Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg lubi tych którzy walczą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
12,90

Bóg lubi tych którzy walczą - ebook

Redaktor „Gościa Niedzielnego”, autor kultowych felietonów opowiada o swojej wierze, powołaniu oraz doświadczeniach Bożego prowadzenia i objawiania się Jego mocy w swoim życiu. Pokazuje, co w świetle wiary znaczy być mężczyzną i jaką rolę odgrywają w tym walka i modlitwa. Przekonuje, że oddanie swojego życia Jezusowi to najlepsza inwestycja, jaką może poczynić myślący rozsądnie człowiek. W książce „Bóg lubi tych, którzy walczą” przeczytacie m.in.: - jak autor odkrył, że jest łajdakiem; - za co wyrzucono go z ministrantów; - jak w pewne niedzielne popołudnie spadła na niego radość; - jak Bóg go rozpieszcza; - jaką polisę ubezpieczeniową dała swoim dzieciom jego mama; - o oświadczynach w Kaplicy Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach; - jak Bóg daje nam nasz chleb powszedni; - czy mężczyzna powinien być wojownikiem; - dlaczego chrześcijaninowi nie można niczego ukraść; - o uzdrowieniach wewnętrznych i zewnętrznych; - jak Bóg rozmnaża czas; - czym różnią się wiara mężczyzny i wiara kobiety; - dlaczego człowiek nie może pozwolić sobie na neutralność w sferze duchowej; - co jest jedyną bronią diabła; - dlaczego pieniądze są ważne dla chrześcijanina; - co kapusta ma wspólnego z dbaniem o własną duszę; - dlaczego każdy chrześcijanin powinien bronić się przed klerykalizacją; - co jest najważniejsze w seksie; - dlaczego być mężczyzną to przede wszystkim być ojcem; - czy Polacy są narodem wybranym; - o piorunujących skutkach modlitwy pewnego paulina; - co zrobić, aby się nie bać.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-7482-837-6
Rozmiar pliku: 784 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BÓG LUBI TYCH, KTÓRZY WALCZĄ

Czy zawsze byłeś wierzący?

Co do początków, to nie mam wiedzy. Ale w wieku dwóch lat już chyba byłem wierzący (śmiech). Jestem z katolickiej rodziny, więc wiarę otrzymałem w spadku. Przyjęło się mówić o takiej wierze, że niedojrzała, że infantylna i jakaś tam – ale ja tak nie powiem. Bo, po prawdzie, zanim umrzemy, każda ludzka wiara jest niedojrzała – ważne, żeby dojrzewała. Dostałem więc pakiet startowy, od chrztu poczynając, i wierzyłem w Boga, bo wierzyłem rodzicom. Dzieci we wczesnym okresie – widziałem to też w swoich dzieciach – bezkrytycznie przyjmują to, co się im mówi. Nie potrzebują się nad tym zastanawiać – i na tym etapie to jest dobre. To też jest prawdziwa wiara i nie należy nad nią wybrzydzać – o ile jest stosowna do wieku. No bo oczywiście z wiekiem ta wiara musi się rozwinąć, inaczej spleśnieje i się rozpadnie. Jeśli o mnie chodzi, to gdy nadszedł kryzys wieku młodzieńczego, musiałem się zmierzyć z pytaniami, których sobie wcześniej nie zadawałem. To jest ten moment, który bardzo boli. W tym okresie myślałem, poniekąd słusznie, że jestem łajdakiem. Odkrywałem, że jestem krnąbrny, że robię rzeczy, które wcale mi się nie podobają. Na przykład uważałem, że wygodniej mi jest nie pójść po węgiel i urządzać mamie o to awantury, niż to zrobić. To był mój obszar walki, na którym stale przegrywałem. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie umiem być dobrym chrześcijaninem, takim, który przeprowadza staruszki przez ulicę. Wiedziałem, że robię złe rzeczy. Czułem, jak narasta we mnie zło. Nabrałem nawet poczucia pewnego lęku: gdybym teraz umarł, to pójdę do piekła. To było dla mnie realne doświadczenie nadprzyrodzoności, ale nie wiem, czy to można nazwać wiarą.

Byłem wtedy w ostatnich klasach podstawówki. Później doszły do tego różne historie i powtarzające się grzechy. Dziś widzę, że te doświadczenia stanowią grunt do tego, żeby człowiek znalazł prawdziwą drogę. Wtedy doświadczałem siebie jako człowieka o naturze skażonej grzechem. To było dla mnie dojmujące przeżycie. Niektóre zdarzenia, w których brałem udział, odczytywałem jako pewnego rodzaju ostrzeżenie. Na przykład kiedy w łazience zostałem porażony prądem. Właściwie nie wiem, jak przeżyłem. Cud. Wyszedłem mokry z kąpieli i włączyłem jakieś urządzenie, w którym widocznie było przebicie. Cała łazienka była pod napięciem. Jego siła wcisnęła mnie do kąta. Nie byłem w stanie nic zrobić, tylko krzyczałem. Nie wiem, czemu wtedy się nie zamknąłem na klucz, bo zawsze to robiłem. Ocknąłem się w drzwiach, kiedy ktoś przyszedł mi już z pomocą. Dzisiaj widzę, że był to znak łaski Bożej, ale wtedy odczytywałem to raczej jako ostrzeżenie. W tym czasie rzeczywiście nie byłem w najlepszym stanie. Krytyczny moment nastąpił, kiedy wyrzucono mnie z ministrantów.

Za co?

Za dziadostwo. Na fali ogólnego zniechęcenia zacząłem opuszczać wyznaczoną mi służbę. Kościelny, który wtedy opiekował się ministrantami, powiedział mi, że niestety musimy się rozstać. Pamiętam, jak mnie to zabolało, chociaż naprawdę na to zasługiwałem. To był ten moment krytyczny.

W tamtym czasie w zasadzie już się nie modliłem. Ogran­iczałem się do znaku krzyża przed snem. Wierzyłem w Boga, ale nie wierzyłem Bogu. Nie było między nami żadnych relacji. We mnie dominował strach, że nie dorastam do Jego wymagań, o których ciągle słyszałem. Ponieważ nie jestem w stanie im sprostać, to w przypadku śmierci idę do piekła. Ten lęk się nasilał. Lęk przed tym, co się w każdej chwili może zdarzyć. Przecież nikt nie zna swojej przyszłości. Nikt nie wie, co może się stać jutro czy za godzinę. Później zaczął się przełom. Przyszedłem do liceum, w którym czułem się niepewnie. Któregoś wieczoru leżałem chory w łóżku. Zacząłem czytać książkę o objawieniach w ­Lourdes Henriego Lasserre’a. Myślę, że wielu ludziom w pewnym momencie życia wpada w ręce książka, która dokonuje w nim przełomu. Dla mnie to była właśnie ta książka. W czasie lektury nabierałem dziwnego zaufania do obietnic Maryi związanych z różańcem. Kiedy Bernadeta prosiła Maryję o uzdrowienia różnych ludzi, Matka Boża odpowiadała: „Uzdrowię ich, ale niech przez rok odmawiają różaniec”. Różaniec miał coś zmienić… Zanim doszedłem do końca książki, uświadomiłem sobie, że bardzo chcę odmówić różaniec, co było dla mnie myślą rewolucyjną: „Jak to, ja? Różaniec?! Przecież ja się w ogóle nie modlę!”. Zrodziła się we mnie wtedy taka myśl, że jeśli odmówię różaniec dzisiaj, to Maryja nie dopuści, żebym poszedł do piekła przez następną dobę. Nie wiem, dlaczego tak sobie to wymyśliłem, ale miałem poczucie, że „kupiłem” sobie zbawienie. Zyskałem pewność zbawienia na dobę. Oczywiście to infantylne, ale ja wtedy byłem młody, więc miałem do tego prawo. Poza tym jestem przekonany, że Pan Bóg idzie na takie rzeczy, bo On szuka najmniejszego gestu dobrej woli, żeby tylko człowiekowi pomóc. Bóg znakomicie wykorzystuje też naszą słabość. Najpierw musi nam pokazać, jacy naprawdę jesteśmy. Że jesteśmy do bani. Bo jeśli mamy stanąć na nogi, to musimy wiedzieć, kto daje nam do tego siłę. Tak widzę to dzisiaj… Tego pierwszego wieczoru odmówiłem cały różaniec, co było dla mnie rzeczą niebywałą. W dodatku zrobiłem to, klęcząc bez żadnej podpórki w zimnym pokoju. Pamiętam, że dało mi to pewność i radość, a także poczucie bezpieczeństwa. Choć było to interesowne, to jednak w dobrym sensie. Stwierdziłem, że „kupię” sobie zbawienie na następną dobę, i znowu na kolejną… I „kupowałem” – aż w końcu zorientowałem się, że to ja zostałem kupiony. Modlitwa stała się dla mnie potrzebą. Pragnąłem jej bardziej niż czegokolwiek innego. Czekałem na to, a potem, gdy wchodziłem do swojego pokoju, czułem, jak pochłania mnie Boża obecność. Przestałem oglądać telewizję (a wcześniej oglądałem nałogowo całymi godzinami) i stwierdziłem, że nie jest mi to do niczego potrzebne. To nie było żadne wyrzeczenie – to było zastąpienie zabijacza czasu czymś nieporównanie lepszym. Radość i poczucie wolności narastały. Teraz już bardzo chciałem uczestniczyć w życiu Kościoła, w każdym jego wymiarze. Kiedy w czasie mszy siedziałem w ławce, było mi żal, że nie jestem ministrantem. Nie wiedziałem, że Pan Bóg tak wszystko zaplanował, iż już wkrótce tam wrócę – ale w pełniejszym wymiarze, jako lektor. Stało się to za sprawą Ruchu Światło-Życie. Wcześniej widziałem ludzi z oazy w kościele, słyszałem jak śpiewali, i trafiało mi to prosto do duszy, ale nie wiedziałem, jak się wśród nich znaleźć, choć bardzo tego chciałem. Aż pewnego dnia, na przystanku, dawny kolega z ministrantów – a wtedy już oazowicz – powiedział: „A może byś przyszedł na spotkanie oazy?”. Nie miał pojęcia, jak bardzo na to czekałem. Oczywiście przyszedłem.

Odtąd żyłem „z soboty na sobotę” – bo w soboty były spotkania oazy. Przyjęto mnie do grupy, która właśnie wróciła z letnich rekolekcji. Nie wiedziałem, co się na nich robi, ale słyszałem, jak niektórzy mówili między sobą coś w stylu: „Czy oddałeś życie Jezusowi? Bo ja oddałem i rzeczywiście dużo się zmieniło”. Słysząc to, pomyślałem, że to coś istotnego i postanowiłem, że ja też to zrobię. Pamiętam, że jeszcze tego samego wieczoru oddałem życie Jezusowi. Nie wiedziałem, jak to się robi, ale po prostu uklęknąłem przy łóżku i powiedziałem, że chcę, aby On zawładnął moim życiem.

Nie wiedziałem wtedy, jak istotna jest taka decyzja. Nie miałem pojęcia, że Bóg tak bardzo ceni nasze słowo i tak poważnie traktuje nasze wybory. Dziś wiem, że po to mamy usta, żeby mówić nimi rzeczy dobre i święte, a wśród nich najlepsza jest właśnie ta: konkretna deklaracja, wybór Jezusa wyrażony słowami. On traktuje to serio i pozostanie wierny.

Oaza była dla mnie ważnym elementem Bożego prowadzenia. To było istne objawienie – zobaczyłem Kościół, jakiego nie znałem i jakiego sobie nie wyobrażałem.

Powiedziałeś, że nie wiesz, czy postawę z pewnego okresu twojej młodości można nazwać wiarą. Czym w takim razie jest wiara?

Mówiąc „wiara”, dziś myślę o wierze Bogu, a nie w Boga. Na obecnym etapie, kiedy między mną a Bogiem istnieje jakaś relacja, moja wiara nie ogranicza się do szukania odpowiedzi na pytanie, czy Bóg jest. Dziś po prostu wiem, że Bóg jest. Wiem, bo Go spotykam, On przetwarza moje życie, doświadczam Jego dotknięć zupełnie namacalnie. Jak mógłbym więc nie wierzyć w coś, co mi się objawia. To jest doświadczenie każdego chrześcijanina, który spotkał Jezusa. Skoro już mam pewność istnienia Boga, to znaczy, że wiara polega na czymś innym. Wiara to dla mnie odpowiedź na to, co Bóg do mnie mówi. W dużym stopniu jest to coś, co mógłbym utożsamić z zaufaniem. Dlaczego istotnym elementem kultu Bożego Miłosierdzia jest wezwanie „Jezu, ufam Tobie!”? Chyba dlatego, że to jest odwrócenie sytuacji z raju, gdzie człowiek powiedział Bogu: „Nie ufam Tobie”. Człowiek powiedział wtedy: „Nie wierzę w to, co mówisz. Nie wierzę, że jeśli spożyję z drzewa, z którego zakazałeś jeść, to coś mi się stanie. Przeciwnie, uważam, że coś przede mną ukrywasz, że istnieje coś lepszego, czego nie chcesz mi dać”. Jak wtedy człowiek nie ufał Bogu, tak teraz jest wezwany, na przekór temu, co się wtedy stało, do ufności swemu Stwórcy. Mimo że obecnie człowiek znajduje się w sytuacji zdecydowanie gorszej niż w raju, to musi zaufać, że Bóg ma dla niego to, co najlepsze, że niczego przed nim nie ukrywa. W Nim nie ma żadnej ciemności, jak pisze św. Jan w Pierwszym Liście. Coraz bardziej dociera do mnie, że człowieka niszczy właśnie to, że przypisuje on Bogu jakąkolwiek ciemność. Myślimy, że On może chcieć dla nas czegoś złego. Sądzimy, że jeśli Mu się nie oddamy, to On ześle na nas chorobę, dzieci nam umrą, od internetu nas odetną… No same nieszczęścia. Jest to bardzo istotny element naszej niewiary. Dziś Bóg oczekuje od chrześcijanina, i jestem o tym głęboko przekonany, przede wszystkim zaufania, decyzji: „Wiem, że cokolwiek zrobisz, jest to dobre. Wierzę, że chcesz dla mnie tylko dobra”. To jest wiara chrześcijańska, a nie wiara demonów.

To, co mówiłeś o swojej dziecięcej religijności, sugeruje, że myślałeś głównie w kategoriach rozliczania z uczynków. Dla mnie brzmi to dość znajomo. Co więcej, myślę, że dotyczy nie tylko dzieci…

Niestety…

Czy wynika to ze złej formacji religijnej na katechezie, która powoduje, że spora część katolików tak właśnie pojmuje życie religijne?

Kiedy patrzę na treści, które poznawałem na katechezie, to rzeczywiście przebijała z nich teologia robienia dobrych uczynków, ale też Jezus mówi wyraźnie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Jesteśmy więc rozliczani z naszych uczynków. Katechizacja to jednak drugi etap. Problem powstaje wtedy, gdy nie ma pierwszego, jakim jest osobiste spotkanie Chrystusa. A często nie ma. Katecheza najczęściej mówi o tym, jak odpowiedzieć Jezusowi, a katechizowani często jeszcze nie usłyszeli Jego pytania. Wiem po sobie – religia z czasów przed spotkaniem Jezusa (jeśli nie liczyć tej wczesnej, przed Komunią) była dla mnie czymś uciążliwym. Uważałem to za czas stracony. Potem, gdy spotkałem Jezusa i się Nim zachwyciłem, chodziłem na religię z ochotą i do dzisiaj pamiętam, co się tam mówiło. Fascynowało mnie to. Więc co się stało? Trafiłem na lepszych księży niż wcześniej? Bynajmniej – to ja się zmieniłem. Chciałem wszystko wiedzieć o Tym, który stał się centrum mojego życia. Mówienie ludziom o konsekwencjach wiary, gdy nie mają wiary, tylko zniechęca ich do „wymagań chrześcijańskich”. Widzą, że nie podołają – bo oczywiście sami nie podołają – więc uznają, że to nie ma sensu. Jak to w praktyce wygląda, uświadomiłem sobie, kiedy z jednym księdzem jechaliśmy przez Czechy i wzięliśmy autostopowicza. W trakcie rozmowy, w pewnym momencie ksiądz zapytał go, czy nie chciałby oddać życia Jezusowi. A on mówi: „Ależ nie, nie, nie mogę”. „Dlaczego?” „Bo ja za dużo złego w życiu zrobiłem”. Pomyślałem, że to genialnie pokazuje problem. Ilu ludzi wyobraża sobie, że muszą być dobrzy, by otrzymać w nagrodę Pana Jezusa. To wszystko jest postawione na głowie. Ja nie mogę być dobry, jeśli nie przyjmę Pana Jezusa. To On sprawia, że jestem dobry, On zmienia moje życie, uzdalnia mnie do rzeczy, których nawet sobie nie wyobrażałem. „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”, jak pisze św. Paweł. To jest istota rzeczy. Nasza formacja chrześcijańska jest w zasadzie dobra, tylko brakuje w niej autentyzmu i ducha ewangelizacji. W wielu wypadkach katecheci sami nie doświadczyli wyzwalającej mocy Chrystusa, więc nie czują, od czego trzeba zacząć. Ja nazywam to swataniem na odległość. Pokazuje się dzieciom czy młodzieży obrazki Pana Jezusa i mówi: „Popatrz, jaki On jest fajny, uwierz w Niego, pokochaj Go!”. Jak pokochać kogoś, kogo nie znam, bo go nie spotkałem. Dla kogoś takiego nie ma się czasu, nie chce się o nim niczego wiedzieć.

Obserwuję, jak bardzo zmienia się życie ludzi, którzy są ewangelizowani. Sami szukają, chcą czerpać wiedzę, rozmawiać z ludźmi, którzy mogą im opowiedzieć o Jezusie. Służący im księża nie mają czasu na nic, bo są otoczeni ludźmi, którzy poznali Chrystusa i chcą coś robić, chcą wiedzieć o Nim wszystko. Z takimi uczniami katecheta nie miałby najmniejszych problemów. Ponieważ miałem w swoim życiu epizod katechetyczny, to wiem, jak to może wyglądać. Musimy doprowadzić uczniów do poznania Boga. Jeżeli doprowadzimy ich do Niego, On już zrobi swoje. Myślę, że naszym nieszczęściem jest w dużej mierze to, że chcemy Boga wyręczyć. Zasłaniamy Go swoimi „dostojnymi” osobami. Stajemy wręcz między człowiekiem szukającym a samym Jezusem. Zasłaniamy Jezusa.

Mój znajomy, teolog z wykształcenia, twierdzi, że najpowszechniejszą współczesną herezją jest pelagianizm, który wylewa się z wielu ambon, głosząc, że możemy sobie zasłużyć na zbawienie. Zgodziłbyś się z taką obserwacją?

Myślę, że teologia zasługiwania jest mocno obecna w kazno­dziejstwie i, jak sądzę, należałoby to zmienić. Nie dlatego, że uczynki nie są ważne, tylko dlatego, że są skutkiem żywej wiary, a nie jej przyczyną. Tymczasem uczynki często są przedstawiane jako przyczyna: „Ty rób dobre rzeczy, a zobaczysz, jak ci Pan Jezus odpłaci”. Tymczasem nie o to chodzi. Pan Jezus nie odpłaca nam za dobre czyny, On je w nas inspiruje. Jak wiemy z Biblii, „Bóg jest sprawcą i chcenia, i działania zgodnie z Jego wolą”, a po drugie dobre czyny „Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili”. To On aranżuje wszystko i czynienie dobra przynosi nam radość! Święty Paweł, cytując Jezusa, mówił, że więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu. Na tym właśnie polega szczęście – człowiek, który daje z Chrystusem, uświadamia sobie, że to nie jest jego łaska, że on nikomu łaski nie robi.

We Wspólnocie Jezusa Miłosiernego, w której uczestniczę, nie ma obowiązku płacenia dziesięciny, ale wiele osób to robi. Czyniąc tak, uświadamiamy sobie, że to my jesteśmy uwalniani, paradoksalnie otrzymujemy dużo więcej niż to, czego się wyrzekliśmy. Nie uważamy tego już za swoje, bo to jest zaledwie znikoma część tego, co daje nam Pan Bóg. Kiedyś sformułowałem w „Gościu Niedzielnym” taką „myśl wyrachowaną”, że Bóg człowiekowi łaskę daje, a człowiek Bogu łaskę robi. Pora już skończyć z obrazem św. Piotra, który otwiera nam bramy raju za nasze dobre uczynki.

Łapówka za wejście…

Dokładnie tak! Łapówka za wejście. Po śmierci dowiemy się, jacy z nas szczęściarze, że mogliśmy zrobić coś dobrego. To jest nasz kapitał. Kiedy Jezus wzywa: „Gromadźcie swoje skarby w niebie”, to moim zdaniem zachęca: „Bądźcie interesowni”. On wcale nie mówi, że mamy się wszystkiego wyrzekać, żeby nic nie mieć. Przeciwnie! Jezus mówi: „Bądźcie zachłanni, ale nie na jakieś dziadostwo, nietrwałe jak zabawka z odpustu, ale na rzeczy, które naprawdę nie niszczeją, które są tego warte”. To jest prawdziwa ekonomia. Właśnie w tym kontekście Jezus jak najbardziej chce, żebyśmy korzystali z tego, co On nam daje. Nie ma w tym jednak jakiegokolwiek wezwania, żeby sobie na coś zasługiwać.

Twoje doświadczenia ministranckie wydają się nienajlepsze. Jak dzisiaj postrzegasz sens ministrantury?

Uważam, że każdy chłopiec powinien być ministrantem. Z prostego względu. Nie jest żadną tajemnicą – choć teoretycy gender mówią coś przeciwnego – że kobiety i mężczyźni bardzo się różnią. Właśnie dlatego w kościele jest ­więcej kobiet, a w więzieniu więcej mężczyzn. Widocznie mężczyźni w kościele czują się gorzej niż kobiety. Ksiądz Pawlukiewicz powiedział, że facet w kościele musi robić trzy rzeczy, których najbardziej nie lubi: stój, słuchaj, śpiewaj (zasada trzech S). Wyjątek stanowi tu ksiądz, który jest w swoim żywiole, bo on jest gwoździem programu, jest najważniejszy. No – to facet lubi. A ministrant w kościele jest takim księdzem w miniaturze. Zanim moi dwaj synowie podjęli decyzję, że chcą służyć do mszy, chodziłem na mszę mocno zestresowany, bo oni ciągle się ruszali i przeszkadzali. Gdy zostali ministrantami, problem się skończył. Wśród wielu zalet tego układu jest także zdrowa szkoła odpowiedzialności. Kiedy oni jako mężczyźni podjęli się tych obowiązków, to mogę im tylko przypominać: zobowiązaliście się czy nie? Młodszy syn na początku mówił: „Po co oni mnie tu zatrudnili, jak ja nic nie robię?”. Szybko mu przeszło, bo już niedługo miał co robić. Choćby tylko pociągnął za dzwonek przy wychodzeniu z zakrystii, to już jest coś, za co jest odpowiedzialny. To sprawia, że człowiek po prostu jest przy kościele, wydeptuje tę ścieżkę, która będzie mu bardzo potrzebna, kiedy nadejdzie wiek kryzysu. Kiedy chodzi do kościoła, jest mu łatwiej – i łatwiej, mam nadzieję, wybierze Pana Jezusa. Bo ścieżka do Niego nie zarosła.

A dziewczynki?

Moim zdaniem nie powinny być ministrantami…

Dlaczego?

Od razu powiem, że w archidiecezji katowickiej nigdy nie dano takiej możliwości dziewczynkom. Chwała za to naszym włodarzom. To nie oznacza, że hańba tym, którzy to zrobili w innych diecezjach. Nie mnie to sądzić – może mają jakieś racje, których nie znam. Natomiast ja uważam, bazując również na swoich doświadczeniach ministranckich, że posługiwanie dziewczynek dramatycznie zmieniłoby etos ministranta. Na przykład dziewczynki są w tym wieku bardziej obowiązkowe, co chłopaków denerwuje: „To ja już nie będę chodził na zbiórki, bo brakuje tam tego czegoś”. Jeszcze jedna rzecz jest ważna: mianowicie że dzieci, bawiąc się czy podejmując pierwsze funkcje społeczne, uczą się, że kimś mogą być lub przynajmniej nie wykluczają tej możliwości. Chłopak teoretycznie może więc być księdzem, ale dziewczyna nie. A kim jest ministrant? Ministrant to w oczach dzieci mały ksiądz! Do czego przygotowuje się dziewczyna, podejmując funkcje quasi-kapłańskie? Moim zdaniem jest to nieporozumienie. Wchodzimy tu w pułapkę parytetów i fałszywego myślenia o równouprawnieniu. Dziewczyny mają swoją funkcję, niech śpiewają w scholi, niech będą przy ołtarzu, ale nie powinny być ministrantami. Pamiętam wypowiedź pewnego księdza z Niemiec. Starszy już ksiądz powiedział, że u niego w parafii ministrantki zniszczyły ministranturę właśnie z tego powodu, o którym mówiłem, bo zniknął etos ministranta! Mówienie, że kobietom dzieje się krzywda w Kościele z racji tego, że czegoś w nim nie robią, jest fałszywe. Jeśli mężczyznom w kościele jest lepiej niż kobietom, to czemu właśnie facetów jest tam tak mało?

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: