Z dala od zgiełku -  - ebook

Z dala od zgiełku ebook

0,0
55,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść „Z dala od zgiełku" Thomasa Hardy'ego to barwna opowieść o życiu i miłości na angielskiej wsi w XIX wieku. Główną bohaterką jest Betsaba Everdene, niezależna kobieta, której losy splatają się z trzema różnymi mężczyznami. Hardy mistrzowsko ukazuje subtelności ludzkich relacji, borykając się z tematami miłości, dumy i tęsknoty za spokojem. Powieść odzwierciedla społeczne konwencje tamtego okresu, eksplorując zarówno piękno wiejskiego życia, jak i trudności z nim związane. Z dala od zgiełku, czytelnik zanurza się w atmosferze nostalgii, romantyzmu i głębokich refleksji nad naturą ludzkich uczuć.

Z dala od zgiełku jest uznawane za jedno z najbardziej udanych dzieł Hardy'ego i jednocześnie za jedną z jego bardziej romantycznych powieści. Jej tytuł odnosi się do ideału spokoju i odosobnienia, który jest jednak trudny do osiągnięcia ze względu na skomplikowane relacje między głównymi bohaterami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Jak wyglą­dał far­mer Oak. Zda­rze­nie

Kiedy far­mer Oak się uśmie­chał, kąciki jego ust roz­cią­gały się nie­mal od ucha do ucha, a dokoła zwę­żo­nych jak szparki oczu two­rzyły się zmarszczki roz­cho­dzące się na kształt pro­mieni na nie­zdar­nym rysunku przed­sta­wia­ją­cym wschód słońca.

Na imię było mu Gabriel; w dni powsze­dnie był to mło­dzie­niec pełen zdro­wego roz­sądku, swo­bodny w ruchach, zawsze wła­ści­wie ubrany, a w ogóle porządny chłop. W nie­dziele poglądy jego sta­wały się mgli­ste, a on, sam nie­skory do powzię­cia decy­zji, przy tym robił wra­że­nie, że krę­puje go świą­teczne ubra­nie i para­sol. Ogól­nie bio­rąc, można by powie­dzieć, że czuł, iż pod wzglę­dem moral­nym zaj­muje sam ową roz­le­głą prze­strzeń iście laody­cej­skiej obo­jęt­no­ści, jaka dzieli człon­ków para­fial­nego brac­twa od bandy miej­sco­wych pija­ków. To zna­czy, że wpraw­dzie cho­dził do kościoła, lecz już pod­czas Credo, mimo że zamie­rzał pil­nie słu­chać kaza­nia, zaczy­nał ukrad­kiem zie­wać i myśleć, co też będzie na obiad. Aby okre­ślić jego cha­rak­ter na pod­sta­wie powszech­nej opi­nii, należy wie­dzieć, że gdy jego zna­jomi i przy­ja­ciele byli w złym humo­rze, to uwa­żali go raczej za nie­do­brego czło­wieka, gdy byli weseli, mieli go za poczciwca, a gdy wpa­dali w nastrój ni to wesoły, ni smutny, był dla nich czło­wie­kiem, któ­rego barwa moralna jest mie­sza­niną bia­łego z czar­nym.

Oak prze­ży­wał sześć razy wię­cej dni powsze­dnich niż nie­dziel, toteż naj­wła­ści­wiej wyglą­dał w ubra­niu codzien­nym, a przy­ja­ciele, myśląc o nim, wyobra­żali go sobie zawsze ubra­nego w spo­sób zwy­kły. Na co dzień nosił niski kape­lusz o główce roz­cią­gnię­tej u dołu wsku­tek nasu­wa­nia go głę­boko na czoło w obro­nie przed wichrem oraz kitel przy­po­mi­na­jący sur­dut dok­tora John­sona; jego dolne koń­czyny tkwiły w zwy­kłych skó­rza­nych sztyl­pach i butach wyraź­nie za dużych, co zapew­niało każ­dej sto­pie obszerną prze­strzeń, przy czym buty te były uszyte tak, że ten, kto je nosił, mógł cały dzień stać w wodzie, nie odczu­wa­jąc wil­goci; widocz­nie szewc, twórca tych butów, był czło­wie­kiem sumien­nym i sta­rał się wyna­gro­dzić każdy brak w kroju nada­niem im wygod­nych roz­mia­rów i trwa­ło­ści.

Pan Oak nosił zawsze w cha­rak­te­rze zegarka coś, co można by nazwać srebr­nym zega­rem; mówiąc jaśniej, pod wzglę­dem kształtu i prze­zna­cze­nia był to zega­rek kie­szon­kowy, a gdy cho­dzi o roz­miary – zegar poko­jowy. Zega­rek ten kil­ka­krot­nie star­szy od Gabrie­lo­wego dziadka miał tę wła­ści­wość, że albo cho­dził za prędko, albo wcale. Jego mała wska­zówka zsu­wała się cza­sem ze sztyf­cika, a wtedy, acz­kol­wiek minuty były ozna­czone dokład­nie, nie można było zgad­nąć, do jakiej godziny się odno­szą. Skłon­ność do zatrzy­my­wa­nia się zegarka Oak leczył za pomocą ude­rzeń i potrzą­sań; nie odczu­wał dwóch pierw­szych bra­ków dzięki czę­stej obser­wa­cji i porów­na­nia ze słoń­cem i ruchem gwiazd albo też przy­su­wał twarz do szyby sąsiada, by doj­rzeć godzinę na zie­lo­nej tar­czy zegara znaj­du­ją­cego się wewnątrz pokoju. Należy wspo­mnieć, że dostęp do kie­szonki w spodniach Oaka był nieco utrud­niony na sku­tek zbyt wyso­kiego umiesz­cze­nia paska od spodni (które pod­cią­gał rów­nież zbyt wysoko pod kami­zelkę), toteż przy wydo­by­wa­niu zegarka z kie­szeni wła­ści­ciel jego musiał prze­chy­lać się mocno na bok, aż skut­kiem wysiłku twarz jego sta­wała się czer­wona, i wycią­gał zega­rek za łań­cu­szek niby wia­dro ze studni.

Gdyby jed­nak pew­nego gru­dnio­wego poranka, kiedy dzień był nie­zwy­kle cie­pły i sło­neczny, ktoś spo­strze­gaw­czy obser­wo­wał Gabriela idą­cego wśród swo­ich pól, to mógłby go ujrzeć w zgoła innym świe­tle. Mógłby zauwa­żyć, że pewne zabar­wie­nie i linie jego twa­rzy nie zna­mio­nują jesz­cze doj­rza­łej męsko­ści, a nie­które rysy są na pół chło­pięce. Jego wzrost i budowa wystar­czy­łyby, by mu nadać postawę impo­nu­jącą, gdyby te zalety potra­fił odpo­wied­nio wyko­rzy­stać. Nie­któ­rzy miesz­kańcy, zarówno miesz­kańcy miast, jak i wsi, mie­wają pewną wła­ści­wość, jaką należy przy­pi­sać raczej ich men­tal­no­ści niż budo­wie fizycz­nej: oto gar­bią się i pochy­lają, zmniej­sza­jąc przez to swoje wymiary. Oak, dzięki wro­dzo­nej skrom­no­ści, jaka przy­stoi chyba tylko westal­kom, na sku­tek cią­żą­cego na nim prze­ko­na­nia, że nie należy mu się żadne pocze­sne miej­sce w świe­cie, cho­dził zawsze w spo­sób bez­pre­ten­sjo­nalny, lekko przy­gar­biony, co uwi­docz­niało się w spadku jego ramion. Można by to nazwać wadą u czło­wieka, o ile ceni on bar­dziej swą powierz­chow­ność niż swo­bodę ruchów, czego o Oaku nie można było powie­dzieć.

Osią­gnął wła­śnie wiek, kiedy mówiąc słowo „czło­wiek”, nie sta­wiamy już przed nim przy­miot­nika „młody”. Znaj­do­wał się obec­nie w naj­wspa­nial­szym roz­kwi­cie wieku męskiego, gdyż jego umysł i uczu­cia były wyraź­nie roz­gra­ni­czone; prze­żył już ten okres, kiedy mło­dość bez­kry­tycz­nie mie­sza je razem, a nie osią­gnął jesz­cze sta­dium, kiedy oba te czyn­niki łączą się z powro­tem pod wpły­wem żony i rodziny. Krótko mówiąc, miał lat dwa­dzie­ścia osiem i był kawa­le­rem.

Pole, na któ­rym znaj­do­wał się tego ranka, wzno­siło się stromo w kie­runku łań­cu­cha wzgórz zwa­nego Nor­combe Hill. U pod­nóża tych wzgórz bie­gła szosa łącząca Emmin­ster z Chalk-New­ton. Oak, rzu­ciw­szy okiem za żywo­płot, ujrzał zjeż­dża­jący po pochy­ło­ści ozdobny wóz na reso­rach, poma­lo­wany jaskrawą żółtą farbą i zaprzę­żony w dwa konie. Obok wozu szedł woź­nica trzy­ma­jący pro­sto­pa­dle bat. Na wozie pię­trzyła się sterta gospo­dar­skich sprzę­tów i donicz­ko­wych roślin, a na szczy­cie tego wszyst­kiego sie­działa młoda i ładna dziew­czyna. Gabriel nie przy­glą­dał się jej dłu­żej niż minutę, gdy wóz zatrzy­mał się tuż przed nim.

– Zgu­bi­li­śmy tylną deskę wozu, panienko – powie­dział woź­nica.

– Wiem, kiedy wypa­dła – odrze­kła dziew­czyna mięk­kim, lecz dość sil­nym gło­sem. – Sły­sza­łam jakiś trzask, gdy zjeż­dża­li­śmy z górki, ale nie wie­dzia­łam, skąd pocho­dzi.

– Muszę po nią wró­cić.

– Dobrze – odparła.

Mądre konie stały zupeł­nie spo­koj­nie, a odgłos kro­ków woź­nicy dobie­gał z odle­gło­ści coraz ciszej i ciszej.

Dziew­czyna sie­działa na szczy­cie sterty bez ruchu, pośród sto­łów i krze­seł usta­wio­nych do góry nogami, oparta o dębową ławę, mając przed sobą przód wozu ude­ko­ro­wany donicz­kami pelar­go­nii, mirtu i kak­tu­sów oraz klatką z kanar­kiem. Wszystko to pew­nie zabrała z okna dopiero co opusz­czo­nego domu. Była tam rów­nież kotka w wikli­no­wym koszyku wyglą­da­jąca spod uchy­lo­nego wieczka i zmru­żo­nymi oczkami śle­dząca tęsk­nie loty fru­wa­ją­cych dokoła pta­ków.

Przez jakiś czas piękna dziew­czyna sie­działa bez­czyn­nie na miej­scu, a jedy­nym dźwię­kiem sły­sza­nym w ciszy było pod­ska­ki­wa­nie i zeska­ki­wa­nie kanarka z prę­cika swego wię­zie­nia. W pew­nej chwili spoj­rze­nie jej padło w dół. Nie patrzała ani na kanarka, ani na kota, ale na przed­miot owi­nięty w papier i leżący mię­dzy klatką i koszy­kiem. Odwró­ciła się, by spraw­dzić, czy woź­nica nie nad­cho­dzi. Nie było go jesz­cze widać, więc oczy jej pobie­gły znów w stronę paczki. Było oczy­wi­ste, że myślą zwraca się ku jej zawar­to­ści. Wresz­cie poło­żyła ją sobie na kola­nach i roz­wi­nęła z papieru. Uka­zało się małe ręczne lusterko, w któ­rym zaczęła się uważ­nie prze­glą­dać. Roz­chy­liła wargi i uśmiech­nęła się.

Był uro­czy pora­nek, słońce roz­świe­tlało szkar­ła­tem pąsowy żakiet dziew­czyny i rzu­cało miękki blask na jej jasną twarz i czarne włosy. Ota­cza­jące ją pelar­go­nie, mirty i kak­tusy były świeże i zie­lone, a w obec­nej, pozba­wio­nej zie­leni porze roku doda­wały szcze­gól­nego, wio­śnia­nego wdzięku tej cało­ści zło­żo­nej z koni, wozu, mebli i dziew­czyny. Co ją skło­niło do ode­gra­nia takiej sceny wobec jedy­nych widzów, jakimi były wró­ble, kosy i nie­zau­wa­żony dotąd far­mer? Może uśmie­chem tym, począt­kowo wywo­ła­nym sztucz­nie, pró­bo­wała spraw­dzić swe zdol­no­ści w tej dzie­dzi­nie? Nikt tego nie wie; lecz twarz jej roz­ja­śniła się teraz naprawdę szcze­rym uśmie­chem, przy czym zaru­mie­niła się, a dostrze­gł­szy rumie­niec w lusterku, zaru­mie­niła się jesz­cze bar­dziej.

Zmiana miej­sca i nada­rza­jąca się spo­sob­ność do przej­rze­nia się w lusterku – przej­ście od zwy­kłego ubie­ra­nia się w sypialni do chwili, gdy dziew­czyna zna­la­zła się w podróży, nadało tej bła­hej czyn­no­ści posmak cze­goś nowego, czego sama przez się nie posia­dała. Obra­zek był pełen wdzięku. Przy­sło­wiowa kobieca sła­bość wystą­piła oto w peł­nym bla­sku słońca, co dodało jej świe­żo­ści nie­jako pier­wot­nej. Scena ta nasu­wała Gabrie­lowi nie­od­par­cie wnio­ski natury dość scep­tycz­nej, mimo że w danej chwili nastro­jony był wspa­nia­ło­myśl­nie… Prze­cież dziew­czyna nie potrze­bo­wała wcale zaglą­dać do lusterka. Nie popra­wiała kape­lu­sza, nie przy­gła­dzała wło­sów, nie pro­sto­wała fał­dów sukni, w ogóle nie robiła niczego, co uspra­wie­dli­wia­łoby chęć zaj­rze­nia do lustra. Po pro­stu przy­glą­dała się sobie jako pięk­nemu two­rowi natury rodzaju żeń­skiego. Myśli jej zda­wały się szy­bo­wać w jakiejś odle­głej dali, ku moż­li­wym dra­ma­tom, w któ­rych główną rolę będą odgry­wali męż­czyźni – ku wizjom praw­do­po­dob­nych trium­fów, gdyż uśmiech jej świad­czył o tym, że w wyobraźni widzi serca zwy­cię­żone i zdo­byte. Wszystko to było jed­nak tylko przy­pusz­cze­niem, a całą serię tych drob­nych czyn­no­ści wyko­ny­wała w spo­sób tak mecha­niczny, że w ogóle nie należy przy­pi­sy­wać im jakiej­kol­wiek inten­cji.

Dały się sły­szeć kroki nad­cho­dzą­cego woź­nicy. Dziew­czyna zawi­nęła lusterko w papier i wszystko powró­ciło na dawne miej­sce.

Gdy wóz minął go, Gabriel wysu­nął się ze swego punktu obser­wa­cyj­nego i skie­ro­waw­szy się na szosę, podą­żył za nim aż do rogatki u pod­nóża gór, gdzie przed­miot jego kon­tem­pla­cji zatrzy­mał się, by opła­cić myto. Oak znaj­do­wał się już o jakie dwa­dzie­ścia kro­ków od rogatki, gdy usły­szał sprzeczkę. Cho­dziło o róż­nicę dwóch pen­sów, o które upo­mi­nał się czło­wiek sto­jący przy szla­ba­nie.

– Na tej kupie rze­czy sie­dzi sio­strze­nica mojej pani i powiada, że to, co płacę, powinno wystar­czyć wam, lichwia­rzu, i że nie zapłaci ani gro­sza wię­cej – brzmiały słowa woź­nicy.

– W takim razie sio­strze­nica two­jej pani tędy nie prze­je­dzie – oświad­czył dozorca rogat­kowy, opusz­cza­jąc szla­ban.

Oak popa­trzył to na jed­nego, to na dru­giego i zamy­ślił się: „Dwa pensy, toż to war­tość zni­koma! Co innego trzy pensy, to już kwota okre­ślona i sta­no­wi­łaby pewne uszczu­ple­nie dzien­nej wypłaty, o co już warto się tar­go­wać, ale dwa pensy!”.

– Macie tu – rzekł, pod­cho­dząc bli­żej i poda­jąc dozorcy dwa pensy. – Pozwól­cie tej panience prze­je­chać. – Mówiąc to, spoj­rzał na nią. Dziew­czyna, sły­sząc, co powie­dział, spu­ściła wzrok.

Uroda Gabriela była czymś tak pośred­nim mię­dzy pięk­no­ścią świę­tego Jana i brzy­dotą Juda­sza Iska­rioty przed­sta­wio­nych na witrażu kościoła, do któ­rego uczęsz­czał, że ani jeden rys jego twa­rzy nie był godny ani uwagi, ani wyróż­nie­nia. Czar­no­włosa dziew­czyna w czer­wo­nym żakie­cie była widocz­nie tego samego zda­nia, gdyż spoj­rzała na niego prze­lot­nie i kazała woź­nicy jechać dalej. Może w spoj­rze­niu tym była odro­bina wdzięcz­no­ści, ale nie wyra­ziła jej sło­wami. Jest jed­nak bar­dziej praw­do­po­dobne, że jej w ogóle nie czuła, bo wpraw­dzie Oak umoż­li­wił jej prze­jazd, ale nara­ził na porażkę w sprzeczce, a wia­domo, jak kobiety przyj­mują tego rodzaju przy­sługi.

Straż­nik, bie­gnąc spoj­rze­niem za odda­la­ją­cym się wozem, rzekł do Oaka:

– Piękna dziew­czyna, co?

– Tak, ale ma swoje wady – odparł Gabriel.

– To prawda, panie far­me­rze.

– A naj­więk­szą jej wadą jest… no, ta co zwy­kle.

– Że zawraca głowy chłop­com, prawda?

– O, nie!

– Więc co?

Gabriel, widocz­nie nieco ura­żony obo­jęt­no­ścią uro­czej podróż­niczki, spoj­rzał tam, gdzie zza płotu widział scenę z luster­kiem, i odpo­wie­dział:

– Próż­ność!

Rozdział II

Noc. Owczar­nia. Wnę­trze. Inne wnę­trze

Była już bli­sko pół­noc w wigi­lię świę­tego Toma­sza, naj­krót­szego dnia w roku. Nad wzgó­rzem, skąd przed kilku dniami Oak obser­wo­wał w słońcu podróż­niczkę na żół­tym wozie, dął ostry pół­nocny wiatr.

Nor­combe Hill leżące nie­da­leko od pustyn­nego Tol­ler Down było jed­nym z zakąt­ków, jakie nasu­wają prze­chod­niom wra­że­nie, że znaj­dują się w obli­czu cze­goś naj­bar­dziej nie­znisz­czal­nego, co może ist­nieć na ziemi. Była to bez­kształtna, wypu­kła prze­strzeń wypeł­niona mie­sza­niną wapna i ziemi – zwy­kły okaz tych miękko zary­so­wa­nych fali­sto­ści globu ziem­skiego, które pod­czas wiel­kich kata­strof mogą pozo­stać nie­na­ru­szone, nato­miast znacz­nie więk­sze wynio­sło­ści i zawrotne gra­ni­towe prze­pa­ście ule­gają znisz­cze­niu.

Od strony pół­noc­nej wzgó­rza były poro­śnięte starą, zani­ka­jącą buczyną; jej naj­wyż­sze sze­regi ryso­wały się na tle nieba, two­rząc nad ich fali­stą linią frędzlę podobną do grzywy. Dzi­siej­szej nocy drzewa te osła­niały połu­dniowe zbo­cze od naj­gwał­tow­niej­szych pory­wów wichru, który sma­gał las, hulał po nim z głu­chym pomru­kiem lub zry­wał się nad gór­nymi kona­rami z powoli zamie­ra­ją­cym jękiem. Zeschłe liście w zagłę­bie­niach gruntu sze­le­ściły i kłę­biły się, a słab­sze podmu­chy wia­tru, prze­do­staw­szy się do nich, pory­wały je i pędziły po tra­wie. Kilka kępek roz­wi­nię­tych póź­niej liści, mimo że zima była w pełni, pozo­stało jesz­cze pośród dokol­nej mar­twoty na gałę­ziach i spa­da­jąc z suchym chrzę­stem, trą­cały o pnie drzew.

Mię­dzy tym na pół zale­sio­nym i na pół nagim wzgó­rzem a maja­czą­cym w dali wid­no­krę­giem, nad któ­rym męt­nie ryso­wały się gór­skie szczyty, zale­gała tajem­ni­cza głąb bez­den­nego mroku, a docho­dzące stam­tąd odgłosy pozwa­lały przy­pusz­czać, że to, co się za nimi kryje, posiada nie­ja­kie cechy podo­bień­stwa do tego, co znaj­duje się przed nimi. Wia­try o róż­nym nasi­le­niu i nie­jako róż­nego rodzaju poru­szały wątłe trawy pora­sta­jące wzgó­rze mniej lub bar­dziej obfi­cie: jedne szar­pały gwał­tow­nie źdźbłami, inne prze­bie­gały po nich niby gra­biami, jesz­cze inne cze­sały je niby miękką szczotką. Wtedy czło­wiek musiał instynk­tow­nie przy­sta­nąć i nasłu­chi­wać, jak z lewej i pra­wej strony drzewa zawo­dzą żało­śnie i szu­mią do sie­bie wza­jem ryt­miczną anty­foną kate­dral­nych chó­rów; jak żywo­płoty i wszystko objęte wia­trem pod­chwy­tuje dźwięk, zni­ża­jąc go do naj­cich­szego łka­nia, i jak nagły poryw wia­tru mknie na połu­dnie, by zamilk­nąć bez­pow­rot­nie.

Niebo było czy­ste, nie­zwy­kle czy­ste, a migo­ta­nie wszyst­kich gwiazd zda­wało się pul­so­wa­niem jed­nej cało­ści, tęt­nią­cym mia­rowo w takt jakie­goś powszech­nego rytmu. Gwiazda Polarna świe­ciła wia­trowi pro­sto w oczy, a od wie­czora Wielka Niedź­wie­dzica okrą­żała ją z wolna, aż zna­la­zła się pod kątem pro­stym do połu­dnika. Róż­nica w zabar­wie­niu gwiazd, o któ­rych w Anglii czę­ściej się czyta, niż się je ogląda, była tu wyraź­nie widoczna. Kró­lew­ska jaśń Syriu­sza kłuła w oczy sta­lo­wym bla­skiem; gwiazda zwana Kapellą była żółta, Alde­ba­ran i Bete­ge­iza lśniły pło­mienną czer­wie­nią.

Ktoś sto­jący na wzgó­rzu w taką jasną noc odczuwa nie­mal wyraź­nie krą­że­nie Ziemi na wschód. Wra­że­nie to powstaje może na sku­tek pano­ra­micz­nego prze­su­wa­nia się gwiazd nad przed­mio­tami znaj­du­ją­cymi się na ziemi i można je osią­gnąć pod­czas kilku minut ciszy, gdy się patrzy ze szczytu wzgó­rza, skąd widok jest bar­dziej roz­le­gły, albo też pod wpły­wem wia­tru i samot­no­ści. Tak czy ina­czej wra­że­nie prze­su­wa­nia się na wschód jest żywe i utrwala się na długo w pamięci. Poezja ruchu jest fra­ze­sem zuży­tym, ale by zaznać samemu takiej roz­ko­szy, należy sta­nąć późną nocą na wzgó­rzu i ode­rwaw­szy się myślą od reszty ludzi, pogrą­żo­nych w tej chwili we śnie i lek­ce­wa­żą­cych tego rodzaju sprawy, długo i spo­koj­nie obser­wo­wać swój maje­sta­tyczny pochód wśród gwiazd. Po takiej noc­nej war­cie trudno jest zna­leźć się z powro­tem na ziemi i trudno uwie­rzyć, że słaba istota ludzka zdolna jest objąć duchem maje­stat takiej gwiezd­nej wędrówki.

Nagle i nie­spo­dzie­wa­nie pod wyso­kim nie­bem roz­brzmiała cała seria dźwię­ków. Miały one wyra­zi­stość, jakiej nie zna­la­zł­byś w szu­mie wia­tru, i bie­gły jeden za dru­gim w spo­sób, jakiego nie zna­la­zł­byś w przy­ro­dzie. Były to dźwięki fletu far­mera Oaka.

Tony te nie ula­ty­wały swo­bod­nie w powie­trze; były raczej przy­tłu­mione i czymś tak zaha­mo­wane, że nie mogły roz­le­gać się daleko. Bie­gły od strony ciem­nego punk­ciku pod żywo­pło­tem – od paster­skiego sza­łasu, który w tej chwili wyglą­dał tak nikle, że nikt obcy nie odgadłby jego prze­zna­cze­nia ani sensu.

Cały ten obra­zek wyglą­dał jak malutka Arka Noego na malut­kim Ara­ra­cie, naśla­du­jąca w ogól­nych zary­sach i tra­dy­cyj­nym kształ­cie biblijną arkę wyko­naną przez wytwórcę zaba­wek, a kształt owej arki utrwa­lił się w ludz­kiej wyobraźni jako jeden z naj­wcze­śniej­szych wra­żeń dzie­ciń­stwa. Sza­łas ten stał na kół­kach, które bli­sko o stopę pod­no­siły go nad poziom ziemi. Takie sza­łasy wywozi się na pole, gdy nad­cho­dzi okres koce­nia się owiec, by pod­czas przy­mu­so­wego noc­nego czu­wa­nia zapew­nić paste­rzowi schro­nie­nie.

Dopiero od nie­dawna ludzie zaczęli nazy­wać Gabriela Oaka far­me­rem. W ubie­głym roku, dzięki upo­rczy­wym wysił­kom, pra­co­wi­to­ści i chro­nicz­nej pogo­dzie ducha, udało mu się wydzier­ża­wić nie­wielką owczą farmę, obej­mu­jącą rów­nież Nor­combe Hill, oraz zaku­pić dwie­ście owiec. Przed­tem był przez krótki czas rządcą, a jesz­cze daw­niej zwy­kłym paste­rzem, gdyż od dzie­ciń­stwa poma­gał ojcu hodo­wać owce boga­tych dzie­dzi­ców aż do czasu, gdy stary Oak prze­niósł się na wieczny spo­czy­nek.

Ten śmiały krok, doko­nany bez niczy­jej pomocy, i przej­ście od roli płat­nego rządcy do gospo­da­rza farmy ze sta­dem owiec zaku­pio­nych na kre­dyt był w życiu Gabriela punk­tem zwrot­nym, z czego sam jasno zda­wał sobie sprawę. Pierw­szym waż­nym momen­tem w jego nowej sytu­acji było koce­nie się owiec, a ponie­waż hodowlą ich zaj­mo­wał się od dzie­ciń­stwa, był więc dość prze­zorny, by w tym okre­sie nie powie­rzać dozoru nad sta­dem najem­ni­kowi lub komuś nie­obe­zna­nemu z tą czyn­no­ścią.

Wiatr w dal­szym ciągu ude­rzał o ściany sza­łasu, ale dźwięk fletu ucichł. Przed chatką zaja­śniał pro­sto­kąt świa­tła, a w drzwiach zary­so­wała się postać far­mera Oaka. Trzy­mał w ręku latarkę i zamknąw­szy drzwi, około dwu­dzie­stu minut krzą­tał się po tym zakątku pola, a świa­tło uka­zy­wało się lub zni­kało to tu, to tam, oświe­tla­jąc lub pogrą­ża­jąc w cie­niu jego postać.

Ruchy Oaka nace­cho­wane spo­kojną ener­gią były raczej powolne i dosko­nale dosto­so­wane do wyko­ny­wa­nej czyn­no­ści. Ponie­waż czę­sto u pod­staw piękna leży celo­wość, należy przy­znać, że jego krzą­ta­nina nie była pozba­wiona wdzięku. W razie potrzeby potra­fił jed­nak zdo­być się na bły­ska­wiczną myśl lub czyn nie gorzej od nawy­kłych do pośpie­chu ludzi z mia­sta; mimo to pod wzglę­dem moral­nym, fizycz­nym i umy­sło­wym miał naturę raczej sta­tyczną, ule­ga­jącą rzadko albo i wcale pod­szep­tom chwili.

Uważne rozej­rze­nie się w tere­nie, choćby przy bla­dym świe­tle gwiazd, pozwa­lało stwier­dzić, jak umie­jęt­nie część tego tak zwa­nego dzi­kiego urwi­ska została przez Oaka przy­sto­so­wana do wyko­na­nia jego zimo­wych pla­nów. W roz­sia­nych tu i ówdzie punk­tach wid­niały wko­pane w zie­mię, kryte sło­mia­nym dasz­kiem kojce, w któ­rych kłę­biły się i maja­czyły blade cie­nie bia­łych, potul­nych owie­czek. Brzęk dzwon­ków, któ­rego nie sły­chać było pod­czas jego nie­obec­no­ści, roz­legł się na nowo, bar­dziej jed­nak głu­chy i przy­tłu­miony runem owiec. Gdy Oak znów odda­lił się od stada, dzwonki brzę­czały dalej. Wkrótce powró­cił do sza­łasu, nio­sąc w ramio­nach świeżo uro­dzone jagnię, skła­da­jące się z czte­rech nóg, dużych jak u sta­rej owcy, połą­czo­nych zbyt wątłą na pozór błoną pokry­wa­jącą zale­d­wie połowę sub­stan­cji nóg, które w tej chwili sta­no­wiły pra­wie całe ciało zwie­rzątka.

Uło­żył tę odro­binę życia na wiązce siana przed małym pie­cy­kiem, gdzie grzał się gar­nek mleka. Zga­sił dmuch­nię­ciem latarkę i zdu­sił knot pal­cami, gdyż chatka była oświe­tlona świeczką zawie­szoną na skrę­co­nym dru­cie. Twarde leże zło­żone z nie­dbale rzu­co­nych na zie­mię wor­ków na zboże zaj­mo­wało pra­wie połowę małej izdebki. Tam młody czło­wiek roz­cią­gnął się jak długi, roz­luź­nił na szyi weł­niany szal i zamknął oczy. A zanim ktoś nie­na­wy­kły do fizycz­nej pracy zde­cy­do­wałby się, na któ­rym boku ma się uło­żyć, far­mer Oak już spał.

W danej chwili wnę­trze sza­łasu było miłe i przy­tulne, a pur­pu­rowa garść ognia w połą­cze­niu ze świa­tłem świecy rzu­cała wesołe refleksy wszę­dzie tam, dokąd mogła dosię­gnąć, nawet na zwy­kłe sprzęty i narzę­dzia. W kącie stał kij pastu­szy, a na półce usta­wione rzę­dem zwy­kłe butelki i bla­szanki nale­żące do owczar­skiej apteczki i lecz­nicy: spi­ry­tus, ter­pen­tyna, dzie­gieć, magne­zja, imbir i olej rycy­nowy jako naj­waż­niej­sze środki lecz­ni­cze. Na trój­kąt­nej półce w rogu chatki wid­niał chleb, ser, sło­nina oraz kubek na piwo lub jabłecz­nik, czer­pane z dzbana sto­ją­cego poni­żej. Obok tych zapa­sów żyw­no­ści leżał flet, z któ­rego czu­wa­jący samot­nik doby­wał nie­dawno śpiewne tony dla zabi­cia wlo­ką­cego się mono­ton­nie czasu. Wnę­trze było wie­trzone za pomocą dwóch okrą­głych otwo­rów, na wzór świe­tli­ków w kabi­nach okrę­to­wych; były one opa­trzone w drew­niane zasu­wane drzwiczki.

Jagnię oży­wione cie­płem zaczęło beczeć, a dźwięk ten, jak zwy­kle dźwięki ocze­ki­wane, dotarł natych­miast do uszu i mózgu Gabriela. Prze­cho­dząc od naj­głęb­szego snu do peł­nej świa­do­mo­ści z tą samą łatwo­ścią, jaka towa­rzy­szyła mu przy pro­ce­sie odwrot­nym, spoj­rzał na zega­rek, ale widząc, że krót­sza wska­zówka znów opa­dła, nało­żył kape­lusz, wziął na ręce jagnię i wyniósł je w mrok. Uło­żyw­szy drobne stwo­rzonko obok matki, sta­nął i uważ­nie rozej­rzał się po nie­bie, by z poło­że­nia gwiazd wywnio­sko­wać, która godzina.

Syriusz i Alde­ba­ran pro­mie­niu­jące w kie­runku Ple­jad znaj­do­wały się w poło­wie drogi na połu­dniową stronę nieba, a zawie­szony mię­dzy nimi Orion, szy­bu­jący wraz ze swą wspa­niałą kon­ste­la­cją skra­jem wid­no­kręgu, nie pło­nął chyba ni­gdy żyw­szym bla­skiem niż nocy dzi­siej­szej. Kastor i Pol­lux ze swym spo­koj­nym świa­tłem się­gały już pra­wie zenitu; jałowy i ponury orszak Pegaza sunął na pół­noco-zachód, w oddali poprzez zaro­śla iskrzyła się Wega niby lampa zawie­szona wśród bez­list­nych drzew, a Kasjo­pea wdzięcz­nie wsparła się na naj­wyż­szych gałę­ziach jodeł.

– Pierw­sza – powie­dział do sie­bie Gabriel.

Oak dość czę­sto zda­wał sobie sprawę, że jego obecny spo­sób życia nie­po­zba­wiony jest pew­nego powabu, toteż rzu­ciw­szy okiem na niebo niczym na poży­teczny instru­ment, stał i patrzał na nie z zachwy­tem jak na naj­pięk­niej­sze dzieło sztuki. Przez chwilę zda­wał się ocza­ro­wany wymowną samot­no­ścią dokol­nej sce­ne­rii, a może raczej zupeł­nym ode­rwa­niem się od wszel­kich spraw czło­wie­czych.

Ludz­kie zwady, tro­ski i rado­ści zda­wały się nie ist­nieć i jak gdyby na całej obję­tej nocą pół­kuli ziem­skiego globu nie było żad­nej świa­do­mej istoty ludz­kiej prócz niego; mógł sobie wyobra­żać, że wszyst­kie inne prze­szły na stronę sło­neczną.

Pogrą­żony w takich myślach, z oczami utkwio­nymi w dal, spo­strzegł, że to, co poprzed­nio brał za gwiazdę świe­cącą nisko na skraju zaro­śli, nie było wcale gwiazdą. Było to sztuczne świa­tełko mru­ga­jące z nie­da­le­kiej odle­gło­ści. Cza­sem, gdy ocze­ku­jąc kogoś miłego, znaj­dziemy się nocą w zupeł­nej samot­no­ści, ogar­nia nas nie­okre­ślony lęk, ale sto­kroć gorzej działa na nasze nerwy nagłe odkry­cie, że nie jeste­śmy sami, lecz towa­rzy­szy nam ktoś tajem­ni­czy a nie­znany, pod­czas gdy wszystko, co nam dyk­tuje logika, a więc intu­icja, wraż­li­wość, pamięć, ana­lo­gia, dowody, praw­do­po­do­bień­stwo, induk­cja skła­dają się na świa­do­mość, że jeste­śmy zupeł­nie sami.

Far­mer Oak skie­ro­wał się ku zaro­ślom i poprzez niż­sze gałę­zie prze­do­stał się na stronę nie­za­sło­niętą od wia­tru. Nie­wy­raźny kształt maja­czący pod sto­kiem przy­po­mniał mu, iż w zagłę­bie­niu wydrą­żo­nym w stro­miź­nie wzgó­rza stoi szopa zbu­do­wana w ten spo­sób, że od tyl­nej ściany dach znaj­duje się na jed­nym pozio­mie z zie­mią. Ścianę fron­tową two­rzyły deski przy­bite do słu­pów i dla trwa­ło­ści pocią­gnięte smołą. Poprzez szcze­liny w dachu i bocz­nej ścia­nie prze­do­sta­wały się smugi i punk­ciki świa­tła, two­rząc jasność, która go tu zwa­biła. Oak pod­szedł od tyłu i schy­liw­szy się nad dachem z okiem przy­ło­żo­nym do szpary, mógł dokład­nie zoba­czyć wnę­trze.

W szo­pie znaj­do­wały się dwie kobiety i dwie krowy. Obok krów stał cebrzyk pełen dymią­cego naparu z otrąb. Jedna z kobiet była już dobrze w śred­nim wieku. Jej towa­rzyszka musiała być młoda i zgrabna. Oak nie mógł osą­dzić dokład­nie, jak wygląda, gdyż oko jego znaj­do­wało się wprost nad jej głową, tak że widział ją jak gdyby z lotu ptaka, niby sza­tan Mil­tona, kiedy ten po raz pierw­szy zaj­rzał do raju. Nie miała na sobie czepka ani kape­lu­sza, ale była okryta sze­ro­kim płasz­czem, któ­rego górną część nasu­nęła nie­dbale na głowę.

– No, teraz już możemy wra­cać do domu – powie­działa star­sza kobieta, ująw­szy się pod boki i spo­glą­da­jąc na ukoń­czoną robotę. – Spo­dzie­wam się, że Sto­krotka rychło już przyj­dzie do sie­bie. Jesz­cze ni­gdy nie naja­dłam się tyle stra­chu, ale nie żałuję, żem się zerwała ze snu, byle tylko wyzdro­wiała.

Młoda kobieta, któ­rej powieki, korzy­sta­jąc z każ­dej chwili ciszy, wyraź­nie kle­iły się do snu, ziew­nęła, nie otwie­ra­jąc jed­nak zbyt sze­roko ust; było to widocz­nie zaraź­liwe, gdyż jak gdyby w odpo­wie­dzi z ust Gabriela wyrwało się rów­nież lek­kie ziew­nię­cie.

– Chcia­ła­bym – ode­zwała się – żeby­śmy były dość bogate, by do takiej roboty nająć czło­wieka.

– Ale skoro nie jeste­śmy bogate, musimy to robić same – odpo­wie­działa star­sza – a ty musisz mi poma­gać, skoro już tu zosta­łaś.

– Przy tym wszyst­kim zgu­bi­łam gdzieś kape­lusz – mówiła dalej młod­sza – pew­nie prze­le­ciał za płot. Pomy­śleć, że wiatr taki słaby, a jed­nak mi go porwał.

Krowa sto­jąca na wypro­sto­wa­nych nogach nale­żała do rasy devoń­skiej, jej ści­śle przy­le­ga­jąca skóra poro­śnięta była jaskrawą czer­woną sier­ścią o tak jed­no­staj­nym zabar­wie­niu od oczu aż do ogona, jak gdyby zanu­rzono ją w far­bie tego koloru, a jej długi grzbiet sta­no­wił mate­ma­tycz­nie pro­stą linię. Druga była sro­kata w łaty szare i białe. Obok niej Oak zauwa­żył małe, chyba jed­no­dniowe cie­lątko patrzące głup­ko­wato na obie kobiety, co świad­czyło o tym, że dopiero od nie­dawna przy­zwy­cza­iło się do wła­da­nia wzro­kiem; przy tym czę­sto spo­glą­dało na latarkę, którą pew­nie brało myl­nie za księ­życ, gdyż jego dzie­dziczny instynkt w tak krót­kim cza­sie nie zdą­żył jesz­cze ulec kon­troli doświad­cze­nia.

– Trzeba by posłać po owsianą mąkę – rze­kła star­sza kobieta – bo otręby już się skoń­czyły.

– Dobrze, cio­ciu, sama po nią pojadę, jak się tylko roz­widni.

– Ale nie mamy dam­skiego sio­dła.

– Bądź spo­kojna, mogę poje­chać na męskim.

Słowa te wzbu­dziły w Oaku jesz­cze więk­szą chęć przyj­rze­nia się jej twa­rzy, ale ponie­waż prze­szka­dzał temu jej płaszcz nało­żony na głowę oraz jego zawie­szona w powie­trzu pozy­cja, więc musiał zado­wo­lić się odtwa­rza­niem jej rysów w wyobraźni. Nawet wtedy, gdy obser­wu­jemy coś z nor­mal­nej pozy­cji pozio­mej, kształ­tu­jemy i bar­wimy przed­miot obser­wa­cji zgod­nie z naszą wewnętrzną chę­cią, nie­za­leż­nie od tego, co nam uka­zują oczy. Gdyby Gabriel mógł był od razu ujrzeć wyraź­nie jej twarz, to uznałby ją za bar­dzo piękną, gdyż w owej chwili dusza jego łak­nęła jakie­goś boskiego pier­wiastka piękna i była gotowa na jego przy­ję­cie. Od pew­nego czasu czuł potrzebę zna­le­zie­nia jakie­goś wła­ści­wego kształtu do zapeł­nie­nia wzra­sta­ją­cej w nim pustki, a że obecna sytu­acja stwa­rzała obszerne pole dla fan­ta­zji, więc wyobra­żał ją sobie jako skoń­czoną pięk­ność.

I oto na sku­tek kapry­śnego zbiegu oko­licz­no­ści, gdy natura niby zapra­co­wana matka prze­rwie na chwilę nie­ustanną pracę i pobu­dzi dzieci do śmie­chu, dziew­czyna odrzu­ciła płaszcz, a sploty czar­nych wło­sów opa­dły na czer­wony żakiet. Oak natych­miast poznał w niej hero­inę żół­tego wozu, mir­tów i lusterka, a mówiąc pro­za­icz­nie – dziew­czynę, która była mu dłużna dwa pensy.

Kobiety uło­żyły cie­lątko z powro­tem obok matki, wzięły latarkę i wyszły, a świa­tełko, opusz­cza­jąc się coraz niżej ze wzgó­rza, zni­kło we mgle. Gabriel Oak powró­cił do owczarni.

Rozdział III

Dziew­czyna na koniu. Roz­mowa

Ospale budził się dzień. Zja­wi­sko to bywa zawsze na ziemi przed­mio­tem nowego zain­te­re­so­wa­nia i Oak bez żad­nego innego powodu prócz tego, że nocne zda­rze­nie odbyło się wła­śnie tam, udał się znów na zale­sione wzgó­rze. Zamy­ślony wlókł się, gdy od stóp pagórka dole­ciał go tętent kopyt koń­skich; wkrótce uka­zał się gniady kucyk z dziew­czyną na grzbie­cie, wspi­na­jący się po ścieżce wio­dą­cej obok szopy dla bydła. Była to dziew­czyna z ubie­głej nocy. Gabriel natych­miast przy­po­mniał sobie, że mówiła o porwa­nym przez wiatr kape­lu­szu. Pew­nie przy­je­chała tu, aby go odna­leźć. Szybko prze­biegł oczami rów i o dzie­sięć jar­dów dalej zna­lazł kape­lusz wśród liści. Zabrał go i powró­cił do swego sza­łasu. Tam ukryty zaczął obser­wo­wać przez okienko nad­jeż­dża­jącą dziew­czynę.

Wkrótce nad­je­chała, roz­glą­da­jąc się dokoła i szu­ka­jąc to po jed­nej, to po dru­giej stro­nie żywo­płotu. Gabriel miał już wyjść i wrę­czyć jej zgubę, gdy nie­spo­dzie­wane wido­wi­sko skło­niło go do powstrzy­ma­nia się od tego zamiaru. Ścieżka, minąw­szy szopę, prze­ci­nała lasek. Nie była to droga dla kon­nych, lecz jedy­nie dla pie­szych, gdyż gałę­zie drzew roz­po­starte na wyso­ko­ści zale­d­wie sied­miu stóp unie­moż­li­wiały jeźdź­cowi trzy­ma­nie się pro­sto na sio­dle. Dziew­czyna ubrana nie w ama­zonkę, tylko w zwy­kłą suk­nię, przez chwilę roz­glą­dała się dokoła, jak gdyby chcąc się upew­nić, że w pobliżu nie ma żywego ducha, po czym zręcz­nie roz­ło­żyła się na wznak na koń­skim grzbie­cie, trzy­ma­jąc głowę przy ogo­nie, nogi na koń­skich łopat­kach, a oczy utkwione w niebo. Doko­nała tej nagłej zmiany pozy­cji z szyb­ko­ścią zimo­rodka i bez­sz­mer­nym ruchem jastrzę­bia. Oczy Gabriela z trud­no­ścią zdo­łały ten ruch uchwy­cić. Chudy, poro­śnięty gładką sier­ścią konik, widocz­nie nawy­kły do takich sztu­czek, obo­jęt­nie drep­tał dalej. W ten spo­sób dziew­czyna prze­je­chała pod skle­pie­niem nisko roz­po­star­tych liści.

Widocz­nie czuła się nie­źle, leżąc tak mię­dzy koń­ską głową i ogo­nem, lecz zaraz za laskiem, gdy owa nie­nor­malna pozy­cja stała się nie­po­trzebna, zajęła inną, znacz­nie wygod­niej­szą od poprzed­niej. Miała pod sobą męskie sio­dło, było więc jasne, że jadąc po dam­sku, nie mogłaby utrzy­mać się mocno na śli­skiej skó­rze sio­dła. Toteż wypro­sto­waw­szy się bły­ska­wicz­nie, niby odgięte drzewko, powró­ciła do zwy­kłej pozy­cji pro­sto­pa­dłej i prze­ko­nana, że w pobliżu nie ma nikogo, usia­dła w spo­sób odpo­wia­da­jący budo­wie sio­dła, lecz nie­prak­ty­ko­wany przez kobiety, i pokłu­so­wała w kie­runku młyna Tew­nell.

Oak, uba­wiony, a może tro­chę zdzi­wiony, zawie­sił kape­lusz w sza­ła­sie i podą­żył do owiec. Po upły­wie godziny dziew­czyna przy­je­chała z powro­tem, lecz tym razem sie­działa na koniu jak należy i trzy­mała przed sobą worek otrąb. W pobliżu szopy spo­tkała chłopca, który jej przy­niósł sko­pek do doje­nia i pomógł przy zsia­da­niu. Chło­piec odpro­wa­dził konia, zosta­wia­jąc jej sko­pek.

Wkrótce z wnę­trza szopy dało się sły­szeć w regu­lar­nych odstę­pach na prze­mian to ciche, to znowu gło­śne strzy­ka­nie mleka świad­czące o tym, że ktoś tam doi krowę. Gabriel wziął zgu­biony kape­lusz dziew­czyny i usa­do­wił się przy ścieżce, którą powinna prze­cho­dzić, wra­ca­jąc ze wzgó­rza.

Po pew­nym cza­sie nade­szła, nio­sąc w pra­wej ręce sko­pek, koły­szący się na wyso­ko­ści jej kolan. Dla zacho­wa­nia rów­no­wagi wycią­gnęła lewe ramię obna­żone tylko na tyle, by wzbu­dzić w Oaku żal, że nie dzieje się to w lecie, gdyż wtedy mogło być odsło­nięte znacz­nie wyżej. W jej całej postaci i w ruchach było coś pro­mien­nego, co zda­wało się świad­czyć o prze­ko­na­niu, że jej ist­nie­nie na świe­cie jest czymś nie­odzow­nym i naj­bar­dziej pożą­da­nym, a to ponie­kąd zuchwałe mnie­ma­nie o sobie nie obu­rzało, gdyż kto­kol­wiek na nią patrzył, nie mógł odmó­wić jej słusz­no­ści. Podob­nie jak wyjąt­kowa god­ność w zacho­wa­niu się geniu­sza jest zro­zu­miała, pod­czas gdy przy­bie­rana przez mier­notę bywa śmieszna, owo tak wyso­kie mnie­ma­nie o sobie było u niej tylko pod­kre­śle­niem wła­snej war­to­ści. Dziew­czyna z pew­nym zdzi­wie­niem spoj­rzała na twarz Gabriela wyła­nia­jącą się niby księ­życ spoza żywo­płotu.

Mgli­ste wyobra­że­nie far­mera, jakie ów powziął o jej uro­dzie, w porów­na­niu z żywym por­tre­tem, który mu się teraz uka­zał, ule­gło raczej zmia­nie, ale zmiana ta wypa­dła na korzyść dziew­czyny. Pierw­szym punk­tem tego nowego osądu był jej wzrost. Wyda­wała się wysoka, ale sko­pek w jej ręku był mały, a żywo­płot niski, toteż uwzględ­nia­jąc błąd wyni­ka­jący z porów­na­nia z tymi przed­mio­tami, doj­dziemy do wnio­sku, że wzrost dziew­czyny nie prze­kra­czał miary wzro­stu, jaka u kobiet naj­bar­dziej nam się podoba. Jed­no­cze­śnie kształty jej były pro­por­cjo­nalne i wyra­zi­ste. Każdy podró­żu­jący po hrab­stwach Anglii, a obda­rzony poczu­ciem piękna, zauważy, że u Angie­lek kla­sycz­nie piękna twarz rzadko idzie w parze z kla­syczną budową, gdyż skoń­cze­nie piękne rysy sku­piają w sobie zwy­kle całe piękno na nie­ko­rzyść pozo­sta­łej reszty ciała; nato­miast wdzięczna i pro­por­cjo­nalna figura towa­rzy­szy naj­czę­ściej pospo­li­tym rysom twa­rzy. Nie zamie­rza­jąc stroić pro­stej mle­czarki w szaty nimfy, należy przy­znać, że wobec przy­jem­no­ści, z jaką patrzyło się na jej har­mo­nijną urodę, wszelki kry­ty­cyzm byłby tu nie na miej­scu. Zarysy gór­nej czę­ści figury świad­czyły o tym, że musiała mieć piękną szyję i ramiona, ale nikt tego nie widział od czasu, gdy była dziec­kiem. Gdyby ją ubrać w wyciętą suk­nię, pew­nie ucie­kłaby i ukryła się gdzieś w krza­kach. Mimo to nie była wcale nie­śmiała, tylko instynkt kazał jej pod­cią­gać linię dzie­lącą widoczne od nie­wi­docz­nego wyżej, niż to czy­nią kobiety z mia­sta.

To, że dziew­czyna, napo­tkaw­szy oczy Oaka bada­jące jej twarz i figurę, pomy­ślała o swo­jej uro­dzie, było zupeł­nie natu­ralne i pra­wie pewne. Gdyby w tej chwili oka­zała nieco wię­cej zmie­sza­nia, zna­czy­łoby, że jest próżna; gdyby uwi­docz­niła je mniej, byłoby to dowo­dem poczu­cia god­no­ści. Na wsi pro­mie­nie wzroku męskiego zdają się dzia­łać na dziew­częce twa­rze łasko­cząco, toteż panienka potarła buzię ręką, jak gdyby Gabriel podraż­nił jej różową powierzch­nię doty­kiem, a jed­no­cze­śnie poprzed­nia swo­boda jej ruchów stała się bar­dziej powścią­gliwa. Mimo to nie ona się zaru­mie­niła, lecz męż­czy­zna.

– Zna­la­złem kape­lusz – powie­dział Oak.

– To mój – odrze­kła, poprze­sta­jąc tak­tow­nie na lek­kim uśmie­chu, choć miała ochotę wybuch­nąć gło­śnym śmie­chem. – Wiatr mi go porwał w nocy.

– Dziś o pierw­szej nad ranem?

– Rze­czy­wi­ście – zdzi­wiła się. – Skąd pan wie?

– Bo wtedy i ja tu byłem.

– Pan jest far­me­rem Oakiem, prawda?

– Tak, coś w tym rodzaju. Nie­dawno tu przy­by­łem.

– Czy to duża farma? – zapy­tała, roz­glą­da­jąc się dokoła i odrzu­ca­jąc w tył włosy, które w fali­stych zagłę­bie­niach były czarne; że jed­nak minęła dopiero godzina od wschodu słońca, pro­mie­nie zło­ciły wypu­kłe fale wła­snym bla­skiem.

– Nie, nie­duża. Około stu. – (Mówiąc o ziemi, wie­śniacy opusz­czają zwy­kle słowo „mórg”).

– Dziś rano potrzebny mi był wła­śnie kape­lusz – cią­gnęła – gdyż musia­łam poje­chać do młyna.

– A tak, wiem o tym.

– Skąd?

– Bo widzia­łem panią.

– Gdzie? – wypy­ty­wała go, a wszyst­kie mię­śnie jej twa­rzy i ciała zesztyw­niały pod wpły­wem nagłej obawy.

– Tutaj, kiedy pani zjeż­dżała ze wzgó­rza, a potem przez lasek – odrzekł far­mer Oak z miną świad­czącą wymow­nie, że dobrze wie o pew­nym zda­rze­niu; patrzył bowiem na daleki punkt we wska­za­nym wyżej kie­runku, a potem odwró­cił się, by spo­tkać się ze wzro­kiem swo­jej roz­mów­czyni.

Pewne spo­strze­że­nie kazało mu ode­rwać od niej oczy tak nagle, jak gdyby schwy­tano go na kra­dzieży. Przy­po­mnie­nie gro­te­sko­wych póz, jakie przy­bie­rała, jadąc przez lasek, wywo­łało w dziew­czy­nie dreszcz iry­ta­cji i krew ude­rzyła jej do głowy. Nastą­piła chwila, gdy kobieta, na ogół nie­skłonna do czer­wie­nie­nia, gwał­tow­nie się zaru­mie­niła; na obli­czu mle­czarki nie było ani skrawka skóry, który by się nie zaró­żo­wił. Po twa­rzy jej stop­niowo prze­mknęły wszel­kie odcie­nie dzie­wi­czego rumieńca, począw­szy od czer­wieni pro­wan­sal­skiej aż do szkar­łatu toskań­skiego, wobec czego Oak tak­tow­nie odwró­cił głowę.

Zdjęty współ­czu­ciem patrzył dalej w prze­ciw­nym kie­runku, cze­ka­jąc, kiedy mle­czarka ochło­nie na tyle, by mógł znów na nią spoj­rzeć. Wtem usły­szał lekki szmer, jakby sze­lest suchego liścia trą­ca­nego wia­trem. Spoj­rzał i zoba­czył, że ode­szła.

Gabriel z wyra­zem twa­rzy na pół tra­gicz­nym, na pół komicz­nym powró­cił do pracy.

Minęło pięć ran­ków i pięć wie­czo­rów. Dziew­czyna przy­cho­dziła regu­lar­nie, by wydoić zdrową krowę i pie­lę­gno­wać chorą, lecz ni­gdy nie pozwo­liła sobie spoj­rzeć w stronę Oaka. Jego brak taktu głę­boko ją ura­ził, nie dla­tego, że Gabriel ją widział, gdyż było to mimo­wolne, ale dla­tego, że dał jej do zro­zu­mie­nia, iż ją widział. Bo podob­nie jak bez odpo­wied­niego prze­pisu prawa nie ma prze­stęp­stwa, tak bez świad­ków nie ma nie­przy­zwo­ito­ści; jej zaś wyda­wało się, że prze­szpiegi Gabriela uczy­niły z niej kobietę nie­przy­zwo­itą, bez żad­nej winy z jej strony. Dla niego stało się to źró­dłem głę­bo­kiego żalu i fatal­nym zda­rze­niem, które wnio­sło w jego życie jakiś ukryty żar.

Cała ta zna­jo­mość mogła była z wolna uto­nąć w zapo­mnie­niu, gdyby nie wypa­dek, jaki zda­rzył się pod koniec tego samego tygo­dnia. Pew­nego popo­łu­dnia chwy­cił mróz, a wzra­sta­jąc pod wie­czór, coraz moc­niej zaci­skał pęta. Było tak zimno, że w cha­tach oddech śpią­cych przy­ma­rzał do pościeli, a miesz­kań­com muro­wa­nych dwo­rów, sie­dzą­cym w salo­nach przed komin­kiem, mar­zły plecy, mimo że twa­rze pło­nęły od żaru. Tego wie­czora nie­jedna mała pta­szyna zasnęła bez kola­cji wśród nagich gałęzi drzew.

Gdy zbli­żała się godzina udoju, Gabriel zajął swe zwy­kłe sta­no­wi­sko nad dachem obórki. Wresz­cie prze­marzł i dorzu­ciw­szy kot­nym owcom nieco wię­cej pod­ściółki, wró­cił do sza­łasu i doło­żył drew do ogni­ska. Wiatr dął do wnę­trza przez szparę u progu; chcąc temu zapo­biec, Oak zatkał szparę wor­kiem i obró­cił posła­nie nieco bli­żej strony połu­dnio­wej. Wtedy wicher wdarł się przez okienko do wen­ty­la­cji, a były tam dwa, każde po jed­nej stro­nie chatki.

Gabriel wie­dział, że gdy w chatce pali się ogień, a drzwi są zamknięte, wtedy jedno z tych okie­nek winno być otwarte; wybiera się zawsze to od strony nie­wy­sta­wio­nej na wiatr. Zamknąw­szy zasuwkę otworu, przez który naj­moc­niej wiało, zamie­rzał już otwo­rzyć prze­ciw­le­gły, gdy po chwili namy­słu posta­no­wił usiąść, zosta­wia­jąc na parę minut oba okienka zamknięte, zanim tem­pe­ra­tura w chatce cokol­wiek się pod­nie­sie. Usiadł więc.

Zaczęła go boleć głowa w jakiś nie­zwy­kły spo­sób, a tłu­ma­cząc to sobie zmę­cze­niem na sku­tek prze­ry­wa­nego snu poprzed­nich nocy, posta­no­wił wstać, odsu­nąć zasuwkę i wtedy dopiero pozwo­lić sobie na zaśnię­cie. Zasnął jed­nak, nie wyko­naw­szy swego zamie­rze­nia.

Nie dowie­dział się ni­gdy, jak długo był nie­przy­tomny. W pierw­szych chwi­lach odzy­ska­nia świa­do­mo­ści wydało mu się, że wokół niego dzieją się jakieś nie­zwy­kłe rze­czy. Pies wył, bolała go strasz­li­wie głowa, ktoś nim potrzą­sał, czy­jeś ręce roz­luź­niały mu na szyi sza­lik.

Otwo­rzyw­szy oczy, spo­strzegł, że wie­czorny zmierzch w jakiś nie­ocze­ki­wany spo­sób zgęst­niał w mrok. Obok niego sie­działa dziew­czyna o nie­zwy­kle miłych ustach i bia­łych zębach. Lecz, co dziw­niej­sze, co znacz­nie dziw­niej­sze, głowa jego spo­czy­wała na jej kola­nach, a jej palce odpi­nały mu koł­nie­rzyk.

– Co się stało? – zapy­tał Oak bez­myśl­nie. O mało się nie roze­śmiała, lecz powód do śmie­chu był nie­do­sta­teczny.

– Jesz­cze nic – odrze­kła – skoro pan nie umarł. To cud, że się pan nie udu­sił w tej swo­jej cha­łu­pie.

– Ach, ta cha­łupa! – wes­tchnął Gabriel. – Zapła­ci­łem za nią dzie­sięć fun­tów. Ale sprze­dam ją i będę sobie sia­dał pod płot­kami ze sło­mia­nym dasz­kiem jak ludzie za daw­nych cza­sów, a spać będę na gar­ści słomy. Już kie­dyś urzą­dziła mi podobny figiel. – Gabriel, chcąc wyra­zić się dobit­niej, ude­rzył pię­ścią w pod­łogę.

– To nie cha­łupa zawi­niła – zauwa­żyła tonem świad­czą­cym, że jest tym nowym typem kobiety, która już wie, co powie, zanim roz­pocz­nie zda­nie mające wyra­zić myśl. – Trzeba było zasta­no­wić się i nie być tak nie­roz­sąd­nym, żeby zosta­wiać oba okienka zamknięte.

– Tak, trzeba było – odrzekł Oak z roz­tar­gnie­niem, gdyż chciał dłu­żej roz­ko­szo­wać się wra­że­niem, że oto leży przy niej z głową opartą o jej kolana, zanim całe to zda­rze­nie nie dołą­czy się do sze­regu zda­rzeń minio­nych. Pra­gnął, by wie­działa, jakie jest to wra­że­nie, ale snad­niej byłoby mu pochwy­cić w siatkę zapach, niż zamknąć nie­uchwyt­ność swych uczuć w gru­bych okach ludz­kiej mowy. Toteż zacho­wał mil­cze­nie.

Pomo­gła mu usiąść, a wtedy Oak zaczął wycie­rać mokrą twarz i wstrzą­sać się niby Sam­son.

– Jakże zdo­łam pani podzię­ko­wać? – powie­dział wresz­cie z wdzięcz­no­ścią, gdy twarz jego odzy­skała swe natu­ralne czer­stwe kolory.

– O, nie ma o czym mówić – odrze­kła z uśmie­chem, zatrzy­mu­jąc ten uśmiech na przy­ję­cie każ­dego następ­nego pyta­nia Gabriela.

– W jaki spo­sób pani mnie zna­la­zła?

– Usły­sza­łam, że pań­ski pies wyje i dra­pie do drzwi sza­łasu. Było to wła­śnie w chwili, kiedy przy­szłam wydoić Sto­krotkę (a był to szczę­śliwy przy­pa­dek, gdyż za tydzień lub dwa prze­sta­niemy ją doić i nie będę już tu przy­cho­dziła). Pies mnie zoba­czył i zaczął na mnie ska­kać i cią­gnąć mnie za suk­nię. Weszłam więc do sza­łasu i rozej­rzaw­szy się dokoła, natych­miast spo­strze­głam, że obie zasuwki są zamknięte. Mój wuj miał sza­łas podobny do tego i sły­sza­łam, jak pouczał swego paste­rza, żeby ni­gdy nie zasy­piał, zanim nie otwo­rzy jed­nej zasuwki. Pchnę­łam drzwi, a tu pan leży jak mar­twy. W braku wody pola­łam pana mle­kiem, zapo­mi­na­jąc, że to nie pomoże, bo jest cie­płe.

– Cie­kaw jestem, czy­bym umarł – powie­dział Gabriel cicho, zwra­ca­jąc się raczej do sie­bie niż do niej.

– O, nie – odparła dziew­czyna. Widocz­nie wolała moż­li­wość mniej tra­giczną, gdyż oca­le­nie czło­wieka od śmierci wywo­ła­łoby roz­mowy odpo­wia­da­jące całej powa­dze takiego czynu, a tego pra­gnęła unik­nąć.

– Zdaje mi się, że pani ura­to­wała mi życie, panno… nie wiem, jak pani na imię. Wiem tylko, jak się nazywa ciotka pani.

– Wola­ła­bym tego panu nie mówić, raczej nie. Zresztą po co mia­ła­bym to mówić, skoro praw­do­po­dob­nie nie będziemy już mieli ze sobą nic do czy­nie­nia.

– A jed­nak chciał­bym wie­dzieć.

– Może pan zapy­tać moją ciotkę. Ona panu powie.

– Ja nazy­wam się Gabriel Oak.

– A ja nie. Zdaje mi się, że pan jest zado­wo­lony ze swego nazwi­ska, bo wyma­wia je pan tak dobit­nie: Gabriel Oak.

– Widzi pani, nie będę miał już ni­gdy w życiu innego i dla­tego muszę je sza­no­wać.

– A moje wydaje mi się zawsze jakieś dzi­waczne i nie­przy­jemne.

– Pew­nie wkrótce zmieni je pani na inne.

– Ho, ho, jak to łatwo wyra­bia sobie pan opi­nię o innych, panie Gabrielu Oak.

– Ależ, panno… Pro­szę mi wyba­czyć te słowa, myśla­łem, że spra­wię pani przy­jem­ność. Wiem, że nie dorów­nam pani w sztuce wysło­wie­nia się. Nie byłem ni­gdy bystry. Ale dzię­kuję pani. Pro­szę mi podać rączkę.

Przez chwilę wahała się, nieco zmie­szana takim sta­ro­mod­nym, poważ­nym zakoń­cze­niem lek­kiej roz­mowy.

– Dobrze – odpo­wie­działa i podała mu rękę, zaci­ska­jąc wargi ze sztywną obo­jęt­no­ścią. Gabriel zatrzy­mał ją tylko przez małą chwilkę, ale że bał się oka­zać zbyt otwar­cie swe uczu­cia, prze­szedł do dru­giej osta­tecz­no­ści i zale­d­wie dotknął jej pal­ców ruchem czło­wieka obo­jęt­nego.

– Bar­dzo żałuję – rzekł po chwili.

– Czego?

– Że tak krótko trzy­ma­łem rękę pani w swo­jej.

– Jeżeli pan chce, to mogę mu ją podać raz jesz­cze. Pro­szę. – I znów podała mu dłoń. Tym razem Oak zatrzy­mał ją dłu­żej, o wiele, wiele dłu­żej.

– Jaka miękka – zauwa­żył. – Mimo zimo­wej pory nie szorstka ani chro­pawa.

– No, może już dosyć! – rze­kła, nie cofa­jąc jed­nak dłoni z uści­sku. – Zdaje mi się, że pan miałby ochotę ją poca­ło­wać. Jeśli tak, to pro­szę.

– Nie przy­szło mi to do głowy – oświad­czył naiw­nie Gabriel – ale chęt­nie to zro­bię.

– A wła­śnie, że pan nie zrobi! – zawo­łała, wyry­wa­jąc mu dłoń. Gabriel zro­zu­miał, że raz jesz­cze popeł­nił nie­takt.

– A teraz niech pan zgad­nie, jak mi na imię – powie­działa prze­kor­nie i ucie­kła.

Rozdział IV

Posta­no­wie­nie Gabriela. Odwie­dziny. Omyłka

Męż­czyźni zwy­kle odno­szą się pobłaż­li­wie do wyż­szo­ści kobiet jedy­nie w tym wypadku, gdy poczu­cie owej wyż­szo­ści bywa w nich bez­wiedne; zda­rza się jed­nak, że kobieta świa­doma swej wyż­szo­ści może się podo­bać, gdy da do zro­zu­mie­nia zaję­temu nią męż­czyź­nie, że może ją zdo­być.

Owa powabna i uro­cza dziew­czyna rychło wtar­gnęła zwy­cię­sko w sferę uczuć mło­dego far­mera.

Miłość jest nie­sły­cha­nie chci­wym lichwia­rzem (wymia­nie serc kry­ją­cych na dnie uczu­cia czy­ste zwy­kle towa­rzy­szy chęć zdo­by­cia nad­mier­nego zysku natury ducho­wej, podob­nie jak miłość niż­szego gatunku pożąda nad­mier­nych korzy­ści natury cie­le­snej i mate­rial­nej). Toteż każ­dego ranka uczu­cia Oaka były tak czułe jak rynek pie­niężny w obli­cza­niu swych moż­li­wo­ści. Oak cze­kał na zja­wie­nie się dziew­czyny w podobny spo­sób, jak pies jego cze­kał na poda­nie mu posiłku, a ude­rzony tym podo­bień­stwem Gabriel uwa­żał je za coś dla sie­bie upo­ka­rza­ją­cego i zaczął nie­chęt­nie patrzeć na psa. Mimo to na­dal ukryty za żywo­pło­tem ocze­ki­wał jej przyj­ścia, a w ten spo­sób uczu­cia jego pogłę­biały się, nie otrzy­mu­jąc z jej strony żad­nych oznak wza­jem­no­ści. Nie wie­dział jesz­cze, jak ująć w słowa to, co miał jej do powie­dze­nia, a nie umie­jąc ukła­dać miło­snych fra­ze­sów, które koń­czą się tam, gdzie się zaczy­nają, ani namięt­nych opo­wie­ści

Dźwięcz­nych i peł­nych szału,

a nie­zna­czą­cych nic…

wolał mil­czeć.

Roz­py­taw­szy się tu i ówdzie, dowie­dział się, że dziew­czyna nazywa się Bet­saba Ever­dene i że krowa, do któ­rej przy­cho­dziła, straci mleko mniej wię­cej za tydzień. Bał się tedy dnia ósmego.

Ten ósmy dzień wresz­cie nad­szedł. Krowa nie dawała już mleka, a Bet­saba Ever­dene prze­stała przy­cho­dzić na wzgó­rze. Życie Gabriela dosię­gło szczytu, jakiego do nie­dawna nie mógł nawet prze­czu­wać. Dla przy­jem­no­ści, zamiast gwiz­dać, roz­ko­szo­wał się powta­rza­niem imie­nia Bet­saba; polu­bił włosy czarne, mimo że od lat chło­pię­cych uzna­wał tylko kasz­ta­no­wate, i do tego stop­nia odgro­dził się od świata, że miej­sce, jakie w nim zaj­mo­wał, stało się zni­komo maleń­kie. Miłość potrafi obu­dzić siłę nawet w istot­nej sła­bo­ści. Mał­żeń­stwo prze­obraża szał miło­ści w pra­gnie­nie roz­cią­gnię­cia opieki nad uko­chaną istotą – a moc tego opie­kuń­stwa winna pozo­sta­wać, i na szczę­ście czę­sto­kroć pozo­staje, w pro­stym sto­sunku do nie­po­rad­no­ści, któ­rej miej­sce zaj­muje. Gabrie­lowi zaświ­tała teraz nowa myśl i powie­dział sobie: „Muszę się z nią oże­nić albo, klnę się na Boga, jestem skoń­czo­nym nie­do­łęgą!”.

Jed­no­cze­śnie łamał sobie głowę nad wyna­le­zie­niem jakie­goś pre­tek­stu, który by uspra­wie­dli­wił zło­że­nie wizyty w domku ciotki Bet­saby.

Spo­sob­no­ści tej dostar­czyła mu śmierć owcy, matki pozo­sta­łego przy życiu jagnię­cia. Pew­nego dnia z pozoru let­niego, a w isto­cie zimo­wego, w piękny stycz­niowy pora­nek, gdy skra­wek błę­kitu na nie­bie był dosta­tecz­nie duży na to, by ktoś rado­śnie nastro­jony zapra­gnął go jesz­cze wię­cej roz­sze­rzyć, w ranek osre­brzony bla­dym słoń­cem Oak uło­żył jagnię w odświęt­nym koszyku i wyru­szył przez pola do domku ciotki dziew­czyny, pani Hurst. Pies jego, Geo­rge, kro­czył za nim z wielką god­no­ścią, jak gdyby rozu­miał, że w życiu paste­rza nastą­pił poważny zwrot.

Gabriel w sku­pie­niu spo­glą­dał na pió­ro­pusz dymu kłę­biący się nad komi­nem. Poprzed­niego wie­czora pobiegł myślą do tego komina, skąd doby­wał się dym, widział ogni­sko, a obok niego… obok niego Bet­sabę w sukience, jaką nakła­dała, wycho­dząc z domu; bowiem suk­nia, w któ­rej ją widy­wał na wzgó­rzu, przez sko­ja­rze­nie pozo­sta­wała w ści­słym związku z jej osobą i wraz z nią mie­ściła się w kręgu jego uczuć; a w tym wcze­snym okre­sie miło­ści jej strój zda­wał się być nie­od­łącz­nym skład­ni­kiem uro­czej cało­ści zwa­nej Bet­saba Ever­dene.

Jego wła­sny strój, dosto­so­wany zręcz­nie do oko­licz­no­ści, był czymś pośred­nim mię­dzy nie­na­gan­nie schlud­nym ubra­niem na co dzień i nie­dbale wło­żo­nym ozdob­nym stro­jem odświęt­nym, sło­wem taki, jaki nakła­dał na sie­bie w pogodny dzień tar­gowy albo w słotną nie­dzielę. Wypu­co­wał dokład­nie kredą srebrny łań­cu­szek do zegarka, zało­żył do butów nowe sznu­ro­wa­dła, wypo­le­ro­wał mosiężne skuwki do sznu­ro­wa­nia, poszedł w głąb lasku po nowy kij i w powrot­nej dro­dze porząd­nie go ostru­gał; wło­żył jasną wzo­rzy­stą kami­zelkę, całą w kwiaty łączące w sobie wdzięk róży i lilii bez ich stron ujem­nych, i zużył cały zapas olejku na swoje włosy koloru pia­sko­wego, zazwy­czaj suche i nie­od­par­cie kędzie­rzawe, aż nadał im nowy wspa­niały odcień waha­jący się mię­dzy kolo­rem guana i kitu. Przy tym czu­pryna przy­le­gała mu do głowy niby łupina do jądra gałki musz­ka­to­ło­wej albo mokre algi do skały po odpły­wie morza.

Nic nie mąciło ciszy dokoła domku, prócz świer­gotu gro­madki wró­bli na ryn­nach; można by pomy­śleć, że plotki i skan­dale są w nie mniej­szym stop­niu głów­nym tema­tem kłótni tych drob­nych kote­ry­jek na dachu niż tych dużych pod dachem. Nad tym wstę­pem do wizyty Oaka zda­wał się cią­żyć jakiś zły omen, gdyż w chwili gdy zbli­żył się do furtki, ujrzał w ogródku kota prę­żą­cego gniew­nym łukiem grzbiet na widok psa Geo­rge’a. Pies nie zwra­cał na to uwagi, bowiem dożył już wieku, kiedy zwykł był w spo­sób cyniczny uni­kać wszel­kiego szcze­ka­nia jako nie­po­trzeb­nego tra­ce­nia tchu; istot­nie, ni­gdy nie szcze­kał, nawet na owce, chyba na wyraźny roz­kaz pana, co czy­nił z dosko­nałą obo­jęt­no­ścią; brzmiało to niby groźne kaza­nie w środę popiel­cową, które acz­kol­wiek przy­kre, musi być jed­nak cza­sem wygło­szone ku prze­stro­dze owie­czek i dla ich wła­snego dobra.

Spoza lau­ro­wych krza­ków, za któ­rymi ukrył się kot, roz­legł się jakiś głos:

– Moje bie­dac­two! To szka­radne psi­sko chciało cię zagryźć na śmierć, prawda, kiciu?

– Prze­pra­szam – zwró­cił się Oak w stronę głosu – ale mój Geo­rge szedł za mną łagod­nie jak bara­nek.

Nie dokoń­czył jesz­cze zda­nia, gdy ogar­nęło go złe prze­czu­cie co do tego, czyje ucho było odbiorcą jego odpo­wie­dzi. Nikt się nie uka­zał, tylko sły­chać było, że za krza­kami ktoś się oddala.

Gabriel zamy­ślił się tak głę­boko, że na sku­tek tego zamy­śle­nia na czole zary­so­wały mu się drobne zmarszczki. Gdy wynik roz­mowy zapo­wiada się raczej gorzej niż lepiej, to już pierw­sze odchy­le­nie od tego, czego się spo­dzie­wamy, wywo­łuje w nas dotkliwe uczu­cie porażki. Oak nieco zmie­szany pod­szedł do drzwi; mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a tym, co sobie wyobra­żał, nie było nic wspól­nego.

Ciotka Bet­saby była w domu.

– Może pani będzie łaskawa zawia­do­mić pannę Ever­dene, że ktoś pra­gnąłby z nią pomó­wić – rzekł Oak. (Nie wymie­nił swego nazwi­ska, tylko nazwał się kto­siem, lecz nie należy uwa­żać tego za oznakę złego wycho­wa­nia wie­śnia­ków; świad­czy to raczej o ich wiel­kiej skrom­no­ści, o jakiej miesz­kańcy miast, mimo bile­tów wizy­to­wych i dru­ko­wa­nych zawia­do­mień, nie mają wcale poję­cia).

Oka­zało się, że Bet­saba wyszła. Widocz­nie był to jej głos.

– Pro­szę, niech pan wej­dzie, panie Oak.

– Dzię­kuję – odrzekł Gabriel, idąc za nią w stronę komina. – Przy­nio­słem dla panny Ever­dene jagniątko. Chcia­łem jej zro­bić przy­jem­ność. Dziew­częta lubią je hodo­wać.

– Może i lubią – powie­działa pani Hurst z roz­tar­gnie­niem – ale ona przy­je­chała tu tylko w gościnę. Niech pan chwilkę zaczeka, to Bet­saba wkrótce nadej­dzie.

– Dobrze, zacze­kam – zgo­dził się Gabriel, sia­da­jąc. – Co prawda, pani Hurst, nie przy­sze­dłem tu dla jagnię­cia. Krótko mówiąc, przy­sze­dłem, by ją zapy­tać, czy nie zechcia­łaby wyjść za mąż.

– Doprawdy?

– Tak. Bo gdyby zechciała, to chęt­nie bym się z nią oże­nił. Nie wie pani, czy jakiś inny chło­pak nie zaleca się do niej?

– Chwi­leczkę, niech pomy­ślę – rze­kła pani Hurst, nie­po­trzeb­nie popra­wia­jąc pogrze­ba­czem ogień. – Ależ dali­bóg, tak, tak, i to nie­je­den! Widzi pan, panie Oak, to ładna dziew­czyna, a przy tym uczona, miała być nawet guwer­nantką, ale jest do tego zbyt roz­trze­pana. Nie powiem, żeby ci chłopcy przy­cho­dzili aż tutaj, ale, mój Boże, to leży w natu­rze kobiet, że muszą mieć z tuzin zalot­ni­ków!

– Jaka szkoda! – powie­dział far­mer Oak, patrząc ze smut­kiem na szcze­linę w kamien­nej pod­ło­dze. – Jestem tylko pro­stym czło­wie­kiem, ale miał­bym jedyną szansę, gdy­bym był się zgło­sił pierw­szy… Widzę, że nie mam już po co cze­kać, bom przy­szedł tu tylko w tej spra­wie. A więc pójdę już do domu. Do widze­nia, pani Hurst.

Nie uszedł jesz­cze dwu­stu jar­dów, gdy usły­szał za sobą „hop! hop!” wołane cien­kim dysz­kan­tem mniej dono­śnym, niż zwy­kle brzmi okrzyk rzu­cony przez pola. Obej­rzał się i zoba­czył, że goni za nim jakaś dziew­czyna, powie­wa­jąc białą chu­s­teczką.

Przy­sta­nął, a dziew­czyna pod­bie­gła bli­żej. Była to Bet­saba Ever­dene. Gabriel zaczer­wie­nił się; ona była już czer­wona, jak się oka­zało, nie ze wzru­sze­nia, ale na sku­tek biegu.

– Panie Oak… ja… – urwała, chwy­ta­jąc oddech, i sta­nąw­szy przed nim, patrzyła na niego z ukosa, pod­parł­szy się pod bok.

– Wła­śnie byłem u pani z wizytą – rzekł Gabriel, cze­ka­jąc, co usły­szy dalej.

– Tak, wiem – mówiła, dysząc jak pta­szek z twa­rzą mokrą i od biegu czer­woną, niby pła­tek peonii, zanim słońce wypije zeń kro­plę rosy. – Nie sądzi­łam, że pan przyj­dzie, żeby mnie pro­sić o rękę. Gdy­bym wie­działa, była­bym zaraz przy­szła z ogrodu. Pobie­głam za panem, by powie­dzieć, że ciotka nie­słusz­nie zro­biła, pozwa­la­jąc panu odejść, skoro wie­działa, że pan się o mnie stara.

Twarz Gabriela się roz­ja­śniła.

– Przy­kro mi, że droga pani tak się zmę­czyła z mego powodu – rzekł, cze­ka­jąc z wdzięcz­no­ścią na dal­szą z jej strony łaska­wość. – Pro­szę chwilkę pocze­kać, póki pani nie odzy­ska tchu.

– Ciotka myliła się, mówiąc panu, że mam już swo­jego chłopca – cią­gnęła Bet­saba. – To nie­prawda, nie mam żad­nego ani ni­gdy go nie mia­łam, ale że dla kobiet czas szybko mija, więc zro­biło mi się strasz­nie żal, że pan odszedł, myśląc, że mam wielu kon­ku­ren­tów.

– Doprawdy, jestem szcze­rze rad, że to sły­szę – rzekł far­mer Oak, a twarz jego roz­ja­śniła się wła­ści­wym mu prze­cią­głym uśmie­chem i poczer­wie­niała z rado­ści. Wycią­gnął dłoń, by pochwy­cić jej rękę, która porzu­ciw­szy wła­śnie swą poprzed­nią pozy­cję, wdzięcz­nym ruchem spo­częła na piersi, by uci­szyć gło­śne bicie serca. Zale­d­wie jej dotknął, gdy cof­nęła się w tył tak, że prze­śli­znęła mu się mię­dzy pal­cami niby węgorz.

– Mam nie­zły fol­war­czek – rzekł Gabriel tonem o pół stop­nia mniej pew­nym niż w chwili, gdy się­gał po jej rękę.

– Tak, wiem.

– Pewien zna­jomy poży­czył mi na począ­tek tro­chę pie­nię­dzy, ale ja to wkrótce spłacę i choć jestem zwy­kłym pro­stym czło­wie­kiem, to jed­nak od czasu, gdy byłem chłop­cem, cokol­wiek się wyro­bi­łem. – Gabriel wymó­wił słowo „cokol­wiek” tonem świad­czą­cym o tym, że jest to tylko grzeczna odmiana słowa „bar­dzo”. – Gdy się pobie­rzemy, jestem pewny, że będę pra­co­wać dwa razy wię­cej niż teraz.

Przy­su­nął się o krok i znów wycią­gnął rękę, ale Bet­saba szybko cof­nęła się i sta­nęła przy rosną­cym tam kar­ło­wa­tym krzaku dzi­kiej róży pokry­tym czer­wo­nymi jago­dami głogu, a widząc, że Oak swym zacho­wa­niem zdra­dza chęć obję­cia jej, a może nawet uści­ska­nia, ukryła się za krza­kiem.

– Co to ma zna­czyć, far­me­rze Oak? – zdu­miała się, patrząc nań spoza krzaka sze­roko otwar­tymi oczami. – Prze­cież ja wcale nie mówi­łam, że wyjdę za pana.

– Ładna histo­ria! – zawo­łał Oak z roz­pa­czą. – Czyż się goni za kimś w ten spo­sób po to tylko, by mu powie­dzieć, że się go nie chce?

– Chcia­łam tylko powie­dzieć – mówiła żywo, a jed­nak na pół świa­doma nie­do­rzecz­nej sytu­acji, w jaką się sama wplą­tała – że nie tylko nie mam tuzina kon­ku­ren­tów, jak twier­dzi moja ciotka, ale dotych­czas nawet nikt się o mnie nie sta­rał. Nie zno­szę, by myślano, że jestem wła­sno­ścią jakie­goś męż­czy­zny, choć moż­liwe, że kie­dyś nią będę. Prze­cież gdy­bym chciała przy­jąć pań­skie oświad­czyny, to nie gna­ła­bym za panem w taki spo­sób; byłoby to z mojej strony BEZ­WSTYDNE. Ale prze­cież nie ma w tym nic złego, żem tak bie­gła, aby spro­sto­wać fał­szywe wia­do­mo­ści, jakie pan o mnie usły­szał.

– Ach nie, nie ma w tym nic złego – przy­znał Oak. Nie należy jed­nak być zbyt wspa­nia­ło­myśl­nym w tak pochop­nym wyra­ża­niu swego sądu. Toteż Oak, roz­wa­żyw­szy całą sytu­ację, dodał: – Zresztą nie jestem pewny, czy nie było w tym nic złego.

– Prze­cież nie mia­łam już czasu, by się zasta­no­wić, czy chcę wyjść za pana, czy nie, bo byłby pan już zdą­żył skryć się za wzgó­rzem.

– A więc – rzekł Gabriel nieco wzmoc­niony na duchu – pro­szę się na chwilę zasta­no­wić. Ja tro­chę pocze­kam, panno Ever­dene. A może mnie pani zechce. Zgódź się, Bet­sabo. Kocham cię daleko gorę­cej, niż to się zwy­kle zda­rza.

– Spró­buję – odrze­kła nieco onie­śmie­lona – o ile uda mi się to tutaj, na dwo­rze, gdzie myśli tak mi się roz­bie­gają.

– Niech mi pani da choć mniej wię­cej do zro­zu­mie­nia.

– To pro­szę mi zosta­wić tro­chę czasu. – Bet­saba z zadumą zapa­trzyła się w dal, omi­ja­jąc wzro­kiem Gabriela.

– Potra­fię panią uszczę­śli­wić – mówił spoza krzaku, wpa­trzony w kark odwró­co­nej od niego dziew­czyny. – Za rok lub dwa mia­łaby pani pia­nino; teraz żony far­me­rów coraz czę­ściej kupują sobie pia­nina, a ja zacznę pil­nie wpra­wiać się w grze na fle­cie, aby­śmy wie­czo­rami mogli gry­wać razem.

– Ow­szem, to by mi się podo­bało.

– Kupił­bym za dzie­sięć fun­tów taką lekką bry­czuszkę do wyjazdu na targ; mie­li­by­śmy ładne kwiaty i drób, to jest kury i koguty, gdyż uwa­żam, że są poży­teczne – mówił dalej, lawi­ru­jąc mię­dzy poezją i prozą.

– Bar­dzo by mi się to podo­bało.

– I pod szkłem grządkę ogór­ków, jak praw­dziwi pań­stwo.

– Tak, tak…

– A po ślu­bie dali­by­śmy do gazety ogło­sze­nie w rubryce matry­mo­nial­nej.

– Ach, to byłoby wspa­niale!

– A w łóżecz­kach dzieci, jedno w dru­gie sami chłopcy. A w domu zaś, przy ogni­sku, co spoj­rzę, to zoba­czę panią, a pani, co spoj­rzy, to zoba­czy mnie.

– Zaraz, zaraz, pro­szę być przy­zwo­itym.

Tu mina jej zrze­dła i przez chwilę dziew­czyna zacho­wała mil­cze­nie. Gabriel nie prze­sta­wał wpa­try­wać się w czer­wone jagody głogu tak upo­rczy­wie, że w przy­szło­ści dzika róża stała się dla niego nie­jako sym­bo­lem miło­snych oświad­czyn. Bet­saba zwró­ciła się do niego ruchem sta­now­czym.

– Nie – rze­kła – nic z tego, nie wyjdę za pana.

– Namyśl się jesz­cze.

– Dość już zasta­na­wia­łam się, myśląc o tym przez cały ten czas. Z jed­nej strony wyj­ście za mąż spra­wi­łoby mi przy­jem­ność. Ludzie zaczę­liby o mnie mówić i uwa­żać, że mi się poszczę­ściło, a ja była­bym z tego dumna i tak dalej… no, ale mąż…

– Cóż mąż?

– …byłby, jak pan sam mówi, cią­gle przy mnie. Kie­dy­kol­wiek spoj­rzę, to go zoba­czę…

– Oczy­wi­ście, byłby przy pani, to zna­czy ja był­bym tym mężem.

– Chcę przez to powie­dzieć, że na weselu chęt­nie była­bym panną młodą, ale pod warun­kiem że potem nie musia­ła­bym mieć męża… Ale ponie­waż kobieta nie może para­do­wać w tej roli sama, więc pew­nie nie wyjdę za mąż, przy­naj­mniej jesz­cze nie teraz.

– Ależ to bzdura!

Widząc, że jej wyzna­nie spo­tkało się z tak ostrą kry­tyką, Bet­saba ura­żona w swej god­no­ści odwró­ciła się od niego.

– Klnę się na Boga, że żadna dziew­czyna nie powie­dzia­łaby nic rów­nie głu­piego! – zawo­łał Oak. – Ależ moja naj­droż­sza, niech pani nie będzie taka! – mówił dalej pojed­naw­czym tonem, przy tym wes­tchnął szcze­rze i głę­boko, lecz mimo że wes­tchnie­nie to podobne było do szumu sosny, jed­nak zale­d­wie zdo­łało zmą­cić dokolną ciszę. – Dla­czego mnie pani nie chce? – żalił się, okrą­ża­jąc krzak róży, by się do niej zbli­żyć.

– Nie mogę – odparła, cofa­jąc się.

– Ale dla­czego? – nale­gał; wresz­cie przy­sta­nął i patrzył na nią poprzez krzew, widząc z roz­pa­czą, że ni­gdy jej nie dosię­gnie.

– Bo nie kocham pana.

– Tak, ale…

Stłu­miła ziew­nię­cie, ale tak nie­znaczne, że nie prze­kra­czało form dobrego wycho­wa­nia.

– Nie kocham pana – powtó­rzyła.

– Ale ja panią kocham i wystar­czy­łoby mi, żeby mnie pani choć tro­chę lubiła!

– Och, panie Oak, to byłoby brzydko z mojej strony, zacząłby pan mną gar­dzić.

– Ni­gdy! – oświad­czył pan Oak tonem tak poważ­nym, że mocą tego słowa zda­wał się prze­nik­nąć przez krzew pro­sto w jej ramiona. – Jedno jest dla mnie pewne w tym życiu, to że będę panią zawsze kochał, zawsze tęsk­nił i pra­gnął jej aż do śmierci. – Słowa te wypo­wie­dział ze szcze­rym pato­sem, a jego duże opa­lone ręce drżały zupeł­nie widocz­nie.

– Strasz­nie mi przy­kro, że nie mogę wyjść za pana, skoro ma pan dla mnie tyle uczu­cia – rze­kła cokol­wiek zasmu­cona i rozej­rzała się bez­na­dziej­nie dokoła, jak gdyby w poszu­ki­wa­niu wyj­ścia z tej moral­nej roz­terki. – Jakże teraz żałuję, że bie­głam za panem! – Mimo to było widoczne, że chęt­nie powró­ci­łaby do poprzed­niego weso­łego tonu, a twarz jej przy­brała wyraz filu­terny. – Nie, panie Oak, nic z tego nie będzie. Mnie przy­dałby się ktoś, kto by mnie poskro­mił, gdyż jestem zbyt samo­wolna, a pan by tego nie potra­fił.

Oak spu­ścił wzrok, patrząc upar­cie w zie­mię, a wyraz jego twa­rzy świad­czył o tym, że wszelką argu­men­ta­cję uważa za bez­owocną.

– Panie Oak – ode­zwała się nad wyraz trzeźwo i roz­sąd­nie. – Pan jest ode mnie zamoż­niej­szy, ja nie posia­dam w majątku ani pensa i jestem na utrzy­ma­niu ciotki. Z nas dwojga jestem bar­dziej wykształ­cona i nie kocham pana ani tro­chę. Oto jak sprawa wygląda z mojej strony. A teraz co do pana. Jest pan far­me­rem na dorobku i o ile w ogóle pan się ożeni (o czym pan teraz jesz­cze nie myśli), to prze­zor­ność naka­zuje, by pan wziął żonę z posa­giem, co by panu pozwo­liło nabyć więk­szy fol­wark niż ten, jaki pan posiada obec­nie.

Gabriel spoj­rzał na nią z lek­kim zdzi­wie­niem i głę­bo­kim uzna­niem.

– Prze­cież sam zawsze tak samo myśla­łem – przy­znał się naiw­nie. Far­mer Oak posia­dał dwa razy wię­cej cnót chrze­ści­jań­skich niż prze­ciętny chrze­ści­ja­nin, zbyt wiele, by mu to pozwo­liło dojść do ładu z Bet­sabą. Cecho­wały go duża pokora i aż prze­sadna uczci­wość.

Bet­saba się zmie­szała.

– Więc po co pan przy­cho­dzi i nie­po­koi mnie? – powie­działa pra­wie, a może nawet zupeł­nie roz­gnie­wana, a czer­wone plamy na jej policz­kach uwy­dat­niły się jesz­cze bar­dziej.

– Nie mogę zro­bić tego, co byłoby…

– Słuszne?

– Nie… raczej roz­sądne.

– No, teraz wyszło szy­dło z worka, panie Oak! – zawo­łała jesz­cze bar­dziej wynio­śle, krę­cąc pogar­dli­wie głową. – Jak pan myśli, czy wobec tego wyzna­nia mogła­bym wyjść za pana? Bo ja tak nie myślę…

Prze­rwał jej namięt­nie:

– Pro­szę mnie nie sądzić tak fał­szy­wie! Dla­tego że jestem dość szczery, by przy­znać się do myśli, na którą wpadłby każdy męż­czy­zna w moim poło­że­niu, to pani już czer­wie­nieje i staje się dla mnie uszczy­pliwa. Jeżeli cho­dzi o to, jakoby pani miała być dla mnie nie­zbyt dobrą par­tią, to non­sens! Że pani umie wyra­żać się jak dama, o tym wie cała para­fia, a sły­sza­łem, że wuj pani ma w Weather­bury taki duży fol­wark, jakiego ja nie będę miał ni­gdy. Czy mógł­bym przyjść do pani dziś wie­czo­rem albo może w nie­dzielę, poszli­by­śmy razem na spa­cer? Nie żądam, nie żądam, by się pani zgo­dziła od razu, jeżeli pani sobie tego życzy.

– Nie, nie, nie mogę, pro­szę nie nale­gać. Nie kocham pana, więc byłoby to śmieszne – dokoń­czyła ze śmie­chem.

Żaden męż­czy­zna nie lubi, by jego uczu­cia stały się przed­mio­tem zabawy w ciu­ciu­babkę.

– Więc dobrze – powie­dział Oak sta­now­czo, z miną czło­wieka, który odtąd zamie­rza pędzić wszyst­kie dnie i noce nad stu­dio­wa­niem Pisma Świę­tego. – Wobec tego nie będę już pani nie­po­koił.

Rozdział V

Wyjazd Bet­saby. Tra­ge­dia paster­ska

Pew­nego dnia wia­do­mość o wyjeź­dzie Bet­saby dosię­gła Gabriela i wywarła na niego wpływ mogący zadzi­wić każ­dego, kto by nie podej­rze­wał, że im dobit­niej wyra­żamy rezy­gna­cję, tym mniej jest ona sta­now­cza.

Łatwo zauwa­żyć, że nie ma ścieżki mogą­cej nas wypro­wa­dzić z kręgu miło­ści, acz­kol­wiek ist­nieje taka, która do niej wie­dzie. Nie­któ­rzy za naj­krót­sze wyj­ście uwa­żają mał­żeń­stwo, lecz i to nie­raz zawo­dzi. Roz­łąka, ów dar losu ofia­ro­wany Gabrie­lowi pod posta­cią wyjazdu Bet­saby, byłaby dla ludzi pew­nego pokroju sku­tecz­nym środ­kiem na zapo­mnie­nie, nato­miast dla innych – prze­ciw­nie, stwa­rza powód do ide­ali­zo­wa­nia osoby odda­lo­nej; ich uczu­cie, mimo że spo­kojne i nie­skłonne do wybu­chów, pły­nie jed­nak nur­tem głę­bo­kim i nie­prze­rwa­nym. Oak nale­żał do typu ludzi o cha­rak­te­rze sta­łym i od chwili wyjazdu Bet­saby czuł, że jego głę­boko ukryta miłość pło­nie teraz jesz­cze goręt­szym pło­mie­niem – to wszystko.

Począt­kowa przy­jaźń z jej ciotką została zwa­rzona przez nie­udane kon­kury, a wia­do­mo­ści o Bet­sa­bie otrzy­my­wał tylko pośred­nio. Mówiono, że wyje­chała do miej­sco­wo­ści zwa­nej Weather­bury, odda­lo­nej o dwa­dzie­ścia mil, ale w jakim cha­rak­te­rze – czy w gościnę, czy na stałe – tego nie mógł się dowie­dzieć.

Gabriel miał dwa psy. Star­szy, Geo­rge, odzna­czał się czar­nym jak heban nosem, oko­lo­nym wąskim paskiem różo­wej skóry, i sier­ścią w nie­re­gu­larne plamy koloru na prze­mian bia­łego i brud­no­sza­rego. Z bie­giem lat jed­nak owa sza­rość na sku­tek dłu­giego prze­by­wa­nia na słońcu i desz­czu stop­niowo wypeł­zła i zatarła się w obfi­ciej poro­śnię­tych miej­scach, prze­cho­dząc w kolor brą­zo­wo­czer­wony, jak gdyby nie­bie­skawy skład­nik tej sza­ro­ści wypło­wiał, tak jak odcień indygo z cza­sem zatarł się na obra­zach Tur­nera. Pier­wot­nie była to sierść, jed­nak pod­czas dłu­go­let­niego prze­by­wa­nia wśród owiec zda­wała się prze­obra­zić w wełnę pośled­niej war­to­ści i gatunku.

Pies ten daw­niej nale­żał do pew­nego paste­rza, czło­wieka nie­wy­bred­nych oby­cza­jów, uno­szą­cego się łatwo strasz­nym gnie­wem, toteż Geo­rge lepiej rozu­miał wszyst­kie stop­nie potę­pie­nia spa­da­ją­cego na jego głowę i wyra­żo­nego w obe­lgach i prze­kleń­stwach niż naj­bar­dziej ordy­narny sta­ruch w całej oko­licy. Dłu­gie doświad­cze­nie pozwo­liło mu tak dokład­nie rozu­mieć róż­nicę mię­dzy takimi okrzy­kami jak: „Pójdź tu do nogi” czy: „Do nogi, dra­niu!”, że w żad­nym wypadku nie pomy­lił się ani o włos co do stop­nia szyb­ko­ści, z jaką odry­wał się od owczych ogo­nów, kiedy chciał unik­nąć spo­tka­nia z paster­skim kijem. Mimo że stary, był jesz­cze zręczny i godzien zaufa­nia.

Młod­szy pies, syn Geo­rge’a, był zapewne wyka­pa­nym por­tre­tem matki, gdyż nie zna­la­zł­byś w nim naj­mniej­szego podo­bień­stwa do ojca. Uczył się pil­no­wa­nia owiec, by po śmierci sta­rego zająć jego miej­sce w owczarni, ale dotych­czas poznał zale­d­wie pierw­sze zasady tego fachu i teraz jesz­cze było mu nie­sły­cha­nie trudno rozu­mieć róż­nicę mię­dzy dobrym a nazbyt dobrym speł­nia­niem obo­wiązku. Poważny, a jed­nak tępo­głowy był ten psiak (nie miał żad­nego imie­nia, lecz z jed­nakową goto­wo­ścią przy­bie­gał na każde życz­liwe zawo­ła­nie), toteż gdy kazano mu pędzić owce, robił to tak gor­li­wie, że gdyby go nie odwo­łano i gdyby nie przy­kład sta­rego Geo­rge’a, byłby je z przy­jem­no­ścią pędził przez cały powiat.

Tyle o psach. Na naj­dal­szym krańcu Nor­combe Hill znaj­do­wał się wapienny dół, skąd całe poko­le­nia czer­pały i dostar­czały wapno do pobli­skich fol­war­ków. Po obu stro­nach tego dołu bie­gły w kształ­cie litery V dwa żywo­płoty nie­sty­ka­jące się jed­nak koń­cami. Wąskie przej­ście mię­dzy żywo­pło­tami znaj­du­jące się bez­po­śred­nio nad brze­giem dołu było pro­wi­zo­rycz­nie zabez­pie­czone wątłymi szta­chet­kami.

Pew­nego wie­czora far­mer Oak, powró­ciw­szy do domu w prze­ko­na­niu, że tego dnia dal­szy nad­zór nad owcami jest zby­teczny, zawo­łał jak zwy­kle na psy, by je zamknąć w szo­pie aż do rana. Na woła­nie to odpo­wie­dział tylko jeden – stary Geo­rge; dru­giego nie mógł zna­leźć ani w domu, ani na łące czy w ogro­dzie. Przy­po­mniał sobie wtedy, że zosta­wił oba psy na wzgó­rzu zajęte poże­ra­niem zde­chłego jagnię­cia (takim mię­sem kar­mił je rzadko kiedy, chyba w braku innego poży­wie­nia) i przy­pusz­cza­jąc, że młod­szy pies nie dokoń­czył jesz­cze kola­cji, wszedł do sza­łasu, by oddać się roz­ko­szy spę­dze­nia nocy na posła­niu, na co ostat­nio pozwa­lał sobie tylko w nie­dzielę.

Była cicha, wil­gotna noc. Przed samym świ­tem obu­dziły go zna­jome dźwięki roz­le­ga­jące się jed­nak jakoś ina­czej niż zwy­kle. Dla paste­rza dźwięk dzwon­ków owczar­skich, podob­nie jak dla innych tyka­nie zegara, jest czymś tak zwy­kłym, że zauważa go tylko wtedy, gdy dźwięk nagle ucich­nie lub też brzmi zupeł­nie ina­czej niż codzienne leniwe brzę­cze­nie, które dla paster­skiego wpraw­nego ucha sły­szane nawet z oddali ozna­cza, że w owczarni wszystko jest w porządku. W uro­czy­stej ciszy budzą­cego się ranka Gabriel usły­szał, że te dźwięki są niezwy­kle szyb­kie i gwał­towne. Taki odmienny brzęk dzwon­ków roz­lega się w dwóch wypad­kach: gdy stado nagle wpada na nowe pastwi­sko i z pośpie­chem rzuca się żar­łocz­nie do jedze­nia, co powo­duje prze­ry­wane, szyb­kie dzwo­nie­nie, lub wtedy gdy owce popę­dza się do szyb­kiego biegu, a wtedy w brzęku ich dzwon­ków daje się sły­szeć jakby nie­ustanne drże­nie. Doświad­czone ucho Oaka poznało, że przy­czyną dźwięku, jaki sły­szy w tej chwili, jest gwał­towny bieg owiec.

Wysko­czył z posła­nia, narzu­cił ubra­nie, prze­biegł pędem przez łąkę otu­loną w poranne mgły i wspiął się na wzgó­rze. Wcze­śniej oko­cone owce trzy­mał w pew­nym odda­le­niu od tych, które jesz­cze nie uro­dziły, a było ich w owczarni Oaka prze­szło dwie­ście. Wła­śnie wszyst­kie te owce jak gdyby zni­kły bez śladu ze wzgó­rza. Pozo­sta­łych pięć­dzie­siąt sztuk wraz z jagnię­tami znaj­do­wało się oddziel­nie na dru­gim końcu pastwi­ska, tak jak był je zosta­wił, ale reszta sta­no­wiąca trzon stada gdzieś się zapo­działa. Z piersi Gabriela wyrwał się gło­śny zew paste­rza:

– Baś, baś, owieczki, baś, baś!

W odpo­wie­dzi nie ode­zwało się ani jedno bek­nię­cie. Pod­szedł do żywo­płotu – był w nim wyła­many otwór, a w tym otwo­rze ujrzał ślady owczych raci­czek. Tro­chę zdzi­wiony, że o tej porze roku owce wyła­mały ogro­dze­nie, przy­pi­sy­wał to raczej ich ape­ty­towi na zimowy bluszcz, pie­niący się obfi­cie w lasku, i wszedł za żywo­płot. W lasku nie zna­lazł ani jed­nej owcy. Zawo­łał raz jesz­cze. Ode­zwały się echem doliny i naj­dal­sze wzgó­rza, tak jak nie­gdyś żegla­rze nawo­ły­wali Hylasa zagi­nio­nego nad brze­giem Mysji1, ale nie ode­zwała się żadna owca. Szedł więc dalej wśród drzew kra­wę­dzią wzgó­rza. Na jego szczy­cie, gdzie nad brze­giem wapien­nego dołu zbie­gały się końce dwóch wspo­mnia­nych wyżej żywo­pło­tów, ujrzał młod­szego psa sto­ją­cego nie­ru­chomo i posęp­nie na tle nieba niczym Napo­leon na Wyspie Św. Heleny.

Oak zro­zu­miał, że stało się coś strasz­nego: posu­nął się dalej, czu­jąc, że słab­nie. W pew­nym miej­scu szta­chety zostały wyła­mane i Oak ujrzał ślady swo­ich owiec. Pies pod­biegł do niego i poli­zał mu rękę, oka­zu­jąc swym zacho­wa­niem, że za swoje usługi ocze­kuje nie­ma­łej nagrody. Oak spoj­rzał w prze­paść. Pod sto­pami jego leżały owce mar­twe lub kona­jące, cały stos dwu­stu poszar­pa­nych ciał tak skłę­bio­nych, że robiły wra­że­nie, jak gdyby było ich dwa razy wię­cej.

Oak był czło­wie­kiem głę­boko uczu­cio­wym; uczu­cio­wość ta, któ­rej pod­le­gał niby prawu gra­wi­ta­cji, czę­sto obra­cała wni­wecz jego plany poli­tyczne gra­ni­czące ze stra­te­gią. Ciemną stronę paster­skiego zawodu sta­no­wiła świa­do­mość, że owce w końcu zawsze prze­mie­niają się w bara­ninę, że nad­cho­dzi dzień, kiedy każdy pasterz staje się wie­rut­nym zdrajcą wobec swej bez­bron­nej owczarni. Toteż teraz pierw­szym jego uczu­ciem był żal z powodu przed­wcze­snej zguby tych potul­nych owie­czek wraz z ich nie­uro­dzo­nymi jagnię­tami.

Dopiero po chwili uświa­do­mił sobie inną stronę sprawy: owce nie były ubez­pie­czone. Wszyst­kie oszczęd­no­ści jego skrom­nego życia za jed­nym zama­chem roz­sy­pały się w proch; nadzieja, że zdoła się utrzy­mać na sta­no­wi­sku nie­za­leż­nego far­mera, zga­sła może na zawsze. W okre­sie mię­dzy osiem­na­stym a dwu­dzie­stym ósmym rokiem życia, zanim zdo­był obecną pozy­cję, Gabriel wyka­zał tyle ener­gii, cier­pli­wo­ści i pra­co­wi­to­ści, że nie­wiele mu z tego chyba pozo­stało. Oparł się o szta­chety i zasło­nił twarz rękami.

Stan otę­pie­nia nie może jed­nak trwać wiecz­nie, toteż far­mer Oak powoli oprzy­tom­niał. Cha­rak­te­ry­styczne i godne uwagi były jego pierw­sze słowa – słowa wdzięcz­no­ści:

– Chwała Bogu, że nie jestem żonaty; co ONA by robiła w tej nędzy, która mnie teraz czeka!

Oak pod­niósł głowę i nie wie­dząc, co ma robić dalej, w mil­cze­niu patrzył na ota­cza­jącą go sce­ne­rię. Na naj­dal­szym skraju wapien­nego dołu wisiał zwę­żony szkie­let brud­no­żół­tego księ­życa, któ­remu pozo­stało już nie­wiele dni ist­nie­nia, bo z lewej strony upar­cie zbli­żała się doń gwiazda poranna. Powierzch­nia stawu lśniła mato­wym bla­skiem niby oko umar­łego, a wraz z prze­bu­dze­niem się świata powiał lekki wiatr, który wydłu­żał odbi­cie księ­życa i potrzą­sał nim, two­rząc na wodzie fos­fo­ryczną smugę świa­tła. Wszystko to Oak widział i zapa­mię­tał.