­nam da­lej tego wy­pie­rać. Ostatni ty­dzień przy­po­mi­nał sen. Pła­ka­łam. Krzy­cza­łam. Le­ża­łam, wpa­tru­jąc się w su­fit. Opusz­cza­łam każdą zmianę i igno­ro­wa­łam ese­mesy od Mi­lesa, bo le­dwo po­tra­fi­łam wy­krze­sać z sie­bie ener­gię, by pod­nieść te­le­fon. Choć po­li­cja prze­szu­kała po­sia­dłość i nie zna­la­zła żad­nych śla­dów prze­stęp­stwa, Frank na­le­gał, że­bym zo­stała z wuj­kiem Ar­bo­rem przez ty­dzień, aby można było prze­pro­wa­dzić dal­sze do­cho­dze­nie. Do dziś nic nie zna­leźli.

Nie było mnie za­le­d­wie sie­dem dni, ale mam wra­że­nie, że mo­gło ich mi­nąć na­wet trzy­dzie­ści, bo wszystko wy­daje się obce. Re­zy­den­cja jest inna bez babci. Jak obcy dom, a nie ten, w któ­rym miesz­ka­łam przez pra­wie rok.