Nad Rio de La Plata - Karol May - ebook

Nad Rio de La Plata ebook

Karol May

0,0

Opis

Wyrusz w niezwykłą podróż przez oba kontynenty amerykańskie, zagłębiając się w książce "Nad Rio de La Plata" autorstwa Karola Maya. Tym razem autor przenosi nas w głąb masywnych Kordylier Ameryki. Bohaterowie tej fascynującej opowieści zmierzą się z dziką przyrodą, stawiając czoła niebezpieczeństwom zarówno ze strony natury, jak i ludzi. Ich wyprawa przyniesie im wiele niezapomnianych przeżyć, a także postawi przed nimi pytania: Czy uda im się wyjść zwycięsko z trudnych sytuacji? Czy odkryją legendarny skarb, który tajemniczo pojawił się w tle ich podróży? Tym razem Karol May zabiera czytelników do Urugwaju, prezentując fascynujący kraj, w którym główny bohater, przybywając jako podróżnik, zostaje wplątany w niebezpieczne sytuacje związane z miejscowym ruchem rewolucyjnym. Jego podobieństwo do miejscowego bojownika o wolność stawia go w tarapatach, gdy banda powstańcza próbuje obalić panujący reżim. Czy uda mu się przeżyć w dzikim kraju, unikając zasadzek i niebezpieczeństw, jednocześnie poszukując zaginionego skarbu? "Nad Rio de La Plata" to opowieść pełna napięcia, przygód i tajemnic, która wciągnie czytelnika w mroczne zakamarki Ameryki Południowej. Książka ta zakończy się zaskakująco, pozostawiając czytelników w napięciu i gotowych na dalsze przygody, które zostaną rozwinięte w kolejnej części, zatytułowanej "W Kordylierach".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 676

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

 

Nad Rio de La Plata

POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekst wg edycji z roku 1912. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-546-3 

 

 

 

ROZDZIAŁ I. W MONTEVIDEO.

Z obszernej zatoki La Plata ciągnął chłodny pampero i wznosił na ulicach Montevideo tumany kurzu, zmieszanego z grubemi kroplami deszczu. Niepodobna było w taką porę wychodzić na miasto, więc siedziałem w swoim pokoju w hotelu „Oriental“, zajęty czytaniem książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany. Książka ta była napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie przebiegałem oczyma, był mniej-więcej tej treści:

„Ludność Uruguayu i krajów argentyńskich składa się z wychodźców hiszpańskich, jakoteż z kilku nielicznych szczepów Indyan i wreszcie z t. zw. Gauchów [półdzicy pasterze konni na stepach], mieszańców, będących potomkami dawnych osadników hiszpańskich, oraz kobiet indyjskich. Gauchowie ci uważają się pomimo to za przynależnych do rasy białej i są dumni z tego wielce, choć, żeniąc się najczęściej znowuż z Indyankami, wracają do pierwotnej swej rasy.

„Gaucho odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nad wszystko pierwotną wolność i niezależność, ma jednak poczucie honoru, a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet towarzyski, jak prawdziwy hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do życia koczowniczego i wogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw. Jest on wrogiem wszelakiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go za zbyteczny kłopot i ciężar, a natomiast lubuje się w błyskotkach, które wnet gubi lekkomyślnie, jak to czynią dzieci z zabawkami. Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski, jest jednak względem niej surowy, zarówno, jak względem siebie samego. Będąc niejednokrotnie oszukiwanym, jest w stosunkach niedowierzający i podejrzliwy, a chytrość posiada już z natury. Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdeczności; służy mieszczaninowi bez zbytniej uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód, co dawniej było jego specjalnością. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie troszcząc się o jutro.

„Odkąd w kraju wytworzyła się klasa posiadająca, Gaucho zleniwiał i mimo, że ongi zwycięsko wydobył się z pod jarzma hiszpańskiego, zadowalnia się teraz skromną rolą strzeżenia cudzego majątku, nie żądając za to wiele, prócz chyba uznania, że jest wolnym obywatelem i służy z własnej ochoty.

„Uzbrojenie Gaucha składa się z długiego rzemienia z pętlicą na końcu, zwanego lasso, oraz bola i na wypadek wojny — lancy. Słynie on z niesłychanej zręczności w rzucaniu owego lassa.

„Rzemień, długości około trzydziestu metrów, przymocowany jest jednym końcem do nogi jeźdźca, drugi zaś koniec zaopatrzony jest w pętlicę, na którą Gaucho chwyta uciekające zwierzę za głowę lub za nogi. Skoro pętlica wskutek oporu złowionego zwierzęcia zaciśnie się, jeździec ciągnie je za sobą w miejsce, gdzie mu je łatwo obezwładnić. Ten rodzaj rzucania pętlicą, zwany „laceara muerte“, jest bardzo niebezpieczny dla rzucającego i wymaga długotrwałych ćwiczeń. Zdarzają się liczne nieszczęśliwe wypadki wskutek nieumiejętnego obchodzenia się z lassem, zwłaszcza, gdy idzie o zwierzę zbyt dzikie i silne. Na lassa chwytają zazwyczaj Gauchowie konie, woły i skopy.

„Bola jest to również długi rzemień, zaopatrzony w ciężkie trzy ołowiane kule. Dwie z nich rzuca się tak, by objęły zwierzę lub oplątały nogi, przyczem wystarczy silne pociągnięcie, by ono upadło.

„Słabą stroną charakteru Gaucha jest hazard. Lubi on namiętnie karty, i wystarczy, gdy się dwóch zejdzie, a przykucają wnet gdziebądź i, zatknąwszy noże w ziemię, aby mieć możność każdej chwili przebić niehonorowego gracza, grają zawzięcie.

„W estancyi [wielki folwark] pracuje Gaucho tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przytem, jak zupełnie niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie znosi, by go inaczej traktowano, jak tylko z uprzejmością towarzyską, praktykowaną w warstwach wykształconych. Jeżeli nie podoba mu się praca, której się podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do oznaczonej godziny i pod umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim mniej delikatnie, aniżeli się tego spodziewał, domaga się natychmiast zapłaty, ale uprzejmie i z godnością, a otrzymawszy ją, dosiada konia i jedzie szukać zarobku w innej estancyi, gdzie właściciel nie jest tak surowo względem robotników usposobiony.

„Takim jest Gaucho, i nie należy go utożsamiać z awanturnikami, którzy kradną i rabują, a nawet uprowadzają ludzi...“

Tyle wyczytałem we wspomnianej książce.

Co do mnie — przybyłem do Montevideo przed paru godzinami i choć nie miałem pojęcia o kraju ani o jego mieszkańcach, jednak informacye, znalezione w książce, wydały mi się niezupełnie prawdziwemi.

Przedewszystkiem zauważyłem zaraz, że zaludnienie, o którem była mowa w książce, składa się nie z samych tylko Gauchów, Indyan, oraz wychodźców hiszpańskich, ale są tu również Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi, Niemcy, Węgrzy, nie licząc mniejszych narodowości, jak Rusini, Czesi, Słoweńcy, Szwajcarowie i inni.

Nie dowierzałem też ścisłości opisu co do rzucania lassa. Czyż bowiem jest na świecie tak głupi jeździec, któryby przywiązał sobie lasso do nogi i za rzucał je następnie na rozwydrzonego byka? Toż zaatakowane zwierzę ściągnęłoby go odrazu z konia za nogę!

Z ciekawości zapytałem kogoś z inteligencyi o autora książki, i powiedziano mi, że jest to Adolf Delacour, redaktor „Patriote Francais“, czasopisma, wychodzącego w Montevideo. No — pomyślałem, — taki pan zna zapewne stosunki miejscowe lepiej ode mnie. I, przyszedłszy do tej konkluzyi, pocieszałem się nadzieją, że w krótkim czasie sprawdzę sam osobiście, czy opisy jego zgadzają się z rzeczywistością.

W tej właśnie chwili poczęło się niebo wypogadzać i wkrótce na ulicach ludnego portowego miasta zapanował wzmożony ruch. Postanowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz na głowę, zapukał ktoś do drzwi — i na słowo „proszę“ wszedł do mego pokoju mężczyzna, ubrany podług mody francuskiej w strój uroczysty: frak, białą kamizelkę, lakierki; w rękach trzymał lśniący cylinder, przyozdobiony długiemi białemi wstążkami, z czego na razie wywnioskowałem, że przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaproszeniem.

Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i rzekł:

— Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi!

A następnie powtórzył ukłon jeszcze dwa razy z wyszukaną uprzejmością.

Co znaczy ten wojskowy tytuł? — pomyślałem zdumiony. — Czyżby w Uruguayu panowały te same zwyczaje, co naprzykład w Galicyi, gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują panem hrabią lub baronem.

Przybysz miał w swej twarzy coś odpychającego już na pierwszy rzut oka, — dlatego odpowiedziałem krótko:

— Dzień dobry. Czem mogę służyć?

— Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czem tylko rozporządzam — ozwał się, wywijając cylindrem w jedną i drugą stronę, i spojrzał na mnie z ukosa świdrującem spojrzeniem.

— Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć, z kim mam przyjemność...

— Nazywam się sennor Esquilo Anibal Andaro i jestem właścicielem wielkiej estancyi w okolicy San Fructuoso. Wasza łaskawość raczyła słyszeć już o mnie zapewne...

Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka mówi coś-niecoś o nim. I w tym wypadku nazwisko „Ajschylos Hannibal Przemytnik“ nie wzbudziło we mnie zbytniego ku przybyłemu zaufania.

— Przykro mi — rzekłem, — że dotychczas nie miałem sposobności słyszeć podobnego nazwiska. No, ale skoro je już znam, możeby mi pan powiedział, co pan właściwie posiada do rozporządzenia.

— Ja? A no, pieniądze i... wpływy.

To powiedziawszy, znowuż spojrzał na mnie z ukosa wzrokiem szelmowskim, jakby wyczekując odpowiedzi.

— Hm! pieniądze i wpływy... To są rzeczy wcale nie do pogardzenia. Czy pan przybył do mnie istotnie w celu ofiarowania mi swoich usług tego właśnie rodzaju?

— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył skorzystać...

Szczególne! Obcy zupełnie człowiek ofiaruje mi pieniądze i rozmaite ułatwienia w stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to ma znaczyć?...

— Dobrze, sennor; zgadzam się i na jedno i na drugie, ale najpierw wezmę pieniądze.

— Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy.

— Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy pesów.

— Drobnostka! — odrzekł, ucieszony. — Wasza wielmożność otrzyma tę sumę w przeciągu pół godziny... Tylko omówimy warunki, które przedłożyć się ośmielę.

— Słucham.

— Wprzód radbym wiedzieć — rzekł, przybliżając się do mnie i spoglądając znacząco, — czy pieniądze te pójdą na cele oficyalne, czy też na wydatki osobiste?

— Oczywiście, że na osobiste wydatki.

— Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę, lecz wprost złożyć mu ją jako dar na dowód mego wysokiego szacunku dla waszej wielmożności.

— Nie mam nic przeciwko temu.

— Cieszy mię to niezmiernie, i radbym tylko prosić waszą łaskawość, by raczyła położyć swój godny podpis pod kilkoma wierszami, które tu natychmiast skreślę.

— Jaką treść zawierać będą te wiersze?

— O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpisem tylko tyle, że ja, Esquilo Anibal Andaro, do pewnego terminu i pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami mam zaopatrzyć wasz korpus w karabiny. Jestem w tem szczęśliwem położeniu, że mogę w przeciągu dni kilku postarać się o dostateczny zapas wspomnianego towaru.

Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny sennor Andaro wziął mię za jakiegoś oficera, do którego zapewne jestem podobny. Najwidoczniej chciał on przy pomocy łapówki w sumie pięciu tysięcy pesów zbyć zapasy dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni, nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie zapewnie hurtownie w magazynach wojskowych.

Gość nazwał mię pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie, czy pierwszy-lepszy pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla swego pułku... Chyba, że byłby to tak zwany libertador, czyli „oswobodziciel“, jakich nad La Plata nie brak. Są to przywódcy band łupieskich, które mieszkańcom południowej Ameryki dały się już nieraz we znaki.

Sprawa, jak z tego wynika, zainteresowała mnie bardzo żywo. Ledwie bowiem oto wstąpiłem nogą na terytoryum obcego mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w najtajniejsze miejscowe stosunki.

Ogarnęła mię też na razie ochota do dalszego odgrywania roli osoby, za jaką mię wziął w swej nieświadomości sennor Andaro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą starałem się wywiedzieć cośkolwiek o stosunkach tutejszych i wyrobiłem sobie przekonanie, że najlepiej dla mnie będzie, gdy pozostanę zawsze tym, kim jestem, bez podszywania się pod obce nazwiska, jak to nieraz w innych krajach praktykować byłem zmuszony.

Więc też w odpowiedzi na propozycyę sennora Andaro odrzekłem:

— Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego poświadczenia, gdyż nie miałbym co robić z karabinami, nie mając najmniejszej potrzeby użycia ich w jakimkolwiek celu.

— Jakto? — zapytał zdziwiony, — przecie wasza wielmożność może w ciągu tygodnia zgromadzić około siebie tysiące ludzi!

— Po co?

Cofnął się krok w tył, a przymrużywszy jedno oko, uśmiechnął się chytrze, jakby chciał przez to wyrazić, że poznał się na moim wykręcie.

— Czyżbym miał sam przypomnieć to waszej wielmożności? Dowiedziałem się, że przybywa pan do Montevideo, a że mam honor już go tu oglądać, więc... i celu domyślać się już nie trzeba, bo jest znany.

— Mylisz się pan, zapewne biorąc mię za inną osobę.

— To niemożliwe! Osłania się pan tajemnicą dlatego chyba, że może mu nie dogadza interes z karabinami. Ja jednak mogę zaofiarować mu swe usługi pod każdym innym względem.

— I to się na nic nie przyda, bo niewątpliwie pomyliłeś się pan co do osoby.

Upewnienia moje atoli nie wyprowadziły go z błędnego mniemania, bo ciągle jeszcze uśmiechał się tajemniczo, nagabując mię:

— Z rozmowy tej wnioskuję, że wasza wielmożność nie jest dziś skłonny do zawarcia jakiegokolwiek interesu, wolę więc zaczekać kilka godzin, a może nadejdzie osobliwsza dla mnie chwila. Pozwoli pan, że zgłoszę się później?

— Szkoda czasu. Nie jestem tym, za którego mię pan uważasz.

— To znaczy, że nie życzy pan sobie, abym przybył powtórnie?

— Tego nie powiedziałem. Bardzo być może, iż towarzystwo pańskie będzie dla mnie miłe, ale pod warunkiem, że dasz pan sobie wytłómaczyć pomyłkę. Zechciejże przynajmniej powiedzieć, jak się nazywa owa osoba, która jest tak łudząco do mnie podobną.

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, a wzruszywszy ramionami, odrzekł:

— Znam waszą łaskawość, jako walecznego i wysoce zasłużonego oficera, który w najbliższej przyszłości wybije się na pierwszorzędne stanowisko w państwie. Zdolności dyplomatyczne, które odrazu w panu można zauważyć, poświadczają to w zupełności.

— Sądzisz więc pan, że się ukrywam? Proszę, oto mój paszport.

Podałem mu dokument, który on przejrzał, porównywując szczegółowo rysopis, przyczem twarz mu się coraz więcej wydłużała z wielkiego zakłopotania.

— Do dyabła! — mruknął, rzucając paszport na stół. — Teraz doprawdy nie wiem, co myśleć. Nietylko ja, ale i dwóch moich przyjaciół wzięło pana również za kogo innego.

— Kiedyście mię widzieli?

— W chwili pańskiego przybycia, przed hotelem. Ale ten paszport pogrążył mię w niemały kłopot. Czy istotnie przybyłeś pan z Nowego Jorku?

— Owszem, na „Seagallu“, który dotąd jeszcze stoi na kotwicy w porcie. Możesz pan to sprawdzić u kapitana statku.

— Niech pana dyabli wezmą! — krzyknął gniewnie. — Czemuś mi pan tego odrazu nie powiedział?

— Boś się pan o to nie pytał. Zachowanie się pańskie było tego rodzaju, że musiałem przypuszczać, iż pan mię znasz doskonale. Dopiero, gdyś mi pan powiedział o karabinach, poznałem, że jest tu jakaś pomyłka, i zwróciłem na to pańską uwagę, co musisz mi pan przyznać.

— Niczego nie przyznaję! Powinieneś był przedstawić mi się zaraz po mojem wejściu! — odrzekł gburowato.

Na to spokojnym tonem zwróciłem mu uwagę:

— Bądź pan łaskaw przestrzegać zwykłej towarzyskiej uprzejmości, nie jestem bowiem przyzwyczajony do tego, by mi ktoś w żywe oczy dyabłów wywoływał. Nie jestem zresztą prorokiem, abym, zobaczywszy obcego człowieka, mógł natychmiast odgadnąć jego myśli i zamiary. Wkońcu zwrócę mu uwagę, że mogłeś pan zasięgnąć wiadomości o mnie u portyera, albo u gospodarza hotelu.

— Owszem, dowiadywałem się, ale nie uwierzyłem, sądząc, że przebywasz pan tu „incognito“. Zresztą mówisz pan tak wyśmienicie po hiszpańsku, że już to samo mogło zrodzić we mnie wątpliwość co do pochodzenia pańskiej osoby.

Uwaga ta pochlebiła mi. Bawiąc bowiem przed laty w Meksyku, pomimo gorliwego ćwiczenia się w języku hiszpańskim, kaleczyłem tę mowę niemiłosiernie. Praktyka jednak jest najlepszą nauczycielką: w ciągu długich podróży po Ameryce środkowej i południowej nabyłem widocznie wprawy, skoro gość mój tak otwarcie to przyznał.

— A zresztą — ciągnął dalej — dlaczego pan strzyże brodę na sposób mieszkańców naszego kraju?

— Przedewszystkiem z uprzejmości dla nich, a następnie dlatego, aby mię tu nie uważano za cudzoziemca.

— Otóż to! Wynika z tego, że pan sam przyczyniłeś się do tego, iż pana nie poznałem. Żadnemu bowiem cudzoziemcowi niewolno naśladować naszych zwyczajów. Są naprzykład liczne gatunki zwierząt, które w ten sposób postępują, a rozumny człowiek nie powinien doprowadzać do tego, by go z niemi porównywano.

— Jestem panu wdzięczny za tę wskazówkę, ale pomimo to proszę pana uprzejmie, byś zechciał ograniczyć się w udzielaniu mi lekcyi nadal. Dotychczas przyjmowałem je z grzeczności, ale teraz byłbym zmuszony wypłacić panu odpowiednie do pańskiej zasługi honoraryum.

— Grozisz mi, sennor?

— Nie, tylko pana ostrzegam.

— Proszę nie zapominać, gdzie się pan znajdujesz!...

— O, pan również zechciej uprzytomnić sobie, że nie jesteś w pokoju własnej haciendy, lecz w pomieszkaniu, należącem na razie do mnie! No, zdaje mi się, że już dosyć tego! pozwoli pan, że go pożegnam...

Otworzyłem drzwi naoścież i ukłoniłem mu się, zachęcając, by skorzystał z ułatwienia mu drogi odwrotu.

Wahał się chwilę, mocno zdetonowany moim sposobem pożegnania, poczem wybiegł szybko, grożąc mi pięścią z za progu:

— Do widzenia! Porachujemy się kiedyś ze sobą!

Taka była pierwsza moja rozmowa z tubylcem, a właściwie początek, niezbyt różowo zapowiadający się co do dalszego mego tutaj pobytu. Nie obudziło to jednak we mnie żadnych obaw, gdyż miałem czyste sumienie. Człowiek ów obraził mię, i dlatego wyprawiłem go za drzwi; jest to rzecz prosta i sama przez się zrozumiała, — nie miałem więc potrzeby nawet zastanawiać się nad tem. Zresztą haciendero ów nie robił wrażenia człowieka, przed którymby strzec się należało.

Przed wyjściem na miasto wydobyłem kilka listów polecających, które przywiozłem ze sobą. Korzystając dawniej z tego rodzaju ułatwień w podróży, przekonałem się był wprawdzie, że owo polecanie mię przez znajomych innym osobom więcej mi było uciążliwe, niż użyteczne, i dlatego też w czasie ostatnich swych podróży wolałem zawiązywać znajomości na własną rękę oraz wedle własnego upodobania, a listy polecające oddawałem na krótki czas przed odjazdem z danej miejscowości, z czego adresaci byli bardzo zadowoleni.

Obecnie jednak postanowiłem z owych posiadanych listów skorzystać odrazu. Jeden z nich był od naczelnika biura wysyłkowego w Nowym Jorku do jego wspólnika, kierującego filią w Montevideo. Owemu jankesowi nowojorskiemu wyświadczyłem kiedyś w pewnej okoliczności drobną przysługę, za co odwdzięczając się, uważał sobie za obowiązek polecić mię listownie uprzejmości i opiece swego wspólnika. Ponadto w liście tym był przekaz bankowy na złożoną przezemnie w Nowym Jorku sumę do odebrania w rzeczonej filii w Montevideo. Trzy inne listy schowawszy do kieszeni, ten jeden rzuciłem na stół, ale tak niezręcznie, że spadł na podłogę, przyczem zabezpieczająca go pieczęć lakowa odleciała całkowicie i koperta się otworzyła. List w takim stanie — rzecz prosta — nie mógł być doręczony, i należało zapieczętować go ponownie, i to w taki sposób, aby tej zmiany na kopercie adresat nie dostrzegł. A korzystając ze sposobności, możeby nie zaszkodziło przejrzeć list bodaj pobieżnie. Czy jednak to uchodzi? Byłoby to wcale niehonorowo.

Tak sobie myślałem.

Ale kto wie — mówił mi głos wewnętrzny, — czy ze względu na własne dobro nie należy właśnie dopuścić się tej niedyskrecyi? Przecie tu idzie o mnie samego, — o nic więcej.

Wyjąłem tedy arkusz z koperty i przeczytałem. Treść, z opuszczeniem oczywiście wstępu, brzmiała następująco:

„List Pański otrzymałem i zgadzam się z jego treścią najzupełniej. Interes jest bardzo ryzykowny, ale, jeśli się uda, możemy liczyć na olbrzymi zysk, dla którego warto zaryzykować ewentualne straty. Proch naładowano na „Seagall“. Domieszaliśmy doń trzydzieści procent węgla drzewnego, i mam nadzieję, że uda się panu wyładować go na ląd, unikając opłaty cła. Niniejszem upoważniam pana do zawarcia kontraktu z Lopez’em Jordanem. Przesłanie dokumentu jednak jest bardzo niebezpieczne, gdyż w razie schwytania przez nacyonalistów posłańca i znalezienia przy nim papieru mógłby to przepłacić życiem. Na szczęście mogę Panu polecić pewnego człowieka, który nadaje się do tej roli przewybornie, — a jest nim oddawca niniejszego listu. Należy on do niezwykle śmiałych i odważnych drabów, przez długie lata przebywał wśród Indyan, posiada znakomite doświadczenie, ale przytem jest głupi, jak stołowa noga, i nadzwyczaj łatwowierny. O ile wiem, dąży on do Santiago i Tucuman, a zatem droga jego wiedzie przez prowincyę Entre-Rios. Niech Pan wręczy mu list polecający do Jordana, włożywszy do środka obydwa kontrakty. Jeśli go schwycą po drodze i rozstrzelają, to świat straci tylko jednego durnia i dla ludzkości nie stanie się przez to wielka szkoda. Oczywiście niechaj Pan nie kładzie swego podpisu na dokumentach; mogą być podpisane dopiero po odebraniu od Jordana. Zresztą podróżnik ten nie sprawi Panu wiele kłopotu, bo nie ma zbytnich wymagań: szklanka kwaśnego wina i kilka słodkich słówek wystarczą do uszczęśliwienia go w zupełności.“

Oto, co pisał o mnie „życzliwy“ jankes!

Gdybym był nie odczytał listu, kto wie, czy nie wpadłbym był w pułapkę całkiem niepotrzebnie. Postępek jankesa względem mnie był iście „amerykański“... „Dureń“ z Europy miał z woli łajdaka z Ameryki odegrać bezwiednie wielką rolę w wybuchu powstania! A bezwątpienia szło tu właśnie o nic innego, skoro w liście była mowa o prochu i wspomniane było nazwisko sławnego przywódcy bandy, który tak dalece zagalopował się w dziedzinę zbrodni, że kazał zamordować własnego teścia, byłego generała i prezydenta Urquiza. Temu to opryszkowi zamierzano przesłać zapasy prochu i gotówki, a w zakontraktowaniu ja miałem wziąć udział, jako pośrednik.

Włożyłem pismo do koperty i zapieczętowałem ją nanowo przy pomocy zapałki, poczem wyszedłem do sympatycznego przedsiębiorcy, który ród swój wywodził z Hiszpanii, nazywał się Tupido, a mieszkał przy Plaza de la Independencia.

Na ulicy nie było już po deszczu ani śladu błota; pampero również przeminął.

Montevideo leży na wązkim półwyspie o powierzchni siodłowatej. Z jednej strony teren spada do zatoki, z drugiej do morza. Wskutek takiej figury gruntu woda po deszczu spływa z miasta tak szybko, że ulice już po kilkunastu minutach są absolutnie suche.

Piękna, błyskotliwa i urządzona na sposób europejski stolica Uruguayu posiada ulice wybrukowane znakomicie, chodniki wygodne i gładkie, domy okazałe, przeważnie otoczone ogrodami, a nie brak też przepysznych pałaców, will, będących bądź własnością prywatną, bądź też mieszczących w sobie lokale różnych klubów, restauracyi, teatrów i innych. Zdobnictwo domów prywatnych jest godne szczególniejszej uwagi. Upiększają je bogate i gustowne sztukaterye, oraz marmury, sprowadzane aż z Włoch, pomimo, że w kraju jest ich podostatkiem.

Ktoby sądził, że mieszkańcy stolicy stanowią przeciętny typ ludności kraju, ten bardzoby się mylił. Na ulicy nie spotkasz ani jednego Gaucha, rzadko też widzi się tu Indyan, a Murzyna łatwiej zobaczyć w Hamburgu lub Tryeście, niż tutaj. Jak mężczyźni, tak i kobiety hołdują tu modzie francuskiej, bo też i ludność prawie w połowie jest pochodzenia europejskiego. Wskutek pomieszania między sobą rozmaitych narodowości każdy prawie mieszkaniec mówi kilkoma językami. Cywilizacya wogóle nawskroś europejska, i jak długo podróżny obraca się w granicach rogatek miejskich, nie widzi żadnych oznak, świadczących, że znalazł się w Ameryce południowej. Takie same bowiem stosunki, tę samą publiczność, ten sam ruch uliczny i t. p. i t. p. można widzieć w Bordeaux, Tryeście, Genui i innych wielkich miastach portowych.

Nie spodziewałem się i ja, że napotkam tu tego rodzaju szablon, i tylko jedna oryginalna rzecz rzuciła mi się w oczy, a mianowicie białe lub czerwone wstęgi, które mężczyźni noszą na kapeluszach. Później dopiero dowiedziałem się, że ci, którzy noszą wstęgi białe, należą do partyi politycznej zwanej „blanco“, a noszący wstęgi czerwone — do partyi „Colorado“. Sennor Asquilo Anibal Andaro ze swemi białemi wstążkami przy cylindrze nie był więc drużbą, ale członkiem partyi „blanco“, — a najprawdopodobniej i pułkownik, za którego mię ten człowiek wziął na razie, musiał zaliczać się do tejże partyi.

Znalazłszy się na Plaza de la Independencia, spostrzegłem olbrzymi szyld filii sprytnego jankesa z Nowego Jorku. Dom ten przedstawiał się na zewnątrz bardzo okazale, aczkolwiek posiadał tyko jedno piętro. W parterze widniała brama, wykuta artystycznie z żelaza. Wchodziło się przez nią do sieni, wyłożonej marmurem, i dalej na dziedziniec, również marmurami przyozdobiony. Kwitły tu w olbrzymich wazonach ro śliny egzotyczne, rozpraszając dokoła odurzającą woń.

Drzwi biura były zamknięte, pomimo, że poza niemi znajdowało się wielu interesantów. Pociągnąłem za dzwonek, i otwarły się wskutek odpowiedniego mechanicznego urządzenia same.

Lokal biurowy mieścił się po prawej ręce od głównego wejścia. Znajdowało się tu wielu ludzi, zajętych pracą przy stolikach i biurkach. W jednym kącie stał długi stół, a za nim siedział okazały mężczyzna, zapewne kierownik. Rozmawiał w tej chwili gburowato z jakimś człowiekiem, odzianym bardzo licho.

Dowiedziawszy się od jednego z urzędników, że ów pan, rozmawiający z obszarpańcem, jest szefem biura, przystąpiłem bliżej i słyszałem całą ich rozmowę.

Sennor Tupido z wszelką pewnością pochodził z Hiszpanii; zdradzały to jego rysy ostre i wyraz twarzy pyszałkowaty. Brodę strzygł wedle miejscowego zwyczaju w klin.

Jego interesant miał wygląd typowego ulicznika. Bosy, w obszarpanych, krótkich powyżej łydek spodniach, miał na grzbiecie kubrak podarty nieokreślonego koloru. Z za pasa sterczała rękojeść noża. W ręku trzymał słomkowy stary kapelusz, pozbawiony jakiegokolwiek fasonu. Twarz miał opaloną od słońca i wiatru. Prawie bronzowy jej odcień, oraz wystające szczęki i długie czarne włosy kazały się domyślać, że w żyłach tego człowieka płynie po części krew rasy miedzianej.

Tupido nie zauważył mię prawdopodobnie, będąc zwrócony do mnie bokiem.

— Długi i znowu nic, tylko długi! — mówił wyniośle do interesanta. — To się musi już raz skończyć! Pracujcie nieco pilniej! mate obradza znakomicie i jest jej aż nadto wszędzie, tylko trzeba trochę dobrych chęci i pracy. Próżniak oczywiście nie uzbiera nic.

Bosy pan ściągnął brwi, ale odpowiedział spokojnie i uprzejmie:

— Próżniakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem. Pracowaliśmy kilka miesięcy w dziewiczych lasach, żyjąc wśród dzikich zwierząt i jak dzikie zwierzęta. Trzeba też było walczyć z niemi na każdym kroku, a jednak nie zaniedbaliśmy pracy ani jednego dnia, ciesząc się już z góry zapłatą, której pan teraz nam odmawia, własnego nie dotrzymując słowa.

— Nie obowiązuje mię ono, skoro spóźniliście się z dostawą o dwa dni.

— Dwa dni, sennor? Czy to tak wiele? Czy poniósł pan jakie straty z tego powodu?

— Oczywiście, bo wskutek waszego opóźnienia i ja muszę opóźnić wysyłkę o dwa dni, narażając się na zniżkę ceny conajmniej o dwadzieścia procent.

— Naprawdę?

— Skoro tak mówię, to musi być prawda. Powinniście być zadowoleni, gdy odciągnę wam tylko tyle, a nie więcej. Obiecałem wam dwieście czterdzieści talarów papierowych za belę; od tego odpada dwadzieścia procent, zostaje więc stodziewięćdziesiąt dwa talary; dwa talary odciąga się za czynności biurowe, pozostaje stodziewięćdziesiąt. Pomnóżcie to przez ilość bel, któreście dostawili, a przekonacie się, że pozostajecie mi winni okrągłe sto talarów papierowych, to znaczy, że pobraliście na zadatek o tyle więcej i teraz musicie to zwrócić.

— Rachunek istotnie zgadza się, jeżeli pan tyle odciąga. Ale proszę wziąć pod uwagę i to, że pan liczył nam woły po stopięćdziesiąt talarów, podczas gdy mogliśmy je kupić po sto. Podobnie policzył pan o trzecią część drożej wszystkie inne artykuły, dane nam w formie zadatku, i teraz właśnie z tej przyczyny, zamiast zapłaty za pracę, mamy długi! Zresztą nie mam ani jednego pesa przy duszy, i towarzysze moi również oczekują pieniędzy, bo nie mają nic. Co mi teraz powiedzą, gdy wrócę z próżnemi rękoma i oświadczę, że mają jeszcze dług do spłacenia?

— Nie udawaj pan głupiego i nie tłómacz się brakiem pieniędzy. Odrobicie mi je.

— Ależ my ku temu nie mamy wcale ochoty, bo upatrzyliśmy sobie inne zajęcie.

— I ja również obejdę się bez was i znajdę lepszych zbieraczy mate. Ale w takim razie musicie mi wypłacić dwieście talarów w gotówce, i to zaraz!

— Niestety, powiedziałem już panu, że nie posiadam żadnych środków. Zresztą niech pan zważy, że byłaby to nasza krzywda. Policzył nam pan towary na zadatek bardzo drogo, my zaś narażaliśmy własne zdrowie i życie przez parę miesięcy, dostawiając towar, i oto nagle spotyka nas taka niespodzianka. Dosyć tego! nie będziemy już robili na pana!...

— Nic przeciw temu nie mam, tylko musicie natychmiast wypłacić mi dwieście talarów... tam, przy kasie! Kto występuje tak śmiało, jak wy, ten powinien mieć pieniądze.

Biedak zwiesił głowę bezradnie. Współczułem z nim, gdyż z opisów miałem pojęcie, jak niebezpieczne i pełne trudów oraz niewygód jest życie zbieraczy mate. I oto ludzie ci muszą wrócić do swoich rodzin bez grosza i być jeszcze zawisłymi od bogatego przedsiębiorcy. Niedziwota, że takiego właśnie człowieka dobrał sobie za spólnika chytry jankes nowojorski.

Zbieracz mate począł teraz prosić o zmniejszenie żądanej kwoty bodaj o kilkanaście talarów, — daremnie.

— Jedno, co dla was mogę zrobić, to zwłoka do wieczora — zadecydował wkońcu nieugięty przemysłowiec. — W przeciwnym razie pozostaniecie w mojej służbie pod przymusem, dopóki nie odrobicie całej należytości. Oto moje ostatnie słowo! Żegnam!

Biedny człowiek zwrócił się ku drzwiom, a gdy przechodził koło mnie, szepnąłem mu:

— Zaczekać przed bramą!

Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł, ja zaś przystąpiłem do przemysłowca, który zmierzył mię badawczo od stóp do głów, a skłoniwszy mi się, zapytał:

— Sennor, czemu mam zawdzięczać zaszczyt tak niespodziewanej wizyty pańskiej?

Z takiego powitania wywnioskowałem, że wziął mię i on za kogo innego. Odrzekłem więc uprzejmie, ale bez żadnej uniżoności:

— Obecność moja w pańskiem biurze nie należy do żadnych nadzwyczajności. Jestem najzwyklejszym pod słońcem śmiertelnikiem, podróżującym po świecie, i zobowiązałem się oddać panu ten oto list.

Wziął ode mnie kopertę z listem, przeczytał adres, obrzucił mię raz jeszcze badawczym wzrokiem i zaśmiał się, że tak powiem, dyplomatycznie:

— Od mego wspólnika z Nowego Jorku! Czy pan miewa z nim stosunki handlowe? Szkoda, że nie uprzedził mię o pańskiem przybyciu wcześniej.

— Nie słyszałem o panu nigdy przedtem i z pańskim wspólnikiem zetknąłem się tylko przypadkowo...

Tupido, jakby nie słysząc słów moich, rozerwał kopertę, nie zauważywszy, na moje szczęście, naruszenia pieczęci, przeczytał list bardzo uważnie i wreszcie schował go do kieszeni.

— Szczególne! Czy pan istotnie jest owym podróżnikiem, o którym mowa w tym liście?

— Przypuszczam, że w liście jest w każdym razie mowa o mnie.

— Ależ rozumie się; wspólnik mój poleca mi pana jak najgoręcej, i jestem też gotów do wszelkich usług.

— Uprzejmie dziękuję, sennor! Nie mam zamiaru narażać pana na trudy.

— Bynajmniej, panie, bynajmniej! Niech się pan niczem nie krępuje! Z początku zdziwiłem się, zobaczywszy pana, bo mi pan przypomniał bardzo żywo pewną osobę...

— Czy nie mógłbym pana prosić o podanie mi jej nazwiska?

— Dlaczegóż miałbym odmówić panu tej przyjemności... Jest to pułkownik Latorre, o którym może już pan słyszał...

— Tak, słyszałem to nazwisko. Człowiek, który je nosi, jest podobno bardzo popularny i wiele sobie po nim obiecują. Proszę mi jednak wierzyć, że ja, oprócz zewnętrznego wyglądu, nic z nim nie mam wspólnego. Jestem zwykłym turystą i nie posiadam żadnych wogóle do polityki zdolności.

— Mówi pan to przez skromność. Mój przyjaciel z Nowego Jorku pisze właśnie, że przebywał pan kilka lat wśród Indyan, a więc musi pan posiadać talent, że się tak wyrażę, wojenny. Mam nadzieję, że zechce mię pan łaskawie zaszczycić dziś wieczorem swemi odwiedzinami w domu, a przy tej sposobności spodziewam się usłyszeć coś o jego przygodach...

— Jestem do usług pańskich.

— Pozwolę więc sobie zaprosić pana na obiad o godzinie ósmej. Adres mój — tu dał mi bilet wizytowy — znajdzie pan na tej karcie. Czem jeszcze mogę panu służyć?

— Jeżeli można, prosiłbym o wypłacenie mi kwoty, przekazanej przez pańskiego wspólnika — odrzekłem, podając mu przekaz, który sennor Tupido obejrzał, nakreślił coś na nim i, oddając mi, wskazał kasę:

— Tam panu wypłacą. Tymczasem muszę pana pożegnać. Do miłego widzenia wieczorem!

To mówiąc, chciał odejść do drugiego pokoju. Ja jednak, z jednego rzutu oka przekonawszy się, iż uprzejmy przemysłowiec chciał mię na przekazie okpić, zawołałem:

— Sennor, proszę jeszcze na sekundę!

— Cóż jeszcze? — odmruknął szorstko, jakby już nie ten sam człowiek.

— Prawdopodobnie zaszła tu mała pomyłka... Należy mi się z przekazu nieco większa suma.

— Zapomina pan zapewne o należytości dyskontowej...

— Za pozwoleniem! to jest przekaz i o należytości takiej nie może tu być mowy. Odciąga mi pan pięć procent, jakby to był weksel na dłuższy termin, nie zaś czek gotówkowy.

— U nas jest taki zwyczaj, że się tyle potrąca...

— Tak, zbieracz yerba-mate może się stosować do pańskich zwyczajów, bo jest od pana zależny; ja jednak w innem znajduję się położeniu. Wspólnik pański nie wystawił mi tego przekazu z łaski lub przez grzeczność; wypłaciłem mu gotówką tyle co do grosza i tyle też mi się należy bez żadnych procentowych potrąceń.

— Jak pan chce... nie dam więcej.

— Wobec tego zatrzymaj pan sobie pieniądze, a przekaz proszę mi zwrócić.

— To niemożliwe, bo już zlikwidowany... Zresztą oddał mi go pan i jest on od tej chwili moją własnością.

— Spodziewam się, że nie na długo, gdyż tylko do tej chwili, aż wrócę tu z komisarzem policyi. Żegnam.

Zaciekawieni sprawą współpracownicy aż poodkładali pióra, ja zaś kiwnąłem ich szefowi głową, zamierzając odejść. Jednak ostatnie słowa moje wywarły swój skutek.

— Proszę zaczekać, sennor! — ozwał się Tupido, podążając za mną ku drzwiom.

Widocznie zagrożenie policyą napełniło go obawą, przyczem sprawa tego rodzaju popsułaby mu reputacyę; co najważniejsza jednak — zadarłszy ze mną, nie mógłby mię już użyć w aferze, wskazanej przez nowojorskiego wspólnika.

Wydobył list, a przebiegłszy go szybko wzrokiem, rzekł z poprzednią uprzejmością:

— Przepraszam pana mocno... przeoczyłem dopisek, w którym mój wspólnik zastrzega się przed ściąganiem procentu według naszego zwyczaju. Otrzyma więc pan całą sumę, i spodziewam się, że wskutek tego małego nieporozumienia nie cofnie pan swego słowa i zaszczyci mię swoją obecnością wieczorem.

— Oczywiście, ale pod warunkiem, że w domu pańskim nie spotkam się znowu z innym jakim zwyczajem tutejszym, któryby znowu zmusił mię do protestowania.

— O, nie, nie! — usiłował mię udobruchać i ze słodkim uśmiechem znikł za drzwiami drugiego pokoju.

Odebrawszy swoje pieniądze, wyszedłem z biura. Przed bramą spostrzegłem owego biednego zbieracza herbaty, któremu dałem był znak, aby zaczekał na mnie. Teraz skinąłem na niego, aby szedł za mną.

W Montevideo niema restauracyi podobnych do naszych. Kawiarnie również nie nęcą europejczyka, bo nie dostanie w nich kawy, lecz tylko tak zwaną mate, czyli herbatę paragwajską. Najbardziej zbliżone do naszych cukierń są confiterye, w których można dostać niezłych ciastek, lodów i napojów chłodzących. Zaznaczam tu przy sposobności, że w owym czasie w hotelach płaciło się za mieszkanie wraz z utrzymaniem (bez wina) pięćdziesiąt talarów papierowych dziennie. Wydaje się to drogo, ale na nasze pieniądze wynosiło to wszystkiego ośm koron, gdyż papierowy peso równał się mniej-więcej szesnastu halerzom. Flaszka piwa kosztowała sześć talarów, a więc około korony. Za strzyżenie włosów płaciło się fryzyerowi dziesięć talarów. Tak mało w owym czasie znaczyły papierowe pieniądze, i należało mieć się ciągle na baczności, aby krajowcy nie okpili podróżnego w sposób bardzo dotkliwy.

Poprosiłem tedy zbieracza herbaty do cukierni. Było tu pełno gości, należących, jak mi się zdawało z powierzchowności, do „dobrego towarzystwa“. W chwili naszego wejścia oczy wszystkich zwróciły się na obdartusa; ale ani on, ani ja niewiele robiliśmy sobie z tego. Z chwilą, gdyśmy usiedli przy stoliku, inni goście nieznacznie odsunęli się od nas — tak, że mieliśmy dosyć miejsca i było nam wygodnie. Czyż wobec tego, zamiast się oburzać na takie potraktowanie nas, nie miałem być wdzięczny dystyngowanemu towarzystwu za uprzejme ustąpienie nam z drogi? I nie mogę powiedzieć, aby mój towarzysz nie umiał zachować się przyzwoicie. Jakkolwiek ubranie jego nie dostrajało się do otoczenia, ale pod każdym innym względem nie ustępował wcale nawet eleganckim tak zwanym caballerom. Proletaryusze Ameryki Południowej różnią się o wiele pod tym względem od pospólstwa w starym kraju. Pomimo nędznego ubrania, tutejsi ludzie z gminu zdradzają w swem zachowaniu, w ruchach szlachetnych pewną dystynkcyę, — podczas gdy europejczycy z tejże sfery, chociażby ich poubierać w uniformy generalskie, zostaną sobą i z łatwością można ich odróżnić.

Pokryta silnym zarostem twarz mego towarzysza była bardzo znamienna. Z rysów jej, a zwłaszcza z oczu, przebijała wrodzona inteligencya i siła charakteru. Zdawało się, że człowiek ten posiada dwie natury: jedną pokorną i potulną uciemiężonego robotnika, drugą śmiałą i butną bywalca światowego, który zdolny jest do czynów bynajmniej nie pospolitych. Wybierał on słodycze z podanej tacy z takiem znawstwem i spożywał z taką wytwornością, że pozazdrościłaby mu jej niejedna elegancka dama, a przytem nie zdradzał niczem, iż to ja będę za niego płacił. W geście zaś był tak swobodny, jakby od dzieciństwa przywykł do tych błyskotliwych i wykwintnych lokalów. I w wyrażaniu się jego nie można było dopatrzyć się błędów stylistycznych lub wyrazów pospolitych.

— Dał mi pan znak — mówił, — ażebym zaczekał. Spełniłem twą wolę i oczekuję rozkazów.

— Nie mam wcale zamiaru rozkazywać panu — odrzekłem. — Chciałem tylko prosić o jedno... Byłem świadkiem pańskiego rozejścia się z Tupidem i wywnioskowałem stąd, że pozostaje pan w przykrej zależności od tego dorobkiewicza.

— Hm... niby tak — odparł z uśmiechem i miną człowieka, który mógłby wyrzucić tysiąc talarów bez zbytniego uszczerbku dla własnej kieszeni.

— Słyszałem, że gdyby pan był w posiadaniu dwustu talarów, mógłby się pan wyzwolić z pod jego władzy. Otóż czy byłby pan skłonny przyjąć ode mnie tę kwotę?

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Kwota wprawdzie nie była wielka, ale dla biednego zbieracza maty mogła mieć wielkie znaczenie. Położenie tego człowieka wzbudziło we mnie coś w rodzaju litości, i aczkolwiek sam nie jestem bogaty, jednak postanowiłem podarować mu te pieniądze.

— Żartuje sennor? Co pana skłania ku temu?

— Co skłania? Ano radbym panu dopomóc w przykrej chwili.

— Z litości? chce mi pan dać jałmużnę?

— Nie, tylko zapomogę, a raczej pożyczkę. Uważam pana za caballera; jakżebym śmiał wobec tego bodaj pomyśleć o jałmużnie. Więc weźmie pan pożyczkę?

— Może... a może i nie. Zależy to od warunków. Czy mógłby mi je pan wyjawić?

— Otóż zapłaci mi pan trzy od sta. Wypowiedzenie roczne. Każdy z nas przy najbliższem spotkaniu ma prawo się wypowiedzieć, a od tej chwili za rok zwróci mi pan cały kapitał z procentem.

— A jeśli się nie zejdziemy nigdy?

— Wówczas zatrzyma pan pieniądze dla siebie, albo je wręczy uboższemu.

— Sennor, jesteś godnym człowiekiem — rzekł, ściskając mi rękę. — Przyjmę pożyczkę i jestem pewien, że będę mógł ją co do pesa oddać panu napowrót. Radbym tylko wiedzieć, kto jest i skąd pochodzi sennor, który okazał dla mnie tak bezinteresownie swą życzliwość.

Dałem mu kartę wizytową. Przeczytał ją i uśmiechnął się, a sięgnąwszy do bocznej kieszeni podartego swego kubraka, wyjął wcale przyzwoity portfel i wręczył mi swoją wizytówkę, na której było napisane:

„Sennor Mauricio Monteso

Guia y Yerbatero“.

Był więc przewodnikiem podróżnych i hervaciarzem. Wiadomość dla mnie nie najgorsza.

— Po których pan okolicach podróżował? — zapytałem go. — Ja zmierzam do Santiago i Tucuman i potrzebuję dobrego przewodnika.

— Naprawdę? Mogę więc panu polecić dzielnego i doświadczonego człowieka, mego przyjaciela. Niech pan nie myśli, że to zwykły arriero, który tylko patrzy, jak wyzyskać na każdym kroku obcego podróżnego.

— A pan sam nie miałby chęci i czasu podjąć się tego zadania?

— Hm... — mruknął, patrząc na mnie badawczym wzrokiem. — Czy należy pan do ludzi bogatych?

— Nie.

— A... a... pieniądze mi pan pożycza! Czy mogę zapytać, w jakim celu pan podróżuje? czy nie jest pan poszukiwaczem złota, lub może jeździ pan dla innych jakich spekulacyi pieniężnych?...

— Nie.

— A no, może się namyślę... Kiedy pan stąd wyrusza?

— Jak najprędzej.

— Jabym jednak nie mógł jechać natychmiast, bo muszę załatwić pewną sprawę, która nie cierpi żadnej zwłoki. A zresztą mój przyjaciel, którego panu pragnę polecić, nie mieszka tutaj; musiałbym pana zaprowadzić do niego, a to kawał drogi w głąb Paraguayu. Nałożenie jednak drogi opłaciłoby się panu, bo przewodnik ów, nazwiskiem Sendador, jest, rzec mogę, w całym kraju najlepszy. Proszę tedy namyślić się nad tą sprawą i nie brać byle kogo, bo szkoda byłoby czasu i pieniędzy.

— Kiedyż więc i gdzie mógłbym się spotkać z panem i powiedzieć mu, jak postanowiłem?

— Ja właściwie miałem zamiar zostać tu tylko przez jutro, ale przedłużę swój pobyt jeszcze o jeden dzień. Do swej nory nie chciałbym pana zapraszać, i lepiej będzie, gdy przyjdę sam do niego.

— Dobrze, proszę przyjść jutro w południe do hotelu „Oriental“. Przypuszczam, że do tego czasu zdecyduję się.

— Przyjdę, sennor. Czy pozwoli pan jeszcze zapytać, jaki jest stosunek pański z Tupidem? zapewne interesy handlowe?

— Wcale nie. Oddałem mu tylko list od wspólnego naszego znajomego z Nowego Jorku.

— Zaprosił pana do siebie?

— Tak, na dziś wieczór do swego mieszkania.

— Wiem... przy bocznej, prowadzącej do La Unia ulicy. Mieszka w pięknej willi, która się panu bardzo spodoba. Ale czy domownicy również spodobają się panu, mocno w to wątpię...

— Gospodarza już poznałem i nie jestem nim zachwycony... Zaszła dziś nawet między nami mała sprzeczka...

— Zauważyłem, że od pewnego czasu towarzysz mój spozierał ciągle przez okno na ulicę, jakby kogoś tam obserwował. Nie mogłem jednak widzieć, co zajmowało jego uwagę, gdyż byłem odwrócony plecami do okna.

— Carramba! — rzekł z zakłopotaniem. — Obraziłeś go pan może?

— No, nie. Wymieniliśmy ze sobą kilka przykrych słów, ale do obrazy nie doszło.

— I mimo to zamierza pan pójść do niego wieczorem?

— Czemuż nie miałbym iść?

— Ha, słusznie. Tylko niech się pan ma na baczności. U nas ludzie obrażają się byle czem i mszczą się w sposób wyszukany, zachowując przytem wszelkie pozory przyzwoitości.

— Czy ma pan jakie podstawy do tego, że mię pan ostrzega przed tym człowiekiem?

— Proszę, niech się pan obejrzy — odrzekł. — Tam, naprzeciw, stoi oparty o sztachety mężczyzna. Widzi pan?

Spojrzałem w okno i istotnie zauważyłem po przeciwnej stronie ulicy człowieka, z którego postawy i zachowania się można było odrazu wywnioskować, że kogoś śledzi. Ubrany był czarno, a na głowie miał sombrero o szerokich krysach. Palił papierosa, rozkoszując się wonnym dymem z miną wytrawnego znawcy.

— Co to za osobistość? — zapytałem towarzysza.

— Jest to sławny i zdolny ajent prywatny, specyalista w pewnych sprawach. Obecnie zadaniem jego jest śledzić... pana.

— Czyżby istotnie?

— Pro szę mi wierzyć. Zauważyłem go jeszcze na Plaza de la Independencia, jak czatował na pana, udając jednak doskonale, że spaceruje bez celu i dla zabicia nudów przypatruje się obojętnie przechodniom. Potem, gdy pan wyszedł od sennora Tupida, jegomość ten podążył za nami krok w krok aż tutaj. Jestem mocno przekonany, że ma on na oku nie mnie, lecz pańską osobę.

— Ee, może się panu tylko tak wydaje?... Przypadek, nic więcej.

— Przypadków podobnych u nas niema, sennor! Zresztą proszę go zaobserwować bliżej, tak, aby tego nie zauważył. Czyż zachowanie się jego nie zdradza szpiegostwa? Zobaczy pan, gdy się stąd oddalimy, że pójdzie on za panem krok w krok. Jutro powie mi pan, czy się myliłem; dziś jednak radzę panu szczerze zachować jak najdalej idącą ostrożność.

— Ależ, sennor! nie obraziłem Tupida tak śmiertelnie, aby aż godził na moje życie za pośrednictwem wynajętego ku temu draba.

— Może u was nie zwraca się uwagi na błahe nieporozumienia; tu jednak inne są zwyczaje. Proszę wziąć na uwagę, że ludność tutejsza, wywodząca się ze starej Hiszpanii, posiada bardzo żywy temperament. Zresztą może się pan naraził komu innemu, oprócz Tupida?

— Ach, prawda! Jakiś bardzo komiczny sennor był u mnie dzisiaj w hotelu, i istotnie rozeszliśmy się w ten sposób, że groził mi pięścią... Jednak nie obawiam się ani trochę zemsty tego półgłówka.

— Hm! komiczny sennor!... zemsta!... To już nieco szczególne... Jak się nazywał ów gość pański?

— Esquilo Anibal Andaro.

— Do licha! ależ to wcale nie komiczny człowiek! to najbardziej zagorzały blanco, jakiego znam, i po nim spodziewać się można wszystkiego. Znam go doskonale. Czy może mi pan powiedzieć, w jakim celu odwiedzał on pana?

Opowiedziałem towarzyszowi pocieszny przebieg zajścia w hotelu, co przyjął z wielką powagą i wreszcie rzekł:

— Założę się, że ten właśnie Andaro nasłał na pana draba. Niechże się pan ma na baczności i nie wychodzi z domu bez broni!

— A owego pułkownika zna pan również?

— Nie widziałem go nigdy, wiem jednak, że pewna partya spodziewa się po nim wielkich rzeczy. Ponieważ sennor zewnętrznym wyglądem jest do niego podobny, mogą stąd wyniknąć dla pana wcale niepożądane następstwa. Żaden z wybitnych członków jednej lub drugiej partyi politycznej nie jest nigdy pewny swego życia, może więc i pana spotkać zamach całkiem nieoczekiwanie.

— Do dyabła! to rzecz wcale nieprzyjemna, ale zato bardzo zajmująca!...

— Dziękuję za tego rodzaju zajmujące rzeczy, gdybym miał przytem nałożyć głową! Ów Andaro, sądząc, że pan jest Latorre’m, dybie najwyraźniej na pańskie życie.

— To niemożliwe!

— Tak pan sądzi?

— Bo obaj należą do jednego stronnictwa. Będąc pewnym, że jestem owym pułkownikiem, Andaro przybył w zamiarze zawarcia ze mną interesu.

— Ja w ten interes wcale nie wierzę.

— Przecie ofiarował mi nawet pieniądze...

— Sennor jesteś mólem książkowym, niczem więcej — zaśmiał się dobrodusznie. — W życiu jednak rzeczy układają się inaczej, niż w książkach. Latorre nie należy do tego samego stronnictwa, co Andaro. Jest to człowiek bardzo sprytny i przezorny, ale mimo to wiemy dobrze, do której partyi właściwie należy.

— Dlaczegóż więc Andaro chce wejść z nim w stosunki handlowe?

— Pozornie tylko stara się o to, aby go potem zdemaskować; tak przynajmniej mnie się wydaje. Proszę sobie wyobrazić, coby to była za sensacya, gdyby „biali“ mogli ogłosić, że są w posiadaniu podpisu Latorre’a, którym tenże potwierdza odbiór pięciu tysięcy za broń, potrzebną do celów powstańczych! Toby go poprostu zdruzgotało!

— Teraz pojmuję...

— Owóż Andaro uważa pana, mimo wszystko, za Latorre’a i jest wściekły, że nie dał mu się pan wciągnąć w sprytnie obmyśloną zasadzkę. Albo też uwierzył on, że pan jest kim innym, i również wścieka się, że się tak nieopatrznie zwierzył przed obcym z tajemnic partyjnych swego stronnictwa i że mogą stąd wyniknąć dla niego i dla wszystkich członków następstwa bardzo niepożądane. W obu więc wypadkach nie powinien pan spodziewać się niczego dobrego od „białych“. A stąd wniosek, że musi pan jak najprędzej usunąć im się z przed oczu.

— Pan mię naprawdę przestrasza...

— I mam powody. Ów drab nie dla zabawki wystawa godzinami na ulicy. Ho, ho! znam ja tutejsze stosunki doskonale... i proszę mi wierzyć, że się nie mylę.

— No, no! już na progu tego pięknego kraju spotykam się z tak przykrą awanturą!...

— Tak, tak! Radzę więc panu mieć się dziś na ostrożności, a jutro wyjechać stąd, i będzie wszystko dobrze. Jestem zresztą pewien, że tej nocy nie obejdzie się pan bez przygody, i dlatego rad będę dowiedzieć się jutro od pana, iż ostrzeżenie moje było w istocie użyteczne.

— Skorzystam chętnie z przestrogi pańskiej, a tymczasem wypłacę panu dwieście talarów.

Wręczyłem mu pieniądze, które schował do chusteczki z taką miną, jakby tu chodziło o bibułkę do papierosów, — poczem uścisnął mi rękę, skłonił się uprzejmie i wyszedł.

Zająłem natychmiast jego miejsce, by mieć widok na ulicę, gdzie czatował wzmiankowany drab. Widziałem, że przypatrywał się uważnie wychodzącemu z confitteryi yerbaterowi i miał minę bardzo zniecierpliwionego, spostrzegłszy, że pozostałem w cukierni. Niebawem jednak wyszedłem i ja, udając, że nie zwracam uwagi na owo indywiduum.

Przebiegłem kilka ulic, zatrzymując się tu i ówdzie przed oknami wystawowemi, i przekonałem się, że indywiduum to nie spuszcza mię z oczu.

Upłynęła może godzina, i począł zapadać zmrok. Nagle odgłos dzwonów zwrócił mą uwagę, że znajduję się obok kościoła. Spytałem jednego z przechodniów, co to za kościół, i dowiedziałem się, że to katedra i że za chwilę rozpocznie się codzienne nabożeństwo, zwane „Ave Maria de la noche“. Zmieszałem się więc z tłumem wiernych i wszedłem do świątyni, pełnej jarzących świateł i rozmodlonego ludu. Na chórze śpiewał chór mieszany z towarzyszeniem organów. Śpiewacy byli nieźle wyćwiczeni w swej sztuce, ale organista — pożal się Boże! Nie miał pojęcia o użyciu rejestrów i fałszował co chwila tak nieznośnie, że chciało się uszy zatykać!

Najulubieńszym moim instrumentem są organy, niedziw więc, że odrazu poznałem się na partactwie organisty. Wszedłem zaciekawiony na chór, aby zobaczyć tego fałszerza najpiękniejszej kompozycyi Palestriny.

Był to niepokaźny i bardzo ruchliwy człowieczek. Spostrzegłszy, że mu się przypatruję, postanowił popisać się przede mną i w tym celu powyciągał wszystkie rejestry. Rzecz prosta — organy huknęły całą siłą, zagłuszając całkowicie głosy śpiewaków. Mimo to, dyrygent chóru nie dał mu żadnego znaku, i pieśń doprowadzono w takich warunkach do końca.

Nastąpiła krótka przygrywka znanej mi dobrze melodyi. Niestety, organista wyciągnął w górze „vox angelica“, „vox humana“, „aeolina“ i „flanta amabile“, a w basie najniższe i najsilniejsze rejestry, wskutek czego bas zagłuszył w zupełności piękną melodyę.

Tego było mi już zawiele. Nie zważając, że w osobie mistrza mogę uczynić sobie śmiertelnego wroga, przystąpiłem bliżej ku organom i zarejestrowałem inaczej. W pierwszej chwili organista popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale odczuwając, że melodya po mej poprawce wychodzi znacznie lepiej, grał dalej spokojnie. Po trzeciej zwrotce kapłan zaśpiewał głośno u ołtarza modlitwę, a organista, korzystając z chwili, szepnął do mnie:

— Gra pan na organach?

— Trochę.

— Może pan spróbuje?

— Jaką melodyę?

— Otworzę panu śpiewnik. Są tylko trzy wiersze. Dam panu znak, kiedy zacząć. Najpierw bardzo miła i piękna przygrywka, potem melodya w tonacyi dosyć silnej, a po trzecim wierszu fuga na wszystkie głosy i kontrapunkt.

Skłoniłem głową twierdząco, pomimo, że wskazówki jego przechodziły moją znajomość rzeczy... Fuga... kontrapunkt!...

Gdy kapłan skończył modlitwę, organista szturchnął mię potężnie w bok, co niewątpliwie miało być owym umówionym znakiem. Zacząłem...

Jak grałem — mniejsza o to. Nie należę do skończonych wirtuozów i nie wiem, coby powiedział znawca na mój „kontrapunkt“. Ale ludzie, przyzwyczajeni do partackiej gry swego organisty, byli bardzo przejęci. W nawie kościelnej nikt nie myślał o wyjściu, pomimo, że nabożeństwo już się skończyło, a śpiewacy otoczyli mię kołem i słuchali w skupieniu. Musiałem dodać jeszcze jedną fugę i zakończyłem, tłómacząc się brakiem czasu.

Zachwycony organista wziął mię pod rękę, sprowadził z chóru i, gdyśmy się znaleźli na ulicy, oświadczył, że muszę udać się do niego w gościnę.

— To niemożliwe, sennor — wymawiałem się, — gdyż właśnie jestem już zaproszony gdzieindziej.

— Do kogo?

— Do sennora Tupida.

— Jeżeli tak, to trudno. Ale może mię pan zaszczycić zechce jutro? Proszę pana do siebie na śniadanie.

— Z przyjemnością, sennor.

— A więc spotkamy się u mnie o dziesiątej, a potem zagramy na organach na cztery ręce i cztery nogi. Mam znakomite nuty. Zostanie pan także u mnie i na obiedzie.

— Co do obiadu, to niestety nie będę mógł korzystać z pańskiej gościnności, gdyż o tej porze będę zajęty.

— Szkoda! A możeby to jakoś dało się zmienić?... Nie znam pańskiego nazwiska i nie wiem, kto pan jest, ale po fachu jesteśmy niejako kolegami, i spodziewam się, że...

— Oto mój bilet wizytowy.

— Dziękuję, ale niestety swoim służyć nie mogę, bo portfel mam w domu. Zresztą to drobnostka. Radbym nauczyć się od pana rejestrowania, bo mi to sprawia najwięcej trudności. Między nami powiedziawszy, mylę się zawsze, wyciągając zgoła nie te rejestry, które należy. Niedziwota zresztą! Człek musi w jednym momencie pamiętać o rękach, nogach, nutach i śpiewniku, a przytem uważać na księdza, więc z rejestrami kłopot. No, ale mam nadzieję, że pan mi pokaże, jak się to robi. Zresztą, jeżeli pan zmierza do Tupidy, to pójdziemy razem. Mój dom znajduje się niedaleko jego kwinty [willi].

Opisał mi drogę do „kwinty“ i jej położenie tak dokładnie, że mogłem trafić z zamkniętemi oczyma.

Tymczasem zapadł przecudny, nie dający się opisać wieczór wiosenny. Księżyc, będący właśnie w pełni, zalewał miasto potokami srebrzystych blasków, odbijających się od białych marmurów. Z ogrodów i parków szła odurzająca woń egzotycznego kwiecia.

Organista mieszkał za miastem, jak się wyraził, „na zielonem“. Nie było to jednak przedmieście, jakie się spotyka w Europie, z małymi domkami wyrobników, lecz dzielnica will i pałaców. Uszedłszy spory kawał, towarzysz mój zawrócił w wązką nieoświetloną uliczkę.

— Dokąd? — zapytałem.

— Do mnie. Musi pan przynajmniej wypić ze mną na pożegnanie szklankę wina, a jutro o dziesiątej nie będzie pan błądził, szukając mego domku.

Domek ów znajdował się prawie na samym końcu ogrodów i parków. Nie było w nim widać okien, a tylko nizkie drzwi, prowadzące do wnętrza. Nie chciałem wejść, gdyż obawiałem się spóźnić z wizytą, więc rozmawialiśmy chwilę przed drzwiami domku. Gdy wtem w uliczce, którą tu przybyliśmy, posłyszałem czyjeś kroki. Obejrzałem się i spostrzegłem przedewszystkiem sombrero. Pod tym kapeluszem musiała kryć się niezawodnie głowa ludzka, no, i jej właściciel. Zauważyłem, że chciał jakby się cofnąć, ale że wzbudziłoby to w nas podejrzenie, więc wybrał sposób inny: podszedł wprost ku nam. Był to ów drab, przed którym ostrzegał mię yerbatero.

— Kto pan jesteś? Czego sobie życzysz? — pytał trwożnie organista, z czego wywnioskowałem, że drobny ten człowieczek miał również „drobną“, lękliwą duszę.

Zapytany przystąpił jeszcze bliżej, ja zaś usiłowałem zajrzeć mu w oczy. Ale, pomimo jasności księżycowej, nie mogłem rozeznać rysów twarzy, bo je zakrył szerokiemi krysami kapelusza.

Byłem pewny, że przyszedł tutaj z zamiarem urządzenia na mnie napadu.

— Pardon, sennores! — odrzekł głosem przytłumionym. — Poszukuję domu Arriquez’a, i wskazano mi tędy drogę.

— Źle panu ktoś doradził. Tu nie mieszka nikt o podobnem nazwisku — objaśnił organista.

Nieznajomy postąpił ku nam jeszcze jeden krok, odwracając się od światła, co dla mnie było o tyle dogodne, że mogłem mieć na uwadze każdy jego ruch.

— Zapewne ktoś zakpił sobie z pana — zauważył znowu organista.

— O, wcale nie. Osobą o tem nazwisku ma być ów sennor, który niedawno grał na organach w katedrze.

— Ten sennor stoi właśnie przed panem... Ale nie nazywa się on Arriquez, lecz...

Mały człowieczek jeszcze do tej pory trzymał w ręku mój bilet wizytowy i obecnie chciał przy świetle księżyca odczytać na nim moje nazwisko. Wykorzystał to drab, w okamgnieniu rzucając się na mnie z wydobytym z kieszeni nożem.

Będąc zawczasu ostrzeżonym przez yerbatera co do osobistości draba w sombrero, miałem się — rzecz prosta — na baczności. W krytycznej chwili odskoczyłem krok w stronę, i ostrze noża błysnęło mi tylko w powietrzu przed oczyma. Jednocześnie zaś wymierzyłem napastnikowi tak potężne uderzenie pięścią w skroń, że się aż zatoczył. Skorzystawszy z tego, chwyciłem draba za gardło i rzuciłem nim, jak piłką. Padł na ziemię, nie dając znaku życia, a organista z przerażenia wypuścił z ręki mój bilet i w pierwszej chwili oniemiał, a następnie począł krzyczeć:

— Gwałtu! na pomoc!

— Cicho! — rozkazałem. — Nic ci się jeszcze nie stało.

— Jakto nic się nie stało? Tu musi być więcej zbójów!... Uciekajmy!... ale dokąd? co?... Ach, prawda! mam klucz od swego mieszkania... jestem uratowany!...

Otworzył szybko drzwi swego domu, a wbiegłszy do środka, zawarł je natychmiast za sobą, nie troszcząc się wcale, co będzie z zaproszonym gościem czyli ze mną, rad, że sam znalazł się w bezpiecznem miejscu. Z za kraty wołał tylko do mnie:

— Chwała Bogu, jestem uratowany! Niech pan ucieka czemprędzej!

— Dokąd mam uciekać? najłatwiej byłoby panu przyjąć mię w swym domu...

— Dziękuję bardzo za radę! Ale nie mam ochoty narażać się dla pięknych oczu pańskich. Niech pan już idzie sobie. Nie chcę, żeby pan był tu dłużej przed moim domem!...

— Ach tak? Dopiero przed chwilą nazywał mię pan swoim przyjacielem, zapraszając do siebie na wino!...

— Ee, gdy grozi mi niebezpieczeństwo, to puszczam na bok wszelkie czułości... Nie mogę przecie dać się zarznąć za pana, jak baran tuczny...

— Tego od pana nie wymagam i... odchodzę. Do widzenia jutro.

I zawróciłem. Ale organista, słysząc mą obietnicę „do widzenia jutro“, począł krzyczeć z przerażeniem:

— Co pan mówi? Ja nie życzę sobie, żebyś pan jutro przychodził do mnie!... nie chcę wogóle znać pana!...

Trwoga organisty rozśmieszyła mnie. Drab, który napadł na mnie, leżał teraz, jak się zdawało, bez życia na ziemi. Byłem pewny, że nie ma żadnych pomocników, i czułem się zupełnie bezpiecznym. Podszedłem więc do drzwi domu organisty i zawołałem, udając wielce zdziwionego:

— Nie, panie organisto! Pan mię zaprosił do siebie, i jutro o dziesiątej przyjdę do pana na śniadanie bezwarunkowo!

— Idź pan sobie na śniadanie do wszystkich dyabłów, ale nie do mnie!

— Czego pan się boi? Przecie tu o mnie szło, a nie o pana!

— Niby tak; ale pan nie zna tych ludzi: postanowili zgładzić pana ze świata i nie oszczędzać wszystkich tych, którzy są pańskimi przyjaciółmi, bo tu idzie zapewne o sprawy polityczne. Niechże więc pan ucieka i zejdzie mi z oczu raz na zawsze!

— Dobrze, ale może pan przyśle mi tu kogo do pomocy, abym mógł zaprowadzić draba na policyę.

— Co też pan mówi? To byłoby wielkie głupstwo z mojej strony. Gdybym nawet miał tysiąc służących, nie wysłałbym ani jednego do pomocy panu. O, jestem na to zamądry, aby się narażać apaszom. No, ale nareszcie idzie moja żona ze światłem... Żegnam pana, i niech pan ucieka, żebyś nie pożałował...

Zobaczyłem za kratą drzwi światełko, i rozległ się w tej chwili swarliwy głos kobiecy. Widocznie połowica zacnego organisty czyniła mu wyrzuty za to, że wyprawia po nocy krzyki. Zwróciłem się teraz do draba, który właśnie w tej chwili, zerwawszy się z ziemi, jak spłoszony zając, rzucił się w to miejsce, gdzie leżał porzucony przez niego nóż. Musiałem pośpieszyć, aby przed nim jeszcze chwycić nóż w swe ręce, bo nie miałem przy sobie żadnej broni. Gdyby był on pierwszy podniósł mordercze narzędzie, rzuciłby się na mnie najniezawodniej poraz drugi. Udało mi się jednak uprzedzić go, więc pogroził mi tylko pięścią i, uciekając w pole, zawołał:

— Niebawem trafię lepiej!

Byłbym łotra łatwo przytrzymał, ale zaniechałem tego, bo odstawienie go do biura policyjnego wymagało pewnych trudności; uznałem więc za najlepsze, gdy się straci sam. Dzięki temu wypadkowi, przekonałem się dowodnie o postanowionym na mnie zamachu. Nie czułem jednak z tego powodu zbytniej obawy; przezorność mogła mi tu zupełnie wystarczyć.

Podniósłszy porzucony przez apasza nóż, pobiegłem tą samą uliczką, którą tu przybyliśmy, nie spotykając już po drodze ani żywej duszy, i skierowałem się do kwinty Tupida, krocząc samym środkiem ulicy, aby nie wpaść niespodzianie w ręce zaczajonych tu, być może, złoczyńców.

Niebawem stanąłem przed żelazną furtką, poza którą był mały ogródek, a w głębi willa. Schowałem nóż do kieszeni i zadzwoniłem.

— Kto tam? — zapytał ktoś z głębi ogródka.

Powiedziałem swoje nazwisko. Służący otworzył furtę i zaprowadził mię, jednego słowa nie mówiąc, do wykwintnie urządzonego pokoju.

Tupido siedział na sofie, paląc wonne cygaro. Na moje wejście powstał i, podszedłszy ku mnie, podał mi rękę ze słowami:

— No, nareszcie! Spóźnił się pan o cały kwadrans, i było mi bardzo przykro, tem więcej, że z takiem utęsknieniem oczekiwałem na pana.

— Proszę mi wybaczyć niepunktualność, która zresztą spowodowana została przez nieoczekiwaną przygodę. Mam nadzieję, że pan uwzględni to łaskawie.

— Ależ naturalnie! — śmiał się. — Skądżebym znowu miał gniewać się o taką drobnostkę! I zresztą żona moja nie jest jeszcze gotowa z przygotowaniami do stołu, będzie pan więc zmuszony przez kilka minut zadowolnić się mojem wyłącznie towarzystwem.

Posadził mię obok siebie na sofie i podał wytworne przybory do palenia. Skorzystałem z zaproszenia i, zapaliwszy wonne cygaro, rozmyślałem nad uprzejmością, a właściwie doskonałą komedyą uprzejmości mego gospodarza, który, położywszy mi rękę na ramieniu, mówił:

— Muszę się przyznać, iż mocno jestem obowiązany swemu wspólnikowi, że dał mi sposobność poznać pana. Przedewszystkiem jestem zawsze bardzo rad ludziom ze starego kraju, a powtóre poczułem szczególniejszą sympatyę dla pana, którego mi przedstawiono, jako człowieka wielkich zdolności i wiedzy oraz przymiotów towarzyskich. Cieszę się tedy ogromnie, że raczyłeś pan zaszczycić mój skromny dom swoją obecnością.

Z całej tej tyrady wnosiłem, że człowiek ten uważał mię za bardzo naiwnego, skoro sądził, że dam mu się złowić na tak przesadzone w czułości słówka. Odrzekłem tedy skromnie:

— Przykro mi, że list polecający spowodował pana do mylnego ocenienia mojej osoby. Podróżuję bowiem, aby się uczyć sam, a nie nauczać drugich, i do tego ostatniego nie mam żadnych zdolności. Kto więc chwali mnie w żywe oczy, wprawia mię jedynie w zakłopotanie.

— Spodziewałem się podobnej odpowiedzi, sennor. Im ktoś więcej wart, tem jest zazwyczaj skromniejszy. Dajmy jednak temu pokój i pomówmy raczej o czem innem. W jakim właściwie celu przedsięwziął pan obecną swą podróż? Przypuszczam, że w sprawach kupieckich? a może dla badań przyrodniczych?...

— Ani jedno, ani drugie, sennor. Podróżuję dla... podróżowania. Nie jestem specyalistą ani w handlu, ani w naukach przyrodniczych. Są ludzie, którzy wybierają się codzień na długie przechadzki jedynie po to, by się rozkoszować widokiem krajobrazów. Podobne upodobania powodują i mną, tylko czynię to na wielkie rozmiary. Niechże więc pan nie ma o mnie niewłaściwego wyobrażenia i nie przecenia mej wartości...

Odpowiedzi moje musiały go trochę ostudzić w zbytniej dla mnie uprzejmości, gdyż następnie, że tak powiem, spuścił z tonu, pytając znowu:

— Nie wyobrażam sobie jednak, jak można odbywać tak dalekie podróże bez określonego celu... Należy pan widocznie do ludzi wyjątkowych, do idealistów. Mówi pan o przechadzce dla napawania się pięknymi widokami, a wybiera pan sobie kraj, który obfituje we wszystko, prócz pięknych krajobrazów. Zresztą czyżby pan naprawdę nie miał pojęcia o niebezpieczeństwach, jakie mogą panu zbyt często psuć wrażenia w podróży?

— Starałem się zawczasu zapoznać się ze stosunkami tutejszymi, oczywiście, o ile to było możliwe teoretycznie. Zresztą niechętnie zmieniam raz powzięte postanowienia.

— Podziwiam je, sennor!

— Co? postanowienia moje, czy też ryzykowne kroki, na które nie ważyłby się może kto inny? Mojem zdaniem, jeśli się jest niedoświadczonym, a pragnie się coś poznać i czegoś nauczyć, niema innego sposobu, tylko trzeba tego i owego doświadczyć, trzeba ryzykować...

Potrząsnął głową znacząco, jakby chciał przez to zaznaczyć, że uważa mię za głupszego, niż sobie wyobrażał. Dlatego to zapewne pytał mię dalej prawie z odcieniem politowania:

— I pan naprawdę nie boisz się podróży do Santiago, czy nawet do Tucuman? A wiesz pan, jak to jest u nas? Przedewszystkiem mamy w kraju liczne stronnictwa polityczne, które się nawzajem zwalczają, nie przebierając w środkach. Te zaś okolice, przez które wypada panu droga, są właśnie najbardziej niespokojne i niebezpieczne. Istotnie ryzykujesz pan bardzo wiele... może nawet życie... i radziłbym panu namyślić się dobrze nad swym krokiem.

Poznałem z jego miny, że mówi tak tylko dla pozoru z udaną troskliwością. Odrzekłem więc:

— Słyszał pan przed chwilą, że prawie nigdy nie zmieniam postanowień, i obecnie chcę dokonać, co przedsięwziąłem.

— Ha, jeśli tak... Ja spełniłem swoją powinność i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko chyba ułatwić panu tę podróż, oczywiście, o ile to będzie w mojej mocy, no, i pod warunkiem, że pan się na to zgodzi.

— Ależ wdzięczny będę, bardzo wdzięczny, sennor!

— Cieszy mię to, i sądzę, że skorzysta pan z mojej rady. Dla pana byłoby najwygodniej jechać stąd przez Buenos-Ayres. Ale, niestety, musiałby pan w takim razie przedostać się przez okolice, w których grasują liczne a nieokiełznane bandy wojskowe. Biorąc to pod uwagę, radziłbym panu obrać inną drogę, nie uczęszczaną wprawdzie, ale zato najzupełniej bezpieczną. Pojedzie więc pan wpoprzek przez Uruguay i prowincyę Entre Rios do Parany albo Santa Fe’, a stamtąd już łatwo będzie dostać się przez Cordobę do Santiago i Tucuman.

— Dziękuję, sennor. Zdaje mi się, że to będzie najlepsza dla mnie droga.

— Z pewnością uczyni pan najrozsądniej, stosując się do tych moich wskazówek. W tym wypadku mógłbym nawet dać panu list polecający do pewnego oficera wysokiej rangi, który, posiadając rozliczne stosunki, poczyniłby panu wiele ułatwień. Jest to Lopez Jordan, zięć byłego prezydenta Urquiza. Słyszał pan o nim zapewne?...

— Tylko tyle, że to osobistość bardzo wpływowa.

— O, tak. Niema wątpliwości, że wybije się on wkrótce bardzo wysoko w hierarchii społecznej naszego świata. Mogę się poszczycić, że pozostaję z nim w serdecznej przyjaźni, i jestem pewien, że moje polecenie do tego sławnego człowieka będzie dla pana bardzo korzystne. Polecono mi pana, mam więc obowiązek uczynić dla niego wszystko, co będzie w mojej możności, nie zastrzegając sobie jakiegokolwiek wywzajemnienia. I cóż? zgoda?

— Oczywiście. Byłbym bardzo niemądry, gdybym nie skorzystał z tak wyśmienitej sposobności.

— Czy długo pan jeszcze pozostanie w naszej stolicy?

— Mogę się wybrać każdej chwili, bo nie mam tu żadnych spraw do załatwienia, a miasto nie budzi we mnie zbytniej ciekawości. Pilno mi raczej w głąb kraju, którego nie znam i który bardzo mię interesuje.

— To bardzo dobrze, sennor. Dziś jeszcze wiem, dokąd zaadresować list polecający; jutro byłoby już zapóźno, gdyż Lopez Jordan wybiera się właśnie w sprawie urzędowej na prowincyę. Im wcześniej pan do niego przybędzie, tem lepiej dla pana. Byłoby nawet wskazane, abyś sennor przyłączył się do niego, bo on właśnie podąży w te strony, co i pan. Z tego względu radziłbym panu wybrać się w drogę jutro, skoro świt.

Mówił to z taką, zdawało się, życzliwością, że, nie znając treści listu z Nowego Jorku, byłbym mu najzupełniej uwierzył. Nie okazując ni cienia jakiejkolwiek nieufności, zgodziłem się niby i na to:

— Dobrze, wyjadę jutro rano.

— Znakomicie! Zaraz zaopatrzę pana w obiecane pismo. Otwarcie mówiąc, pomyślałem o tem jeszcze popołudniu, gdyż byłem pewny pańskiego przybycia, no, i tego, że się pan zgodzi na wszystko. List więc mam już gotowy. Lopez Jordan przebywa chwilowo w Paranie. Najkrótsza droga dla pana przez Marcedes i Villaguay. W jaki sposób zamierza pan odbyć podróż?

— Nie wiem jeszcze — odrzekłem, wzruszając ramionami — i prosiłbym pana o udzielenie mi swej rady i w tym względzie.

— Niech pan jedzie dyliżansem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znam właśnie pewnego woźnicę, który jutro rano w tamte strony wyrusza. Będzie pan mógł odbyć podróż bardzo tanio, a tak wygodnie, jak tylko w naszych warunkach jest to możliwe. Jeżeli pan pozwoli, napiszę zaraz list do tego przedsiębiorcy.

— Proszę bardzo.

Uprzejmy gospodarz usiadł przy biurku do pisania. Po chwili otwarły się drzwi i wbiegli do pokoju dwaj chłopcy. Jeden liczył może dziesięć, drugi około dwunastu lat.

Przypuszczałem, że w państwach południowo-amerykańskich wychowanie dzieci stoi jeszcze na bardzo nizkim poziomie, i nie myliłem się. Chłopcy, wyelegantowani, jak lalki, podeszli ku mnie i poczęli mi się ciekawie przypatrywać.

— Tatku! — zapytał po chwili jeden. — Czy to ten europejczyk, o którym wspominałeś?

— Tak, moje dziecko — odpowiedział ojciec obojętnie, zajęty pisaniem.

Mały ciekawski zwrócił się następnie do mnie z zapytaniem:

— Czy jesteś naprawdę idyotą?

— A kto ci o tem powiedział? — zapytałem.

— Tatko mówił tak do mamusi — ozwał się drugi.

— Co ty tam pleciesz? — wtrącił ojciec. — Mowa była nie o panu, lecz o robotniku z Europy, który pracuje u mnie i niczego nie można go nauczyć.

Ale malec nie dał się zbić z tropu i odrzekł:

— A jednak zaprosiłeś go w gościnę...

— No, no! nie wtrącaj się! — zgromił go Tupido. Mnie zaś zagadnął szybko: — Przedewszystkiem proszę, oto list do Jordana. Zaadresowałem go właśnie.

I oddał mi w ręce dużego formatu kopertę, naładowaną grubo, mieszczącą w sobie najmniej ze trzy arkusze papieru. Koperta była zaklejona starannie gumą arabską.

— Czy tu nie jest we zwyczaju oddawanie listów polecających bez opieczętowania?

— Nie, sennor; to się u nas nie praktykuje, gdyż zdarza się bardzo często, że w liście jest dopisek w innej jakiejś sprawie.

— Czy i w tym liście jest coś podobnego?

— Owszem.

— W takim razie dopisek ten musi być bardzo obszerny, i przyznam się szczerze, że byłoby mi o wiele przyjemniej, gdyby pan wyłączył go z właściwego listu.

— Ee, poco ten kłopot?... taka drobnostka!... Zresztą nigdy nie robię nic dwa razy i nie zmieniam powziętego zamiaru, nawet w rzeczach tak błahych.

— Hm! Nie dawniej jednak, jak dziś, zmienił pan postanowienie, wypłacając mi przekaz bez odliczenia procentu. Ale mniejsza o to. Oddam list w takim stanie, w jakim go otrzymałem.

Tupido podszedł znowu do biurka, by zapieczętować drugi list, gdy wtem starszy chłopak zbliżył się do mnie i zapytał:

— Co to masz tutaj? pokaż! — i chwycił za list, chcąc mi go wydrzeć.

— To nie dla ciebie — odrzekłem.

Ale... było już za późno; chłopak szarpnął kopertę i rozdarł ją, wysypując zawartość jej na podłogę. Ucieszyło mię to niezmiernie. Podjąłem szybko pismo umyślnie tak, aby właściwy list oddzielił się od załączników.

— No, i podarłeś kopertę! — rzekłem surowo. — Papa musi teraz przygotować drugą... Ale... co to? co ja widzę?

— Proszę nie czytać! — krzyknął Tupido, poskoczywszy ku mnie.

Cofnąłem się tak, aby mi nie wyrwał papierów z ręki. Ale począł na mnie nastawać, chcąc odebrać mi je z rąk przemocą. Byłem jednak silniejszy od niego. Trąciłem go tak silnie, że się przewrócił na sofę, a następnie wypchnąłem za drzwi niesfornych chłopców. Tupido jednak zerwał się z sofy i znowu rzucił się ku mnie, by odebrać mi papiery. Lecz krzyknąłem gromko:

— Ani kroku dalej, bo rzucę pana o ścianę tak, że przylepisz się do niej, jak gruda smoły! Dwa formularze kontraktu oddaję panu zaraz, bo te mię nic nie obchodzą; ale list zatrzymam, bo dotyczy on mojej osoby... A na przyszłość niech pan więcej starań poświęci wychowaniu dzieci, aby się nie narażać na podobne przykrości!

— Zawołam służbę, aby list wydarła panu przemocą i wyrzuciła pana za drzwi! — krzyczał wściekły.

— Ludzie pańscy nie odważą się ani na jedno, ani na drugie, bo ktoby mię tylko tknął, wnet położyłby się na ziemi bez ducha! Zresztą odejdę sam, bo w domu człowieka tej miary, co pan, nie mam co robić. Daję mu jednak do wyboru: albo pozwolisz mi pan odczytać natychmiast treść listu, poczem go panu oddam; albo odejdę zaraz i zaniosę go tam, gdzie będę uważał za właściwe.

Musiałem postawić sprawę w ten sposób, gdyż w tej właśnie chwili ukazała się we drzwiach postać niewieścia w towarzystwie służącego. Patrzyli zdziwieni, co się tu stało, ale Tupido, zoryentowawszy się szybko, że ze mną niema żartów, kazał oddalić się natychmiast obojgu i rzekł do mnie:

— To czytajże pan, do stu dyabłów! Ale musisz mi pan potem list oddać i niech mi pan zejdzie z oczu raz na zawsze!

Gdy obie postacie zniknęły za drzwiami, rozsiadłem się wygodnie w fotelu i począłem czytać:

„Sennor! Otrzymałem właśnie wiadomość od swego wspólnika, że się zgadza na wszystko, wobec czego posyłam panu kontrakty do podpisu i proszę o odesłanie mi ich przez zaufanego, pewnego posłańca, poczem nastąpi natychmiast wysyłka towaru.

Oddawca niniejszego nie wie o niczem. Jest to sobie głupi Szwab czy też Francuz z Europy. Wiadomo panu, że przybysze z Europy są przeciwnikami pańskiego stronnictwa, wobec czego, pomimo, że tu niby polecam tego durnia pańskim względom, możesz się pan obejść z nim, jak się panu spodoba, bez świadczenia mu jakichkolwiek grzeczności.

Upatrzyłem go