Gateway. Brama do Gwiazd / Za błękitnym horyzontem zdarzeń - Frederik Pohl - ebook

Gateway. Brama do Gwiazd / Za błękitnym horyzontem zdarzeń ebook

Frederik Pohl

4,7

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Zdobywca nagrody Hugo, Nebula i nagrody imienia Johna W. Campbella za najlepszą powieść SF roku

Gateway odblokowała całe bogactwo wszechświata… za cenę niewyobrażalnych koszmarów. Gdy poszukiwacz Bob Broadhead udał się na Gateway, by szukać szczęścia na statkach Heechee zdecydował, że będzie wiedział, które loty będą dla niego źródłem fortuny. Trzy wyprawy później sławny i bogaty Robinette Broadhead musi zmierzyć się z tym, co go spotkało i kim jest… w podróży w głąb siebie równie groźnej i jeszcze straszniejszej, niż wcześniejsze koszmarne wyprawy przez międzygwiezdną pustkę.

Gateway to jeden z tych rzadkich skarbów: bardzo ludzka historia osadzona w pełnym cudów i piękna, nieskończonym gwiaździstym wszechświecie. Stary mistrz Fred Pohl otworzył nowe tereny dla powieści fantastyczno-naukowych.

—Analog Science Fiction and Fact

Fabuła łączy zagadkę i przygodę z doskonałym profilem mającego duże szczęście antybohatera. Doskonałe dzieło bardzo godne polecenia.

— Library Journal

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 761

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (20 ocen)
14
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka krytyki się nie boi, obroni się sama. Cxytać
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka najwyższych lotów. Warto poznać.
00

Popularność




Gateway

Rozdział 1.

1

Choć jestem męż­czy­zną, nazy­wam się Robi­nette Bro­adhead. Mój ana­li­tyk (któ­rego nazy­wam Zyg­fryd von Psych, choć jako maszyna tak naprawdę nie ma nazwi­ska) czer­pie z tego dużo elek­tro­nicz­nej rado­ści.

– Czemu przej­mu­jesz się tym, że dla nie­któ­rych to kobiece imię, Rob?

– Wcale się nie przej­muję.

– To czemu cią­gle do tego wra­casz?

Iry­tuje mnie, gdy wraca do rze­czy, do któ­rych sam wra­cam. Spo­glą­dam na sufit z pod­wie­szo­nymi ozdo­bami i pina­tami, a potem wyglą­dam przez okno. Wła­ści­wie to wcale nie okno, tylko ruchomy holo­gra­ficzny przy­bój z Kaena Point. Opro­gra­mo­wa­nie Zyg­fryda jest dość eklek­tyczne.

– Nic nie pora­dzę na to, jak nazwali mnie rodzice – odpo­wia­dam po chwili. – Pró­bo­wa­łem zapi­sy­wać swoje imię R-O-B-I-N-E-T, ale wtedy wszy­scy źle je wyma­wiali.

– Wiesz, mógł­byś je po pro­stu zmie­nić.

– Gdy­bym to zro­bił, po pro­stu powie­dział­byś mi, że obse­syj­nie sta­ram się chro­nić swoje wewnętrzne dycho­to­mie – odpo­wia­dam z peł­nym prze­ko­na­niem.

– Tak naprawdę powie­dział­bym ci, że nie powi­nie­neś uży­wać tech­nicz­nych ter­mi­nów psy­cho­ana­li­tycz­nych – odpo­wiada Zyg­fryd, pró­bu­jąc swo­jego cięż­kiego, mecha­nicz­nego humoru. – Był­bym wdzięczny, gdy­byś po pro­stu powie­dział, co czu­jesz.

– Czuję się szczę­śliwy – odpo­wia­dam po raz tysięczny. – Nie mam pro­ble­mów. Czemu nie miał­bym być szczę­śliwy?

Czę­sto bawimy się w te gierki i wcale mi się nie podo­bają. Myślę, że z jego pro­gra­mem jest coś nie tak.

– Ty mi powiedz, Rob­bie – odzywa się. – Czemu nie czu­jesz się szczę­śliwy?

Nie odpo­wia­dam.

Nie odpusz­cza.

– Myślę, że się mar­twisz.

– Cho­lera, Zyg­fryd – odpo­wia­dam z lek­kim nie­sma­kiem. – Zawsze to mówisz. Niczym się nie mar­twię.

Pró­buje mnie udo­bru­chać.

– Nie ma nic złego w przy­zna­niu się do swo­ich uczuć.

Znowu wyglą­dam przez okno, teraz zły, bo drżę, choć nie wiem dla­czego.

– Jesteś strasz­nie upier­dliwy, Zyg­fryd, wiesz?

Odpo­wiada coś na to, ale go nie słu­cham. Zasta­na­wiam się, czemu mar­nuję czas, przy­cho­dząc tu. Jeśli kie­dy­kol­wiek ist­niał ktoś, kto miał wszyst­kie powody do szczę­ścia, to wła­śnie ja. Jestem bogaty. Cał­kiem nie­źle wyglą­dam. Nie jestem zbyt stary, a zresztą mam Pełny Pakiet Medyczny, więc przez następne pięć­dzie­siąt lat mogę być w dowol­nym wybra­nym wieku. Miesz­kam w Nowym Jorku pod Wielką Kopułą, na co nie stać nikogo, kto nie ma naprawdę dużych pie­nię­dzy, może poza jaki­miś cele­bry­tami. Mam let­nie miesz­ka­nie z wido­kiem na Tap­pan Zee i urwi­ska Pali­sa­des. A dziew­czyny lecą na moje trzy bran­so­letki Wylo­tów. Na Ziemi nie­czę­sto spo­tyka się poszu­ki­wa­czy, nawet w Nowym Jorku. Uwiel­biają słu­chać moich opo­wie­ści o tym, jak naprawdę jest w Mgła­wicy Oriona albo w Małym Obłoku Magel­lana. (Oczy­wi­ście ni­gdy tam nie byłem. Nie lubię roz­ma­wiać o jedy­nym naprawdę cie­ka­wym miej­scu, jakie odwie­dzi­łem).

– Ewen­tu­al­nie… – odzywa się Zyg­fryd, odcze­kaw­szy wła­ściwą liczbę mikro­se­kund na reak­cję na cokol­wiek powie­dział poprzed­nio – skoro jesteś naprawdę szczę­śliwy, to czemu przy­cho­dzisz tu po pomoc?

Nie zno­szę, gdy wypo­wiada te same pyta­nia, które sam sobie zadaję. Nie odpo­wia­dam. Prze­su­wam się w różne strony, aż znowu znaj­duję wygodną pozy­cję na mate­racu z pla­sti­ko­wej pianki, bo widzę, że to będzie długa i męcząca sesja. Gdy­bym wie­dział, czemu potrze­buję pomocy, to chyba nie potrze­bo­wał­bym jej?

– Jesteś strasz­nie upier­dliwy, Zyg­fryd, wiesz?

– Nie współ­pra­cu­jesz dziś zbyt­nio, Rob. – Głos Zyg­fryda dobiega z małego gło­śnika u góry mate­raca. Cza­sami używa bar­dzo

481

IRRAY(O)=IRRAY(P)

13 320

,C, Myślę, że się mar­twisz.

13 325

482

XTER­NALS ;66AA3 IF ;5B

13 330

GOTO **723

13 335

XTER­NALS @ 01R IF @ 7

13 340

GOTO **7Z4

13 345

,S, Cho­lera, Zyg­fryd, zawsze

13 350

to mówisz.

13 355

XTER­NALS x999997AA! IF c8

13 360

GOTO **7Z4 IF ? GOTO

13 365

**7Z10

13 370

,S, Niczym się nie

13 375

mar­twię.

13 380

483

IRRAY .CHO­LERA. .ZAWSZE.

13 385

.MAR­TWIĆ/NIE.

13 390

484

,C, Może mi o tym

13 395

opo­wiesz?

13 400

485

IRRAY (P)=IRRAY (Q) URU-

13 405

CHOM TRYB POCIE­SZA­NIA

13 410

,C, Nie ma nic złego

13 415

w przy­zna­niu się do swo­ich

13 420

uczuć.

13 425

487

IRRAY (Q)=IRRAY(R) GOTO

13 430

**1 GOTO **2 GOTO

13 435

**3

13 440

489

,S, Jesteś strasz­nie upier­dliwy,

13 445

Zyg­fryd, wiesz?

13 450

13 455

XTER­NALS C1! IF ! GOTO

13 460

**7Z10 IF ** 7Z10! GOTO

13 465

**1 GOTO **2 GOTO **3

13 470

IRRAY .CIER­PIE­NIE.

13 475

reali­stycz­nie wyglą­da­ją­cego mane­kina sie­dzą­cego na fotelu, stu­ka­ją­cego ołów­kiem i uśmie­cha­ją­cego się do mnie krzywo. Ale powie­dzia­łem mu, że to wzbu­dza we mnie ner­wo­wość. – Czemu nie powiesz mi po pro­stu, o czym myślisz?

– Nie myślę o niczym kon­kret­nym.

– Pozwól swoim myślom pły­nąć. Mów, cokol­wiek przy­cho­dzi ci do głowy, Rob.

– Pamię­tam… – mówię i ury­wam.

– Co pamię­tasz, Rob?

– Gate­way?

– To brzmi bar­dziej jak pyta­nie niż stwier­dze­nie.

– Może tak jest. Nic na to nie pora­dzę. To wła­śnie pamię­tam: Gate­way.

Mam mnó­stwo powo­dów, by ją pamię­tać. Tam zdo­by­łem pie­nią­dze, bran­so­lety i inne rze­czy. Wra­cam myślami do dnia, w któ­rym opu­ści­łem Gate­way. To było, pomyślmy, dzień 31 orbity 22, co po odli­cze­niu od dzi­siaj ozna­cza jakieś szes­na­ście lat i parę mie­sięcy od wylotu stam­tąd. Pół godziny wcze­śniej wysze­dłem ze szpi­tala i nie mogłem się docze­kać na ode­bra­nie wypłaty, zła­pa­nie statku i ucieczkę.

– Pro­szę, Rob­bie, powiedz na głos, o czym teraz myślisz – uprzej­mie mówi Zyg­fryd.

– Myślę o Shi­ki­tei Baki­nie – odpo­wia­dam.

– Tak, wspo­mi­na­łeś go. Pamię­tam. Co kon­kret­nie?

Nie odpo­wia­dam. Stary, bez­nogi Shicky Bakin zaj­mo­wał pokój obok mnie, ale nie chcę tego oma­wiać z Zyg­fry­dem. Kręcę się na moim okrą­głym mate­racu, myśląc o Shic­kym i pró­bu­jąc pła­kać.

– Wyda­jesz się poru­szony, Rob.

Na to też nie odpo­wia­dam. Shicky był jedyną osobą, z którą poże­gna­łem się na Gate­way. Zabawne. Dzie­liła nas duża róż­nica sta­tusu: ja byłem poszu­ki­wa­czem, a Shicky śmie­cia­rzem. Pła­cili mu dość, by wystar­czyło na poda­tek na pod­trzy­ma­nie życia, bo wyko­ny­wał różne drobne prace, a nawet na Gate­way potrzeba kogoś, kto sprząta śmieci. Jed­nak prę­dzej czy póź­niej zrobi się zbyt stary i chory, by jesz­cze do cze­goś się przy­dać. Wtedy, jeśli będzie miał szczę­ście, wypchną go w próż­nię i zgi­nie. Jeśli nie będzie go miał, praw­do­po­dob­nie wyślą go z powro­tem na pla­netę. Tam też zgi­nie, i to dość szybko, ale naj­pierw przez kilka tygo­dni zazna życia jako bez­radny kaleka.

W każ­dym razie był moim sąsia­dem. Codzien­nie rano budził się i skru­pu­lat­nie odku­rzał każdy cen­ty­metr sze­ścienny swo­jej kabiny. Było tam bar­dzo brudno, bo pomimo prób pozby­cia się ich, w Gate­way przez cały czas uno­siło się mnó­stwo śmieci. Kiedy już wszystko ide­al­nie wysprzą­tał, nawet wokół korzeni małych krzacz­ków, które oso­bi­ście posa­dził i ukształ­to­wał, brał garść kamy­ków, kap­sli i strzęp­ków papieru – prze­waż­nie te same śmieci, które wła­śnie posprzą­tał – i sta­ran­nie roz­miesz­czał je w miej­scu, które przed chwilą oczy­ścił. Zabawne! Ni­gdy nie widzia­łem róż­nicy, ale Klara mówiła… Mówiła, że ona tak.

– O czym wła­śnie teraz pomy­śla­łeś, Rob? – pyta Zyg­fryd.

Zwi­jam się w pozy­cję embrio­nalną i coś mam­ro­czę.

– Nie zro­zu­mia­łem, co powie­dzia­łeś, Rob­bie.

Nic nie mówię. Zasta­na­wiam się, co się stało z Shic­kym. Pew­nie umarł. Nagle czuję smu­tek z powodu jego śmierci tak bar­dzo daleko od Nagoi i bar­dzo chciał­bym móc się roz­pła­kać. Ale nie mogę. Wiercę się i prze­su­wam. Zaczy­nam się wić, waląc w pian­kowy mate­rac, aż napi­nają się taśmy na rękach. Nic nie pomaga. Ból i wstyd nie chcą wyjść. Czuję spore samo­za­do­wo­le­nie z faktu, że tak bar­dzo pró­buję wydo­być na wierzch swoje uczu­cia, choć muszę przy­znać, że mi to nie wycho­dzi, a nudna sesja trwa.

– Bar­dzo długo nie odpo­wia­dasz, Rob – mówi Zyg­fryd. – Myślisz, że coś ukry­wasz?

– Co to za pyta­nie – odpo­wia­dam z obu­rze­niem. – Gdyby tak było, skąd miał­bym to wie­dzieć? – Ury­wam, żeby zba­dać wnę­trze swego mózgu, szu­ka­jąc zaka­mar­ków i zam­ków, które mógł­bym otwo­rzyć dla Zyg­fryda. Żad­nych nie widzę. – Nie sądzę, by tak było – stwier­dzam roz­trop­nie. – Nie mam wra­że­nia, żebym coś blo­ko­wał. Wydaje mi się, że raczej mam tak wiele rze­czy, które chciał­bym powie­dzieć, że na żadną nie mogę się zde­cy­do­wać.

– Wybierz dowolną, Rob. Powiedz pierw­sze, co przy­cho­dzi ci na myśl.

To strasz­nie głu­pie. Skąd mam wie­dzieć, co jest pierw­sze, skoro to wszystko kotłuje się razem? Mój ojciec? Matka? Syl­wia? Klara? Biedny Shicky pró­bu­jący zacho­wać w locie rów­no­wagę bez nóg, lata­jąc w koło jak jaskółka uga­nia­jąca się za owa­dami w pró­bach zbie­ra­nia wszech­obec­nych śmieci z powie­trza Gate­way?

Się­gam w głąb umy­słu do miejsc, o któ­rych wiem, że bolą, bo tam bolało wcze­śniej. To, jak czu­łem się w wieku sied­miu lat, gdy para­do­wa­łem po Rock Park przed innymi dziećmi, bła­ga­jąc, by ktoś zwró­cił na mnie uwagę? Jak wtedy, gdy zna­leź­li­śmy się w nor­mal­nej prze­strzeni i zro­zu­mie­li­śmy, że zosta­li­śmy uwię­zieni, z upiorną gwiazdą wyła­nia­jącą się z pustki pod nami niczym uśmiech kota z Che­shire? Och, mam setkę takich wspo­mnień i wszyst­kie bolą. To zna­czy mogą. Są bole­sne. W indek­sie mojej pamięci wyraź­nie opi­sano je jako BOLE­SNE. Wiem, gdzie je zna­leźć, i wiem, jak to będzie, gdy pozwolę im wypły­nąć na powierzch­nię.

Ale nie bolą, jeśli ich nie wypusz­czam.

– Cze­kam, Rob – przy­po­mina Zyg­fryd.

– Myślę – odpo­wia­dam.

Kiedy tak tam leżę, przy­cho­dzi mi do głowy, że spóź­nię się na lek­cję gry na gita­rze. Co przy­po­mina mi o czymś i spo­glą­dam na palce lewej dłoni, spraw­dza­jąc, czy paznok­cie nie uro­sły za bar­dzo, i żałuję, że nie mam tward­szych i wyraź­niej­szych zgru­bień na skó­rze. Nie nauczy­łem się grać za dobrze, ale więk­szość ludzi nie pod­cho­dzi do tego bar­dzo kry­tycz­nie, a spra­wia mi to przy­jem­ność. Trzeba tylko cią­gle ćwi­czyć i pamię­tać. Zobaczmy, myślę. To jak robiło się przej­ście z D na C7?

– Rob, to nie była bar­dzo owocna sesja – mówi Zyg­fryd. – Zostało nam już tylko dzie­sięć czy pięt­na­ście minut. Czemu nie powiesz po pro­stu pierw­szego, co przyj­dzie ci do głowy… teraz.

Odrzu­cam pierw­szą rzecz i mówię drugą.

– Pierw­sze, co przy­cho­dzi mi do głowy, to płacz mojej matki po śmierci taty.

– Nie wydaje mi się, żeby to naprawdę była pierw­sza rzecz, Rob. Spró­buję zgad­nąć. Czy pierw­sza myśl doty­czyła Klary?

Czuję ucisk i mro­wie­nie w piersi. Bra­kuje mi tchu. Nagle poja­wia się przede mną Klara, taka, jak wyglą­dała szes­na­ście lat temu, i ani dnia star­sza…

– Prawdę mówiąc, Zyg­fryd, sądzę, że chciał­bym poroz­ma­wiać o mojej mamie – stwier­dzam. Pozwa­lam sobie na uprzejmy, lek­ce­wa­żący śmiech.

Zyg­fryd ni­gdy nie wzdy­cha z rezy­gna­cją, ale potrafi mil­czeć w spo­sób, który brzmi prak­tycz­nie tak samo.

– Widzisz, po śmierci taty chciała znowu wyjść za mąż – kon­ty­nu­uję, sta­ran­nie przed­sta­wia­jąc wła­ściwe pro­blemy. – Nie od razu. Nie chcę powie­dzieć, że cie­szyła się z jego śmierci ani nic takiego. Nie, zde­cy­do­wa­nie go kochała. Ale mimo wszystko teraz rozu­miem, że była zdrową młodą kobietą… przy­naj­mniej sto­sun­kowo młodą. Pomyślmy, mogła mieć jakieś trzy­dzie­ści trzy lata. I jestem pewien, że gdyby nie ja, wyszłaby za mąż. Mam z tego powodu poczu­cie winy. Nie pozwo­li­łem na to. Posze­dłem do niej i powie­dzia­łem: „Mamo, nie potrze­bu­jesz innego męż­czy­zny. Będę męż­czy­zną w rodzi­nie. Zaopie­kuję się tobą”. Tylko że oczy­wi­ście nie mogłem, bo mia­łem jakieś pięć lat.

– Myślę, że dzie­więć, Rob­bie.

– Doprawdy? Niech się zasta­no­wię. Rety, Zyg­fryd, chyba masz rację… – Pró­buję prze­łknąć wielką gulę, która w jakiś spo­sób w jed­nej chwili poja­wiła się w moim gar­dle.

– Powiedz to, Rob! – mówi z naci­skiem Zyg­fryd. – Co chcia­łeś powie­dzieć?

– Niech cię szlag, Zyg­fryd!

– No dalej, Rob. Powiedz to.

– Co powie­dzieć? Chry­ste, Zyg­fryd! Strasz­nie mnie drę­czysz! Te bzdety żad­nemu z nas w niczym nie pomogą!

– Powiedz, co cię drę­czy, Rob, pro­szę.

– Stul swój pie­przony bla­szany dziób! – Cały ten sta­ran­nie przy­kryty ból prze­py­cha się na zewnątrz i nie mogę go znieść, nie potra­fię sobie z nim pora­dzić.

– Suge­ruję, Rob, żebyś spró­bo­wał…

Rzu­cam się z rykiem, szar­piąc za taśmy i kopa­niem wyry­wa­jąc kawałki pian­ko­wego mate­raca.

– Zamknij się! Nie chcę słu­chać. Nie potra­fię sobie z tym pora­dzić, nie rozu­miesz? Nie potra­fię! Nie radzę sobie, nie radzę!

Zyg­fryd czeka uprzej­mie, aż prze­stanę łkać, co nastę­puje dość gwał­tow­nie. A potem odzy­wam się zmę­czo­nym gło­sem:

– Cho­lera, Zyg­fryd, to wszystko do niczego nas nie pro­wa­dzi. Myślę, że powin­ni­śmy odpu­ścić. Muszą być inni ludzie, któ­rym twoje usługi są potrzebne bar­dziej niż mnie.

– Jeśli o to cho­dzi, Rob, to cał­kiem dobrze radzę sobie z zaspo­ko­je­niem wszyst­kich potrzeb doty­czą­cych mojego czasu.

Osu­szam łzy papie­ro­wymi ręcz­ni­kami, które zosta­wił przy mate­racu, i nie odpo­wia­dam.

– Tak wła­ści­wie wciąż dys­po­nuję nad­mia­ro­wymi moż­li­wo­ściami – mówi dalej. – Ale to ty musisz oce­nić, czy powin­ni­śmy kon­ty­nu­ować te sesje, czy nie.

– Masz coś do picia w pokoju wypo­czyn­ko­wym? – pytam go.

– Nic takiego, co byś chciał. Ale na naj­wyż­szym pię­trze tego budynku jest bar, podobno bar­dzo przy­jemny.

– Cóż – stwier­dzam. – Zasta­na­wiam się po pro­stu, co ja tu robię.

Pięt­na­ście minut póź­niej, po potwier­dze­niu spo­tka­nia wyzna­czo­nego na przy­szły tydzień, piję her­batę w pokoju wypo­czyn­ko­wym Zyg­fryda. Nasłu­chuję, czy jego następny pacjent zaczął już krzy­czeć, ale nic do mnie nie dociera.

Myję więc twarz, popra­wiam chu­stę i prze­su­wam nie­sforny kosmyk wło­sów. Idę do baru na jed­nego. Kie­row­nik sali, czło­wiek, zna mnie i daje mi miej­sce z wido­kiem na połu­dnie, w stronę skraju kopuły od Lower Bay. Spo­gląda w stronę sie­dzą­cej samot­nie wyso­kiej, mie­dzia­no­skó­rej dziew­czyny z zie­lo­nymi oczami, ale kręcę głową. Wypi­jam swo­jego drinka, podzi­wiam nogi dziew­czyny i myślę głów­nie o tym, gdzie wybrać się na kola­cję, potem idę na lek­cję gry na gita­rze.

Rozdział 2.

2

Przez całe życie, jak daleko się­gam pamię­cią, chcia­łem być poszu­ki­wa­czem. Nie mogłem mieć wię­cej niż sześć lat, gdy tata z mamą zabrali mnie na jar­mark w Chey­enne. Hot dogi i dmu­chana soja, wodo­rowe balony z kolo­ro­wego papieru, cyrk z psami i końmi, koło for­tuny, zabawy, prze­jażdżki. Był tam też namiot ciśnie­niowy z nie­przej­rzy­stymi ścia­nami. Dolar za wstęp. W środku stały gabloty z rze­czami spro­wa­dzo­nymi z tuneli Heechee na Wenus. Wachla­rze modli­tewne i ogni­ste perły, praw­dziwe lustra z metalu Heechee, które można było kupić za dwa­dzie­ścia pięć dola­rów sztuka. Tata mówił, że nie były praw­dziwe, ale dla mnie były. Choć nie mogli­śmy sobie pozwo­lić na taki wyda­tek. Wła­ści­wie, jeśli się nad tym zasta­no­wić, tak naprawdę nie potrze­bo­wa­łem lustra. Pie­go­wata twarz, wysta­jące zęby, włosy zacze­sane do tyłu. Wła­śnie zna­leźli Gate­way. Sły­sza­łem, jak tata mówił o tym tego wie­czoru w dro­dze do domu powietrz­nym auto­bu­sem, gdy myśleli, że śpię, choć na sen nie pozwa­lał mi tęskny głód w jego gło­sie.

Gdyby nie mama i ja, może zna­la­złby spo­sób, by tam pole­cieć. Ale ni­gdy nie miał szansy. Rok póź­niej już nie żył. Wszystko, co po nim odzie­dzi­czy­łem, to jego praca, gdy tylko uro­słem na tyle, by ją wyko­ny­wać.

Nie wiem, czy pra­co­wa­li­ście kie­dyś w kopal­niach żyw­no­ści, ale pew­nie o nich sły­sze­li­ście. Trudno tam o dużo rado­ści. Zaczą­łem na pół etatu i z połową pen­sji w wieku dwu­na­stu lat. Mając ich szes­na­ście, osią­gną­łem klasę swo­jego ojca: wier­tacz strza­łowy, co ozna­czało trudną pracę za dobrą płacę.

Ale co można zro­bić z wypłatą? Nie wystar­czy na Pełny Pakiet Medyczny. Nie wystar­czy nawet na wydo­sta­nie się z kopalni, tylko na sta­nie się kimś w rodzaju lokal­nego przy­kładu suk­cesu. Pra­cuje się sześć godzin, potem dzie­sięć prze­rwy. Osiem godzin snu i od nowa, z ubra­niem cały czas śmier­dzą­cym łup­kami. Nie można palić, chyba że w her­me­tycz­nych pomiesz­cze­niach. Na wszyst­kim osiada mgiełka oleju. Dziew­czyny są rów­nie śmier­dzące, śli­skie i wykoń­czone jak ty.

Wszy­scy robi­li­śmy więc to samo: pra­co­wa­li­śmy, kon­ku­ro­wa­li­śmy o kobiety i gra­li­śmy na lote­rii. I pili­śmy dużo taniego, moc­nego alko­holu, któ­rego nie pro­du­ko­wano pięt­na­ście kilo­me­trów

CHATA HEECHEE

Pro­sto z Utra­co­nych Tuneli Wenus!

Rzad­kie obiekty reli­gijne Bez­cenne klej­noty noszone kie­dyś przez tajem­ni­czą rasę Nie­sa­mo­wite odkry­cia naukowe

GWA­RAN­CJA AUTEN­TYCZ­NO­ŚCI KAŻ­DEGO PRZED­MIOTU!

Spe­cjalna zniżka dla grup nauko­wych i uczniów

TE FAN­TA­STYCZNE OBIEKTY SĄ STAR­SZE OD LUDZ­KO­ŚCI!

Teraz po raz pierw­szy w przy­stęp­nych cenach Doro­śli 2,50 USD, Dzieci 1,00 USD

Del­bert Guyne, dok­tor nauk przy­rod­ni­czych, dok­tor teo­lo­gii, wła­ści­ciel

stąd. Według nale­pek cza­sami był whi­sky, cza­sami wódką lub bur­bo­nem, ale zawsze wycho­dził z tych samych ośli­złych kolumn desty­la­cyj­nych. Nie róż­ni­łem się od innych… może poza tym jed­nym razem, gdy wygra­łem na lote­rii. I to stało się moim spo­so­bem na ucieczkę.

Zanim do tego doszło, po pro­stu żyłem.

Moja mama też była gór­niczką. Po śmierci taty w poża­rze tunelu wycho­wała mnie z pomocą fir­mo­wego przed­szkola. Radzi­li­śmy sobie cał­kiem nie­źle aż do mojego epi­zodu psy­cho­tycz­nego, który przy­tra­fił mi się w wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat. Mia­łem pro­blemy z dziew­czyną, a potem przez jakiś czas po pro­stu nie mogłem rano wstać z łóżka. Odsta­wili mnie. Wypa­dłem z obiegu na pra­wie rok, a gdy w końcu mnie wypu­ścili z wariat­kowa, moja mama umarła.

Bądźmy szcze­rzy: to była moja wina. To nie zna­czy, że to zapla­no­wa­łem, po pro­stu żyłaby, gdyby nie musiała się o mnie mar­twić. Nie mie­li­śmy dość pie­nię­dzy, by pokryć wydatki medyczne dla nas dwojga. Ja potrze­bo­wa­łem psy­cho­te­ra­pii, ona potrze­bo­wała nowego płuca. Nie dostała go, więc zmarła.

Nie­na­wi­dzi­łem życia w tym samym miesz­ka­niu po jej śmierci, ale mia­łem do wyboru: zostać w nim albo prze­nieść się do hotelu dla kawa­le­rów. Nie podo­bała mi się myśl o miesz­ka­niu tak bli­sko dużej liczby męż­czyzn. Oczy­wi­ście mogłem się oże­nić. Nie zro­bi­łem tego – Syl­wia, dziew­czyna, z którą mia­łem pro­blemy, do tej pory dawno już prze­pa­dła – ale nie dla­tego, że mia­łem coś prze­ciwko idei mał­żeń­stwa. Może­cie myśleć, że tak było ze względu na mój psy­chia­tryk oraz bio­rąc pod uwagę, że miesz­ka­łem z matką jak długo jesz­cze żyła. Ale to nie­prawda. Bar­dzo lubi­łem dziew­czyny. Był­bym szczę­śliwy, żeniąc się z któ­rąś i wycho­wu­jąc dziecko.

Tylko nie w kopal­niach.

Nie chcia­łem zosta­wiać swo­jego syna tak, jak mój ojciec zosta­wił mnie.

Wier­ce­nie otwo­rów pod ładunki strza­łowe to ciężka praca. Teraz uży­wają pal­ni­ków paro­wych z cew­kami grzew­czymi Heechee, a łupki po pro­stu uprzej­mie się roz­cho­dzą, jakby rzeź­bili w blo­kach z wosku, ale wtedy wier­ci­li­śmy i zakła­da­li­śmy ładunki. Na początku zmiany zjeż­dżało się na dół szybką windą. Szyb był śli­ski i śmier­dzący, jego ściany znaj­do­wały się rap­tem dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów od ramie­nia i prze­su­wały się obok czło­wieka z pręd­ko­ścią sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę. Widzia­łem gór­ni­ków po paru głęb­szych, któ­rzy zachwiali się i wycią­gnęli rękę, by się pode­przeć, i w tym momen­cie ją tra­cili. Potem wycho­dziło się z klatki i poty­kało w schodni przez kilo­metr albo wię­cej, aż dotarło się do przodka. Wier­ciło się otwory. Nasta­wiało ładunki. Potem ucie­kało się do zaułka na czas wysa­dza­nia, z nadzieją, że wszystko zro­biło się dobrze i cała ta śmier­dząca, ole­ista masa nie spad­nie na czło­wieka. (Po zasy­pa­niu żyw­cem przez luźne łupki można prze­żyć nawet tydzień. Ludziom się to zda­rzało. Choć jeśli nie ura­to­wano ich do trze­ciego dnia, póź­niej zwy­kle już do niczego się nie nada­wali). Jeśli wszystko poszło dobrze, omi­jało się łado­wa­czy idą­cych wzdłuż torów i do następ­nego przodka.

Mówią, że maski odfil­tro­wują naj­gor­sze węglo­wo­dory i pył skalny, ale nie usu­wają smrodu. I wcale nie jestem pewien, czy fil­trują wszyst­kie węglo­wo­dory. Moja mama nie była jedyną pra­cu­jącą w kopalni osobą, która potrze­bo­wała nowego płuca, ani jedyną, któ­rej nie było na nie stać.

A potem, gdy koń­czyła się zmiana, dokąd można iść?

Do baru. Do pokoju z dziew­czyną. Do świe­tlicy grać w karty. Oglą­dać tele­wi­zję.

Nie wycho­dzi się wiele na zewnątrz. Nie ma powodu. Jest kilka małych par­ków, sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nych, obsa­dza­nych i prze­sa­dza­nych. Rock Park ma nawet żywo­płoty i traw­nik. Pew­nie ni­gdy nie widzie­li­ście traw­nika, który co tydzień wymaga mycia, szo­ro­wa­nia (deter­gen­tem!) i susze­nia, bo ina­czej by zmar­niał. Przez to do par­ków zabie­ramy głów­nie dzieci.

Poza par­kami jest już tylko powierzch­nia Wyoming, która jak okiem się­gnąć przy­po­mina powierzch­nię Księ­życa. Nie ma tam nic zie­lo­nego, nic żywego, żad­nych pta­ków, wie­wió­rek ani zwie­rząt domo­wych. Kilka leni­wych, zaszla­mio­nych stru­my­ków, które z jakie­goś powodu zawsze robią się czer­wone pod ropą. Podobno i tak mamy szczę­ście, bo nasza część Wyoming jest eks­plo­ato­wana szy­bami. W Kolo­rado jest jesz­cze gorzej, bo tam kopią odkryw­kowo.

Zawsze trudno mi było w to uwie­rzyć, ale ni­gdy tam nie poje­cha­łem, by spraw­dzić.

A poza wszyst­kim innym są jesz­cze wonie, widoki i odgłosy towa­rzy­szące pracy. Zachody słońca przez mgłę są poma­rań­czowo–brą­zowe. Nie­ustanny smród. Cały dzień i całą noc ryczą piece eks­trak­cyjne, ogrze­wa­jąc i mie­ląc mar­gle, by wydo­być z nich kero­gen, a do tego grzmot dłu­gich pasów trans­mi­syj­nych odpro­wa­dza­ją­cych zużyte łupki, by je gdzieś usy­pać na stertę.

Rzecz w tym, że skały trzeba pod­grzać, by wydo­być z nich ropę. A kiedy się je grzeje, roz­sze­rzają się jak pra­żona kuku­ry­dza, więc nie ma gdzie ich skła­do­wać. Nie da się ich wci­snąć z powro­tem do szybu, z któ­rego się je wycią­gnęło, bo jest ich zbyt wiele. Jeśli wyko­piesz górę łup­ków i wyci­śniesz z nich ropę, pozo­stały zużyty łupek wystar­czy na dwie góry. I to wła­śnie się robi: buduje nowe góry.

Do tego cie­pło wydzie­lane przez eks­trak­tory ogrzewa szopy z hodow­lami, na ropie pły­ną­cej przez szopy rośnie śluz, potem zgar­nia­cze zbie­rają go, suszą i pra­sują, a następ­nego dnia zja­damy jego część na śnia­da­nie.

Zabawne. W daw­nych cza­sach ropa sama wypły­wała pro­sto z ziemi! I jedyne, co ludzie z nią robili, to wle­wali do samo­cho­dów i spa­lali.

Wszyst­kie pro­gramy tele­wi­zyjne obej­mują umo­ral­nia­jące reklamy powta­rza­jące, jak ważna jest nasza praca i jak cały świat polega na pro­du­ko­wa­nej przez nas żyw­no­ści. To wszystko prawda, nie muszą nam cią­gle przy­po­mi­nać. Gdy­by­śmy nie robili tego, co robimy, w Tek­sa­sie pano­wałby głód, a dzieci w Ore­go­nie wyka­zy­wa­łyby oznaki nie­do­ży­wie­nia. Wszy­scy to wiemy. To od nas pocho­dzi pięć try­lio­nów kalo­rii diety miesz­kań­ców całego świata, połowa racji biał­ko­wych dla około jed­nej pią­tej popu­la­cji. Wszystko to pro­du­ko­wane jest przez droż­dże i bak­te­rie hodo­wane na ropie z łup­ków z Wyoming, wraz z czę­ściami Utah i Kolo­rado. Świat potrze­buje tej żyw­no­ści. Jed­nak jak dotąd kosz­to­wało nas to więk­szość Wyoming, połowę Appa­la­chów, duży kawał regionu pia­sków bitu­micz­nych nad Atha­ba­ską… I co zro­bimy z tymi wszyst­kimi ludźmi, gdy prze­ro­bimy na droż­dże ostat­nią kro­plę węglo­wo­do­rów?

To nie mój pro­blem, ale i tak o tym myślę.

Prze­stało to być moim pro­ble­mem, gdy wygra­łem lote­rię, dzień po Bożym Naro­dze­niu w roku, gdy skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia sześć lat.

Nagroda wyno­siła dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy dola­rów. Dość, by żyć jak król przez rok. Dość, by się oże­nić i utrzy­mać rodzinę, o ile oboje byśmy pra­co­wali i nie prze­sa­dzali z wydat­kami.

Albo dość na bilet w jedną stronę na Gate­way.

Zanio­słem kupon lote­rii do biura podróży i zamie­ni­łem go na bilet. Ucie­szyli się z mojej wizyty, bo nie mieli wielu klien­tów, a już zwłasz­cza na tego typu usługi. Zostało mi z grub­sza dzie­sięć tysięcy reszty. Nie liczy­łem. Posta­wi­łem drinki całej swo­jej zmia­nie, do oporu. Z pięć­dzie­się­cioma oso­bami ze zmiany oraz wszyst­kimi kum­plami i przy­pad­ko­wymi gośćmi, któ­rzy wkrę­cili się na imprezę, trwało to około doby.

Potem chwiej­nie wró­ci­łem przez śnieżną burzę Wyoming do biura podróży. A pięć mie­sięcy póź­niej po spi­rali pod­cho­dzi­łem do aste­ro­idy, wyglą­da­jąc przez ilu­mi­na­tory na zatrzy­mu­jący nas bra­zy­lij­ski krą­żow­nik, wresz­cie w dro­dze do sta­nia się poszu­ki­wa­czem.

Rozdział 3.

3

Zyg­fryd ni­gdy nie zamyka tematu. Ni­gdy nie mówi: „Cóż, Rob, chyba dość roz­ma­wia­li­śmy na ten temat”. Jed­nak cza­sami, gdy bar­dzo długo leżę na mate­racu i nie odpo­wia­dam zbyt wiele, żar­tu­jąc lub nucąc pod nosem, po pew­nym cza­sie odzywa się mniej wię­cej tak:

– Chyba mogli­by­śmy wró­cić do cze­goś innego, Rob. Jakiś czas temu powie­dzia­łeś coś, mogli­by­śmy teraz omó­wić to dokład­niej. Czy pamię­tasz tam­ten czas, gdy ostatni raz…

– Gdy ostatni raz roz­ma­wia­łem z Klarą?

– Tak, Rob.

– Zawsze wiem, co zamie­rzasz powie­dzieć, Zyg­fryd.

– To nie ma zna­cze­nia, Rob. To jak? Czy chciał­byś poroz­ma­wiać o tym, jak się wtedy czu­łeś?

– Czemu nie? – Wyczy­ści­łem pazno­kieć środ­ko­wego palca pra­wej dłoni, prze­cią­ga­jąc nim mię­dzy przed­nimi zębami. Przyj­rza­łem mu się. – Zdaję sobie sprawę, że to był ważny czas. Może nawet była to naj­gor­sza chwila mojego życia. Gor­sza, niż kiedy rzu­ciła mnie Syl­wia, albo gdy dowie­dzia­łem się, że zmarła moja mama.

– Czy chcesz powie­dzieć, że wolał­byś roz­ma­wiać o któ­rejś z tych spraw, Rob?

– Ależ skąd. Powie­dzia­łeś, żeby­śmy poroz­ma­wiali o Kla­rze, to będziemy o niej roz­ma­wiać.

Popra­wi­łem się na pian­ko­wym mate­racu, żeby się chwilę zasta­no­wić. Byłem bar­dzo zain­te­re­so­wany trans­cen­dent­nym zro­zu­mie­niem i cza­sami, gdy odsu­wa­łem pro­blemy w głąb myśli i w kółko powta­rza­łem swoją man­trę, zda­rzało się, że wycho­dzi­łem z tego z roz­wią­za­niem pro­blemu – na przy­kład: sprze­dać udziały w far­mie ryb­nej w Baja i kupić na gieł­dzie towa­ro­wej wypo­sa­że­nie hydrau­liczne. To był jeden z nich i naprawdę mi się to opła­ciło. Albo zabrać Rachel do Meridy na narty wodne w zatoce Cam­pe­che. Tam wsko­czyła mi do łóżka już za pierw­szym podej­ściem, choć wcze­śniej bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem wszyst­kiego innego.

– Nie odpo­wia­dasz, Rob – ode­zwał się Zyg­fryd.

– Myślę o tym, co powie­dzia­łeś.

– Pro­szę, Rob, nie myśl o tym. Po pro­stu mów. Powiedz, co w tej chwili czu­jesz do Klary.

Pró­buję szcze­rze się nad tym zasta­no­wić. Zyg­fryd nie pozwoli mi na odjazdy, więc szu­kam w gło­wie tłu­mio­nych uczuć.

– Cóż, nie­wiele – stwier­dzam. – Przy­naj­mniej na powierzchni.

– Pamię­tasz, co wtedy czu­łeś, Rob?

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Spró­buj poczuć to, co czu­łeś wtedy, Rob.

– No dobrze.

Posłusz­nie odtwa­rzam w myślach tę sytu­ację. Oto ja, roz­ma­wiam z Klarą przez radio. Dane krzy­czy coś w lądow­niku. Wszy­scy jeste­śmy cho­ler­nie prze­ra­żeni. Pod nami otwiera się błę­kitna mgła i pierw­szy raz widzę ciemną, szkie­le­tową gwiazdę. Sta­tek trójka… nie, to była Piątka. W każ­dym razie śmier­dzi wymio­ci­nami i potem. Boli mnie całe ciało.

Nie pamię­tam tego dokład­nie, choć skła­mał­bym, mówiąc, że pozwa­lam to sobie czuć.

Odzy­wam się napię­tym gło­sem, uśmie­cha­jąc się.

– Tam jest takie natę­że­nie bólu, poczu­cia winy i cier­pie­nia, Zyg­fryd, że sobie z nim nie pora­dzę. – Cza­sami pró­buję z nim cze­goś takiego, mówiąc bole­sną prawdę tonem, któ­rym można by popro­sić kel­nera na przy­ję­ciu o przy­nie­sie­nie kolej­nego pon­czu z rumem. Robię tak, gdy chcę zbić jego atak, choć nie sądzę, by to dzia­łało. Zyg­fryd ma w sobie sporo obwo­dów Heechee. Jest dużo lep­szy od maszyn w Insty­tu­cie, gdzie zma­ga­łem się ze swoim epi­zo­dem. Nie­ustan­nie moni­to­ruje wszyst­kie moje para­me­try fizyczne: prze­wod­nic­two skóry, puls, aktyw­ność fal beta i tak dalej. Dostaje odczyty z taśm przy­trzy­mu­ją­cych mnie na mate­racu, by wie­dzieć, jak gwał­tow­nie się na nim rzu­cam. Mie­rzy natę­że­nie głosu i ana­li­zuje jego widmo w poszu­ki­wa­niu nad­to­nów. Rozu­mie także zna­cze­nie słów. Zyg­fryd jest wyjąt­kowo inte­li­gentny, bio­rąc pod uwagę jego głu­potę.

Cza­sami bar­dzo trudno go oszu­kać. Docie­ram do końca sesji cał­ko­wi­cie bez sił, mając wra­że­nie, że gdy­bym został u niego choćby minutę dłu­żej, zapadł­bym się pro­sto w ten ból i to by mnie znisz­czyło.

Albo wyle­czyło. Może to to samo.

322

,S, Nie wiem, czemu do

17 095

cie­bie wra­cam,

17 100

Zyg­fryd.

17 105

323

IRRAY .CZEMU.

17 110

324

,C, Przy­po­mi­nam ci, Robby,

17 115

że zuży­łeś już

17 120

trzy żołądki i, zobaczmy,

17 125

pra­wie pięć metrów

17 130

jelit.

17 135

325

,C, Wrzody, wątroba.

17 140

328

,C, Wygląda na to,

17 145

że coś cię gry­zie,

17 150

Bob.

17 155

Rozdział 4.

4

Przed sobą mia­łem Gate­way, coraz więk­szą i więk­szą w ilu­mi­na­to­rach statku z Ziemi: aste­ro­idę. A może jądro komety. Około dzie­się­ciu kilo­me­trów dłu­go­ści w dłuż­szej osi, o grusz­ko­wa­tym kształ­cie. Od zewnątrz wygląda jak bul­wia­sta przy­pa­lona gruda z prze­bły­skami błę­kitu, od środka jest bramą do gwiazd.

Sheri Lof­fat oparła się o moje ramię, a reszta z grupy przy­szłych poszu­ki­wa­czy zebrała się za nami i gapiła.

– Jezu, Rob. Spójrz na te krą­żow­niki!

– Jeśli coś im się nie spodoba, roz­walą nas na kawałki – ode­zwał się ktoś z tyłu.

– Nie znajdą tu niczego nie­wła­ści­wego – odpo­wie­działa Sheri, ale ton głosu zro­bił z tego pyta­nie.

Krą­żow­niki wyglą­dały naprawdę groź­nie, krą­żąc zazdro­śnie wokół aste­ro­idy i pil­nu­jąc, by, kto­kol­wiek się do niej zbli­żał, nie wykradł żad­nych sekre­tów war­tych wię­cej niż wszyst­kie pie­nią­dze świata.

Trzy­ma­li­śmy się uchwy­tów przy ilu­mi­na­to­rach i gapi­li­śmy na nie. Co było głu­potą, bo mogli­śmy zgi­nąć. Ryzyko, że nasz sta­tek dopa­so­wu­jący orbitę do Gate­way lub bra­zy­lij­skiego krą­żow­nika wykona jakiś gwał­tow­niej­szy manewr, było bar­dzo nie­wiel­kie, ale wystar­czy­łaby tylko jedna szybka korekta kursu, żeby nas roz­gnieść. Zawsze ist­niała też moż­li­wość, że nasz sta­tek wyko­nałby czę­ściowy obrót i nagle spoj­rze­li­by­śmy w nagie, pobli­skie słońce. Z tej odle­gło­ści ozna­cza­łoby to per­ma­nentną śle­potę. Ale chcie­li­śmy widzieć.

Bra­zy­lij­ski krą­żow­nik nie zni­żył się do namie­rze­nia nas. Widzie­li­śmy bły­ski na jego kadłu­bie, ozna­cza­jące, że lase­rami wymie­nia z naszym stat­kiem infor­ma­cje doty­czące mani­fe­stu. To było nor­malne. Powie­dzia­łem, że krą­żow­niki pil­no­wały aste­ro­idy przed zło­dzie­jami, ale tak naprawdę bar­dziej przej­mo­wały się sobą nawza­jem niż kim­kol­wiek innym. Włącz­nie z nami. Rosja­nie podejrz­li­wie trak­to­wali Chiń­czy­ków, Chiń­czycy Rosjan, Bra­zy­lij­czycy z nie­po­ko­jem patrzyli na Wenu­sjan. Wszy­scy mieli wąt­pli­wo­ści co do Ame­ry­ka­nów.

Zatem cztery pozo­stałe jed­nostki sekret­nie pil­no­wały Bra­zy­lij­czy­ków dużo uważ­niej niż nas. Jed­nakże wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że gdyby nasze zako­do­wane cer­ty­fi­katy nie były zgodne z wzor­cami w pię­ciu kon­su­la­tach, do któ­rych zostały prze­ka­zane na Ziemi, następ­nym kro­kiem nie byłaby dys­ku­sja, tylko tor­peda.

Zabawne. Mogę sobie wyobra­zić tę tor­pedę. Mogę sobie wyobra­zić wojow­nika o lodo­wa­tym spoj­rze­niu, który by ją wyce­lo­wał i wystrze­lił, oraz jak nasz sta­tek roz­kwi­tłby poma­rań­czo­wym świa­tłem, a wszy­scy zmie­ni­li­by­śmy się w luźne atomy na orbi­cie… Tylko że jestem pra­wie pewien, że tor­pe­do­wym na tam­tym okrę­cie był wtedy mat nazwi­skiem Francy Here­ira. Póź­niej sta­li­śmy się dobrymi kum­plami. Trudno byłoby go nazwać zabójcą o lodo­wym spoj­rze­niu. Pła­ka­łem w jego ramio­nach w dniu powrotu z ostat­niej podróży, w moim pokoju szpi­tal­nym, gdzie powi­nien był mnie prze­szu­ki­wać pod kątem kon­tra­bandy. A Francy pła­kał ze mną.

Krą­żow­nik odsu­nął się, a my wszy­scy łagod­nie odle­cie­li­śmy od ilu­mi­na­tora, a potem pod­cią­gnę­li­śmy się z powro­tem dzięki uchwy­tom. Nasz sta­tek roz­po­czął koń­cowe podej­ście do Gate­way.

– Wygląda jak ciężki przy­pa­dek ospy – sko­men­to­wał ktoś z naszej grupy.

Fak­tycz­nie, a nie­które bli­zny po ospie były otwarte. Były to gniazda cumo­wa­nia stat­ków, które wyle­ciały na misje. Nie­które zostaną otwarte na zawsze, bo ich statki już nie wrócą, jed­nak więk­szość otwo­rów była osło­nięta wypu­kło­ściami przy­po­mi­na­ją­cymi kape­lu­sze grzy­bów.

Kape­lu­sze były wła­ści­wymi stat­kami i to wła­śnie na nich sku­piała się Gate­way.

Nie­ła­two było zoba­czyć te statki, podob­nie jak samą Gate­way. Miała niskie albedo i wcale nie była duża: jak mówi­łem, około dzie­się­ciu kilo­me­trów w dłuż­szej osi, połowę tego na rów­niku osi obrotu. Ale można było ją wykryć. Gdy pierw­szy szczur tune­lowy ich do niej dopro­wa­dził, astro­no­mo­wie pytali się wza­jem­nie, czemu nie zauwa­żono jej stu­le­cie wcze­śniej. Gdy już wie­dzieli, gdzie patrzeć, zna­leźli ją. Cza­sami robi się jasna jak sie­dem magni­tudo widziane z Ziemi. Łatwo dostrzec. Można by pomy­śleć, że powinna zostać wykryta przez ruty­nowy pro­gram mapo­wa­nia nieba.

Pro­blem w tym, że nie­wiele takich pro­gra­mów patrzyło w tę stronę, a na doda­tek wygląda na to, że Gate­way wcale nie było tam, gdzie szu­kali.

Astro­no­mia gwiezdna zwy­kle odwraca się ple­cami do słońca, Astro­no­mia solarna zwy­kle trzyma się płasz­czy­zny eklip­tyki, a Gate­way krąży po orbi­cie pod kątem pro­stym do niej, przez co umy­kała obser­wa­cjom.

Pie­zo­te­le­fon zagda­kał i wyemi­to­wał komu­ni­kat.

– Doko­wa­nie za pięć minut. Wró­cić na pry­cze i zapiąć siatki.

Byli­śmy pra­wie na miej­scu.

Sheri Lof­fat wycią­gnęła rękę przez siatkę zabez­pie­cza­jącą i ujęła moją dłoń. Ści­sną­łem ją. Nie byli­śmy ni­gdy w łóżku, nie spo­tka­li­śmy się, zanim tra­fiła na statku na pry­czę tuż obok mojej, ale wibra­cje mię­dzy nami były prak­tycz­nie sek­su­alne. Jak­by­śmy za chwilę mieli zali­czyć coś naj­więk­szego i naj­lep­szego, co tylko się da, choć nie był to seks, tylko Gate­way.

Gdy ludzie zaczęli badać powierzch­nię Wenus, odkryli tunele Heechee.

Ich twór­ców nie zna­leźli: kim­kol­wiek byli Heechee, kie­dy­kol­wiek odwie­dzili Wenus, ode­szli dawno temu. Nie zosta­wili nawet żad­nego ciała w gro­bie, które można by wyko­pać i zba­dać. Zostały tylko tunele, jaski­nie, tro­chę żało­snych drob­nych arte­fak­tów i tech­no­lo­giczne cuda, któ­rymi ludz­kość zdu­mie­wała się i pró­bo­wała je odtwo­rzyć.

A potem ktoś zna­lazł mapę Heechee przed­sta­wia­jącą Układ Sło­neczny. Jowisz z jego księ­ży­cami, Mars, pla­nety zewnętrzne i Zie­mię z Księ­ży­cem. Oraz Wenus, ozna­czoną na czarno na lśnią­cej błę­ki­tem powierzchni mapy z metalu Heechee. Oraz Mer­kury i jesz­cze coś, jedyny obiekt oprócz Wenus ozna­czony na czarno: obiekt orbi­tu­jący mię­dzy pery­he­lium Mer­ku­rego i poza orbitą Wenus, usta­wiony pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni wzglę­dem płasz­czy­zny eklip­tyki tak, że ni­gdy nie zbli­żał się do żad­nej z pla­net. Obiekt, który ni­gdy nie został wykryty przez ziem­skich astro­no­mów. Przy­pusz­czal­nie aste­ro­ida lub kometa – róż­nica była czy­sto seman­tyczna – która z jakie­goś powodu miała duże zna­cze­nie dla Heechee.

(Trans­kryp­cja pytań i odpo­wie­dzi z wykładu pro­fe­sora Hegra­meta)

Pyta­nie: Jak wyglą­dali Heechee?

Pro­fe­sor Hegra­met: Nikt nie wie. Poza dwoma czy trzema mapami ni­gdy nie zna­leź­li­śmy niczego przy­po­mi­na­ją­cego foto­gra­fię albo rysu­nek. Czy książkę.

Pyta­nie: Czy nie mieli jakie­goś sys­temu prze­cho­wy­wa­nia wie­dzy, jak pismo?

Pro­fe­sor Hegra­met: Oczy­wi­ście musieli go mieć. Ale nie wiem, jak wyglą­dał. Mam podej­rze­nie… wła­ści­wie zga­duję.

Pyta­nie: Jakie?

Pro­fe­sor Hegra­met: Cóż, pro­szę pomy­śleć o naszych meto­dach zapisu i jak zosta­łyby ode­brane w cza­sach przed roz­wo­jem tech­no­lo­gii. Gdy­bym dał, powiedzmy Eukli­de­sowi, książkę, zdo­łałby zro­zu­mieć, czym jest, nawet gdyby nie rozu­miał jej zawar­to­ści. Ale gdy­bym dał mu kasetę magne­to­fo­nową? Nie wie­działby, co z nią zro­bić. Podej­rze­wam, choć nie jestem prze­ko­nany, że mamy jakieś „książki” Heechee, tylko ich nie roz­po­zna­jemy. Pręt metalu Heechee. Może te spi­rale Q na stat­kach, któ­rych funk­cji zupeł­nie nie znamy. To nie jest nowy pomysł. Wszystko to testo­wano pod kątem kodów magne­tycz­nych, mikro­row­ków, wzo­rów che­micz­nych… niczego nie zna­leź­li­śmy. Ale może nie mamy przy­rzą­dów potrzeb­nych do wykry­cia wia­do­mo­ści.

Pyta­nie: W Heechee jest coś, czego nie rozu­miem. Czemu zosta­wili te wszyst­kie tunele i miej­sca? Dokąd ode­szli?

Pro­fe­sor Hegra­met: Młoda damo, za cho­lerę nie wiem.

Zapewne sonda tele­sko­powa prę­dzej czy póź­niej poszłaby za tym tro­pem, ale nie było to konieczne. Wła­śnie wtedy sławny Sylve­ster Mac­klen – który aż do tej chwili nie był nikomu znany i był po pro­stu jesz­cze jed­nym tune­lo­wym szczu­rem na Wenus – zna­lazł sta­tek Heechee, pole­ciał na Gate­way i tam zgi­nął. Zdo­łał jed­nak dać znać ludziom, gdzie się znaj­duje, przez sprytne wysa­dze­nie swo­jego statku. NASA prze­kie­ro­wała sondę z chro­mos­fery słońca, a Gate­way została zna­le­ziona i otwarta dla ludzi.

Wewnątrz były gwiazdy.

A mówiąc mniej poetycko i bar­dziej dosłow­nie, znaj­do­wało się tam nie­mal tysiąc małych pojaz­dów kosmicz­nych wyglą­da­ją­cych tro­chę jak grube grzyby. Miały różne kształty i roz­miary. Naj­mniej­sze były pra­wie okrą­głe, jak grzyby hodo­wane w tune­lach Wyoming po wyko­pa­niu całego łupku, te sprze­da­wane potem w super­mar­ke­tach. Więk­sze były bar­dziej szpi­cza­ste, jak smar­dze. Wewnątrz kape­lu­szy znaj­do­wały się kwa­tery miesz­kalne i źró­dło zasi­la­nia, któ­rego nikt nie rozu­miał. W nóż­kach mie­ściły się statki z sil­ni­kami rakie­to­wymi, coś jak stare lądow­niki księ­ży­cowe z pierw­szych pro­gra­mów kosmicz­nych.

Nikt jesz­cze nie odkrył, jak napę­dzane są kape­lu­sze ani jak nimi ste­ro­wać.

To spra­wiało, że czu­li­śmy się nie­pew­nie: fakt, że będziemy ryzy­ko­wać, korzy­sta­jąc z cze­goś, czego nikt nie rozu­miał. Po uru­cho­mie­niu statku Heechee dosłow­nie nie miało się nad nim żad­nej kon­troli. Ich kursy zapro­gra­mo­wano w sys­te­mie napro­wa­dza­nia w spo­sób, któ­rego nikt jesz­cze nie roz­gryzł: można było wybrać jakiś kurs, ale po wybra­niu taki już zosta­wał – wybie­ra­jąc go, czło­wiek nie wie­dział, dokąd trafi. Jak z jaj­kiem-nie­spo­dzianką: ni­gdy nie wia­domo, co będzie w środku.

A jed­nak dzia­łały. Wciąż dzia­łały, choć tkwiły tam praw­do­po­dob­nie jakieś pół miliona lat.

Pierw­szy czło­wiek, który miał dość odwagi, by wejść do jed­nego z nich i go uru­cho­mić, miał szczę­ście. Sta­tek opu­ścił swój kra­ter na powierzchni aste­ro­idy, zro­bił się jasny i roz­myty, a potem znik­nął.

Trzy mie­siące póź­niej wró­cił, z wygło­dzo­nym astro­nautą o szkla­nym spoj­rze­niu, który pro­mie­nio­wał szczę­ściem. Był przy innej gwieź­dzie! Orbi­to­wał wokół wiel­kiej sza­rej pla­nety z wiru­ją­cymi żół­tymi chmu­rami, zdo­łał odwró­cić usta­wie­nia ste­ro­wa­nia – i przez wbu­do­wany sys­tem napro­wa­dza­nia został spro­wa­dzony do tego samego kra­teru, z któ­rego wyle­ciał.

Wysłali więc kolejny sta­tek, tym razem jeden z dużych w kształ­cie smar­dzów, z czte­ro­oso­bową załogą oraz mnó­stwem jedze­nia i sprzętu badaw­czego. Nie było ich tylko przez około pięć­dzie­się­ciu dni. W tym cza­sie nie tylko dotarli do innego układu gwiezd­nego, zdo­łali też użyć lądow­nika do zej­ścia na powierzch­nię pla­nety. Nie zna­leźli żad­nego życia… ale kie­dyś tam było.

Zna­leźli pozo­sta­ło­ści. Nie­wiele. Kilka pod­nisz­czo­nych śmieci na skraju gór­skiego szczytu, czę­ściowo omi­nię­tego przez kata­strofę, która przy­da­rzyła się pla­ne­cie. Z radio­ak­tyw­nego pyłu wydłu­bali cegłę, cera­miczny nit, na wpół sto­piony przed­miot wyglą­da­jący, jakby kie­dyś był chro­mo­wa­nym fle­tem.

Wtedy zaczęła się gorączka gwiazd… a my byli­śmy jej czę­ścią.

Rozdział 5.

5

Zyg­fryd to dość mądra maszyna, ale cza­sami nie potra­fię zro­zu­mieć, co z nim jest nie tak. Cią­gle prosi mnie, żebym opo­wia­dał mu swoje sny, a potem cza­sem zda­rza się, że przy­cho­dzę prze­peł­niony jakimś snem, który z pew­no­ścią mu się spodoba, takim pięk­nym w sam raz dla niego, peł­nym sym­boli penisa, fety­szy­zmu i poczu­cia winy, a on mnie roz­cza­ro­wuje. Zaczyna drą­żyć jakiś pokrętny trop, który nie ma z tym nic wspól­nego. Opo­wia­dam mu wszystko, a on potem sie­dzi, klika, ter­ko­cze i brzę­czy przez chwilę – tak naprawdę tego nie robi, ale wyobra­żam to sobie, cze­ka­jąc – po czym mówi:

– Wróćmy do cze­goś innego, Rob. Jestem zain­te­re­so­wany tym, co mówi­łeś o kobie­cie, Gelle-Kla­rze Moyn­lin.

– Znowu wpusz­czasz się w maliny, Zyg­fryd.

– Nie sądzę, Rob.

– Ale ten sen! Mój Boże, nie widzisz, jaki jest ważny? Co z posta­cią matki w nim?

– Może pozwo­lisz mi wyko­ny­wać moją pracę, Rob?

– A mam jakiś wybór? – odpo­wia­dam nabur­mu­szony.

– Zawsze masz wybór, Rob, ale bar­dzo chciał­bym ci zacy­to­wać coś, co sam nie­dawno powie­dzia­łeś.

Urywa i po chwili sły­szę mój wła­sny głos zare­je­stro­wany na któ­rejś z jego taśm. Mówię: „Tam jest takie natę­że­nie bólu, poczu­cia winy i cier­pie­nia, Zyg­fryd, że sobie z nim nie pora­dzę”.

Czeka, aż coś powiem, i po chwili to robię.

– To nie­złe nagra­nie – przy­znaję. – Ale wolał­bym raczej poroz­ma­wiać o tym, jak w moim śnie prze­ja­wia się moja fik­sa­cja na matce.

– Uwa­żam, że bar­dziej pro­duk­tywne będzie zaję­cie się tą inną sprawą, Rob. Bar­dzo moż­liwe, że są powią­zane.

– Naprawdę? – Zaczy­nam się roz­grze­wać do roz­mowy o teo­re­tycz­nej moż­li­wo­ści w ode­rwany i filo­zo­ficzny spo­sób, ale mi nie odpusz­cza.

– Ostat­nia roz­mowa, którą odby­łeś z Klarą, Rob. Powiedz mi, pro­szę, co w związku z nią czu­jesz.

– Już mówi­łem. – Wcale mi się to nie podoba, to taka straszna strata czasu, więc dopil­no­wuję, by znał moje zda­nie na pod­sta­wie tonu mojego głosu i napię­cia ciała. – To było nawet gor­sze niż z moją mamą.

– Wiem, że wolał­byś zmie­nić temat na twoją mamę, Rob, ale, pro­szę, nie rób tego teraz. Opo­wiedz mi o tam­tym cza­sie z Klarą. Co w tej chwili czu­jesz w tej spra­wie?

Pró­buję szcze­rze się nad tym zasta­no­wić. W końcu tyle mogę zro­bić. Wła­ści­wie nie muszę tego omó­wić, ale jedyne, co potra­fię powie­dzieć to:

– Nie­wiele.

– Czy to wszystko? „Nie­wiele”? – pyta po krót­kiej chwili.

– Zga­dza się. Nie­wiele. Przy­naj­mniej nie­wiele na powierzchni. Pamię­tam, jak się wtedy czu­łem. – Bar­dzo ostroż­nie otwie­ram to wspo­mnie­nie. Opa­da­nie w tę nie­bie­ską mgłę. Widok ciem­nej, upior­nej gwiazdy. Roz­mowa z Klarą przez Radio, gdy Dane szep­cze mi do ucha… Znowu je zamy­kam.

– To wszystko bar­dzo boli, Zyg­fryd – mówię kon­wer­sa­cyj­nym tonem.

Cza­sami pró­buję oszu­kać go, wypo­wia­da­jąc nace­cho­wane emo­cjo­nal­nie słowa tonem, któ­rym można by zama­wiać fili­żankę kawy, choć nie sądzę, by to dzia­łało. Zyg­fryd słu­cha nasi­le­nia i nad­to­nów, ale moni­to­ruje też oddech i prze­rwy, a także zna­cze­nie słów. Jest wyjąt­kowo inte­li­gentny jak na swoją głu­potę.

Rozdział 6.

6

Pię­cioro pod­ofi­ce­rów ze sta­łej obsady z każ­dego z krą­żow­ni­ków obma­cało nas, spraw­dziło doku­menty i prze­ka­zało urzęd­ni­kowi reje­stru­ją­cemu Kor­po­ra­cji. Sheri zachi­cho­tała, gdy dłoń obma­cu­ją­cego ją Rosja­nina tra­fiła w czułe miej­sce, i ode­zwała się do mnie:

– Jak myślisz, Rob, co mogli­by­śmy tu prze­my­cać?

Uci­szy­łem ją syk­nię­ciem. Pra­cow­nica Kor­po­ra­cji ode­brała karty lądo­wa­nia od dowo­dzą­cego grupą Chiń­czyka i zaczęła odczy­ty­wać nasze nazwi­ska. Było nas ośmioro.

– Witam na pokła­dzie – powie­działa. – Każde z was otrzyma przy­dzie­lo­nego opie­kuna. Pomogą wam poznać to miej­sce, odpo­wie­dzą na pyta­nia i poin­for­mują, gdzie zgło­sić się na bada­nie medyczne i na zaję­cia. Prze­każą wam także kopię kon­traktu do pod­pi­sa­nia. Z waszych depo­zy­tów pie­nięż­nych na statku, któ­rym tu przy­le­cie­li­ście, pobrano tysiąc sto pięć­dzie­siąt dola­rów: to wasz poda­tek na pod­trzy­ma­nie życia za pierw­sze dzie­sięć dni. Z reszty może­cie korzy­stać po wypi­sa­niu piezo czeku. Opie­kun pokaże wam, jak to zro­bić. Lin­scott!

Czar­no­skóry męż­czy­zna w śred­nim wieku z Baja Kali­for­nia uniósł rękę.

– Twoją opie­kunką jest Shota Tara­svili. Bro­adhead!

– To ja.

– Dane Metch­ni­kov – rzu­ciła urzęd­niczka Kor­po­ra­cji.

Zaczą­łem się roz­glą­dać, ale męż­czy­zna, który musiał być Dane’em Metch­ni­ko­vem już ruszył w moją stronę. Bar­dzo mocno ujął mnie za rękę i zaczął odpro­wa­dzać, a dopiero potem się ode­zwał.

– Cześć.

Pró­bo­wa­łem się opie­rać.

– Chciał­bym się poże­gnać z przyja…

– Wszy­scy jeste­ście w tym samym rejo­nie – rzu­cił. – Chodź.

I tak w ciągu dwóch godzin od dotar­cia na Gate­way mia­łem pokój, opie­kuna i kon­trakt. Doku­ment pod­pi­sa­łem od razu, nawet go nie czy­ta­jąc. Metch­ni­kov wyglą­dał na zasko­czo­nego.

– Nie chcesz wie­dzieć, co tam zapi­sano?

– Nie w tej chwili. W sumie, co mi to da? Gdyby treść mi się nie spodo­bała, mógł­bym zmie­nić zda­nie, a jakie tak naprawdę mam inne opcje?

Bycie poszu­ki­wa­czem jest dość prze­ra­ża­jące, bar­dzo nie podo­bała mi się myśl o śmierci. Nie­na­wi­dzę myśli o umie­ra­niu, kie­dy­kol­wiek. O nie­by­ciu żywym, o zatrzy­ma­niu wszyst­kiego ze świa­do­mo­ścią, że wszy­scy inni ludzie będą dalej żyć, upra­wiać seks i cie­szyć się bez mojego udziału. Ale nie nie­na­wi­dzi­łem tego aż tak bar­dzo jak myśli o powro­cie do kopalni żyw­no­ści.

Metch­ni­kov zawie­sił się za koł­nierz na haku na ścia­nie w moim pokoju, żeby nie prze­szka­dzać, gdy będę odkła­dał swoje rze­czy. Był nie­zbyt roz­mow­nym, przy­sa­dzi­stym, bla­dym męż­czy­zną. Nie wyda­wał się kimś, kogo łatwo można było polu­bić, ale przy­naj­mniej nie śmiał się ze mnie, bo byłem nie­zdar­nym żół­to­dzio­bem. Na Gate­way panuje coś bli­skiego nie­waż­ko­ści. Ni­gdy wcze­śniej nie zazna­łem niskiego cią­że­nia: nie spo­tyka się go w Wyoming, więc cią­gle źle oce­nia­łem ruchy.

– Przy­wyk­niesz do tego – stwier­dził Metch­ni­kov, gdy sko­men­to­wa­łem swoją nie­zdar­ność. – Masz szlugi?

– Oba­wiam się, że nie.

Wes­tchnął, wyglą­da­jąc jak Budda zawie­szony na ścia­nie ze zło­żo­nymi nogami. Spoj­rzał na zega­rek.

– Zabiorę cię póź­niej na drinka. Taki miej­scowy zwy­czaj. Tylko że tam się nic nie dzieje przed dwu­dzie­stą drugą. Dopiero wtedy Nie­bie­skie Pie­kło się zapeł­nia, więc przed­sta­wię ci parę osób. Zoba­czysz, co tam znaj­dziesz. Jesteś hetero czy gejem? Cho­dzi o coś innego?

UMOWA WSPÓŁ­PRACY

Ja __________________________, będąc zdro­wym na umy­śle, niniej­szym prze­no­szę wszel­kie prawa do wszel­kich odkryć, arte­fak­tów, przed­mio­tów i rze­czy war­to­ścio­wych dowol­nego typu, które mogę zna­leźć pod­czas lub w wyniku eks­plo­ra­cji z wyko­rzy­sta­niem jakich­kol­wiek udo­stęp­nio­nych mi jed­no­stek lub infor­ma­cji udzie­lo­nych przez Kie­row­nic­two Gate­way, nie­odwo­łal­nie na wspo­mniane Kie­row­nic­two Gate­way.

Kie­row­nic­two Gate­way może, według wła­snego uzna­nia, zde­cy­do­wać się na sprze­daż, dzier­żawę lub inne zby­cie wszel­kich arte­fak­tów, przed­mio­tów lub innych rze­czy war­to­ścio­wych będą­cych wyni­kiem mojej dzia­łal­no­ści w ramach niniej­szej umowy. Jeśli to uczyni, zobo­wią­zuje się do prze­ka­za­nia mi 50% (pięć­dzie­się­ciu pro­cent) wszyst­kich przy­cho­dów wyni­ka­ją­cych z takiej sprze­daży, dzier­żawy lub zby­cia, do wyso­ko­ści kosz­tów samej wyprawy poszu­ki­waw­czej (w tym moich wła­snych kosz­tów przy­jazdu do Gate­way i póź­niej­szych kosz­tów utrzy­ma­nia pod­czas pobytu tam), oraz 10% (dzie­się­ciu pro­cent) wszyst­kich kolej­nych przy­cho­dów po spła­ce­niu wyżej wymie­nio­nych kosz­tów. Przyj­muję takie prze­ka­zane wyna­gro­dze­nie jako pełną zapłatę za wszel­kie zobo­wią­za­nia Kie­row­nic­twa Gate­way do mojej osoby, nie­za­leż­nie od ich rodzaju, i w szcze­gól­no­ści zobo­wią­zuję się nie wysu­wać żad­nych rosz­czeń o dodat­kową zapłatę z jakie­go­kol­wiek powodu w dowol­nym momen­cie.

Nie­odwo­łal­nie przy­znaję Kie­row­nic­twu Gate­way pełne prawo i wła­dzę do podej­mo­wa­nia wszel­kiego rodzaju decy­zji zwią­za­nych z eks­plo­ata­cją, sprze­dażą lub dzier­żawą praw do takich odkryć, w tym prawo, według wyłącz­nego uzna­nia Kie­row­nic­twa Gate­way, do połą­cze­nia moich odkryć lub innych rze­czy war­to­ścio­wych, wyni­ka­ją­cych z tej umowy, z odkry­ciami innych osób w celu eks­plo­ata­cji, dzier­żawy lub sprze­daży, w któ­rym to przy­padku mój udział będzie wyno­sił taką część zysków, jaką Kie­row­nic­two Gate­way uznają za wła­ściwą; i dalej przy­znaję Kie­row­nic­twu Gate­way prawo do powstrzy­ma­nia się od wyko­rzy­sty­wa­nia wszel­kich lub wszyst­kich takich odkryć lub rze­czy war­to­ścio­wych w jaki­kol­wiek spo­sób, według wła­snego uzna­nia.

Zwal­niam Kie­row­nic­two Gate­way z wszel­kich rosz­czeń przeze mnie lub w moim imie­niu, wyni­ka­ją­cych z jakie­go­kol­wiek urazu, wypadku lub straty jakie­go­kol­wiek rodzaju dla mnie w związku z moimi dzia­ła­niami w ramach tej umowy.

W przy­padku jakich­kol­wiek spo­rów wyni­ka­ją­cych z niniej­szej Umowy o współ­pracy zga­dzam się, że warunki będą inter­pre­to­wane zgod­nie z pra­wem i pre­ce­den­sami obo­wią­zu­ją­cymi w samej fir­mie Gate­way i że żadne prawo ani pre­ce­densy z innych jurys­dyk­cji nie będą w żad­nym stop­niu uzna­wane za istotne.

– Dość hetero.

– Wszystko jedno. W tej spra­wie jesteś zdany na sie­bie. Przed­sta­wię cię ludziom, któ­rych znam, ale potem radź sobie sam. Lepiej od razu się do tego przy­zwy­czaj. Masz swoją mapę?

– Mapę?

– Do cho­lery, czło­wieku! Jest w pakie­cie, który dosta­łeś.

Zaczą­łem losowo otwie­rać szafki, aż zna­la­złem, gdzie odło­ży­łem kopertę. Trzy­ma­łem w niej moją kopię umowy, bro­szurkę pod tytu­łem „Witamy na Gate­way”, przy­dział pokoju, kwe­stio­na­riusz zdro­wotny, który powi­nie­nem wypeł­nić przed ósmą rano następ­nego dnia… oraz zło­żony arkusz, wyglą­da­jący po roz­ło­że­niu jak sche­mat oka­blo­wa­nia z nazwami.

– To ona. Potra­fisz zna­leźć, gdzie się znaj­du­jesz? Pamię­taj swój numer pokoju: poziom Babka, ćwiartka wschod­nia, tunel ósmy, pokój pięć­dzie­siąt jeden. Zapisz sobie.

– Mam to już zapi­sane na przy­dziale pokoju.

– W takim razie go nie zgub. – Dane się­gnął za szyję i zwol­nił się z haczyka, pozwa­la­jąc, by szcząt­kowe cią­że­nie zepchnęło go na pod­łogę. – To może teraz rozej­rzyj się tro­chę po oko­licy. Przyjdę tu po cie­bie. Chcesz teraz jesz­cze o coś zapy­tać?

Zasta­na­wia­łem się, pod­czas gdy on wyglą­dał na znie­cier­pli-wio­nego.

– Cóż… mogę ci zadać oso­bi­ste pyta­nie, Dane? Wyla­ty­wa­łeś już?

– Sześć kur­sów. No dobra, do zoba­cze­nia o dwu­dzie­stej dru­giej.

Potem pchnął ela­styczne drzwi, wysu­nął się na gęsto obro­śnięty kory­tarz i znik­nął.

Pozwo­li­łem sobie opaść – bar­dzo łagod­nie, bar­dzo powoli – na moje jedyne praw­dziwe krze­sło i spró­bo­wa­łem zmu­sić się do zro­zu­mie­nia, że stoję na progu wszech­świata.

Nie wiem, czy potra­fię wam opi­sać to uczu­cie, jak wszech­świat wyglą­dał dla mnie z Gate­way: jak bycie mło­dym z Peł­nym Pakie­tem Medycz­nym. Jak menu w naj­lep­szej restau­ra­cji świata, gdy ktoś inny będzie pła­cił rachu­nek. Jak wła­śnie spo­tkana dziew­czyna, któ­rej się podo­basz. Jak nie­otwarty pre­zent.

To, co jako pierw­sze ude­rza na Gate­way, to maleń­kie roz­miary tuneli. Wydają się jesz­cze mniej­sze przez obło­że­nie skrzyn­ko­wymi donicz­kami z roślin­no­ścią, zawroty głowy z powodu mikro­gra­wi­ta­cji i smród. Gate­way trzeba przy­swa­jać małymi kawał­kami. Nie da się zoba­czyć naraz cało­ści: jest jedy­nie labi­ryn­tem skal­nych tuneli. Nie jestem nawet pewien, czy wszyst­kie zostały już zba­dane. Z pew­no­ścią są całe kilo­me­try takich, do któ­rych nikt ni­gdy nie zagląda, a przy­naj­mniej nie­zbyt czę­sto.

Tacy wła­śnie byli Heechee. Prze­chwy­cili aste­ro­idę, obło­żyli ją meta­lową ścianą, wyko­pali tunele i napeł­nili je swo­imi rze­czami – choć, gdy tam dotar­li­śmy, więk­szość była pusta, jak ze wszyst­kim, co w całym wszech­świe­cie kie­dyś nale­żało do Heechee. A potem ode­szli, mając jakiś swój powód do odej­ścia.

Naj­bliż­sze, co na Gate­way można uznać za cen­trum, to Rynek Heechee: wrze­cio­no­wata jaski­nia bli­sko geo­me­trycz­nego cen­trum aste­ro­idy. Mówią, że Heechee miesz­kali tam, gdy budo­wali Gate­way. My też, a przy­naj­mniej bli­sko tego miej­sca – wszy­scy nowi ludzie z Ziemi. Oraz z innych miejsc: krótko przed nami przy­le­ciał sta­tek z Wenus. Tam znaj­dują się miesz­ka­nia fir­mowe. Póź­niej, jeśli wzbo­ga­cimy się na wypra­wie poszu­ki­waw­czej, będziemy mogli prze­nieść się bli­żej powierzchni, gdzie było tro­chę więk­sze cią­że­nie i pano­wał mniej­szy hałas. A przede wszyst­kim mniej śmier­działo. Parę tysięcy osób oddy­chało tym samym powie­trzem co ja. Pili, sikali i wypusz­czali gazy, emi­tu­jąc do atmos­fery wszyst­kie swoje wonie. Więk­szość ludzi nie zosta­wała tu na długo, ale ich wonie tak.

Nie przej­mo­wa­łem się smro­dem, nie przej­mo­wa­łem się niczym. Gate­way była moim szczę­śli­wym kupo­nem lote­ryj­nym do Peł­nego Pakietu Medycz­nego, domu z dzie­wię­cioma poko­jami, gro­madki dzieci i mnó­stwa rado­ści. Już raz wygra­łem na lote­rii, więc dość opty­mi­stycz­nie pod­cho­dzi­łem do moż­li­wo­ści kolej­nej wygra­nej.

To wszystko było bar­dzo pod­nie­ca­jące, choć rów­no­cze­śnie dość obskurne. Nie widzia­łem wielu luk­su­sów. Za 238575 dola­rów dosta­łem trans­port na Gate­way, jedze­nie, miesz­ka­nie i powie­trze na dzie­sięć dni, skró­cony kurs obsługi statku i zapro­sze­nie do zgło­sze­nia się na następną wyla­tu­jącą wyprawę. Na dowol­nym statku, który mi się spodoba. Nie każą ludziom wsia­dać na żadną kon­kretną jed­nostkę, wła­ści­wie w ogóle nie każą im ni­gdzie lecieć.

Kor­po­ra­cja nic na tym nie zara­bia, wszyst­kie ceny usta­wiono pod kątem pokry­cia kosz­tów. Co nie ozna­cza, że ceny są niskie i zde­cy­do­wa­nie nie zna­czy, że dostaje się coś dobrego. Jedze­nie było prak­tycz­nie takie samo jak wyko­py­wane przeze mnie i spo­ży­wane przez całe życie. Pokój miał roz­miar dużej szafy, z jed­nym krze­słem, kil­koma szaf­kami, roz­kła­da­nym sto­łem i hama­kiem, który można było roz­wie­sić w kącie, gdy czło­wiek chciał się prze­spać.

Moimi sąsia­dami była rodzina z Wenus. Zoba­czy­łem ich przez nie­do­mknięte drzwi. Nie­sa­mo­wite! Cała czwórka śpiąca w jed­nej z tych kli­tek! Wyglą­dało na to, że jeden hamak przy­pa­dał na dwie osoby. Po dru­giej stro­nie był pokój Sheri. Poskro­ba­łem w jej drzwi, ale nie odpo­wie­działa. Drzwi nie były zamknięte. Na Gate­way nikt ich nie zamyka, a jed­nym z powo­dów jest fakt, że nie bar­dzo jest co kraść. Sheri nie było w pokoju. Rze­czy, które miała na sobie na statku, poroz­rzu­cała po całym pokoju.

Domy­śli­łem się, że wyszła zwie­dzać, i poża­ło­wa­łem, że nie dotar­łem tu chwilę wcze­śniej. Chciał­bym mieć towa­rzy­stwo pod­czas eks­plo­ra­cji. Opar­łem się o bluszcz wyra­sta­jący ze ściany tunelu i wycią­gną­łem mapę, która pod­su­nęła mi kilka pomy­słów na miej­sca do odwie­dze­nia. Znaj­do­wały się na niej miej­sca pod­pi­sane „Cen­tral Park” i „Jezioro Supe­rior”. Co to było? Zacie­ka­wiło mnie też poten­cjal­nie inte­re­su­jące „Muzeum Gate­way” oraz „Szpi­tal Koń­cowy”, co brzmiało dość ponuro, choć póź­niej dowie­dzia­łem się, że „koń­cowy” miało ozna­czać koniec trasy, po powro­cie z wyprawy. Kor­po­ra­cja musiała wie­dzieć, że nazwa brzmi dwu­znacz­nie, ale ni­gdy nie wkła­dała wiele wysiłku w próby pudro­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści dla poszu­ki­wa­czy.

Jed­nak tak naprawdę chcia­łem zoba­czyć sta­tek.

Gdy tylko ta myśl roz­kwi­tła w mojej gło­wie, zro­zu­mia­łem, że bar­dzo tego pra­gnę. Zaczą­łem szu­kać, jak dotrzeć do powierzchni aste­ro­idy, gdzie oczy­wi­ście znaj­do­wały się doki stat­ków. Zacze­piony jedną ręką o poręcz w dru­giej trzy­ma­łem roz­ło­żoną mapę. Zna­le­zie­nie mojej loka­li­za­cji nie zajęło mi dużo czasu. Byłem przy skrzy­żo­wa­niu pię­ciu kory­ta­rzy ozna­czo­nym na mapie „Wschod­nia gwiazda, Babka G”. Jeden z pię­ciu tuneli pro­wa­dził do szybu ku powierzchni, ale nie potra­fi­łem stwier­dzić, który to.

Ruszy­łem w głąb przy­pad­ko­wego, dotar­łem do śle­pego zaułka i w dro­dze powrot­nej poskro­ba­łem w drzwi, chcąc zapy­tać o drogę. Otwo­rzyły się.

– Prze­pra­szam… – powie­dzia­łem… i zamil­kłem.

Męż­czy­zna, który mi otwo­rzył, wyda­wał się rów­nie wysoki jak ja, ale wcale taki nie był. Miał oczy na tym samym pozio­mie, co ja, ale koń­czył się w talii. Nie miał nóg.

WITAJ NA GATE­WAY!

Gra­tu­la­cje! Jesteś jedną z bar­dzo nie­licz­nych osób, które co roku mogą stać się ogra­ni­czo­nymi part­ne­rami Gate­way Entrer­pri­ses Inc. Twój pierw­szy obo­wią­zek to pod­pi­sa­nie załą­czo­nej Umowy o współ­pracy. Nie musisz tego robić od razu. Zachę­camy do uważ­nego prze­stu­dio­wa­nia umowy i sko­rzy­sta­nia z pomocy praw­nej, jeśli jest dostępna. Jed­nakże do czasu pod­pi­sa­nia umowy nie możesz korzy­stać z kwa­ter Kor­po­ra­cji, spo­ży­wać posił­ków w kor­po­ra­cyj­nej sto­łówce ani uczest­ni­czyć w kur­sach instruk­ta­żo­wych Kor­po­ra­cji.

Hotel i restau­ra­cja Gate­way ofe­rują kwa­tery i wyży­wie­nie dla osób będą­cych tu gośćmi lub tych, które nie zechcą pod­pi­sać Umowy o współ­pracy.

Powie­dział coś, ale go nie zro­zu­mia­łem, bo to nie było po angiel­sku. Zresztą i tak całą moją uwagę pochło­nął jego widok. Był ubrany w zwiewną jasną tka­ninę roz­piętą od nad­garst­ków do talii i powoli machał skrzy­dłami, by utrzy­mać się w powie­trzu. W bar­dzo niskim cią­że­niu Gate­way nie było to trudne, ale na pewno zaska­ku­jące.

– Prze­pra­szam – rzu­ci­łem. – Chcia­łem tylko zapy­tać o drogę na poziom Tanya. – Pró­bo­wa­łem się nie gapić, ale nie­zbyt mi to wycho­dziło.

Uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc białe zęby w sta­rej twa­rzy bez zmarsz­czek. Czarne oczy patrzyły spod czuba krót­kich, bia­łych wło­sów. Prze­pchnął się obok mnie na kory­tarz i odpo­wie­dział w dosko­na­łej angielsz­czyź­nie.

– Oczy­wi­ście. Na pierw­szym skrzy­żo­wa­niu pro­szę skrę­cić w prawo. Potem do następ­nej gwiazdy i drugi kory­tarz na lewo. Będzie opi­sany. – Ruchem głowy wska­zał w stronę gwiazdy.

Podzię­ko­wa­łem i zosta­wi­łem go uno­szą­cego się za mną. Mia­łem ochotę się obej­rzeć, ale wyda­wało się to nie­uprzejme. Dziwne. Nie przy­szło mi do głowy, że na Gate­way mogą miesz­kać kaleki.

Byłem wtedy aż tak naiwny.

Spo­ty­ka­jąc go, pozna­łem Gate­way w spo­sób, w jaki nie dało się jej poznać na pod­sta­wie liczb. Same sta­ty­styki są dość jasne i wszy­scy je stu­dio­wa­li­śmy: wszy­scy, któ­rzy przy­le­cieli tu, by zostać poszu­ki­wa­czami, i dużo więk­sza liczba tych, któ­rzy tylko o tym marzyli. Około osiem­dzie­się­ciu pro­cent lotów z Gate­way wraca z pustymi rękami. Około pięt­na­stu pro­cent w ogóle nie wraca. Czyli śred­nio jedna osoba na dwa­dzie­ścia wraca z wyprawy poszu­ki­waw­czej z czymś, na czym Gate­way – albo ogól­nie, cała ludz­kość – może zaro­bić. Nawet pośród nich więk­szość może uznać się za szczę­śliw­ców, jeśli dostaną dość, by pokryć koszty dosta­nia się tutaj.

A jeśli pod­czas wyprawy ucier­pisz… cóż, masz pecha. Szpi­tal Koń­cowy jest wypo­sa­żony rów­nie dobrze, jak każdy inny, jed­nak żeby sko­rzy­stać z tego sprzętu, naj­pierw musisz się do niego dostać. Prze­lot może trwać całe mie­siące. Jeśli poszu­ki­wa­czowi coś przy­da­rzy się na dru­gim końcu podróży – a zwy­kle tak wła­śnie się dzieje – nie­wiele można zro­bić do czasu, aż wróci na Gate­way. Wtedy może być już za późno, żeby go poła­tać, a praw­do­po­dob­nie także za późno, by utrzy­mać przy życiu.

UTRZY­MA­NIE FUNK­CJO­NO­WA­NIA GATE­WAY

Aby pokryć koszt utrzy­ma­nia Gate­way, wszyst­kie prze­by­wa­jące tu osoby są zobo­wią­zane do pokry­cia przy­pa­da­ją­cych na każdą osobę kosz­tów powie­trza, kon­troli tem­pe­ra­tury, admi­ni­stra­cyj­nych i innych. W przy­padku gości ten koszt jest ujęty w opła­cie hote-lowej.

Stawki za osobę są ogól­nie dostępne. Poda­tek można zapła­cić z wyprze­dze­niem nawet do jed­nego roku. Brak pokry­cia kosz­tów utrzy­ma­nia spo­wo­duje nie­zwłoczne wyda­le­nie z Gate­way.

Uwaga: nie można zagwa­ran­to­wać dostęp­no­ści statku, który przyj­mie wyda­lane osoby.

Tak przy oka­zji, to podróż powrotna do domu jest bez­płatna. Rakiety zawsze przy­la­tują z więk­szym ładun­kiem, niż wra­cają. Nazy­wają to stra­tami.

Można wró­cić za darmo, ale… Do czego?

Puści­łem linę w dół na pozio­mie Tanya, skrę­ci­łem do tunelu i wpa­dłem na męż­czy­znę w czapce i z opa­ską. Poli­cja kor­po­ra­cyjna. Nie mówił po angiel­sku, ale wska­zał ręką, a jego roz­miary były wystar­cza­ją­cym argu­men­tem. Chwy­ci­łem linę cią­gnącą w górę, wje­cha­łem poziom wyżej, prze­sze­dłem do innego szybu i spró­bo­wa­łem ponow­nie.

Jedyna róż­nica była taka, że tym razem straż­nik mówił po angiel­sku.

– Nie możesz tam wejść – powie­dział.

– Chcę tylko zoba­czyć statki.

– Jasne. Nie wolno. Nie masz nie­bie­skiej pla­kietki – powie­dział, doty­ka­jąc swo­jej. – Mają je tylko spe­cja­li­ści Kor­po­ra­cji, wyla­tu­jące załogi i obsługa tech­niczna.

– Jestem z obsługi tech­nicz­nej.

Wyszcze­rzył się.

– Jesteś świe­żym naryb­kiem z ziem­skiego trans­por­towca, co? Zosta­niesz załogą, gdy zapi­szesz się na lot i ani chwili wcze­śniej. Wra­caj na górę.

– Rozu­miesz, jak się czuję, prawda? – spró­bo­wa­łem argu­men­ta­cji. – Chcę tylko popa­trzeć.

– Nie możesz, aż do ukoń­cze­nia kursu. Ale zabiorą was tutaj w ramach szko­le­nia. Póź­niej będziesz ich widział wię­cej, niż­byś chciał.

Jesz­cze chwilę pró­bo­wa­łem dys­ku­to­wać, ale miał zbyt dużo argu­men­tów po swo­jej stro­nie. Jed­nak gdy dotar­łem do liny w górę, cały tunel jakby się szarp­nął i w moje uszy ude­rzyła ściana dźwięku. Przez moment myśla­łem, że aste­ro­ida się roz­pada. Obej­rza­łem się na straż­nika, który dość przy­jaź­nie wzru­szył ramio­nami.

– Mówi­łem tylko, że nie możesz ich zoba­czyć – sko­men­to­wał. – Nie było mowy o sły­sze­niu.

Prze­łkną­łem cisnące mi się na usta okrzyki prze­ję­cia i zamiast tego zada­łem pyta­nie:

– Jak myślisz, dokąd leci?

– Wróć za sześć mie­sięcy, może wtedy będziemy już wie­dzieć.

Cóż, nie było w tym żad­nego powodu do szczę­ścia, ale i tak czu­łem upo­je­nie. Po tych wszyst­kich latach w kopal­niach żyw­no­ści, oto ja, nie tylko na Gate­way, ale dokład­nie tam, w chwili gdy jacyś dzielni poszu­ki­wa­cze wyru­szali w podróż, która zapewni im sławę i nie­wia­ry­godne bogac­two! Pal dia­bli szanse. To naprawdę było życie w pierw­szym sze­regu.

Zamy­ślony prze­sta­łem zwra­cać uwagę na oto­cze­nie i w efek­cie zgu­bi­łem się, wra­ca­jąc. Dotar­łem na poziom Babka spóź­niony dzie­sięć minut.

Dane Metch­ni­kov odcho­dził wła­śnie od moich drzwi i chyba mnie nie poznał. Gdy­bym nie wycią­gnął ręki, chy­baby mnie minął.

– Och – sap­nął. – Spóź­ni­łeś się.

– Posze­dłem na poziom Tanya, chcia­łem obej­rzeć statki.

– Och. Nie wolno tam wcho­dzić, chyba że masz nie­bie­ską pla­kietkę albo bran­so­letę.

Cóż, już się tego dowie­dzia­łem, prawda? Ruszy­łem za nim, nie mar­nu­jąc ener­gii na dal­sze próby roz­mowy.

Metch­ni­kov był dość blady, poza cudow­nie wyszu­ka­nymi zawi­nię­tymi boko­bro­dami bie­gną­cymi wzdłuż linii szczęki. Praw­do­po­dob­nie były nawo­sko­wane, dzięki czemu każda fala żyła wła­snym życiem. Choć „nawo­sko­wane” nie było wła­ści­wym okre­śle­niem. Two­rzyło je coś oprócz wło­sów, ale cokol­wiek to było, nie usztyw­niało ich. Wszystko ruszało się razem z nim, a gdy mówił lub się uśmie­chał, mię­śnie powią­zane z żuchwą spra­wiały, że broda falo­wała i pły­nęła. Kiedy w końcu dotar­li­śmy do Nie­bie­skiego Pie­kła, wresz­cie się uśmiech­nął. Posta­wił mi pierw­szego drinka, sta­ran­nie wyja­śnia­jąc, że taki był zwy­czaj, ale też zwy­czaj wyma­gał tylko jed­nego. To ja posta­wi­łem dru­giego. Uśmiech poja­wił się, gdy zapła­ci­łem za trze­ciego.

Przy hała­sie panu­ją­cym w Nie­bie­skim Pie­kle roz­mowa nie była łatwa, ale powie­dzia­łem mu o star­cie, który sły­sza­łem.

– Racja – rzu­cił, uno­sząc kie­li­szek. – Oby im się udał lot. Miał na ręce sześć świe­cą­cych błę­ki­tem bran­so­le­tek z metalu Heechee, nie­wiele grub­szych od drutu. Zabrzę­czały cicho, gdy prze­ły­kał połowę drinka.

– Czy to to, co myślę? – zapy­ta­łem. – Jedna na każdy lot?

Wypił drugą połowę napoju.

– Zga­dza się. A teraz idę tań­czyć – powie­dział.

Podą­ży­łem za nim wzro­kiem, gdy ruszył ku kobie­cie w świe­tli­stym różo­wym sari. Zde­cy­do­wa­nie nie był gada­tliwy.

Z dru­giej strony przy tym pozio­mie hałasu i tak nie dało się roz­ma­wiać.

CZYM JEST GATE­WAY?

Gate­way to arte­fakt stwo­rzony przez tak zwa­nych Heechee. Wydaje się, że został zbu­do­wany na bazie aste­ro­idy lub jądra nie­ty­po­wej komety. Nie wiemy, kiedy to nastą­piło, ale zde­cy­do­wa­nie przed powsta­niem ludz­kiej cywi­li­za­cji.

Śro­do­wi­sko wewnątrz Gate­way przy­po­mina Zie­mię, z wyjąt­kiem bar­dzo niskiego cią­że­nia. (Tak naprawdę go nie ma, ale siła odśrod­kowa wyni­ka­jąca z ruchu obro­to­wego Gate­way daje podobny efekt). Przy­by­sze z Ziemi zapewne zauwa­żyli pewne pro­blemy z oddy­cha­niem przez pierw­sze kilka dni, co wynika z niskiego ciśnie­nia atmos­fe­rycz­nego. Jed­nakże ciśnie­nie par­cjalne tlenu jest takie samo jak na wyso­ko­ści dwóch tysięcy metrów na Ziemi i w zupeł­no­ści wystar­cza­jące dla osób o nor­mal­nym sta­nie zdro­wia.

Nie bar­dzo też dało się tań­czyć. Nie­bie­skie Pie­kło znaj­do­wało się w środku Gate­way, sta­no­wiąc część wrze­cio­no­wa­tej jaskini. Siła odśrod­kowa była tu tak mała, że nie waży­li­śmy wię­cej niż kilo­gram czy pół­tora, zatem gdyby kto­kol­wiek pró­bo­wał walca albo polki, pofru­nąłby w powie­trze. Zamiast tego wyko­ny­wano coś w rodzaju tań­ców bez doty­ka­nia, czę­sto spo­ty­ka­nych na szkol­nych potań­cówkach. Pew­nie wymy­ślono je po to, by czter­na­sto­letni chłopcy nie musieli patrzeć pod zbyt ostrym kątem do góry na czter­na­sto­letnie dziew­czyny, z któ­rymi tań­czą. Stopy w zasa­dzie nie odry­wały się od pod­łoża, ale za to głowa, ręce, barki i bio­dra wygi­nały się we wszyst­kie strony. Choć oso­bi­ście lubię dotyk, to nie można mieć wszyst­kiego. W każ­dym razie lubię taniec.

Po dru­giej stro­nie sali zoba­czy­łem Sheri ze star­szą kobietą, którą uzna­łem za jej opie­kunkę, i zatań­czy­łem z nią jeden kawa­łek.

– Jak ci się na razie podoba?! – wykrzy­cza­łem przez muzykę odtwa­rzaną z taśmy.

Kiw­nęła głową i coś odkrzyk­nęła, lecz nic z tego nie zro­zu­mia­łem. Tań­czy­łem z wielką czarną kobietą z dwiema bran­so­let­kami, potem znowu z Sheri, z dziew­czyną pod­su­niętą mi przez Dane’a Metch­ni­kova, chyba dla­tego że chciał się jej pozbyć, potem z wysoką kobietą o wyra­zi­stej twa­rzy i naj­czar­niej­szych, naj­gęst­szych brwiach, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem pod kobiecą fry­zurą. (Włosy splo­tła w dwa war­ko­czyki wędru­jące za nią przy każ­dym ruchu). Ona też miała kilka bran­so­let. Mię­dzy tań­cami piłem.

W lokalu usta­wiono stoły prze­wi­dziane dla ośmiu lub dzie­się­ciu osób, ale nie było tu wiele takich grup. Ludzie sia­dali, gdzie chcieli, i zaj­mo­wali sobie wza­jem­nie miej­sca, nie mar­twiąc się, czy poprzedni wła­ści­ciel wróci. Przez chwilę sie­działo ze mną sze­ścioro mary­na­rzy w mun­du­rach bra­zy­lij­skiej floty, roz­ma­wia­jąc ze sobą po por­tu­gal­sku. Na jakiś czas dołą­czył do mnie męż­czy­zna ze zło­tym kol­czy­kiem, ale jego słów też nie potra­fi­łem zro­zu­mieć. (Choć dość dobrze wie­dzia­łem, czego chciał).

Ten pro­blem utrzy­my­wał się przez cały czas mojego pobytu w Gate­way. I wciąż wystę­puje. Gate­way wygląda jak kon­fe­ren­cja mię­dzy­na­ro­dowa, gdy zepsuje się sprzęt do tłu­ma­cze­nia. Sporo sły­szy się cze­goś w rodzaju uni­wer­sal­nego języka, skle­jo­nych kawał­ków z wielu róż­nych języ­ków w stylu „Eco­utez, gospo­din, tu es ver­reckt”. Dwa albo trzy razy tań­czy­łem z jedną z Bra­zy­li­jek, chudą ciemną dziew­czyną z orlim nosem i pięk­nymi brą­zo­wymi oczami, i pró­bo­wa­łem powie­dzieć kilka pro­stych słów. Może mnie rozu­miała. Jeden z męż­czyzn, z któ­rymi była, mówił dobrze po angiel­sku i przed­sta­wił zarówno sie­bie, jak i pozo­sta­łych. Nie zapa­mię­ta­łem żad­nych nazwisk oprócz jego, Fran­ce­sco Here­ira. Posta­wił mi drinka i pozwo­lił mi posta­wić kolejkę całej gru­pie, a potem do mnie dotarło, że już go widzia­łem: był człon­kiem grupy, która prze­szu­ki­wała nas po przy­lo­cie.

Gdy o tym roz­ma­wia­li­śmy, poja­wił się przy mnie Dane i burk­nął mi do ucha:

– Idę zagrać. Do zoba­cze­nia, chyba że naprawdę chcesz iść.

Nie było to naj­ser­decz­niej­sze zapro­sze­nie, ale hałas w Nie­bie­skim Pie­kle zaczy­nał bar­dzo mi doskwie­rać. Ruszy­łem za nim i odkry­łem peł­no­wy­mia­rowe kasyno tuż obok Nie­bie­skiego Pie­kła, ze sto­łami do blac­kjacka, pokera, powolną ruletę z wielką, ciężką kulą, sto­liki do gry w kości, które odbi­jały się w nie­skoń­czo­ność, a nawet wydzie­loną sek­cję do baka­rata. Metch­ni­kov ruszył do sto­łów blac­kjacka i zaczął stu­kać pal­cami w tył krze­sła gra­cza, cze­ka­jąc na wolne miej­sce. Wtedy też dotarło do niego, że też tu jestem.

– Och. – Rozej­rzał się po sali. – W co lubisz grać?

– Gra­łem we wszystko – rzu­ci­łem tro­chę nie­wy­raź­nie. Może też tro­chę się prze­chwa­la­jąc. – Może tro­chę baka­rata.

Naj­pierw popa­trzył na mnie z sza­cun­kiem, potem z roz­ba­wie­niem.

– Mini­malna stawka to pięć­dzie­siąt.

Zostało mi na kon­cie pięć albo sześć tysięcy dola­rów. Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Pięć­dzie­siąt tysięcy – spre­cy­zo­wał.

Zakrztu­si­łem się.

– W ruletkę możesz zagrać za dzie­sięć dola­rów – powie­dział nie­obec­nym gło­sem, prze­cho­dząc za plecy gra­cza, któ­remu koń­czył się sto­sik żeto­nów. – Więk­szość pozo­sta­łych to mini­mum sto. Och, i chyba jest tu gdzieś auto­mat na dzie­siątki. – Szyb­kim ruchem zajął opusz­czone krze­sło.

Rozej­rza­łem się po kasy­nie i zauwa­ży­łem, że dziew­czyna z czar­nymi brwiami sie­dzi przy tym samym stole, z uwagą stu­diu­jąc swoje karty. Nie pod­nio­sła wzroku.

Dotarło do mnie, że nie będzie mnie tu stać na zbyt wiele hazardu. Zro­zu­mia­łem, że tak naprawdę wcale mnie nie stać na te wszyst­kie kupo­wane drinki, a potem mój sys­tem wewnętrzny zaczął mi uświa­da­miać, że wypi­łem ich naprawdę wiele. Ostat­nie, co pamię­tam, to szybki marsz do mojego pokoju.

SYLVE­STER MAC­KLEN: OJCIEC GATE­WAY

Gate­way została odkryta przez Sylve­stra Mac­klena, bada­cza tuneli na Wenus, który w odkrywce zna­lazł dzia­ła­jący sta­tek Heechee. Udało mu się wydo­być go na powierzch­nię i przy­le­cieć nim na Gate­way, gdzie pozo­staje teraz w doku 5-33. Nie­stety Mac­klen nie był w sta­nie wró­cić i choć udało mu się zasy­gna­li­zo­wać swoją obec­ność przez wysa­dze­nie zbior­nika z pali­wem lądow­nika swo­jego statku, zmarł, zanim ekipa badaw­cza dotarła do Gate­way.

Mac­klen był dziel­nym i zarad­nym czło­wie­kiem, a jego wyjąt­kowe zasługi dla ludz­ko­ści upa­mięt­nia tablica zamiesz­czona w doku 5-33. W odpo­wied­nich porach przed­sta­wi­ciele róż­nych wyznań odpra­wiają tam nabo­żeń­stwa.

Rozdział 7.

7

Leżę na mate­racu i nie jest mi zbyt wygod­nie. To zna­czy fizycz­nie. Nie­dawno prze­sze­dłem ope­ra­cję i szwy chyba się jesz­cze nie wchło­nęły.

– Roz­ma­wia­li­śmy o two­jej pracy, Rob – stwier­dza Zyg­fryd.

To nudne, ale bez­pieczne.

– Nie­na­wi­dzi­łem swo­jej pracy – odpo­wia­dam. – Jak można nie nie­na­wi­dzić kopalni żyw­no­ści?

– Ale zatrzy­ma­łeś ją, Rob. Ni­gdy nawet nie pró­bo­wa­łeś iść gdzie indziej. Mogłeś na przy­kład prze­rzu­cić się na mor­skie farmy. I porzu­ci­łeś szkołę.

– Twier­dzisz, że zako­pa­łem się w ruty­nie?

– Niczego nie twier­dzę, Rob. Pytam, co o tym myślisz.

– Cóż. Chyba w pew­nym sen­sie to zro­bi­łem. Myśla­łem o jakiejś zmia­nie. Bar­dzo dużo o tym myśla­łem.

Przy­po­mi­nam sobie, jak było pod­czas wcze­snych, świet­nych dni z Syl­wią. Jak w stycz­niową noc sie­dzia­łem z nią w kok­pi­cie zapar­ko­wa­nego szy­bowca – nie mie­li­śmy żad­nego innego miej­sca – i roz­ma­wia­li­śmy o przy­szło­ści. Co będziemy robić, kiedy poko­namy los. Moim zda­niem nie ma tam nic dla Zyg­fryda. Mówi­łem mu o Syl­wii, która w końcu wyszła za udzia­łowca. Ale zerwa­li­śmy ze sobą dużo wcze­śniej. Po chwili odrzu­cam wspo­mnie­nia i pró­bu­jąc jakoś sko­rzy­stać z tej sesji, dodaję:

– Przy­pusz­czam, że mia­łem coś w rodzaju życze­nia śmierci.

– Wolał­bym, byś nie uży­wał psy­chia­trycz­nej ter­mi­no­lo­gii, Rob.

– Ale wiesz, co mam na myśli. Wie­dzia­łem, że czas ucieka. Im dłu­żej zostanę w kopal­niach, tym trud­niej będzie się z nich wydo­stać. Tylko że nic innego nie wyglą­dało lepiej. I mia­łem rekom­pen­saty. Moją dziew­czynę, Syl­wię. Mamę, gdy jesz­cze żyła. Przy­ja­ciół. Nawet tro­chę roz­ry­wek. Szy­bowce. Nad wzgó­rzami świet­nie się szy­buje, a gdy wzbi­jesz się dosta­tecz­nie wysoko, Wyoming nie wygląda nawet tak źle i pra­wie nie czuć ropy.

– Wspo­mnia­łeś swoją dziew­czynę, Syl­wię. Dobrze się wam ukła­dało?

Zawa­ha­łem się, pocie­ra­jąc brzuch. Mia­łem tam teraz pra­wie pół metra nowych jelit. Ostat­nio stały się strasz­nie dro­gie i cza­sami miało się wra­że­nie, że poprzedni wła­ści­ciel chce je odzy­skać. Cie­kawe, kim był. Albo była. Jak zgi­nął. I czy fak­tycz­nie? Czy ten czło­wiek mógł wciąż żyć, będąc tak bied­nym, że sprze­da­wał czę­ści sie­bie tak, jak ładne dziew­czyny sprze­da­wały ład­nie ukształ­to­wane piersi lub uszy?

– Czy łatwo zaprzy­jaź­nia­łeś się z dziew­czy­nami, Rob?

– Teraz tak, cał­kiem nie­źle.

– Nie teraz, Rob. Mam wra­że­nie, że jako dziecko mia­łeś trud­no­ści z zawie­ra­niem przy­jaźni.

– Chyba jak każdy?

– Jeśli dobrze rozu­miem to pyta­nie, Rob­bie, pytasz, czy kto­kol­wiek wspo­mina dzie­ciń­stwo jako szczę­śliwe i pro­ste doświad­cze­nie. Oczy­wi­ście odpo­wiedź brzmi „nie”. Jed­nak nie­któ­rzy ludzie prze­no­szą jego skutki na swoje doro­słe życie bar­dziej niż inni.

– Wła­śnie. Wra­ca­jąc teraz myślami do tam­tych cza­sów, docho­dzę do wnio­sku, że tro­chę bałem się swo­jej grupy rówie­śni­czej… Prze­pra­szam, Zyg­fryd! To zna­czy innych dzieci. Wszyst­kie się dobrze znały, cały czas miały sobie coś do powie­dze­nia. Tajem­nice. Wspólne doświad­cze­nia. Zain­te­re­so­wa­nia. Ja byłem samot­ni­kiem.

– Byłeś jedy­na­kiem, Rob­bie?