Kryminał. Każę aktorom powtórzyć morderstwo - Maciej Słomczyński - ebook

Kryminał. Każę aktorom powtórzyć morderstwo ebook

Maciej Słomczyński

0,0
16,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Małżeństwo Anny i Romana Rudzińskich rozpada się. Kobieta chce odejść do innego mężczyzny. Wyjeżdża do niego do Zakopanego, planując po powrocie ostatecznie rozmówić się z mężem. Aby dodać sobie otuchy, w towarzystwie siostry Marii wraca do domu, gdzie znajduje męża otrutego cyjankiem potasu. Prowadzący śledztwo kapitan Ziętek ustala, że Rudziński był chemikiem, miał w domowym laboratorium sporo trucizny, wiedział jak się z nią obchodzić, więc jego śmierć na pewno nie była przypadkowa. Wiele wskazuje na samobójstwo. Kiedy kochanek Anny przyznaje się do zamordowania Romana, sprawa wydaje się rozwiązana. Pojawiają się jednak kolejne tropy, dochodzenie się komplikuje. Czy kpt. Ziętkowi uda się ustalić kto i dlaczego otruł naukowca?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 154

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ma­ciej Słom­czyń­ski (Ka­zi­mierz Kwa­śniew­ski)

Każę ak­to­rom po­wtó­rzyć mor­der­stwo

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edycję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Iskry, War­sza­wa 1965

© Co­pyri­ght by the Es­ta­te of Ma­ciej Słom­czyń­ski, 2020

© Co­pyri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW, 2020

ISBN 978-83-7565-655-8

Wy­daw­nic­two LTW

ul. rtm. W. Pi­lec­kie­go 9

Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

Mó­wiąc, że zbrod­niarz nie­je­den w te­atrze

Do głę­bi du­szy tak bywał wstrzą­śnię­ty

Wy­mo­wą tego, co uj­rzał na sce­nie,

Że swe wy­stęp­ki wy­zna­wał otwar­cie;

Gdyż zbrod­nia, cho­ciaż ję­zyka nie mie­wa,

Prze­ma­wia w spo­sób naj­bar­dziej prze­dziw­ny.

Każę ak­to­rom po­wtó­rzyć mor­der­stwo…

Sha­ke­spe­are, Ham­let, akt II, sce­na 2

1. POCIĄG OSOBOWY Z ZAKOPANEGO WJEŻDŻA NA TOR PRZY PERONIE CZWARTYM…

Był to je­den z owych zmien­nych, chłod­nych po­ran­ków wio­sen­nych, zsy­ła­ją­cych pra­wie co kwa­drans nie­wiel­ki deszcz, a po nim krót­kie roz­ja­śnie­nie.

Kie­dy Anna wyj­rza­ła przez lewe okno tak­sów­ki, zo­ba­czyła nad uli­cą nie­bie­skie, czyste nie­bo. Zer­k­nę­ła w pra­we okno. Po­nad mi­ja­nym skwe­rem i da­cha­mi ka­mie­nic od­cho­dzi­ła wy­strzę­pio­na, ni­sko i szyb­ko płyną­ca czar­na chmu­ra.

Anna opar­ła się o sie­dze­nie wozu, mimo woli do­tknę­ła mo­kre­go kap­tura swe­go nie­prze­ma­kal­ne­go płasz­cza i tak samo mimo woli uśmiech­nę­ła się. Ten mło­dy, dzi­ko wy­glą­da­ją­cy chło­pak włó­czył się za nią pra­wie przez trzy go­dzi­ny i spra­wiło jej to przy­jem­ność, cho­ciaż na­wet te­raz, kie­dy stra­ci­ła go już z oczu, nie przy­zna­ła­by się do tego otwar­cie sama przed sobą. Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił.

– Idiot­ko… – po­wie­dzia­ła do sie­bie szep­tem, tak ci­cho, żeby kie­row­ca nie mógł jej usłyszeć. – To nie bę­dzie ła­twy dzień. – Przy­mknę­ła oczy i do­da­ła w myśli: „Nie. Na pew­no nie bę­dzie. To może być na­wet naj­trud­niej­szy dzień w two­im życiu…”

Wóz za­krę­cił ostro. Unio­sła po­wie­ki. Przed nią była ni­ska, pę­ka­ta hala Dwor­ca Głów­ne­go. Anna spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Za dzie­sięć dzie­sią­ta. Nie mu­sia­ła się za­nad­to spie­szyć. Po­ciąg z Za­ko­pa­ne­go wje­dzie do­pie­ro za dwa­na­ście mi­nut.

Za­pła­ci­ła tak­sów­ka­rzo­wi i szyb­ko wbie­gła po stop­niach pro­wa­dzą­cych do hali. Ro­zej­rza­ła się. Przy ka­sach sta­ły kil­ku­na­sto­oso­bo­we ko­lej­ki po bi­le­ty. Prze­cię­ła halę na ukos i za­trzy­mała się przed jed­nym z au­to­ma­tów sprze­da­ją­cych pe­ro­nów­ki. Szuka­jąc w to­reb­ce dwuzło­tów­ki, spoj­rza­ła w lu­ster­ko wbu­do­wane po­środ­ku au­to­ma­tu. Zo­ba­czyła w nim zmę­czo­ną twarz bez uśmie­chu, za­ci­śnię­te usta i oczy peł­ne nie­po­ko­ju. Odru­cho­wo po­pra­wi­ła wy­myka­ją­ce się spod kap­tura ko­smyki jas­nych wło­sów i wy­pro­sto­wa­ła się, a po­tem lek­ko i ze znie­cier­pli­wie­niem ude­rzyła pal­ca­mi w tar­czę au­to­ma­tu. Do­pie­ro wte­dy za­uwa­żyła, że w drugiej dło­ni trzyma cią­gle jesz­cze dwuzło­tów­kę. Wsunę­ła ją szyb­ko do otwo­ru, od­czyta­ła in­struk­cję i na­ci­snę­ła guzik. Au­to­mat szczęk­nął, od­były się w nim na­gle jego zwykle, me­cha­nicz­ne prze­mia­ny i pe­ro­nów­ka wy­lą­do­wa­ła w ma­leń­kiej, ni­klo­wa­nej rynien­ce. Anna pa­trzyła jesz­cze przez chwi­lę, nie zda­jąc so­bie spra­wy z tego, że wię­cej nic już się tu nie sta­nie. Po­tem wy­cią­gnę­ła nie­cier­pli­wie dłoń, wzię­ła bi­let i ruszyła ku przej­ściu na pe­ro­ny. Była go­dzi­na dzie­sią­ta mi­nut dwie.

– Za­ko­piań­ski jesz­cze nie przy­szedł, praw­da? – za­pyta­ła kon­tro­le­ra z na­głym nie­po­ko­jem. Je­że­li rano nie­uważ­nie spoj­rza­ła na ta­bli­cę in­for­ma­cyj­ną i Ma­rysia zdą­żyła już przy­je­chać, był­by to fa­tal­ny zbieg oko­licz­no­ści.

– Nie – kon­tro­ler sta­ran­nie prze­dziur­ko­wał pe­ro­nów­kę i od­dał, spo­glą­da­jąc na nią da­lej z wa­ha­niem, jak gdyby mo­gła być pod­ro­bio­na. – Ale za­raz chyba bę­dzie. Nie za­po­wia­da­li jesz­cze, to zna­czy, że nie wy­szedł z Za­chod­nie­go.

Ode­tchnę­ła z ulgą. W tej sa­mej chwi­li me­ga­fon dwor­co­wy ob­wie­ścił ostrym, skrze­kli­wym, ko­bie­cym gło­sem:

– Po­ciąg oso­bo­wy z Za­ko­pa­ne­go wjeż­dża na tor przy pe­ro­nie czwar­tym! Po­wta­rzam: po­ciąg oso­bo­wy…

Anna przy­spie­szyła kro­ku wy­cho­dząc z hali. Ale po­cią­gu jesz­cze nie było i za­trzyma­ła się pod słupem naj­bliż­szej la­tar­ni, zdy­sza­na. Po­wo­li od­dech uspo­ka­jał się. Zno­wu po­myśla­ła prze­lot­nie o tym chłop­cu, ale myśl ta po­ja­wi­ła się i znik­nę­ła w ułam­ku se­kun­dy, gdyż z dala, po­śród splą­ta­nej sie­ci drutów trak­cyj­nych i lasu se­ma­fo­rów, uka­zał się po­tęż­ny, zie­lo­ny elek­tro­wóz, a za nim sznure­czek wa­go­nów. Po­ciąg był tak da­le­ko, że nie słysza­ła go jesz­cze. Po­tem zbli­żył się. Po pe­ro­nie prze­je­chał za­baw­ny, po­dob­ny do chra­bąsz­cza wó­zek to­wa­ro­wy, na któ­rym sie­dzia­ło trzech ko­le­ja­rzy w roz­pię­tych ko­szulach. Anna roz­pię­ła płaszcz i zsunę­ła kap­tur z gło­wy. W tej chwi­li świe­ci­ło słoń­ce i z ka­łuż na pe­ro­nie uno­si­ły się ma­leń­kie ob­łocz­ki pary. Po­ciąg był już bli­sko.

Elek­tro­wóz wol­niut­ko pod­cią­gnął sznur wa­go­nów do koń­ca pe­ro­nu i za­trzymał się ci­cho.

Anna mi­nę­ła oba wa­go­ny pocz­to­we i za­trzyma­ła się przed wo­zem sy­pial­nym, z któ­re­go wła­śnie wy­sko­czył kon­duk­tor i wy­cią­gnął dłoń ku wy­sia­da­ją­cej ostroż­nie sta­rusz­ce. Za sta­rusz­ką wi­dać było grup­kę pa­sa­że­rów stło­czo­nych przy wyj­ściu i w ko­ryta­rzu. Za­czę­li scho­dzić w dół i ko­lej­no sta­wa­li na pe­ro­nie. Sied­miu. Ośmiu. Wszyscy.

Przy­sunę­ła się do drzwi wa­go­nu, aby nie dać się unieść fali ludz­kiej, któ­ra za­czę­ła płynąć pe­ro­nem. Po­tem od­wró­ci­ła się szyb­ko. Mógł być prze­cież i drugi wa­gon sy­pial­ny w tyle.

Ktoś do­tknął lek­ko jej ra­mie­nia. Od­wró­ci­ła się na pię­cie i po raz drugi dzi­siaj ode­tchnę­ła z ulgą.

Przed nią sta­ła mło­da dziew­czyna, ubra­na w ko­stium po­dróż­ny i roz­pię­ty płaszcz nie­prze­ma­kal­ny. W jed­nej dło­ni trzy­mała małą wa­li­zecz­kę, w drugiej to­reb­kę. Po­chyli­ła się ku przo­do­wi i nie wy­pusz­cza­jąc z rąk ba­ga­żu, do­tknę­ła prze­lot­nie war­ga­mi po­licz­ka cze­ka­ją­cej.

– Ser­wus, Aniu! Ba­łam się, że nie do­sta­łaś de­pe­szy i nie przyj­dziesz. Do­brze, że je­steś.

Kie­dy tak sta­ły na­prze­ciw sie­bie, moż­na było do­strzec, na pierw­szy rzut oka, że łą­czy je bli­skie po­kre­wień­stwo. Były po­dob­nie zbu­do­wa­ne i tak samo ja­sne: ja­sne wło­sy, ja­sna cera, ja­sne oczy.

– Ser­wus, mała. Nie przy­je­cha­łaś sy­pial­nym? – Anna sta­ra­ła się nadać swo­im sło­wom bar­wę zdaw­ko­we­go za­cie­ka­wie­nia i z za­do­wo­le­niem stwier­dzi­ła, że uda­ło jej się to.

– Zde­cydo­wa­łam się je­chać w ostat­niej chwi­li i nie było już miej­sca. Chodź…

Młod­sza, nie uśmie­cha­jąc się już, po­cią­gnę­ła ją w stro­nę wyj­ścia. Ruszyły po­wo­li, po­śród gę­ste­go, ob­ła­do­wa­ne­go ba­ga­ża­mi tłumu, któ­ry opływał je z obu stron. Przez chwi­lę szły w mil­cze­niu.

„Dla­cze­go ona nic nie mówi?… – po­myśla­ła Anna, nie pa­trząc na sio­strę. – Dla­te­go, że ma za­miar zro­bić, albo już zro­bi­ła, naj­więk­sze głup­stwo w swo­im głupim życiu”.

Przez chwi­lę sta­ra­ła się opa­no­wać ro­sną­cą złość, ale nie wy­trzyma­ła i spoj­rzaw­szy z uko­sa na sio­strę, po­wie­dzia­ła twar­do:

– Wie­czo­rem do­sta­łam two­ją de­pe­szę. Wiem z do­świad­cze­nia, że nie lu­bisz zbytecz­nej ko­re­spon­den­cji. Pro­si­łaś, że­bym wy­szła po cie­bie na dwo­rzec. Wy­szłam. Je­stem. Co się sta­ło?

Tam­ta wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Ma­rysiu… – po­wie­dzia­ła Anna ci­cho i zdzi­wi­ła się, że sio­stra usłysza­ła ją po­śród zgieł­ku.

– Tak?

– Pytam, co się sta­ło?

– Wiesz prze­cież, co się sta­ło.

– Wiem i nie wiem. Wiem, co się mo­gło stać. Co się może stać. Ale nie chcesz mi chyba po­wie­dzieć, że rzucasz Ro­ma­na dla tego… tego smar­ka­cza?

Ma­ria za­trzyma­ła się, po­sta­wi­ła wa­li­zecz­kę i za­czę­ła szukać bi­le­tu w to­reb­ce. Anna pa­trzyła ze znie­cier­pli­wie­niem na jej pięk­ne pal­ce prze­rzuca­ją­ce bez­rad­nie dzie­siąt­ki przed­mio­ci­ków w głę­bi to­reb­ki. Po­myśla­ła, że chyba nig­dy jesz­cze nie była tak zła na swo­ją młod­szą sio­strę, jak dziś.

– Mo­żesz to i tak okre­ślić – po­wie­dzia­ła Ma­ria, szuka­jąc nadal. – Rzucić męża dla przy­stoj­ne­go smar­ka­cza. To­bie pew­nie tak się to przed­sta­wia. Nie mogę mieć do cie­bie pre­ten­sji. To ja go ko­cham, nie ty. Jest! – Wy­cią­gnę­ła bi­let i po­da­ła An­nie, któ­ra wzię­ła go bez­myśl­nie. Po­tem unio­sła wa­li­zecz­kę i ruszyły. Ob­ła­do­wa­ny tra­garz roz­dzie­lił je gwał­tow­nie, woła­jąc: – Prze­pra­szam!… Prze­pra­szam!… – Po­tem zno­wu były bli­sko sie­bie w gęst­nie­ją­cym przy wyj­ściu tłumie.

– W koń­cu dla cie­bie to sło­wa… ta­kie albo inne. A dla mnie to naj­waż­niej­sza spra­wa w życiu! – mó­wi­ła Ma­ria.

Anna po­da­ła oba bi­le­ty i zna­la­zły się przed dwor­cem. Chwy­ciła sio­strę za ra­mię. Sta­ły te­raz z boku, obok kra­ty, i tłum mi­jał je w pew­nej od­le­gło­ści.

– To nie­praw­da! On nie może być dla cie­bie naj­waż­niej­szy. Po­myśl o Ro­ma­nie!

– Myśla­łam. Myślę, ale to ni­cze­go nie zmie­nia. Zresz­tą, po­wie­dzia­łam Ro­ma­no­wi o Hen­ryku…

– Po­wie­dzia­łaś mu!

– Tak, to prze­cież on mi ka­zał wy­je­chać na ty­dzień, do­kąd ze­chcę, i prze­myśleć wszyst­ko. Wiesz, jaki on jest: spo­koj­ny. Po­je­cha­łam do Za­ko­pa­ne­go. Ale nie po­trze­bo­wa­łam ca­łe­go ty­god­nia, żeby się zde­cydo­wać. Wró­ci­łam. De­pe­szo­wa­łam do cie­bie, bo chcę, że­byś była przy tym. Nie jest mi ła­two. Ro­man był za­wsze bar­dzo do­bry dla mnie.

– Tak, był bar­dzo do­bry dla cie­bie! – po­wie­dzia­ła Anna nie mo­gąc opa­no­wać na­głej nie­na­wi­ści do dziew­czyny, któ­rą wy­cho­wa­ła i na­uczyła się ko­chać nie tyl­ko jak sio­strę, ale i jak cór­kę. – To praw­da, był za do­bry dla cie­bie! Za do­bry! Za do­bry!!

Od­wró­ci­ła się i za­czę­ła iść przed sie­bie ku po­sto­jo­wi tak­só­wek. Młod­sza po­bie­gła za nią, do­pę­dzi­ła ją i za­gro­dzi­ła jej dro­gę.

– Nie zo­sta­wiaj mnie sa­mej – po­wie­dzia­ła ze stra­chem. – On prze­cież zro­zu­mie…

– Na pew­no! – Anna chcia­ła wy­mi­nąć ją, ale nie poru­szyła się. Nie mo­gła. Nie mo­gła po­zo­sta­wić jej sa­mej. Ma­ria, jak gdyby zro­zu­miaw­szy to, do­da­ła szyb­ko i bła­gal­nie:

– On jest do­bry. Zo­ba­czysz, że przyj­mie to spo­koj­nie. Sam mi mó­wił, że jest o dwa­dzie­ścia lat star­szy i że… Nie­raz tak mó­wił. Po­jedź ze mną. On cie­bie lubi.

Anna opu­ści­ła gło­wę, a po­tem unio­sła ją. W oczach jej nie było już nie­chę­ci ani nie­po­ko­ju, tyl­ko roz­pacz.

– Zmar­nujesz życie so­bie i jemu – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Dla­cze­go tacy wspa­nia­li, uta­len­to­wa­ni, pra­co­wi­ci męż­czyź­ni, jak Ro­man, bio­rą so­bie za­wsze ta­kie idiot­ki, któ­re myślą tyl­ko o no­wych suk­niach i no­wych ko­chan­kach?

– Nie mia­łam ko­chan­ka. Nie chcia­łam być taka, jak mó­wisz i dla­te­go po­wie­dzia­łam mu… Chcia­łam być uczci­wa wo­bec nie­go…

Za­czę­ły iść w kie­run­ku po­sto­ju tak­só­wek.

Wozy uno­szą­ce falę pa­sa­że­rów za­ko­piań­skie­go po­cią­gu od­je­cha­ły już i po­ja­wi­ły się na­stęp­ne, puste tak­sów­ki.

– Chcia­łaś być uczci­wa! Żeby przy­najm­niej nie do­wie­dział się o tym nig­dy. To nie jest uczci­we: spra­wiać cier­pie­nie in­nym, żeby so­bie uła­twić życie.

– To zna­czy, że uczci­wiej było­by go oszuki­wać?

Anna nie od­po­wie­dzia­ła. Sta­ły już przy tak­sów­kach. Tro­chę zbyt gwał­tow­nie szarp­nę­ła drzwicz­ki, ustą­pi­ły mięk­ko. Wsia­dła. Ma­ria wsunę­ła za nią swo­ją wa­li­zecz­kę, któ­rą star­sza sio­stra, zno­wu zupeł­nie od­ru­cho­wo, wzię­ła na ko­la­na. Kie­dy drzwicz­ki za­trza­snę­ły się i wóz ruszył, Ma­ria po­chyli­ła się ku przo­do­wi i zwró­ci­ła do kie­row­cy:

– Dę­bo­wa dwa­na­ście.

– Dę­bo­wa? – Na uła­mek se­kun­dy od­wró­cił ku niej gło­wę. – Gdzie to bę­dzie?

– Na Okę­ciu. Mała, wil­lo­wa ulicz­ka. Ostat­ni numer pod las­kiem. Niech pan je­dzie. Po­ka­żę panu po­tem.

Opa­dła na sie­dze­nie.

– Ale dla­cze­go chcesz mnie w to wcią­gnąć? – za­pyta­ła star­sza. Od­ru­cho­wo bęb­ni­ła pal­ca­mi po kra­wę­dzi wa­li­zecz­ki.

– A kogo? – od­par­ła tam­ta szcze­rze. – Prze­cież tyl­ko cie­bie mam na świe­cie. Wy­cho­wa­łaś mnie, Aniu, i…

– I chcesz, żeby Ro­man po­dzię­ko­wał mi oso­bi­ście za to, jak ślicz­nie cię wy­cho­wa­łam! – Urwa­ła. – Nie po­win­nam tam je­chać z tobą – do­da­ła bez prze­ko­na­nia. Wie­dzia­ła, że po­je­dzie, że musi po­je­chać. Co­kol­wiek mia­ło­by się zda­rzyć w życiu jej sio­stry, ona za­wsze weź­mie za to tyle od­po­wie­dzial­no­ści, ile po­tra­fi udźwi­gnąć.

– Mu­sisz! – Ma­rysia wzię­ła ją za rękę. Anna chcia­ła cof­nąć dłoń, ale nie cof­nę­ła. – Wy­tłuma­czysz mu. On ci uwie­rzy…

– To­bie też wie­rzył…

Umil­kły. Tak­sów­ka je­cha­ła po­wo­li w dłu­gim łań­cu­chu aut i za­trzyma­ła się przed czer­wo­nymi świa­tła­mi skrzyżo­wa­nia.

– Po­patrz – po­wie­dzia­ła ci­cho Ma­ria, wska­zując małą, owal­ną ta­blicz­kę na bocz­nej ścian­ce, po­mię­dzy sie­dze­nia­mi:

„Do­roż­ka oso­bo­wa – 2224”.

Anna unio­sła gło­wę. Przez chwi­lę wpa­trywa­ła się w prze­strzeń nie ro­zu­mie­jąc. Po­tem usłysza­ła głos sio­stry.

– Do­roż­ka oso­bo­wa numer 2224… to zupeł­nie jak dla mnie… Aż dziw­ne… Mia­łam dwa­dzie­ścia dwa lata, kie­dy wy­szłam za nie­go, a te­raz mam dwa­dzie­ścia czte­ry…

Anna od­wró­ci­ła ku niej zwil­got­nia­łe na­gle oczy.

– Ma­rysiu, Ma­rysiu, Ma­rysiu… – opu­ści­ła gło­wę. Ma­ria za­uwa­żyła dwie łzy, któ­re upa­dły na wie­ko wa­li­zecz­ki i za­mie­ni­ły się w lśnią­ce, nie­re­gular­ne plam­ki.

– Nie płacz, no nie płacz – po­wie­dzia­ła zdu­szo­nym gło­sem.

– Ale czy ty na­praw­dę mu­sisz to zro­bić? Je­że­li on ci dał czas do na­mysłu, to za­sta­nów się jesz­cze. Po­tem bę­dzie już za póź­no. On…

Zno­wu umil­kła nie koń­cząc zda­nia. Prze­cież wie­dzia­ła, że jest już za póź­no. Ni­cze­go nie moż­na było już zmie­nić. Ro­man…

Nie chcia­ła myśleć o Ro­ma­nie. Zwró­ci­ła gło­wę ku Ma­rii, któ­ra po­wie­dzia­ła twar­do:

– Mu­szę… Mo­żesz mi wie­rzyć albo nie, ale ja na­praw­dę ko­cham Hen­ryka. I wiem, że Ro­man sam by nie chciał, że­bym zo­sta­ła z nim, ko­cha­jąc kogo in­ne­go. Zresz­tą po­zwo­lił mi wy­brać. Wy­bra­łam. – Urwa­ła, a po­tem do­da­ła z na­głą roz­pa­czą w gło­sie: – Nie mogę in­a­czej… nie mogę…

Kie­row­ca z cie­ka­wo­ścią zer­k­nął w lu­ster­ko, w któ­rym wi­dział wy­raź­nie dwie mło­de, ko­bie­ce twa­rze. Za­uwa­żył, że młod­sza z ko­biet po­ło­żyła gło­wę na ra­mie­niu star­szej i za­sło­niła so­bie oczy dłoń­mi, tuląc się do niej.

2. ROMKU, DLACZEGO NIE ODPOWIADASZ…

Wil­la była mała, par­te­ro­wa i po­ło­żo­na w płyt­kim, wy­pie­lę­gno­wa­nym, mło­dym ogro­dzie, naj­wyraź­niej za­sa­dzo­nym w chwi­li, kie­dy ukoń­czo­no dom. Od uli­cy od­gra­dza­ła ją siat­ka i ro­sną­cy wzdłuż siat­ki żywo­płot, któ­ry czę­ścio­wo za­sła­niał wi­dok. As­fal­to­wa dro­ga bie­gną­ca od stro­ny mia­sta po­mię­dzy wil­lami, sto­ją­cymi po­śród mło­dych ogro­dów, koń­czyła się w tym miej­scu i prze­cho­dzi­ła w zwykłą ko­le­inę, któ­ra prze­ci­na­ła nie za­bu­do­wa­ne jesz­cze pola i omi­ja­jąc nie­wiel­ki, cu­dem tyl­ko chyba po­zo­sta­wio­ny tu la­sek, a ra­czej za­gaj­nik brzo­zo­wy, łą­czyła się z da­le­ką szo­są; bie­gły po niej ma­leń­kie z tej odle­gło­ści cię­ża­rów­ki i sa­mo­cho­dy oso­bo­we.

W ulicz­ce było bar­dzo ci­cho. Od­gło­sy mia­sta przy­pływa­ły tu w po­sta­ci ni­kłe­go, nie koń­czą­ce­go się nig­dy szumu, ale był on tak jed­no­staj­ny, że po chwi­li ucho prze­sta­wa­ło go słyszeć i sta­wał się czę­ścią ci­szy. Są­sia­du­ją­cy z wil­lą na krań­cu ulicz­ki do­mek od­dzie­lo­ny był od niej nie za­bu­do­wa­ną par­ce­lą i le­żał w od­le­gło­ści stu kro­ków. Nig­dzie wo­ko­ło nie było żywej du­szy.

Od stro­ny mia­sta nad­je­cha­ła tak­sów­ka, za­trzyma­ła się i po chwi­li wy­sia­dły z niej dwie ko­bie­ty. Po­de­szły do furt­ki. Cięż­ka, ciem­na chmu­ra prze­sło­ni­ła słoń­ce i ulicz­ka w jed­nej chwi­li sta­ła się nie­mal mrocz­na.

Ma­ria na­ci­snę­ła klam­kę furt­ki. Na­ci­snę­ła po raz drugi i sięg­nęła do to­reb­ki, sta­wia­jąc wa­li­zecz­kę na wy­sy­pa­nym żwi­rem chod­ni­ku. Wy­ję­ła pęk klu­czy i wsunę­ła je­den z nich w za­mek. Otwo­rzyła i we­szła pierw­sza, za­po­mi­na­jąc o wa­li­zecz­ce.

Anna po­chyli­ła się, wzię­ła wa­li­zecz­kę i po­szła za nią, zamy­ka­jąc trą­ce­niem pan­to­fla furt­kę. Spoj­rza­ła na okna wil­li. Były ci­che i za­mknię­te. Nie do­strze­gła w żad­nym z nich naj­mniej­sze­go ruchu. Wzdrygnę­ła się.

Idą­ca przed nią Ma­ria od­ru­cho­wo trą­ca­ła trzyma­nymi w dło­ni klu­cza­mi krze­wy róż ro­sną­cych po obu stro­nach ścież­ki. Pierw­sze kro­ple desz­czu, wiel­kie i rzad­ko roz­rzuco­ne, upa­dły na ogród.

We­szły po kil­ku sze­ro­kich, pła­skich stop­niach i za­trzyma­ły się na gan­ku wil­li. Anna wzdrygnę­ła się raz jesz­cze i spoj­rza­ła na moc­ne drzwi wej­ścio­we wy­ko­na­ne z gład­kie­go, bia­łe­go dębu i ozdo­bio­ne po­krytą szkli­wem wi­zytów­ką, ob­wiesz­cza­ją­cą:

MA­RIA I RO­MAN RUDZIŃ­SCY

„Od dziś jed­no z tych imion prze­sta­nie tu fi­guro­wać” – po­myśla­ła. W szkla­ny da­szek nad ich gło­wa­mi za­bęb­ni­ła na­gła, gwał­tow­na ule­wa. Za­grzmia­ło.

Ma­ria po krót­kim, nie­do­strze­gal­nym pra­wie wa­ha­niu na­cis­nęła dzwo­nek, któ­ry za­tur­ko­tał ci­cho w głę­bi domu. Sta­ły cze­ka­jąc.

Za nimi, w głę­bi ulicz­ki, tak­sów­ka przy­sło­nię­ta fi­ran­ką desz­czu za­wró­ci­ła i od­je­cha­ła.

Ma­ria raz jesz­cze na­ci­snę­ła dzwo­nek. Zno­wu cze­ka­ły przez chwi­lę.

– Może wy­szedł? – po­wie­dzia­ła Anna tro­chę za swo­bod­nie. – O tej po­rze jest prze­cież za­wsze w pra­cow­ni.

Ma­ria wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Do nie­go też wy­sła­łam de­pe­szę, że przy­jeż­dżam. Nie wy­szedł­by prze­cież przed roz­mo­wą ze mną. – Cof­nę­ła się na­gle i chwyci­ła sio­strę za rękę. – Słuchaj, a je­że­li on tam jest i nie chce mi otwo­rzyć? – za­pyta­ła z na­głym prze­stra­chem. – Mo­że nie chce mnie wpu­ścić? Co ja zro­bię?

– Po­je­dziesz do mnie – po­wie­dzia­ła Anna szyb­ko. Obej­rza­ła się. Po tak­sów­ce nie było już śla­du. Deszcz pa­dał te­raz rów­no i gę­sto. Cały wid­no­krąg po­kryty był ni­sko płyną­cymi, cięż­ki­mi chmu­ra­mi.

– Do­brze! Jedź­my! – Ma­ria od­wró­ci­ła się i chcia­ła sięg­nąć po wa­li­zecz­kę. Ręka jej unio­sła się po­wo­li. – Prze­cież mam klu­cze – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Nie wiem, co mi jest. Zwa­rio­wa­łam chyba…

Szyb­ko wsunę­ła klucz w za­mek i drzwi otwo­rzyły się bez­sze­lest­nie. Ma­ria sta­ła przez chwi­lę, pa­trząc w głąb puste­go przed­po­ko­ju.

– Nie wej­dę – po­wie­dzia­ła ci­cho. – On tam jest i nie chce ze mną mó­wić.

Anna od­sunę­ła ją lek­ko i po­szła pierw­sza. Nie od­wra­ca­jąc się, usłysza­ła, że Ma­rysia idzie za nią i za­mknę­ła drzwi za so­bą. Sta­ły te­raz w pół­mro­ku, bar­dzo po­dob­ne, nie­rucho­me, nad­słuchu­jąc.

Anna na­bra­ła głę­bo­ko po­wie­trza w pier­si.

– Rom­ku! – po­wie­dzia­ła gło­śno, na pew­no tro­chę za głoś­no. Ci­sza. – Jego płaszcz wisi – do­da­ła po chwi­li pół­gło­som, wska­zując wie­szak. – W ta­kim ra­zie jest chyba? Wziął­by go, bo od rana jest brzyd­ko. Rom­ku!…

Ma­ria zbli­żyła się do pół­otwar­tych drzwi, któ­re pro­wa­dzi­ły do jed­ne­go z dwóch fron­to­wych po­ko­jów.

– Rom­ku. – Zaj­rza­ła i cof­nę­ła gło­wę. Od­wró­ci­ła się ku sio­strze. – Nie. Nie ma go już. Na pew­no wy­szedł w kurt­ce.

Szyb­ko po­de­szła do drugich drzwi, otwo­rzyła je i zaj­rza­ła.

– Tu też go nie ma.

Anna sta­ła po­środ­ku przed­po­ko­ju śle­dząc jej po­rusze­nia.

Ma­ria zwró­ci­ła się do trze­cich drzwi, le­żą­cych po prze­ciw­nej stro­nie przed­po­ko­ju.

Za­trzyma­ła się na uła­mek se­kun­dy z ręką na klam­ce, po­tem na­ci­snę­ła ją i zaj­rza­ła. Otwo­rzyła drzwi sze­rzej i sta­nę­ła w pro­gu.

– Dzień do­bry, Ro­man – po­wie­dzia­ła ci­cho, za­ła­mu­ją­cym się gło­sem. – Dla­cze­go nie od­po­wia­dasz? Dzwo­ni­my, woła­my i… Rom­ku!!…

W gło­sie jej było coś ta­kie­go, że Anna drgnę­ła, a po­tem szyb­ko po­de­szła do drzwi i sta­nę­ła przy niej.

Był to duży, ja­sny po­kój sto­ło­wy, w któ­rym stał kre­dens, stół i krze­sła, po­cho­dzą­ce sprzed lat mniej wię­cej pięć­dzie­się­ciu. Anna nie zwró­ci­ła naj­mniej­szej uwa­gi na dzi­wacz­ne ume­blo­wa­nie. Bywa­ła tu czę­sto i wie­dzia­ła, że sta­no­wi­ło ono włas­ność ro­dzi­ców Ro­ma­na Rudziń­skie­go. Nie po­zbył się tych cięż­kich i zbyt wiel­kich me­bli nig­dy, naj­praw­do­po­dob­niej przez sen­tyment dla zmar­łych, cho­ciaż Ma­rysia, zwo­len­nicz­ka jak naj­da­lej po­sunię­tej no­wo­cze­sno­ści, była im bar­dzo prze­ciw­na.

Ro­man Rudziń­ski sie­dział przy sto­le z gło­wą opar­tą na rę­kach. Wy­glą­dał, jak gdyby usnął przed chwi­lą. Twa­rzy nie było wi­dać.

Wzrok Anny po­biegł ku pod­ło­dze, na któ­rej do­strze­gła roz­bitą szklan­kę. Tuż za sobą słysza­ła przy­spie­szo­ny, prze­rywa­ny od­dech sio­stry. Czując nie­rów­ny, gwał­tow­ny rytm wła­sne­go ser­ca, po­de­szła do sie­dzą­ce­go.

– Rom­ku, to ja – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Przy­je­cha­łam z nią, żeby…

Nie od­po­wie­dział i nie po­ruszył się. Anna po­ło­żyła ła­god­nie dłoń na jego ra­mie­niu.

Po­myśla­ła, że sie­dzą­cy chce strzą­snąć z ra­mie­nia jej pal­ce. Ale to nie była praw­da.

Wy­star­czyło to lek­kie do­tknię­cie, aby cia­ło Ro­ma­na Rudziń­skie­go zwa­li­ło się cięż­ko z krze­sła na pod­ło­gę.

Anna cof­nę­ła się o krok, chwyta­jąc od­dech.

Za sobą, jak gdyby z ogrom­nej od­le­gło­ści, usłysza­ła wy­so­ki, prze­ni­kli­wy, nie­mal nie­ludz­ki krzyk Ma­rii:

– Ro­ma­aan! Ro­ma­aan! Ro­ma­aan!!!

Od­wró­ci­ła się po­wo­li.

– Je­że­li go za­bi­łaś – po­wie­dzia­ła ci­cho, ze zdu­mie­wa­ją­cym spo­ko­jem, któ­re­go nie umia­ła so­bie wy­tłuma­czyć – miej te­raz przy­najm­niej tyle god­no­ści, żeby się przy­zwo­icie za­cho­wy­wać.

Krzyk dziew­czyny uwał się na­gle w po­ło­wie fra­zy.

– Ja?… Ja go nie za­bi­łam – wy­szep­ta­ła Ma­ria i spoj­rza­ła na nią prze­ra­żo­nymi ocza­mi. – Jak mo­głam go za­bić?

– Ale umarł przez cie­bie, praw­da? – po­wie­dzia­ła Anna klę­ka­jąc przy nie­rucho­mym cie­le i do­tyka­jąc lek­ko dło­nią czo­ła. Było zim­ne, tak zim­ne, że prze­mknę­ło jej przez myśl, jak mar­twy przed­miot może być o tyle chłod­niej­szy od oto­cze­nia…

– Nie, nie prze­ze mnie. Nie. – Szept Ma­rii był co­raz głoś­niej­szy. A po­tem za­czę­ła krzyczeć wy­so­kim, za­ła­mu­ją­cym się gło­sem: – Nie!!! Nie!!! Nie­eeeeee…

Uci­chła.

– Prze­stań! – po­wie­dzia­ła Anna wsta­jąc z klę­czek. – Po­myśl le­piej o tym, co po­wiesz mi­li­cji. Mu­szę te­raz po­dejść do apa­ra­tu i za­dzwo­nić do nich.

– Mi­li­cji?… Prze­cież on chyba… On nie…

Anna ruszyła ku drzwiom i wy­mi­nę­ła ją. Kie­dy zna­la­zła się w przed­po­ko­ju, Ma­ria po­bie­gła za nią.

– Nie zo­sta­wiaj mnie tam. Nie zo­sta­wiaj mnie…

– Nie bój się. Nie zo­sta­wię cię – po­wie­dzia­ła Anna zmę­czo­nym gło­sem i unio­sła słuchaw­kę apa­ra­tu.