Róże i kaprifolium - Paul Leicester Ford - ebook

Róże i kaprifolium ebook

Paul Leicester Ford

3,2

Opis

 

Literacka historia amerykańskiej rewolucji!

 

Dopiero Przeminęło z wiatrem usunęło nieco w cień tę wspaniałą opowieść o miłości, rozgrywającą się w czasach amerykańskiej wojny o niepodległość 1774–1782.

Historia zaczyna się w przededniu amerykańskiej wojny o niepodległość. Bohaterka – nastoletnia Janice, jest trzpiotką, rozpieszczoną przez ojca, chociaż matka po stracie czwórki dzieci stała się religijną radykalistką i próbuje wbić córce do głowy bojaźń bożą. Do posiadłości jej ojca, wiernego rojalisty, czyli zwolennika rządów króla Anglii, którego z tego tytułu spotykają afronty, bo sąsiedzi chętnie zrzuciliby angielskie jarzmo, przybywa kontraktowy sługa, przedstawiający się jako Karol i starający zachowywać się jak typowy parobek. Chłopakowi wpada w oko córka właściciela  majątku, ale przecież panienka nie może zadawać się z parobkiem! Janice sprzyja, w odróżnieniu od ojca, rebeliantom, a przy tym zawraca w głowie każdemu mężczyźnie, który ją ujrzy, łącznie z Jerzym Waszyngtonem, który nie raz ją ocali. Jak dobry anioł stróż czuwa też nad nią Karol.

 

Powieść przedstawia najciekawszy fragment historii Ameryki poprzez losy zwykłych rodzin z jednej i drugiej strony barykady. Bohaterowie przedstawieni są z wszystkimi ludzkimi słabościami, wadami, ale też niekiedy wielkością. Sceny romantyczne przeplatają się z batalistycznymi. Rozmach, błyskotliwe dialogi, humor.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 698

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (10 ocen)
2
2
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinka1988

Nie polecam

Do przeczytania tej książki skusiło mnie porównanie do "Przeminęło z wiatrem". Nie udane porównanie. To tak jakby by porównać ocean z kałuża. Ocean to dzieło Margaret Mitchell, a kałuża to "Róże i kapryfolium". Główna bohaterka to głupiutka, naiwna i egzaltowana nastolatka zaczytana w romansach. Jest piękna i ciągle omdlewa. Za to jej rodzice to ciekawe osobowości. Ojciec pragnie uchodzić za wzorowego męża stanu. Tak naprawdę to oszust i krętacz idący po trupach do celu. Matka to bigotka, wszędzie widzi grzech i bez przerwy strofuje swoją córkę. Styl w jakim książka ta jest napisana jest koszmarny! To coś w stylu nieudolnej parodii romansu. Stawianie jej na równi z "Przeminęło z wiatrem" powinno być karalne!
10
MartaJankowska34

Nie oderwiesz się od lektury

ależ irytująca główna bohaterka, po za tym świetna powieść.
00
Weronika140

Całkiem niezła

Polecam tę książkę osobą, które lubią się pośmiać z bohaterów i samej fabuły... Okropna i denna książka, ale w jednym jest strasznie podobne do "przeminęło z wiatrem" -dialogi, czasem słyszałam, podczas czytania, jak niektóre zdania mówi Scarlet, ale tylko czasem.
00
MartaW76

Z braku laku…

Sympatyczna, ale archaiczna w sposobie narracji oraz papierowe postacie bez jakiejkolwiek głębi psychologivznej.
00

Popularność




Tytuł oryginału: : Janice Meredith, a story of american revolution

Copyright © 2021, wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Zezwalamy na udostępnianie okładki w internecie

ISBN: 978-83-7779-707-5

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

W projekcie okładki wykorzystano portret Duchesse de Polignac – Elisabeth Louise Vigée Le Brun

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

I

Poznajemy Janice

„Alonzo znów znalazł się na falach żywiołu, który już dwukrotnie zniweczył jego miłosne nadzieje, ale teraz Neptun okazał się przychylny i łagodnymi podmuchami unosił go ku przystani szczęśliwości, ku Amarylis. Niestety! Gdy już tylko jeden dzień dzielił go od wymarzonego celu, mauretański statek…”

– Janice! – zabrzmiał ostry głos.

Na ten dźwięk siedzące na posadzce czytelniczka i słuchaczka nie pozostały obojętne. Drgnęły i na chwilę znieruchomiały, ale gdy za drzwiami dały się jeszcze słyszeć czyjeś kroki, jedna z panienek wsunęła prędko mały tomik pod kapę na łóżku, a druga zerwała się na równe nogi i z nerwowym pośpiechem udawała, że wyjmuje coś z wysokiej szafy.

Nim przestępczyni, która schowała książkę, zdążyła się podnieść, do pokoju weszła dama lat pięćdziesięciu. Weszła, spojrzała i krzyknęła z oburzeniem:

– Janice, ile razy ci mówiłam, że kobieta dobrze wychowana nie siada na podłodze?

– Wiele razy, mateńko – odpowiedziała potulnie panienka, wstając i rzucając ukradkowe spojrzenie na łóżko, by sprawdzić, czy nie znać, że poruszyła kapę.

– A pomimo to zachowujesz się nadal tak nieelegancko. To nie wypada.

– O, mateńko, ale to tak przyjemnie! – zawołała Janice. – A mama nie lubiła siadywać na podłodze w moim wieku?

– Oj, Janice, co dzień gorzej ścielesz łóżka – wykrzyknęła pani Meredith i jakby chciała uniknąć odpowiedzi na pytanie córki, posunęła się nagle w stronę łóżka. Wygładziła kapę zszytą z różnobarwnych kawałków i, naturalnie, wymacała książkę.

W ręku jej mignął zgrabny tomik, oprawny, zgodnie z ogłoszeniem księgarskim, w półskórek z marmurkiem. Surowe spojrzenie starszej pani spoczęło na mocno zarumienionych dziewczęcych twarzyczkach. Otworzywszy książeczkę, przeczytała oskarżycielskim tonem:

– Przygody Alonza i Amarylis.

Zapadła chwila złowieszczego milczenia i gniew pani Meredith rozpętał się jak burza.

– Janice! – krzyknęła. – Rano, w dzień święta, kiedy powinnaś skupić się nabożnie przed pójściem do kościoła!… I ty, Tabito!

– To wyłącznie moja wina, proszę pani – wtrąciła pośpiesznie Tabita. – Przywiozłam tę książkę z Trenton i zaproponowałam, żebyśmy dziś dalej poczytały…

– Jutro będzie panna ćwiczyć na szpinecie sześć godzin – zwróciła się do córki pani Meredith – a dziś po południu powtórzy sobie cały katechizm. Co się ciebie tyczy, Tabito, to będę sobie miała za obowiązek napisać do twego ojca i donieść mu, jak się córeczka popisuje. A teraz śpieszcie się, bo czas do kościoła.

I pani Meredith skierowała się ku drzwiom.

– O, mateńko! – krzyknęła błagalnie Janice, zabiegając matce drogę i kładąc jej rękę na ramieniu. – Karz mnie, jak ci się podoba, wiem, że postąpiłam bardzo nieładnie… ale nie zabieraj książki. On i Amarylis mieli właśnie…

– Więcej jej nie zobaczysz, moja panno. Jeszcze by tego brakowało, żeby moja córka czytała romanse! – I pani Meredith oddaliła się, trzymając gorszącą książkę tak ostrożnie w palcach, jakby bała się poplamić rękę.

Dziewczęta popatrzyły na siebie, Tabita żałośnie, a Janice jakoś zagadkowo. Rumieniec mógł świadczyć o poczuciu winy, ale zaciśnięte mocno piąstki zdradzały z pewnością hamowany gniew. Już na podstawie tylko tych dwóch oznak można było śmiało wnioskować, że chociaż Janice naganę matki przyjęła potulnie, musiała mieć porywczy temperamencik. Ale w gwiaździstych oczach nie gniew migotał, a przez zaciśnięte usteczka przebiegało drżenie, od którego nagle kąciki uniosły się w górę, a prosta linia wygięła w łuk. Rzuciwszy się na wysokie łoże z kotarami, panna Meredith zaniosła się śmiechem, do jakiego są zdolne tylko piętnastolatki.

– O, Tibbi, Tibbi! – wykrztusiła po chwili. – Nie rób takiej miny, bo umrę ze śmiechu! – I znów, porwana szałem bożka Momusa, zgarnęła kołdrę w kłąb i wcisnęła w nią twarz, jakby istotnie chciała się udusić.

– Ależ, Janice, pomyśl tylko, że nigdy się nie dowiemy, jak się to skończyło! Dziś w nocy kilka godzin nie spałam z obawy, że Amarylis nie będzie miała sposobności oczyścić się z zarzutów wobec… I jutro byłybyśmy skończyły!

– Należała ci się kara, rozpuszczona pannico! – oświadczyła Janice, siadając na łóżku i przybierając surowy ton sędziego. – Cóż ty sobie myślisz, wietrznico, żeby nakłaniać tę dobrą poczciwą Janice do czytania grzesznych romansideł przy niedzieli? Fe, Tibbi!

– Dobrą poczciwą Janice! – wykrzyknęła wzgardliwie Tibbi. – Miałabym ochotę dać ci za to klapsa. – Ale zamiast bić, zarzuciła przyjaciółce ręce na szyję i zaczęła ją całować z takim uniesieniem, że surowy sędzia stracił równowagę i obie panny padły na łóżko, zanosząc się od śmiechu, co ze względu na bliskość matki-mentorki nie było wcale rozsądne. Zaraz też dał się słyszeć głos z głębi domu:

– Janice!

– O, mój dziaduniu! – wykrzyknęła figlarka i zeskoczywszy z łóżka, zaczęła szybko rozpinać sukienkę, czego towarzyszka nie omieszkała naśladować z wielkim pośpiechem.

– Ubierasz się, dziecko? – zawołał znów głos.

– Tak, mateńko – odpowiedziała Janice, po czym zwróciła się do Tibbi: – Co mam włożyć, lekką perkalową z gazową fiszutką czy tę kaszmirową w białe i fioletowe paski?

– Dla wiejskiej dzierlatki wystarczą te szmatki! – zawołała przyjaciółka.

– Nie mów tak! Dlatego, że ty jesteś miejską damą…

– A nie mogłabyś włożyć tej niebieskiej woalowej?

– Taka nietwarzowa!

– Janice, dałabyś spokój chłopcom!

– To niech oni mi dadzą spokój! – zaśmiała się bałamutka.

– Nie czyń drugiemu, co… – zaczęła cytować Tibbi.

– Daj mi wpierw dobry przykład! – odpaliła Janice z głębokim dygiem, a ponieważ zdjęła już stanik i spódniczkę, ruch ten uwydatnił smukłość i giętkość jej szczupłej, choć zaokrąglonej figurki, na pół kobiecej, na pół jeszcze dziecinnej.

– Ja o nich nie myślę! – odparła Tabita, potrząsając główką.

Niechże mi kto powie,

Gdzie się rodzi kaprys,

Czy w sercu, czy w głowie!

– zanuciła Janice. – Widzisz, Tibbi, o mężczyznach się nie myśli. To się czuje.

Ta uwaga dowodziła, że intuicja kobieca panny Meredith wyprzedzała znacznie jej wiek.

– Ach, Janice, ty nie masz litości w sercu!

– Czy tutejsza młodzież warta czegoś lepszego? Same prostaki i parobki w okolicy.

– A Filemon Hennion?

– Sługa uniżony łaskawej pani! – zawołała Janice, przedrzeźniając wspomnianego kawalera. Chwyciła szczotkę do włosów i machnęła nią jak kapeluszem, szurnąwszy jednocześnie w ukłonie szeroko rozstawionymi nogami. – Jako że nie mam nic lepszego do roboty, ośmieliłem się zajść do łaskawych państwa na szklaneczkę herbaty. – Wsunęła szczotkę pod pachę, jeszcze szerzej rozstawiła nogi i założyła ręce w tył, niby pod poły fraka, przy czym upuściła szczotkę, która upadła z hałasem na podłogę. Bełkocąc niezrozumiałe słowa niby to w przystępie ogromnego zmieszania, schyliła się po szczotkę ruchem nieprawdopodobnie niezdarnym dla tak zręcznej figurki. Ale w końcu taki śmiech ją ogarnął, że nie mogła mówić.

– Powinnaś zostać aktorką, Janice.

– O, Tibbi, sznuruj mi prędko stanik, bo pęknę ze śmiechu – prosiła zdyszanym głosem figlarka.

– Janice! – upomniała matka, wchodząc. – Ile razy ci mówiłam, że dobrze wychowa panna nie chichocze? Przestań w tej chwili!

– Dobrze, mateńko. – Janice odetchnęła ciężko. Nagle zgięła się wpół z piskiem. – Co robisz, Tibbi?

– Co ci jest, dziecko? – zaniepokoiła się matka. – Czy dostałaś migreny?

– Tibbi zawsze mnie łechce przy sznurowaniu, bo wie, że jestem okropnie łaskotliwa.

– Nie mogę wcale dociągnąć stanika, więc ją łechcę, żeby się jakoś poddała – wyjaśniła przyjaciółka.

Pani Meredith wyjęła jej z rąk tasiemki.

– Ubieraj się, Tabito. A ty, Janice, zrób wydech.

Panna Meredith nabrała powietrza w płuca i odetchnęła energicznie. Z tej chwili skorzystała matka, żeby dociągnąć tasiemki.

– Jeszcze raz – rozkazała, przytrzymując je, żeby nie puściły. Po drugim zabiegu brzegi sukni zetknęły się na plecach.

– Boli – poskarżyła się, dysząc, ofiara mody. Piersi jej podnosiły się szybko i opadały, przezwyciężając ucisk na dolną część płuc.

– Brak mi do ciebie cierpliwości! – zawołała matka. – Pan Bóg obdarzył cię kibicią, której może ci pozazdrościć każda kobieta w Jorku; a ty grymasisz, że modna suknia niewygodna, chociaż tak wybornie ją uwydatnia.

– Cóż z tego, że modna, kiedy oddychać w niej nie można? – protestowała panienka. – W zeszłym roku mogłam przegonić Jacka Whiteheada, a dziś, kiedy próbuję się ścigać w nowej sukni, to tak mi dech zapiera, że o mało nie padnę.

– Naturalnie! – wykrzyknęła matka. – Piętnastoletnie panny nie ścigają się z chłopcami. To jest w najwyższym stopniu niewłaściwe. A teraz włóż pantofelki i kaloszki i biegnij do ojca. Powiedziałam mu o twoim wybryku. Dostaniesz reprymendę.

Z tymi słowami, które miały na celu oblanie zimną wodą pustej młodej głowy, pani Meredith wyszła z pokoju. Smutne to, ale Janice, która wysłuchała matki z miną trusiątka, posłała za odchodzącą grymas nieświadczący bynajmniej o szacunku należnym rodzicielce.

– Ach, Janice! – zmartwiła się Tabita. – Czy twój ojciec będzie się bardzo gniewał?

– Gniewał? – zaśmiała się rebeliantka. – Jeżeliby się bardzo gniewał, udam, że płaczę. Wtedy kochany tatuś rozżali się nade mną i mnie wycałuje. Ale jeżeli tylko uda, ze względu na mamę się gniewa, wtedy zrobię promienną twarz. Tatuś będzie się śmiał i powie, żebym go pocałowała. O, Tibbi, gdyby tak łatwo było sobie radzić z kobietami jak z mężczyznami, miałybyśmy rajskie życie!

Z tym westchnieniem żalu Janice udała się przed oblicze srogiego ojcowskiego majestatu.

Nie wiadomo, jaki był wynik audiencji, reprymenda czy całusy, ale raczej to drugie, sądząc po mince winowajczyni, gdy razem z rodzicami i przyjaciółką wsiadała do ogromnej landary, która powiozła ich do Brunszwiku w New Jersey, oddalonego o cztery mile od Greenwood, siedziby Jaśnie Wielmożnego Pana Lamberta Mereditha, mówiąc stylem „Gazety Nowojorskiej”. Droga była okropna, a landara trzęsła niemiłosiernie. Czy to ta tortura, czy inna jakaś przyczyna wprawiła dziewczęta w nastrój nieodpowiedni przy niedzieli, nie wiadomo, dość że kiedy czekały obie przed kościołem, gdy wtaczano landarę do szopy, twarz Tabity marszczyła się chmurnie, a Janice znów wpijała paznokietki w różowe dłonie.

– Tak – szepnęła Janice. – Wrzuciła w ogień. Tatuś widział.

– I nigdy się nie dowiemy, czy Amarylis wyjawiła mu, że go kochała! – jęknęła Tabita.

– Jeżeli będę miała kiedy okazję… – nie domówiła Janice.

– Ach, Janice! – wykrzyknęła ekstatycznie Tabita. – Czy nie byłoby cudnie być kochaną przez kmiotka, który okazałby się przebranym księciem, a przebranym tylko dla wypróbowania serca panny?

– Przyjemniej byłoby wiedzieć, że to książę, i znęcać się nad nim, udając obojętność – odparła Janice. – Mężczyźni są okropnie drażliwi.

– Patrz, Filemon Hennion kłania nam się kapeluszem.

– Okropny gamoń! – wykrzyknęła Janice. – Czyżby mu się znowu zachciało herbaty?

I obie zaniosły się śmiechem.

– Janice! Tabito! Nie swawolić w dzień święta!

Obie twarzyczki spoważniały i całe towarzystwo wstąpiło rzędem w progi prezbiteriańskiego domu modlitwy. Panienki, jak się mogło zdawać, słuchały pilnie kazania wielebnego Aleksandra McClave’a, które wydrukował później księgarz Izaak Collins w Burlington pod wymownym tytułem: Żałosny stan potępieńców, zwłaszcza tych, co spod znaku Ewangelii idą do piekła.

II

Książę zza morza

Dźwięki dzwonów z Kościoła Chrystusa niosły się nad wodą, gdy bryg „Boscawen” zarzucił z pluskiem kotwicę na rzece Delaware w piętnastym roku panowania Jerzego III, a roku pańskiego I774. Bryg płynął z irlandzkiego portu Cork dziewięćdziesiąt dni. Podróżni, słysząc dzwony, odgadli, że to niedziela, gdyż trzymiesięczna żegluga na morzu, kiedy dni niczym się od siebie nie różnią, wprowadza zamęt w kalendarzu, chyba że ktoś liczy dni. Wśród prostaczej, licho odzianej ciżby, tłoczącej się u burty i spoglądającej ciekawie ku Filadelfii, kilka osób przeżegnało się na dźwięk dzwonów, a parę kobiet zaczęło odmawiać różaniec. Może modliły się o chleb i dostatek, których brak zmusił je do emigracji, a może raczej dziękowały Bogu, że niebezpieczeństwa i cierpienia podróży morskiej zostały za nimi.

Kotwica plusnęła w wodę i nim wywołane przez nią fale rozbiegły się na sto stóp naokoło, od jednego z falochronów odbiła niewielka łódź i popłynęła prosto ku brygowi, który właśnie wykręcił się do prądu. Ochrypły głos porucznika rozkazał spuścić drabinkę. Przygotowania na przyjęcie łodzi zwróciły uwagę ciżby na pokładzie. Dziesiątki bystrych oczu skierowały się na przybyszów z zainteresowaniem, które było czymś więcej niż zwykłą ciekawością. Biedni wystraszeni ludziska wymieniali szeptem uwagi. Niektórzy kulili się w sobie, jakby chcieli uczynić się niewidocznymi.

Na rufie podpływającej łodzi siedział zwyczajnie odziany mężczyzna, w którym łatwo było poznać kupca. Chociażby nawet kapitan nie zdjął czapki ze słowami grzecznego powitania: – Sługa pański, panie Cauldwell! Jak zdrowie? – gdy gość wdrapywał się na pokład, i tak każdy domyśliłby się w przybyszu właściciela statku. Dla emigrantów ta niespodziewana uniżoność ze strony okrutnego, sypiącego przekleństwami tyrana, na którego łasce i niełasce pozostawali przez tyle tygodni uciążliwej podróży morskiej, była czymś zupełnie niespodziewanym.

– Długo coś podróżowaliście, kapitanie – zauważył kupiec.

– A tak, wielmożny panie – odparł kapitan Caine. – Jeszcze dziesięć dni, a zabrakłoby nam wody i…

– Ale rumu by nie zabrakło? – przerwał Cauldwell.

– Co się tyczy rumu – odparł Caine – to parę buteleczek zostało. Taczało się to, wielmożny panie, aż litość brała patrzeć, jakby się napraszało o wypicie. Jeżeli pan łaskaw łyknąć kubeczek w kajucie, to tymczasem przyniosę wykazy.

– Mądra głowa, mądre słowa! – zawołał kupiec. – Ale widzę, że macie duże zanurzenie.

Ruszyli ku schodom pokładowym.

– A pewnie. Za duże, jeżeli chodzi o szybkość i bezpieczeństwo, ale faktorzy niewiele dbają o życie marynarzy.

– Głęboki okręt, głęboka kiesa.

– Albo głęboki grób.

– Wolałbyś umierać na lądzie, człowieku?

– Uchowaj Boże – przeraził się marynarz. – Dosyć miałem pecha w życiu, żebym miał jeszcze spoczywać w zimnej ziemi. Na samą myśl dreszcz mnie przechodzi jak od lodowatej jamowej fali. – Tupnął nogą i ryknął: – Sam, tu! Dwie szklanki i chochla! – Jednocześnie wyjął ze skrzynki pękatą butelkę. – Na samą myśl o grobie w ziemi rwie się człowiek do flachy. – Ścis­nął mocno w ręku czarną flaszkę, jak gdyby ona była kołem ratunkowym, zabezpieczającym żeglarza przed takim losem, i skoro zjawił się chłopak ze szklankami i czerpakiem, dolał pośpiesznie wody do dwóch szklanek z rumem. Postawił je na stole, wyjął ze skrzynki plik papierów i wręczył kupcowi.

Przejrzenie rachunków i wykazów zajęło im dwadzieścia minut. Wreszcie pan Cauldwell rozpostarł jeszcze jeden dokument.

– Razem sześćdziesiąt dwie osoby – wygłosił z niejakim zadowoleniem.

– Sześćdziesiąt trzy – poprawił kapitan.

– Podług listy: sześćdziesiąt dwie – zaprzeczył kupiec.

– Sześćdziesiąt dwie wieziemy z Cork. W Bristolu wzięliśmy na pokład jeszcze jedną – wyjaśnił kapitan.

– Musieliście ich dobrze upchać między pokładami.

– A jakże! Wieprze w barkasie miały luźniej. Imć Buldog nie chciał się gnieść z innymi i przez cały czas podróży obozował na pokładzie.

– Jaki Buldog? – zdziwił się Cauldwell.

– Ten, którego pański faktor wsadził w Bristolu – wyjaśnił Caine i przejrzawszy papiery, rozłożył przed swoim chlebodawcą następujący dokument:

Poniższy kontrakt, sporządzony dnia dziesiątego marca, piętnastego roku rządów miłościwie nam panującego Jerzego III, Króla Wielkiej Brytanii etc., w Roku Pańskim tysiąc siedemset siedemdziesiątym czwartym – między Karolem Fownesem z Bath, w hrabstwie Somerset, najemnikiem, z jednej strony, a Fryderykiem Caine’em z Bristolu, z drugiej, stwierdza, że rzeczony Karol Fownes ze względów poniżej wymienionych, w obecności świadków przyzwala, zgadza się i zobowiązuje wobec rzeczonego Fryderyka Caine’a, jego egzekutorów, rozkazodawców i pełnomocników, jako wierny pracownik kontraktowy, służyć wiernie i rzetelnie rzeczonemu Fryderykowi Caine’owi, jego egzekutorom, rozkazodawcom lub pełnomocnikom na plantacjach w Pensylwanii i New Jersey, za morzami, przez pięć lat, licząc od dnia przybycia na rzeczoną plantację w charakterze kontraktowego sługi. Rzeczony Karol Fownes zawiera niniejszy kontrakt i stwierdza, że ma lat dwadzieścia jeden i że nie podpisał żadnego innego kontraktu czy umowy z inną osobą czy osobami. Rzeczony Fryderyk Caine w imieniu swoim, swoich egzekutorów i pełnomocników w związku z powyższym przyrzeka i zobowiązuje się wobec rzeczonego Karola Fownesa, jego egzekutorów, zwierzchników czy pełnomocników na własny koszt lub na ich koszt z możliwym pośpiechem przewieźć i przetransportować lub kazać przewieźć i przetransportować na rzeczone plantacje rzeczonego Karola Fownesa, jak również w okresie kontraktowym zaopatrywać rzeczonego Karola Fownesa we wszelką potrzebną odzież, strawę i napoje, czystą bieliznę i ubranie, mieszkanie, należne mu jako kontraktowemu pracownikowi, zgodnie z odnośnymi przepisami.

Do wykonania rzeczonych postanowień obie strony zobowiązują się wobec świadków jako też swoich egzekutorów i zwierzchników pod karą trzydziestu funtów szterlingów.

Na poświadczenie powyższego rzeczone osoby umieszczają swoje podpisy i pieczęcie roku wypisanego powyżej

znak X(Karol Fownes)pieczęć

Zapieczętowane i doręczone w obecności:

J. Pattison

C. Capone

Niniejszym stwierdzam, że wyżej wymieniony Karol Fownes stawił się przede mną, Tomaszem Pattisonem, przedstawicielem firmy Cauld­well i Wilson w Bristolu w dniu i roku jak wyżej, i oświadczył, że nie jest związany kontraktem najemniczym z żadną osobą czy osobami, że ma lat dwadzieścia jeden, że nie został ani porwany, ani zwiedziony, ale chce służyć wyżej wymienionemu lub jego pełnomocnikom lat pięć, zgodne z brzmieniem powyżej wypisanego kontraktu. Wszystko, co powyżej, zostało zarejestrowane w urzędzie na ten cel wyznaczonym przez dekret królewski. Na poświadczenie powyższego przybiłem zwykłą pieczęć rzeczonego urzędu.

Tomasz Pattison

przedstawiciel firmy

– Dlaczego nazywasz go pan Buldogiem? – zapytał Cauld­well, przejrzawszy dokument.

– Bo takie tony przybiera! I niech go wszyscy diabli! Gdybyśmy mieli na pokładzie księcia Cumberland, toby się więcej nie puszył. Od dnia, kiedyśmy zaokrętowali draba, nie raczył odezwać się do nikogo, tyle tylko że odgrażał się Higginsowi, że go zabije, jak go Higgins powalił przywięzią ze złości za te jego tony i pyszałkowatość. I żeby to jeszcze kto, ale kontraktowy sługa, co nawet podpisać się nie umie! Nie dałbym trzech groszy za to, czy szeryf go nie poszukuje – rozgadał się nagle kapitan, co mogło oznaczać albo złość, albo zwykłą ciekawość.

– Nie sądzi pan chyba, że to niewyraźny ptaszek? – zapytał kupiec, z żywym zainteresowaniem spoglądając na kontrakt.

– Diabli wiedzą. Nie mam pojęcia, co to za jeden. Do żagli jedyny, ale w kompanii kołek. Takiej hołoty jak on i to irlandzkie bydło, któreśmy załadowali w Cork, nigdy jeszcze nie miałem na pokładzie. Diabelskie nasienie! – Kapitanowi język plątał się od rumu i trudno mu było powstrzymać się od soczystych słówek, w których wyborze nie wybredzał.

– Są tam między Irlandczykami jacy rzemieślnicy?

– Nie znalazłby się ani jeden taki, co by odróżnił prawą rękę od lewej.

– Że też Gorman nie wybrał lepszego towaru! – sarknął kupiec. – Jest wielkie zapotrzebowanie na osadników i pan Lambert Meredith pisał do mnie, żeby mu dostarczyć zręcznego człowieka do koni i ogrodu. Na koszty nie patrzy. Dobrze bym na tym wyszedł, gdybym go sobie zobowiązał.

– Z wyjątkiem tego hultaja z Bristolu wszystko do niczego. Surowizna!

– Sądzisz pan, że to majster ze złodziejskiej branży?

– Tego to ja nie wiem – odpowiedział Caine. – Ale on sam zwrócił się do pańskiego faktora i pytał o pierwszy odpływający statek. Chłop był najwyraźniej w śmiertelnym strachu. Pan Horsley coś podejrzewał i radził mi mieć na niego oko. Przez cały czas, gdyśmy stali na kotwicy w Bristolu, mój paniczyk nie wchodził ludziom na oczy.

– Chodź pan – rzekł kupiec, wstając. – Obejrzymy go. Panu Meredithowi w żaden sposób nie możemy sprawić zawodu.

Wyszli na pokład i kapitan zaprowadził kupca na dziób, gdzie w pobliżu gromady emigrantów stał u burty ów Karol Fownes. Gdy towarzysze gapili się na miasto, on wpatrywał się posępnie w wodę. Był to barczysty młodzieniec, trochę więcej niż średniego wzrostu. Nawet nędzna, zniszczona kurta nie mogła zamaskować zgrabnej jego postaci. Trzepnięty w ramię przez kapitana odwrócił się i kupiec ujrzał rumianą opaloną morskim wiatrem twarz, kasztanowatą czuprynę i szare oczy. Usta i podbródek ginęły pod wielotygodniowym zjeżonym zarostem, co tej młodej twarzy nadawało wygląd gburowaty i nieschludny.

– To ten hultaj – zaprezentował kapitan tonem z lekka wyzywającym, jakby chciał go podrażnić. Ale młody człowiek spojrzał tylko na niego spokojnie oczami bez wyrazu.

– No, mój bratku – odezwał się kupiec – może nam powiesz, do jakiej roboty się nadajesz.

Spokojne szare oczy przeniosły się powoli z kapitana na kupca.

Chwilę lustrowały jego oblicze, a potem zmierzyły go bez pośpiechu od stóp do głów. Wreszcie zatrzymały się znów na twarzy i wpatrywały się w nią badawczo, chociaż, jak się mogło zdawać, bez najmniejszego zainteresowania.

Zimna krew prostaka tak bardzo zirytowała kupca, że poczerwieniał.

– No! – powtórzył Cauldwell niemal z wybuchem. – Odpowiadaj! Umiesz chodzić koło koni i ogrodu?

Zapytany, jakby nie usłyszał, odwrócił się i zaczął znów patrzeć w wodę.

– Kundlu bezczelny! – ryknął kapitan, chwytając za luźny koniec szota zwiniętego na pokładzie. – Odpowiadaj, bo jak nie, to cię zdzielę tą liną!

Młodzieniec zatrząsł się z nagłej pasji i obrócił szybko, z dziwnie zmienioną twarzą.

– Tylko spróbuj mnie uderzyć! – powiedział wyzywająco z gotową do ciosu pięścią.

– Musiałeś się urwać spod szubienicy, bobyś się nie bał mówić o sobie, psi synu! – wrzasnął kapitan, ale cofnął się. – Panie Cauldwell, nie ma innej rady, jak oddać go władzom.

– Słuchaj no, człowieku – wtrącił ostrzegawczo kupiec – takim postępowaniem budzisz podejrzenia, a pewnie byś wolał, żeby władze nie wglądały zanadto w twoją przeszłość i…

Młody człowiek nie dał mu dokończyć.

– Na ogrodzie to się tam bardzo nie znam – urwał, zawahał się i dodał: – ale do roboty jestem chętny.

– A co! – ryknął kapitan. – Przemówił. Nie ma to jak pogrozić sądem.

– Hm! – mruknął kupiec. – Nie mój interes wglądać z bliska w sprawki człowieka, którego mam na sprzedanie. – I odchodząc z kapitanem, mówił dalej: – Niejeden skazaniec czy uciekinier nauczył się tutaj żyć uczciwie, ale niech mnie diabli wezmą, jeżeli mi się ten drab podoba! Bezczelny! Ale pan Meredith zna się na tym mieszanym towarze równie dobrze jak ja i może ostatecznie nie przyjąć próbki. – Przystanął i popatrzył kwaśno na grupę emigrantów. – Napiszę ja do Gormana, co myślę o jego transporcie. Wie przecież, że mi ludzie potrzebni, nie bydło.

– Lichy to towar, co się nie da ulepszyć w ogłoszeniu – pocieszył go kapitan i nie mylił się, gdyż 7 września „Gazeta Pensylwańska” podała, co następuje:

Przybył właśnie z Irlandii na pokładzie brygu „Boscawen” (kapitan Aleksander Caine) transport ludzki do wynajmu. Mężczyźni i kobiety, wszyscy sprawni i zdrowi. Wśród nich są krawcy, cyrulicy, stolarze, tkacze, szewcy, szwaczki, robotnicy itp., itp. Kontrakty ma w dyspozycji spółka Cauldwell i Wilson, a także sam kapitan na statku, na wprost Bulwaru Targowego. Rzeczona spółka Cauldwell i Wilson skupuje po najwyższych cenach dobry potaż i wosk pszczeli.

III

Panna Meredith spotyka łotra

Przyjemny to był i o przyjemnej godzinie posiłek – śniadanie we dworze w Greenwood. Cała rodzina wstawała wcześnie, bo każdy miał zajęcie. Pan Meredith objeżdżał konno farmę, dozorując parobków, pani czuwała nad gospodarstwem domowym, a Janice w codziennej sukience, osłoniętej obszernym fartuchem, uwijała się po domu, z pomocą przyjaciółki ścieląc łóżka, sprzątając w bawialni, a czasem nawet przyrządzając w kuchni ciasto lub deser. Pan Meredith zdejmował do śniadania kurtkę do konnej jazdy i przebierał się w materiałowy frak z koronkowym żabotem i mankietami, a panie zamieniały zwykłe suknie na jedwabne, uszyte podług ówczesnej mody workowatej, bez wcięcia, tak zwane „eleganckie negligee”. Oznaczało to toaletę niesznurowaną. Tak wystrojeni, schodzili się o siódmej w miłej jadalni o niskim suficie, z której przez parę oszklonych drzwi wychodzących na zachód otwierał się widok na Raritan, ścierniska i stogi, przemieszane z plamami lasów i sadów. Na stole królował srebrny serwis do herbaty, smukły w kształtach, dziwnie lekki, ale szczodrze pojemny. Poza tym ozdobę stołu stanowił jeszcze srebrny kufel do piwa, stojący obok nakrycia pana domu w towarzystwie dwóch kamiennych dzbanów. Jeden wypełniało piwo domowego wyrobu, drugi maślanka. Noże i łyżki były stalowe, a porcelana jak najskromniejsza. Na prosty posiłek składały się śledzie wędzone, plaster miodu i rzeżucha oraz podany na stół, na gorąco, gdy już państwo zajęli miejsca, placek z kukurydzy. Ale że domownicy wcześnie wstawali i mieli za sobą już dwie godziny pracy, apetyty dopisywały i nie potrzeba było żadnych wyszukanych przypraw.

Był gorący dzień wrześniowy. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole. Upał wzmagał się i nikomu nie śpieszyło się do pracy. Wtem rozległo się kołatanie do drzwi. Służąca Murzynka, która poszła otworzyć, wróciła po chwili z oznajmieniem:

– Panicz Hennion widzieć pan dziedzic.

– Poproś go tutaj, Peg – odrzekł pan Meredith. – Pewnie chłopak jest bez śniadania.

Janice wzruszyła ramionami.

– Nie ma obawy. Panicz Hennion zawsze głodny. On jest jak ten ryczący lew, co to „krąży, szukając, kogo by pożarł”.

– Wstyd, Janice! – zgromiła ją matka. – Grzech stroić światowe żarty ze słów Pisma.

– To niech mi mateńka pozwoli czytać powieści – zamruczała panienka, ale tak cicho, że matka nie dosłyszała.

– Proszę cię, nie odzywaj się.

– Mam milczeć i słuchać, jak Filemon mlaska i chrząka?

– Filemon nie jest prosiakiem.

– O, tak! – zgodziła się Janice. – Już wyrósł z prosięcych latek…

Ten żarcik przyprawił pana Mereditha o gromki wybuch śmiechu.

– Lambercie – zaprotestowała żona. – Brak mi do ciebie cierp­liwości. Do reszty mi ją psujesz, taka krnąbrna, harda, zuchwała! Powinna Bogu dziękować, że znalazł się taki, co ją chce za żonę, tę terkotkę!

Janice, którą dobry humor ojca najwidoczniej rozzuchwalił, zrobiła grymasik i zaczęła recytować monotonnie:

– „Na co zasługuje każdy grzech? Każdy grzech zasługuje na gniew Boga i przekleństwo, zarówno w tym życiu, jak w przyszłym”.

Taka profanacja Krótszego katechizmu, ułożonego przez Synod Westministerski, byłaby z pewnością wywołała jeszcze surowszą naganę ze strony matki, gdyby nie tupot ciężkich butów za drzwiami i wejście nadmiernie wysokiego, osiemnastoletniego dryblasa o niezgrabnej figurze, na którym ubranie raczej wisiało, niż leżało.

– Sługa uniżony pani dobrodziejki – wygłosił gość, siląc się na ukłon. – Sługa uniżony pana dziedzica. Pan Hitchins z Trenton, dokąd odwoziłem wczoraj strzyżę, prosił, żebym jechał z powrotem na Greenwood i zabrał dla pana dziedzica list i kontraktowego sługę, co go przywieźli żaglówką z sianem z Filadelfii. Więc…

– Nie mając nic lepszego do roboty, przyjechałeś? – dokończyła Janice z poważną ugrzecznioną minką.

– Właśnie, panienko, właśnie. Dziękuję za grzeczne słówka. Sam bym lepiej nie powiedział – odrzekł młodzieniec, z wdzięcznością próbując wydobyć list z kieszeni, co mu się jakoś nie udawało.

– Jadłeś śniadanie, Fil? – zapytał dziedzic.

Hennion, który po ciężkim wysiłku zdołał wreszcie wydobył list, wręczył go panu Meredithowi.

– Co się tyczy śniadania… – zaczął.

– Zjadłeś w Trenton… co za szkoda! – wpadła mu w słowa Janice.

– Janice! – fuknęła matka. – Przestań paplać i podsuń krzesło Filemonowi!

Młokos pośpieszył pannie z pomocą, ale jak zwykle niemrawy nie zdążył jej uprzedzić i kant krzesła trafił go silnie w udo.

Z okrzykiem bólu upuścił kapelusz, ku uciesze dziewcząt, które wybuchnęły źle tłumionym chichotem. W końcu, uwolniony od dręczącego nakrycia głowy, zasiadł bezpiecznie przy stole. Janice ustawiła przed nim półmiski, z których obficie sobie nagarniał. Tymczasem dziedzic, złamawszy pieczęć, zabrał się do czytania listu.

– Wolisz herbatę czy domowe piwo? – zapytała pani Meredith.

– Dla mnie nie ma jak piwo, łaskawa pani. Dziękuję. Chcę ostrzec państwa, że ludzie gadają na was o to picie herbaty.

– Niech gadają! – mruknął gniewnie dziedzic, podnosząc oczy znad listu. – Co mnie to obchodzi?

– Ale Joe Bagby mówił, że komitet miejski w Brunszwiku ma w to wejrzeć.

– Nie odważą się! – zaperzył się dziedzic. – Co innego pisać anonimowe listy, a co innego stawić otwarcie czoło. Co się tyczy tego nygusa Joe…

– Anonimowe listy? – podjął Filemon.

– Właśnie – warknął dziedzic i wyjąwszy z kieszeni jakiś papier, zgniótł go w ręku w kulkę, ale natychmiast rozprostował i wręczył młodzieńcowi. Z trudnością gdyż pismo było nieortograficzne, a papier stary i zbrukany, Filemon odczytał, co następuje:

Panie Meredith!

Jako że na pszekur zjednoczony Ameryce, spijasz wielmożny pan nadal cherbate, tedy niniejszem ostżegamy, że uwarzamy Pana Dziedzica za wroga naszej ojczyzny i jeżeli Wielmożny Pan nie zapszestaniesz tych praktyk, to niebawem doczekasz sie wizyty od komitetu

Smoły i Pieża

Miasta Brunszwik

– Łotry! – krzyknęła Janice, czerwona z oburzenia. – Kto śmiał napisać taki list?

– Najprawdopodobniej jeden z moich dzierżawców! – zgrzytnął dziedzic.

– Oni by się nie odważyli – zaopiniowała Janice.

– Nie odważyliby się! – krzyknął dziedzic. – Cóż to za odwaga pisać anonimowe pogróżki i przybijać po nocy na drzwiach? Co dzień większe bezprawie. Te komitety, wiece, zebrania rozzuchwalają motłoch. Nie sposób prawie doprosić się teraz u nich dzierżawnego, a jak zaczną perorować, to człowiek gotów uwierzyć, że farmy do nich należą i że właściciel nie ma prawa ich usunąć. Śliczne porządki nastały, skoro właściciel dwudziestu tysięcy akrów musi błagać o dzierżawne bez skutku.

– Pan dziedzic prędzej by coś wskórał, jakby więcej trzymał z narodem i coś niecoś spuścił z tonu – poradził młodzieniec. – Jakieś ustępstwo od czasu do czasu…

– Nigdy! – ryknął pan Meredith. – Nie pozwolę, żeby mi jakieś Komitety Korespondencji, Synowie Wolności czy Wiece Miejskie dyktowały, co mi wolno robić, a czego nie wolno pod moim własnym dachem. Tak samo, jak nie zgodziłem się w sześćdziesiątym dziewiątym, żeby mi motłoch rozkazywał, co mam kupować. Dopóki sam inaczej nie postanowię, herbata nie zejdzie ze stołu w Greenwood! – Przy tych słowach trzas­nął pięścią w stół.

– Ludzie mówią, że Kongres zamknie porty – oznajmił Filemon.

– A brytyjskie fregaty otworzą. Ludzie bzikują, mój panie. Idea wolności, jak się to dziś mówi, uderza im na mózgi. Ładna mi wolność, kiedy nie pozwalają człowiekowi rządzić się we włas­nym domu i dyktują mu, co ma jeść i w co się ubierać. A ten cały Kongres! My, A i B, wybieramy C, żeby zawyrokował, co reszta alfabetu ma robić pod karą smoły i pierza spalonych stogów, czy… daj mi pan spokój z Kongresem. To tylko próba pognębienia arystokracji przez chamokrację. Ot co, panie!

Znów zadzwoniła na stole zastawa od uderzenia pięści dziedzica i stało się oczywiste, po kim panna Meredith odziedziczyła temperament.

– Lambercie – wtrąciła żona – przestań walić w stół i pienić się bez powodu. Przypomnij sobie, jak to wróżyłeś ruinę koloniom, gdy nałożyli podatek stemplowy, i później, gdy kolonie poparły Boston. No i wszystko rozeszło się po kościach. I teraz jakoś to będzie. Nalej ojcu piwa, Janice.

Najwidoczniej to, czego nie mógł dokazać Komitet Korespondencji, a nawet zbliżający się Kongres, udało się pani Meredith, gdyż dziedzic rozsiadł się znów spokojnie w krześle, pociągnął porządny łyk piwa i powrócił do czytania niedokończonego listu.

– Co pisze pan Cauldwell, tatusiu? – zapytała córka.

– Hm! Że przysyła mi najlepszą sztukę z ostatniego transportu. Co to za człowiek, Filu?

Hennion, zanim odpowiedział, połknął wpierw zbyt wielki kęs z takim pośpiechem, że o mało się nie udławił.

– Niemiły. Patrzy spode łba. Nie powie grzecznego słowa.

– Cauldwell pisze o nim dosyć ogródkowo. Tłumaczy się, że nie miał lepszego. Gdzieżeś go zostawił, chłopcze?

– Przed dworem, na wozie.

– Peg, każ mu wejść. Obejrzymy tego… – Pan Meredith zajrzał do załączonego do listu kontraktu. – Jak on się nazywa? Karol Fownes, hę?

Chwilę później wszedł Fownes, poprzedzany przez służącą. Rozejrzawszy się szybko, niemal ukradkiem po pokoju, przesunął spojrzeniem po twarzach osób siedzących przy stole, aż trafił na Janice. Zaczął jej się przypatrywać tak śmiało i bezceremonialnie, że się zmieszała nie na żarty, chociaż on sam stał w swobodnej pozie, nie okazując skrępowania, jakby nie spostrzegał pięciu par oczu lustrujących go z ciekawością. A jeżeli spostrzegał, to widocznie go to nie krępowało.

– Słuchaj, Karolu, pan Cauldwell donosi mi, że niewiele znasz się na koniach i na ogrodnictwie, ale uważa, że jesteś rozgarnięty i prędko nauczysz się, czego trzeba.

Nie spuszczając oczu z panny Meredith, Fownes skinął głową ruchem szybkim i niedbałym. Nie silił się na szacunek.

– Ale pisze również, że jesteś kwaśny i popędliwy i że przyda się od czasu do czasu napomnienie batem.

Nie odwracając oczu, Karol znów skinął głową, ale w tym ruchu więcej było wzgardy niż zgody.

– Odpowiadaj! – rozgniewał się dziedzic. – Niech usłyszymy twój głos. Czy tak jest, jak pisze pan Cauldwell?

Ciągle jeszcze nie odrywając oczu od Janice, Karol wzruszył ramionami i odpowiedział:

– Taki jak ja nie ma prawa powiedzieć, czy pan Cauldwell łże, czy nie.

Jednakże ton tej odpowiedzi nie pozostawiał u słuchaczy wątpliwości co do osobistego zdania Karola. Janice roześmiała się po części z tego niedomówienia, ale więcej ze zdenerwowania.

– Do jakiej roboty jesteś zaprawiony? – dopytywał się dziedzic.

Zapytany zawahał się chwilę, po czym mruknął gniewnie:

– Jestem zakontraktowany do roboty, a nie do gadania.

– W takim razie jazda do roboty! – rozsierdził się dziedzic. – Peg, zaprowadź go do stajni i powiedz Tomowi…

– Chwilkę, Lambercie – wtrąciła pani Meredith i zwróciła się do najemnika. – Czy jadłeś śniadanie, Karolu?

Fownes potrząsnął posępnie głową.

– Peg, zabierz go do kuchni i daj mu jeść – rozkazała dziedziczka.

Na te słowa młody człowiek oderwał wreszcie wzrok od Janice i spojrzał na panią Meredith.

– Dziękuję pani – rzekł ze swobodnym, pełnym wdzięku ukłonem i akcentem człowieka dobrze wychowanego. Najwidoczniej zapomniał na moment o narzuconej samemu sobie roli prostaka. Wyszedł do kuchni za Murzynką.

On sam nie spostrzegł, że się potknął, chociaż nie uszło to uwagi świadków tej sceny. Przez chwilę panowało milczenie i wymiana zdumionych spojrzeń.

– Hm! – sarknął wreszcie dziedzic. – Coraz mniej mi się podoba ten oberwaniec.

– Ma wzięcie dżentelmena – stwierdziła Tabita.

– Trzeba go będzie mieć na oku – orzekł pan Meredith. – To nie parobek. Ma ruchy dżentelmena lub lokaja. A jednak podpisał się na kontrakcie krzyżykiem.

– Mnie się zdaje, tatusiu – oznajmiła ze spokojną powagą Janice – że to musi być urodzony łotr, który popełnił jakieś straszne przestępstwo. Ma okropnie złą twarz, a patrzy takim wzrokiem… że… że… dreszcz człowieka przechodzi.

Pani Meredith wstała.

– Janice – rzekła tonem nagany – za młoda jesteś, żeby sądzić ludzi. Twoja opinia nie ma żadnej wartości. Idź, dziecko, pograć na szpinecie i żebym nie słyszała więcej tej niemądrej paplaniny. Karol ma poczciwą twarz i będzie z niego dobry sługa.

– Mama może myśleć, co jej się podoba – zwierzyła się Janice przyjaciółce, gdy zasiadły obie w bawialni, jedna przy szpinecie, a druga przy tamborku – ale ja jestem przekonana, że to zły człowiek. Skończy się na tym, że tu kogoś zabije i skradnie srebra i konia, tak jak ten najemnik u pana Vreelanda. Przypomina mi nędznika z Tragicznej historii sir Watkinsa Ognistego i lady Betty Naiwnej.

IV

Jabłko niezgody

W ciągu następnego tygodnia nowy sługa był przedmiotem poważnych narad i niestety częstych sprzeczek wśród domowników w Greenwood. Dziedzic utrzymywał, że Karol to „hultaj, oszust, leń, złośnik potrzebujący ciągłego nadzoru”. Pani Meredith, przeciwnie, niezmiennie wychwalała najemnika i z punktu uciszała męża, gdy zaczynał się na niego wściekać. W oczach Janice, której gwałtownych uprzedzeń nie łagodziło jeszcze ani doświadczenie, ani rozum, Karol był bez mała przedstawicielem owej piekielnej osobistości, przeciwko której wielebny McClave grzmiał co niedziela z kazalnicy, nie zostawiając na niej suchej nitki. A znów Tabita, na przekór przyjaciółce, dowodziła z ferworem, że kontraktowy sługa to naprawdę dżentelmen, obdarzony wszelkimi przymiotami związanymi z tym pojęciem, z dodatkiem romantycznych możliwości, to jest cechy najwyżej cenionej przez dziewczęta w wieku osiemnastym.

W praktyce te sprzeczne poglądy równoważyły się nawzajem i Karol okazał się w ostatecznym wyniku dobrym stajennym, ale całkowicie nieobeznanym z pracą na roli, do której się zresztą nie palił; milczkiem skłonnym do gniewu (nawiasem mówiąc, jednej tylko pani Meredith okazywał niezmienną grzeczność), a w sumie człowiekiem tak oczywiście niepasującym do swojej prostaczej roli, że zarówno służba domowa, parobcy folwarczni, jak i rządca pana Mereditha traktowali go z niechęcią zaprawioną strachem. Fownes starał się używać wyrażeń z gwary zachodnioangielskiej, ale gdy się czymś przejął, zapominał się i mówił językiem salonów. Z jeszcze mniejszym powodzeniem naśladował ciężkie ruchy i zachowanie się spracowanych wieśniaków. Właśnie ta swoboda obejścia, prosta postawa i pewna trudno uchwytna precyzja ruchów sprawiły, że towarzysze pracy orzekli jednomyślnie, iż musiał służyć w wojsku królewskim. Podług kontraktu miał dwadzieścia jeden lat i rzeczywiście wyglądał na tyle, a w takim razie jego służba wojskowa musiała trwać krócej, niż to orzekała uchwała Parlamentu. Ta niezgodność z ich domysłami sprawiała, że gdy bractwo zbierało się wieczorami w oberży „Pod Królem Jerzym” w Brunszwiku na kufelek piwa, mruganiom i wzruszaniu ramion nie było końca. Prócz tego przez kilka dobrych miesięcy wertowano gorliwie dział ogłoszeniowy o dezerterach w „Gazecie Londyńskiej”, która trafiała czasem na stół w gospodzie. A nuż znajdzie się rysopis barczystego młodzieńca wzrostu pięć stóp i dziesięć cali, o kasztanowatych włosach, szarych oczach i prostym nosie, o którego miejsce pobytu dowiaduje się Ministerstwo Wojny Jego Królewskiej Mości w Whitehall. Ale ani z tego źródła, ani z żadnego innego nie zaczerpnęli ciekawscy najbłahszej informacji o kontraktowym słudze, chociaż śledzili go, jak mogli.

Osoba Karola była przedmiotem zainteresowania nie tylko służby folwarcznej i bywalców oberży. Brak nowinek ze świata na tym odludziu sprawiał, że panienki ciągle o nim gawędziły, czy to ćwicząc na szpinecie, czy haftując i szyjąc, którym to zajęciom oddawały się od śniadania do obiadu, a nawet po południu, jeżeli nie zdążyły wykonać wyznaczonej roboty. Ale mimo ożywionych sporów nie mogły dojść do porozumienia. Janice utrzymywała, że Fownes to łotr in posse, jeżeli nie in esse, podczas gdy Tabita dowodziła, że Karol musiał doznać zawodu w miłości, ale mimo to kocha się w dalszym ciągu, co jej zdaniem usprawiedliwia całkowicie jego postępowanie. Ponieważ taka teoria dawała szeroki rozmach wyobraźni, Tabita skomponowała o nim z miejsca kilka romantycznych historyjek, w których występował stale jako przedstawiciel znakomitego rodu, obdarzony wszelkimi przymiotami, pasującymi go na prawdziwego bohatera. Przybrawszy go tym sposobem w nimb romantyczności, nie znajdowała wprost słów pogardy dla kobiety, której obojętność i okrucieństwo wygnały go za morza.

– Wszak wiesz, Janice – zbijała sceptyczne uwagi przyjaciółki – że hrabia Anglesey był porwany i sprzedany w Marylandzie. Dlaczegóż by więc arystokrata nie mógł zostać robotnikiem kontraktowym?

– Odosobniony wypadek – odparła rozważnie Janice.

– Ale w powieściach takie rzeczy są na porządku dziennym – obstawała przy swoim Tabita. – A przecież nic naturalniejszego dla człowieka zawiedzionego w miłości, jak zaprzedać się z rozpaczy.

– Mogę sobie łatwo wyobrazić, że delikatna, dobrze wychowana kobieta, zresztą każda kobieta, mogła dać kosza ordynarnemu, zuchwałemu hultajowi – odpowiedziała Janice, przy czym szarpnęła gniewnie koszulę z grubego osnaburskiego płótna, nad którą pracowała – ale przypuścić, żeby ten człowiek był zdolny do wielkiej ofiarnej miłości, to to samo, co liczyć na wierność takiego… takiego psa jak Clarion.

– Clarion?

– Właśnie, czy nie zauważyłaś, jak… on… jak ten człowiek go opanował? Tomasz powiada, że wymykają się razem przy każdej okazji i czasami wracają dopiero o jedenastej albo dwunastej. Chciałabym, żeby tatuś położył koniec tym eskapadom. To na pewno jakieś złodziejskie sprawki.

Panna Meredith zaczęła znów obrabiać dziurkę przy koszuli, przy czym wbijała igłę w materiał z taką zaciekłością, jakby to był Karol albo Clarion.

– Aha! Pewno polowali na króliki, które przyniósł twojej mamie.

– Powinnam się była domyślić, że to kłusownik – zaznaczyła Janice, pogardliwym ruchem odsuwając od siebie na długość ramienia wykończoną koszulę i przyglądając jej się krytycznie. Odłożywszy ją na bok razem z uprzednio uszytą, odetchnęła, jak to czynią osoby zmęczone. – No! Gotowe! Muszę urabiać sobie palce do kości, szyjąc dla niego koszule, dlatego że mama biada nad nim, że nie ma się hultaj w co ubrać… – Ta rewelacja, być może, usprawiedliwiała po części cierpką niechęć Janice do Karola.

– To dla niego te koszule? – krzyknęła Tibbi. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? Byłabym ci pomogła.

– Chętnie bym zdała na ciebie całą tę robotę. Ale szyłam tak niedbale, że mama na pewno mnie skarci. Z jakiej racji ja mam zapracowywać się dla niego na śmierć!

– Ja bym z radością… ja lubię szyć koszule – blagowała Tabita.

– Ja nie znoszę tej roboty. W tym roku uszyłam czterdzieści dwie i mama skroiła jeszcze sześć.

Zapadła chwila milczenia i nagle Tabita zawołała:

– Ja nie! – przy czym nie wiadomo dlaczego spłonęła rumieńcem.

– Co?

– Jak ci się zdaje… może… gdybyśmy się wymknęły i zanios­ły mu koszule… do stajni, twoja mama nie obejrzałaby…

– Tibbi, Tibbi! Wychodzić z domu w luźnej sukni… To tak, jakby w nocnej koszuli.

– Siadasz do śniadania w negligee nawet przy Filemonie – odparła Tabita. – Czy zasiadłabyś w nocnej koszuli?

– Nie – odparła Janice z frywolnym błyskiem w oczach – bo Filemon przylatywałby jeszcze częściej.

– Fe, Janice! – zgorszyła się przyjaciółka – jakaś ty niedelikatna, jaka bezceremonialna!

– A kawalerowie, którzy by przychodzili, byliby delikatniejsi? – odparła Janice.

– „Nie masz obrony na nieskromne słowa, gdzie wstyd zawodzi, tam szwankuje głowa”– zacytowała Tabita.

– Nonsens! – zaśmiała się drwiąco Janice, ale czy to słówko odnosiło się do dwuwiersza modnego poety osiemnastego wieku, czy po prostu do Tabity, że go zacytowała, nie sposób było odgadnąć. – Wiesz równie dobrze jak ja, Tibbi, że wolałabym, żeby Filemon czy inny fatygant zobaczył mnie pod całunem niż w koszuli. Chodź, przebierzemy się i pójdziemy na spacer.

Pół godziny później przyjaciółki wyruszyły z domu, przebrane w spacerowe krótkie sukienki z dymki, co w połączeniu z modnymi wówczas pantofelkami pozwalało elegantkom demonstrować „delikatne, kształtne, szczupłe w kostce” nóżki, tak bardzo podziwiane przez ówczesnych beaux. Naprzód udały się do stajni, żeby wynieść koszule, zanim pani Meredith zdąży je skrytykować, i żeby wywabić Clariona na spacer. Ale nachmurzony Tomasz powiadomił panny, że Karol porzucił robotę, którą mu wyznaczono po obiedzie, i wyniósł się gdzieś razem z ogarem.

Wolnym spacerkiem dziewczęta zaszły nad rzekę, ale w chwili, kiedy miały się przecisnąć przez wiklinowe zarośla zasłaniające wodę przed ich wzrokiem, nagły głośny plusk, świadczący o tym, że ktoś płynie rzeką, zatrzymał je na miejscu. Chwilę później dało się słyszeć radosne ujadanie Clariona. Domyśliły się więc, że to Karol pływał. Domysł zamienił się w pewność, gdy usłyszały jego głos.

– To zabawa, piesku, co? Trzeba się obmyć z potu i brudu! Do pioruna! Co za klimat! To słońce, te drapiące, szorstkie tkaniny! Mam wrażenie, jakby mnie wychłostali linami i obdarli ze skóry.

Dziewczęta zamieniły spojrzenia i wycofały się po cichu znad rzeki. Dopiero gdy znalazły się poza zasięgiem słuchu Karola, odważyły się do siebie odezwać. Uchodząc, natknęły się na kupkę prostej odzieży. Tabita chwyciła przyjaciółkę za ramię z okrzykiem:

– Patrz, Janice!

Wśród zmiętej odzieży połyskiwał koniec cienkiego złotego łańcuszka. Przystanęły i patrzyły jak oczarowane. Wtem Tabita postąpiła na palcach ku porzuconym łachmanom w zamiarze aż nadto oczywistym.

– Tibbi! – zgromiła ją Janice. – Jak możesz…?

– O, Jani! – zaprotestowała nieodrodna córa Ewy. – To taka okazja!

– Nie dla mnie! – odparła panna Meredith i szła dalej z dumnie cnotliwą minką.

Gdyby Tabita myślała przez rok, to nie znalazłaby pewno bardziej kuszących słów niż mimowolny okrzyk, jaki jej się wyrwał z ust:

– O, jaka piękna!

Janice przystanęła, zelektryzowana, ale miała na tyle siły charakteru, że nie zawróciła.

– Co? Błyskotka? – zapytała.

– Nie! Miniatura! – objaśniła Tabita tonem wyrażającym najwyższy zachwyt i radość. – Taka elegancka, Jani, i taka…

Nie dokończyła, gdyż chrzęst w zaroślach tak ją przeraził, że rzuciła się do ucieczki. Janice, której udzieliła się trwoga winowajczyni, pogoniła za nią. Nim się zatrzymały, ubiegły kawał drogi. Tabita przystanęła wreszcie z braku tchu i pozwoliła przyjaciółce zrównać się z sobą.

– Co ja teraz zrobię? – spytała zadyszanym głosem, pokazując łańcuszek i miniaturę.

– Tibbi, jak mogłaś…? – wykrzyknęła przerażona Janice.

– Tak się zlękłam, że on idzie, że… że nie zdołałam rzucić…

– Musisz odnieść.

– Nie odważyłabym się!

– Jak ci nie wstyd!

– Ty też jesteś, Jani! – przerwała Tibbi, przechodząc nagle z postawy obronnej do zaczepnej. – Każesz mi wracać, kiedy on się ubiera. Nic dziwnego, że pozwalasz sobie na swawolne powiedzonka.

Na tę obraźliwą aluzję panna Meredith nie raczyła odpowiedzieć. Odwróciła się i poszła ku domowi.

Że Tibbi zamierzała uniknąć odpowiedzialności za swój wybryk, przekonała się Janice ostatecznie tego dnia wieczorem. Wchodząc do swego pokoju, żeby się przystroić do kolacji, znalazła miniaturę na stoliku przed lustrem. Jakaż była zgorszona! Mimo to wzięła ją do ręki i obejrzała na wszystkie strony.

Wychowana w skromnych warunkach kolonialnych, łatwo dała się olśnić wytwornemu klejnocikowi. Nigdy nie widziała czegoś równie pięknego. Złota oprawka, bogato wysadzana brylancikami, obejmowała portrecik przepięknej dziewczyny. Kilka minut Janice wpatrywała się w nią z zachwytem. Dalsze oględziny ujawniły na odwrocie splecione artystycznie litery W. H. J. B.

Zrobiwszy toaletę, Janice zeszła do bawialni. Zabrała z sobą miniaturę. Na widok wchodzącej Tabita zerwała się z krzesła, na którym siedziała pogrążona w ponurej zadumie, i pobiegła niedbałym kroczkiem do szpinetu. Usiadła i uderzyła w klawisze, a z ust jej popłynęła piosenka: Radosne chwile życia chwytaj w lot!

Panna Meredith, bynajmniej nie zbita z tropu, pomaszerowała do winowajczyni z własnością kontraktowego sługi w ręku i zapytała:

– Czy chcesz zostać złodziejką?

– A kto jest teraz ciekawy? – odparła wykrętnie Tabita. – Wiedziałam, że obejrzysz, chociaż silisz się na wytworne tony.

– Dobrze, moja panno – groźnie, chociaż z wielką godnością, odpowiedziała Janice. – W takim razie sama mu odniosę miniaturę i wyjaśnię, w jaki sposób dostała się w moje ręce.

– Papla! Skarżypyta! – odrzuciła wzgardliwie Tabita.

Janice odwróciła się od niej z jeszcze większą pogardą, wyszła z domu i podążyła ku stajni. Po drodze przeszła przez staroświecki, żywopłotem ogrodzony warzywnik, w którym kwiaty hodowano jak warzywa, a warzywa jak kwiaty. Gdy się znalazła w cieniu rzędem posadzonych wysokich bukszpanów, z twarzy jej znikł wyraz wyniosłej stanowczości, przystanęła nagle i z okrzykiem: – O! – udała wielkie zainteresowanie motylem. Najmężniejsza armia może ulec panice wskutek zaskoczenia. Panna Meredith, jakkolwiek zdobyła się na odwagę stawienia czoła Karolowi w jego stajennej fortecy, w ostatniej chwili stchórzyła, gdy zobaczyła go niespodziewanie o sto kroków bliżej, niż się spodziewała. Nagłość spotkania zbiła ją z tropu tak dalece, że zapomniała języka w buzi i zręczne wyjaśnienie, jakie sobie ułożyła, pierzchło z główki. Bez słowa wyciągnęła do niego rękę z miniaturą.

Karol szedł właśnie do dworu. Na widok panny Meredith przystanął, spojrzał na jej wyciągniętą rękę, a potem na twarz, ale nie uczynił najlżejszego ruchu, żeby odebrać swoją własność.

Oniemiała, podwójnie zmieszana, bo i z racji jego spokojnego spojrzenia, dworska panna stała zarumieniona, ze spuszczonymi powiekami o długich ciemnych rzęsach, na oko istne uosobienie winy i wstydu.

Trudno powiedzieć, jakby się to spotkanie skończyło, czy Janice odzyskałaby głos, czy też uległa silnej pokusie ucieczki, gdyby nad ich głowami nie zagrzmiał nagle gniewny głos dziedzica:

– A, jesteś! Dwa razy cię dziś szukałem. Zapowiadam, że nie pozwolę na taką samowolę! Cóż to, jesteś moim sługą! – dogadywał, podchodząc do młodej pary, przy czym stukał mocno laską i stąpał z rozmachem, co oczywiście świadczyło o wściek­łości. – Cóż ty sobie myślisz, hultaju? Ja ci wyznaczam robotę, a ty nie słuchasz!

Karol stał z niewzruszoną twarzą, tak samo obojętny na wymówki dziedzica, jak przed chwilą na niemą prośbę jego córki, której ręka na dźwięk głosu ojca znikła natychmiast w fałdach sukienki.

– Należałaby ci się bliższa znajomość z moją laską! – złościł się dziedzic, stając przed parobkiem.

Nie spuszczając oczu z twarzy dziewczyny, Karol roześmiał się wyzywająco.

– Co pana dziedzica powstrzymało, strach przede mną czy przed prawem?

– Cóż ty wiesz o prawie, panoczku?

– Nic, skoro byłem tak głupi, żem się zakontraktował – warknął sługa – ale Bagby powiedział mi, że pracodawcy nie wolno uderzyć sługi pod karą grzywny.

– Joe Bagby! – ryknął dziedzic z jeszcze większą furią. – Jakim sposobem pokumałeś się z tym łajdakiem? Z tym pokątnym doradcą? Czy już co zmalowałeś?

Karol znów się roześmiał.

– Dochodzenia tego rodzaju są rzeczą królewskich sędziów pokoju. Póki czego nie wykryją, powiem tylko tyle, że pytałem go, jakie prawa przysługują pracownikom kontraktowym.

– Do czego to dochodzi! – szalał dziedzic. – Nic dziwnego, że w kraju panuje bezprawie, skoro nawet słudzy powołują się na prawo przeciwko panom. Ale posłuchaj, mój paniczyku. Jeżeli sam nie mam prawa ukarać cię, to sędziowie będą mogli skazać cię na chłostę. O ile się nie poprawisz, staniesz przed sądem przy następnej sesji. Tymczasem zaraz po wieczerzy osiodłasz Kłusaka i zawieziesz ten papier do Brunszwiku. Przykleisz go na tablicy obwieszczeń na ratuszu. Ale żadnego zwlekania, żadnych narad z oszustami – prawnikami, rozumiesz? Jeżeli nie wrócisz na dziewiątą, będzie z tobą krucho!

I uderzywszy, dla ulżenia sobie, laską w słonecznik, dziedzic zawrócił do dworu.

Ledwie odszedł, Janice znów wyciągnęła rękę z miniaturą.

– Bądź łaskaw wziąć to! – rzekła błagalnie.

– Już się panience znudziło cacko? – odrzucił szyderczo.

– Ja tego nie brałam, Karolu – wyjąkała. – Ale wiem, że to twoje, więc odniosłam.

Młodzieniec wzruszył ramionami.

– To wcale nie moje i nie ma dla mnie wartości – odpowiedział i minąwszy Janice, poszedł do dworu.

V

Co znaczy ogolona twarz

Przy wieczerzy Karol, zazwyczaj nietowarzyski milczek, wydawał się w dodatku tak bardzo roztargniony, że wszystkich to uderzyło, zarówno parobków, jak murzyńską służbę dworską. Docinki co ordynarniejszych parobasów puszczał mimo uszu, jakby ich wcale nie słyszał, i chociaż zajadał z apetytem, to z taką nieświadomością tego, co spożywa, że kucharka Sukey, darząca go szczególnymi względami, zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle warto go wyróżniać.

Po posiłku Karol pośpieszył do stajni. Po drodze z jakiegoś powodu zatrzymał się przy korycie do pojenia koni, nachylił się nad nim i przejrzał w wodzie. Najwidoczniej niezadowolony ze swego wyglądu, na próżno starał się przygładzić krótko ostrzyżone włosy. Następnie przesunął dłonią po brodzie.

– Mówią – mruknął do siebie – że ubiór czyni dżentelmena, ale to raczej cyrulik. Chyba wszystkie piękności w Pijalni i na Promenadzie wzięłyby mnie za chłopa. Więc nie do Karola Lor… ech! nie do Karola się uśmiechały, nie na Karola zerkały, nie przed Karolem dygały. Obdarzały względami twarzową perukę i wygoloną twarz.

Strzepnąwszy wzgardliwie palcami, wszedł do stajni i zaczął siodłać konia.

Pół godziny później kłusował ulicą Brunszwiku. Przed oberżą „Pod Królem Jerzym” uwiązał konia u słupa przy wejściu i poszedł popatrzeć na tablicę wywieszoną na ścianie ratusza i sądu. Na proklamacji liczącej już trzy miesiące nalepił anonimowy list, niedawno otrzymany przez dziedzica, naklejony za pomocą opłatka na arkuszu papieru. Poniżej anonimu pan Meredith wypisał, co następuje:

Do powszechnej wiadomości.

Za bardzo gardzę podłym tchórzem, który napisał powyższe ostrzeżenie i przybił na moich drzwiach, żeby je brać do serca. Za wszelką informację, która by pomogła zdemaskować rzeczonego podłego tchórza, ofiarowuje się dwa funty nagrody.

Lambert Meredith

Dobrą chwilę spoglądał sługa z lekkim uśmiechem na twarzy na ten tak sprzeczny w treści protest swego pana, po czym wzruszywszy ramionami, wkroczył do szynku. Było tu tak mroczno od dymu fajek, a światło dwóch łojówek tak niepewne, iż przystanął, żeby coś zobaczyć. Rozróżnił kilkanaście postaci. Uwaga wszystkich zwróciła się natychmiast na niego.

– Gospodarz jest? – zapytał po chwili Karol.

– Tutaj jestem – odezwał się człowiek siedzący w kącie przed małym stolikiem, na którym stały dwie do połowy wypróżnione szklanki i waza ponczu arakowego. Naprzeciw gospodarza wypoczywał na stołku przysadzisty osobnik lat około czterdziestu, w brunatnym odzieniu i ciężkich butach z cholewami. I odzież, i buty nosiły ślady świeżo odbytej podróży.

Karol obszedł gości przy dużym stole na środku izby i wyjąwszy z kieszeni gwineę, położył ją na stoliku.

– Wymienicie to na drobne? – zapytał.

– No chyba! – zawołał szynkarz, biorąc monetę i rzucając nią o stół. – Nieczęsto zdarza nam się widzieć złoto w tej budzie. Ile za to chcesz?

– No, przecież dwadzieścia jeden szylingów – odpowiedział z pewnym zdziwieniem pański sługa.

– Ja ci dam trzydzieści dwa – odezwał się od dużego stołu osobnik o żydowskim wyglądzie, wydobywając woreczek z bardzo brudnymi papierkami. Wyliczywszy odpowiednią kwotę, podawał ją Karolowi jednocześnie z gospodarzem, który ofiarowywał mu tak samo zbrukane i obszarpane banknoty.

– Już Opper to zawsze da mniej, niż co warte – zadrwił jeden z gości.

– Czy to pieniądze, Bagby? – zapytał Karol, spoglądając podejrzliwie na obu oferentów.

– Nie bardzo – odpowiedział Bagby od dużego stołu, naokoło którego siedząca kompania nie uroniła ani słówka z powyższej rozmowy. – Ogolone bydełko!

Ten żart wywołał ogólny wybuch śmiechu.

– Na brzytwę wystarczy? – zapytał szybko Fownes, zwracając się z uśmiechem do prawnika.

– Potrzymaj tydzień, a samo się zgoli i ciebie zgoli – odparł żartowniś. Aluzja do stałej inflacji banknotów kolonialnych spowodowała nową salwę śmiechu.

– To znaczy… niewiele warte? – odparł Karol.

Siedzący przy małym stoliku podróżny uśmiechnął się na te słowa i zaczął się przyglądać kontraktowemu słudze z większym zainteresowaniem.

Tymczasem na pierwszą wzmiankę o brzytwie Żyd wyszedł z szynku i wrócił zaraz z wielkim tłumokiem, który umieścił na stole.

– Panie – przemówił akcentem równie charakterystycznym, jak jego twarz, odpinając rzemyki u tłumoka – mam tu wyborową brzytwę w najlepszym gatunku…

Ale tu przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.

– Masz cyrulika. Ten cię ogoli! – rechotał żartowniś, a drugi dołożył: – Ogoli cię bez brzytwy!

– Panowie! Panowie! – protestował przekupień. – Czy to was kiedy oszukałem? – Grzebiąc w na pół otwartym tłumoku, schował ukradkiem trzy brzytwy i wydobył czwartą, którą podawał Karolowi. – Kosztuje tylko trzy szylingi. Z najlepszej stali.

– Kto jak kto, ale Opper zna się na goleniu – dogadywał Bagby najwidoczniej grający rolę miejscowego dowcipnisia. – Goli od dwudziestu lat.

– Potrzebuję ostrej brzytwy, nie cyrulika – odrzekł dobrodusznie Karol, biorąc ją i próbując ostrza na palcu.

– Na co brzytwa kontraktowemu parobkowi? – zapytał szynkarz, gdyż w owych czasach nic tak nie odróżniało ludzi wyższego stanu, czyli panów, jak gładkie oblicza, gmin bowiem chodził stale zarośnięty.

– Czy to nie ma gardła? – wtrącił ktoś z obecnych. – Kontraktowy ma zawsze powód przejechać sobie po gardzieli.

– Prędzej wybiera się w zaloty – podsunął drugi gość. – Panna dworska puszy się i pyszni, że to ha! Ale pewno tak samo skora do figlów z ładnym kawalerem, jak każda dziewuszka.

– Jeżeli ona taka, to jestem do usług – rzekł Bagby.

– Do jakich figlów? Co to znaczy? – zapytał kontraktowy sługa.

Znów szynk zahuczał śmiechem nad jego naiwnością, a podróżny zapytał karczmarza:

– Co to za pachołek?

– To nowy kontraktowy sługa Jaśnie Wielmożnego Mereditha, ale mówią, że nie bardzo zna się na koniach. Chodzą gadki między ludźmi, że zbiegł z wojska.

– Co, dezerter? – zainteresował się podróżny, spoglądając znów na Karola, który płacił właśnie Żydowi za brzytwę. Zaczekał, póki nie dokonali transakcji, i nagle krzyknął ostrym głosem komendy: – Baczność! W lewo patrz!

Fownes wyprostował się machinalnie, opuścił ręce po bokach i szybko zwrócił głowę w lewo. Przez sekundę trwał w tej postawie, ale zaraz oprzytomniał i obróciwszy się, spojrzał bystro na improwizowanego dowódcę.

– A więc to tak! Toś ty, bratku, nosił muszkiet? – zawołał podróżny.

Fownes, któremu krew uderzyła do twarzy, obrócił się porywczo ku niemu, podczas gdy cała izba czekała w milczeniu na wynik awantury.

– Łżesz! – zagrzmiał.

– Ty, pachołku! – wrzasnął znieważony podróżny, któremu także krew uderzyła do twarzy. Zerwał się i chwycił ze stołu ciężką szpicrutę.

W tej samej chwili ręka kontraktowego sługi sięgnęła instynktownie do boku, jakby po broń. Oczy podróżnego podchwyciły ten odruch. Także raczej instynktownie niż świadomie odskoczył w tył, jakby w obawie przed atakiem, ale pohamował się i zawołał:

– Nic z tego! Kontraktowi nie noszą bagnetów!

Karol znów poczerwieniał. Otworzył usta, chciał coś ostro odpalić, jednakże, rezygnując z odpowiedzi, odwrócił się i ruszył ku drzwiom.

– Tak, tak! – krzyknął za nim podróżny. – Uciekaj, póki czas, dezerterze!

Fownes wykręcił się we drzwiach z niemiłym uśmiechem na twarzy, wzgardliwym zarazem i groźnym. Ale kiedy przemówił, w głosie jego zabrzmiał ton humorystyczny, prawie wesoły, jakby go ta sytuacja bawiła.

– Jeżeli ja dezerter, to ty szpieg! – powiedział z naciskiem i wyszedł. Odwiązawszy konia, chwilę głaskał go po pysku.

– Kłusaku – rzekł poufnie – obawiam się, że wbrew pochwałom, jakimi mnie obsypały piękne panie za odegranie „Modnego kochanka”, nie jestem bynajmniej tak doskonałym aktorem, jak Garrick lub Barry. Zapominam się i tracę panowanie nad sobą. Więc kontraktowy sługa powinien przeciąć sobie gardło – ciąg­nął, wskakując lekko na siodło. – Obawiam się, że to jedyny sposób, żeby uniknąć odkrycia. Jakiż ze mnie głupiec, że dałem się ponieść pasji! Pięć lat niewoli! – Tu się roześmiał. – Ale gdyby nie to, nigdy bym jej nie zobaczył. Na Boga! Gdyby Gainsbo­rough albo Reynolds mogli ją sportretować tak, jak dziś wyglądała, w niejednym krew by się zapaliła. To jest cenny kąsek, Kłusaku. Piękność, bogactwo i wolność naraz! Warta, żeby kruszyć o nią kopie dla samej chwały! Ogolimy się, konisiu, i wysztafirujemy na fircyka… – Tu urwał na chwilę. – Jakiż ja głupi! Po to, żeby mnie poznał Clowes czy inny pies… co on tu robi…? Gdyby nie zarost i to, że nie spodziewał się tu spotkać Karola… – Fownes znów pohamował się i twarz mu spochmurniała. – Karola Nijakiego, nędznego kontraktowego sługę. Daj pokój idiotycznym pomysłom, człowieku! – zgromił sam siebie. – Po coś uciekał, jak nie po to, żeby się skryć? I teraz zaryzykowałbyś wszystko dla spódniczki? – Wyjął z kieszeni brzytwę i cisnął ją w przydrożne krzaki ze słowami: – Żegnaj, paniczu!

VI

Mężczyźni zawsze zwodzą

Po odejściu kontraktowego, pod wrażeniem jego złośliwej aluzji, wszyscy obecni zwrócili oczy na podróżnego, a Bagby dał wyraz ogólnej ciekawości, kiedy zapytał:

– Dlaczego Fownes nazwał was szpiegiem?

– Wcale mnie tak nie nazwał – zaprzeczył nieznajomy. – Powiedział tylko, że jeżeli on dezerter, to ja szpieg. Gospodarzu, wazę gorącego napitku dla całej kompanii! Panowie, urodziłem się i wychowałem w Lincolnshire. Nazywam się John Evatt i podróżuję po waszym kraju w poszukiwaniu ziemi dla sześciu rzetelnych farmerów, do których się zaliczam. Chcemy się tu osiedlić. Jak się nazywa pan tego hultaja, bo zapomniałem?

– Jaśnie wielmożny Meredith, ziemianin – objaśnił gospodarz, zajęty przy dużym stole mieszaniem rumu, jodłowego piwa i cukru.

– Co to za człowiek? – dopytywał się Evatt, zabierając swoją szklankę ze stolika i przysiadając się do dużego stołu.

– Pyszny, władczy i w gorącej wodzie kąpany, jak sam król Jerzy! – zakrzyczał jeden z pijących. – Ale myślę, że spuści gałgan z tonu, jak Komitet Brunszwicki zrobi z nimi porządek.

– Trzymaj ty lepiej ozór za zębami, Zerubbabel! – zganił go ostrzegawczo Joe Bagby. – Nie potrzeba nam żadnych doradców, żeby nas tu pouczali, co robić.

– Ten Meredith bogaty? – pytał Evatt.

– Ożenił się bogato z Patty Byllinge – objaśnił szynkarz. – Przedtem był biednym adwokaciną w Trenton.

– A ona, ta Patty Byllinge, co za jedna?

– Nie znacie West Jersey, bobyście o niej słyszeli – zaznaczył Bagby. – Nie każda panna wnosi mężowi garnek pieniędzy i blisko trzydzieści tysięcy akrów ziemi. Mówią, że zanim dziedzic ją dostał, konkurenci uwijali się koło niej jak… – Tu dowcipniś użył porównania zbyt sprośnego, żeby je można zacytować.

– Ach, tak!? – rzekł podróżnik. – Byllinge, ho, ho! Zaczynam rozumieć. Pewno córka albo wnuczka jednego z pierwszych osadników, którzy otrzymali nadania?

– Właśnie. Za życia starego mieli w posiadaniu ziemię z tej strony rzeki, prawie do Baskinridge, ale w latach czterdziestych dużo wyprzedali.

– To może udałoby się nam tutaj zahaczyć? Okolica wydaje się urodzajna i klimat łagodny. Jadąc, dużo się rozglądałem…

– Nowy dziedzic nie wypuści z ręki jednego akra – wtrącił ktoś z obecnych. – Wydzierżawić wydzierżawi, ale niezależnych farmerów on tu nie chce.

– Moglibyście udać się do Henniona. To także dziedzic, ale on wyprzedaje ziemię po kawałku – podsunął karczmarz.

– Co to za jeden? – zapytał Evatt.

– Także z tych monopolistów, co uzyskali nadania za dawnych lat, kiedy ziemia nie miała wartości – wyjaśnił Bagby. – Jego grunta leżą dalej.

– Jeżeli chcecie nabyć ziemię, to się śpieszcie – odezwał się jakiś starszy obywatel. – Podobno syn dziedzica ubiega się o rękę córki dziedzica. Może stary Hennion, gdyby syn ożenił się bogato, nie kwapiłby się wyprzedawać swoich akrów.

– A wielmożny Meredith nie jest popularny?

– Przekona się o tym, gdy znów będzie kandydował do Zgromadzenia – odpowiedział ktoś z obecnych.

– Więc on jest członkiem Zgromadzenia? – zainteresował się Evatt. – No, to niby w porządku, widać należy do partii ludowej?

– Akurat! – zakrzyczało kilka głosów.

– Był przeciwko związkowi kolonialnemu, agitował, żeby nie wybierać deputowanych do Kongresu, i chełpi się, że herbata nie schodzi z jego stołu – opowiadał gospodarz.

– To długo nie potrwa! – fuknął Bagby.

– Więc jak się to stało, żeście go wybrali do Zgromadzenia?

– Przechodzi głosami swoich dzierżawców – objaśnił prawnik. – Boją się głosować przeciwko niemu z obawy o swoje arendy. Tak samo jest z innymi. Bez zgromadzeń ludowych, bez komitetów nic nie wskóramy. Ale niech sobie ziemianie robią, co chcą, my się im nie damy.

– Panowie! – rzekł Evatt. – Oto napitek! Dawajcie szklanki! Proponuję toast, który wszyscy wypijecie: Oby waszych swobód nie ograniczał nigdy ani Parlament, ani Kongres!

Pili i rajcowali dobre dwie godziny. Gdy ostatni opój wytoczył się z szynku, Evatt, podpierany przez szynkarza, raczej wpełznął, niż wszedł na górę do swojej izdebki. Jeżeli nie dowiedział się jeszcze dokładnie wszystkiego o miejscowości, której ośrodkiem był szynk, to bynajmniej nie dlatego, żeby kompania panowała nad językami, lecz dlatego, że jemu zbyt się mąciło w głowie.

Ale w osiemnastym wieku głowy były odporne na pijaństwo i rano Evatt zjadł z apetytem sute śniadanie. Posiliwszy się setnie, zawołał o konia, oświadczając, że: „Wybiera się do jaśnie wielmożnego Mereditha, poinformować się o tego bezczelnego pachołka”.

W Greenwood dziedzica nie zastał. Pan Meredith pojechał do Bound Brook, miał do pomówienia z daleko mieszkającymi dzierżawcami, ale w kolonialnych czasach goście byli taką rzadkością, że pani Meredith przyjęła go radośnie i zatrzymała na obiedzie.

– Mąż wróci przed nocą – zapewniała. – Okropnie by żałował, gdyby pana nie zastał.

– Pani – odpowiedział Evatt – amerykańska gościnność jest tak wielka, że ustępuje tylko piękności amerykańskich kobiet.

Nie sposób było nie zachwycić się gościem. Miał dar opowiadania i na końcu języka powiedzonka w stylu londyńskim, szczególnie miłe kolonialnym uszom. Zabawiał panie przy stole, sypiąc charakterystykami i anegdotkami o bywalcach Parku, Mail, Vauxhall i Ranelagh[1]. Dziewczęta, zachwycone, przejęte, słuchały z rozchylonymi ustami.

Po obiedzie panie niechętnie wychodziły z jadalni. Evatt został sam w towarzystwie karafki najlepszej madery dziedzica, którą mu podano, gdyż wytworni goście trafiali się w domach kolonialnych niezmiernie rzadko. Jak wszystkie młode społeczeństwa, Amerykanie kłaniali się nisko transatlantyckim podróżnikom i prawdziwy kolonista uważał Anglika za istotę wyższą.

Evatt napełnił kieliszek, odpiął trzy dolne guziki kamizelki i rozparł się w krześle. Przytknąwszy kieliszek do warg, zatrzymał pierwszy łyk w ustach, żeby się nim dłużej delektować. Na twarzy jego rozlał się wyraz błogości. Gdyby myśli jego ubrać w słowa, tok ich byłby następujący:

„Do pioruna! Co za wino i co za kobiety! Wina przemycają, ale skąd biorą kobiety? Kto by to pomyślał, że w tym surowym nowym kraju można spotkać piękniejsze i wykwintniejsze damy niż na Serpentynie? Co za oczy, co za kibić, co za nóżka! A buzia – te gasnące i zapalające się rumieńce, które zdradzają najskrytsze uczucia ślicznotki! I tylko pomyśleć, że te usteczka godne księcia przypadną w udziale jakiemuś parobasowi. Niech to wszyscy diabli! Gdyby nie moja misja, pokusiłbym się o rączkę ślicznej Niewinności…”. Spojrzał w okno, za którym słała się zielona dal, i patrząc, popijał wino. – Trzydzieści tysięcy akrów ziemi! – wykrzyknął na cały głos i aż mlasnął z zachwytu.

W polu jego widzenia ukazała się Janice. Przeniósł więc oczy na nią. Szła do ogrodu. Gonił ją wzrokiem, dopóki nie znikła w otworze żywopłotu.

– Co za nóżka. Co za kostka! – wykrzyknął z podobnie błogim wyrazem na obliczu, jak gdy się delektował maderą. – Gdyby się zjawiła w Londynie, szalałyby fircyki, zapalałyby się serca, Tamiza stanęłaby w ogniu!

Sięgnął znów po maderę, ale ledwie wyjął korek, zawahał się i wetknął go z powrotem, po czym wstał, zapiął kamizelkę, wziął kapelusz z holu i podążył za Janice.

Ale w obrębie żywopłotu jej nie znalazł. Przeszedł więc szybko przez ogród i zobaczył ją przed stajnią. Rozglądała się naokoło, pogwizdując, co nie było bynajmniej w dobrym tonie. Dopiero gdy nadbiegł Clarion, okazało się, dlaczego oddawała się tak prostaczej przyjemności. Nieświadoma, że jest pod obserwacją, powiedziała coś do psa i oboje podążyli ku rzece.

Evatt przyśpieszył kroku. W kilka sekund zrównał się z panną. Obejrzała się, a on zapytał:

– Czy mogę pani towarzyszyć? Chciałem obejrzeć farmę i przyjemność będzie podwójna, jeżeli pani podejmie się roli przewodniczki.

Skwapliwie, chociaż z pewną nieśmiałością, Janice zgodziła się na propozycję. W jej pojęciu była to wspaniała okazja. Dowiedziała się nowych plotek z dworu, ze świata mody i teatru. Dowiedziała się, jak wygląda król, jakie ma ruchy. Dowiedziała się o rywalizacji między panią Barry i panią Baddeley, o długach Karola Foxa i jego elokwencji, o powodzeniu Cecylii Davis, czyli „Inglesiny”. Dla Janice, która jak prawdziwa gąska prowincjonalna łaknęła nowin z wielkiego świata, była to istna uczta duchowa. Rozmawiać z człowiekiem, który potrafił naśladować kulejącego księcia Gloucester na przyjęciu porannym u króla, który opowiadając coś, zaczynał od takich słów: „Jak mi mówiła lady Rochford, gdy byłem u niej na raucie…” – znaczyło bez mała to samo, co przestawać osobiście z wielkim światem i jego wspaniałymi przedstawicielami. Toteż Janice nie tylko nie spostrzegła, że towarzysz jej nie zwraca najmniejszej uwagi na otoczenie, ale sama straciła rachubę czasu i świadomość kierunku, w jakim szli.

– O! – zawołała uradowana. – Tibbi będzie zła, gdy się dowie, co straciła! Ale należała jej się kara za to, co zrobiła.

– Nie rozumiem, o czym pani mówi – rzekł Evatt.

– Zasłużyła na to, żeby wszystko opowiedzieć. Nazwała mnie paplą, a ja wcale taka nie jestem – szczebiotała Janice, w dalszym ciągu okropnie oburzona na Tabitę i to tak dalece, że musiała, po prostu musiała, wyśpiewać swoje żale na niedawną przyjaciółkę przed tym czarownym człowiekiem. – Pan z pewnością zauważył, że nie jesteśmy z sobą na dobrej stopie. Dlatego poszłam sama na spacer.

Evatt, który do tej chwili niczego się nie domyślał, skinął ze zrozumieniem głową.

– Ona tego narobiła, ale chętnie by się wyparła, gdyby nie ja. Ta piękna pani byłaby wściekła, gdyby przypuszczała, że on dał mi miniaturę.

– Miniaturę! – zdziwił się zachęcająco gość. – Czyją?

– Właśnie o to chodzi… Ach, opowiem panu wszystko i poproszę pana o radę. Boję się iść z tym do mamy, bo wiem, że kazałaby mi oddać. Tatusia nie ma, a Tibbi taka kąśliwa… Nie mam się do kogo zwrócić… i może… nigdy bym panu nie powiedziała, żeby upokorzyć Tibbi; ale potrzebuję rady i…

– Nikt rozsądny nie posądziłby pani o plotkarstwo, panno Janice – zapewnił szarmancko.

Tak zachęcona i skuszona, panienka wyspowiadała się ze swojej troski.

– Żałuję, że nie mogę panu pokazać tej miniatury – dokończyła. – Najpiękniejsza kobieta na świecie! Nie widziałam piękniejszej.

– Czy pani nigdy nie patrzy w lustro, panno Janice?

– Pan ze mnie żartuje.

– Uchowaj Boże! – zaprzeczył z przekonaniem Evatt. – Gdzieżbym śmiał!

– Pan naprawdę uważa mnie za ładną? – dopytywała się naiwnie, najwidoczniej rozradowana, chociaż niedowierzająca.

Evatt obserwował zwróconą ku sobie pytająco ożywioną, szczerą twarzyczkę i z trudem powstrzymał się od uśmiechu.

– Nie sposób sądzić inaczej – odpowiedział.

– Chociaż pan widywał dworskie piękności? – badała Janice na pół z powątpiewaniem, na pół z uciechą.

– Nie znam żadnej takiej, która nie byłaby zmuszona ustąpić pani pierwszeństwa – zaręczał Evatt – gdyby pani mogła być przedstawiona na dworze.

– Cudnie! – wykrzyknęła rozradowana i nagle zgasła. – O!… ja wiem, że… że pan stroi sobie ze mnie żarciki!

– Niech mnie piorun spali! – zaklinał się gość z tak nieukrywanym zachwytem w spojrzeniu, że to było najlepszą gwarancją jego szczerości. „Na Boga – zdumiewał się w głębi duszy. – Nikt by nie uwierzył w taką niewinność! To matka Ewa przed upadkiem. Ona nic nie wie!” – Ten pogląd na kobiety mógł napędzić biedy panu Evattowi. Mało jest wiadomości o niewinnej Ewie, ale sądząc po późniejszych przedstawicielkach jej płci, można twierdzić z całą pewnością, że matka rodzaju ludzkiego wiedziała już to i owo, zanim skosztowała owocu z drzewa wiadomości złego i dobrego. Tylko mężczyzna rodzi się tak głupi, że trzeba go uczyć.

– Dlaczego nie może mi pani pokazać tej czarującej kobiety? – zapytał głośno. – Na pewno nie obawia się pani porównania.

– Ależ nie o to chodzi – zaprzeczyła Janice, rumieniąc się – tylko… zaraz… – Odwróciła się od Evatta i za chwilę znów się do niego zwróciła z miniaturą w ręku. – Czy nie piękna?

Evatt przyjrzał się miniaturze.

– Rzeczywiście – potwierdził. – Niech mnie kule biją, jeżeli nie widziałem podobnej w Londynie.

– Doprawdy? – wykrzyknęła panna. – Jak ona się nazywa?

– Sam zadaję sobie to pytanie.

– On musi być dobrze urodzony, jeżeli miał jej miniaturę – argumentowała Janice. – Niech pan spojrzy na klejnoty we włosach.

– A, moje dziecko, dobrze urodzeni mogą… – Urwał. – Skąd pani wie – dodał – że ta miniatura dostała się w jego ręce uczciwą drogą? Medalion jest bardzo kosztowny.

– Nie wiem – odpowiedziała Janice. – Inicjały na odwrocie też nie jego.

– W.H.J.B. – przeczytał Evatt.

– Mógł zmienić nazwisko – podsunęła Janice.

– Prawda – zaśmiał się Evatt. – Bardzo przenikliwa uwaga, która może nas naprowadzić na jego prawdziwe nazwisko.

– Może pan znał kogo w Londynie, pod czyje nazwisko dałoby się podłożyć te litery? – dopytywała się dziewczyna.

Evatt odwrócił głowę, żeby ukryć uśmiech, którego nie zdołał opanować. „Niewiniątko wyobraża sobie, że Londyn to drugi Brunszwik” – pomyślał. – Czy pan uważa, że powinnam go skłonić, żeby to sobie zabrał? – zapytała Janice.

– Ależ nie – odpowiedział doradca, widząc, jak bardzo prag­nęła zatrzymać klejnot.

– Więc pan uważa, że powinnam powiedzieć o tym mamie albo tatusiowi?

– To zupełnie zbyteczne. On nie chce zwrotu miniatury, wobec tego dopóki jej nie zażąda, należy ona do pani.

– Ach, cudnie! Chciałabym już być w domu i zobaczyć, czy mi z nią będzie do twarzy. Wczoraj w nocy wyszłam po cichu z łóżka, ale Tibbi przewróciła się na drugi bok i bałam się, że się obudzi. Pobiegnę zaraz i…

– Już ma pani dosyć spaceru? – zapytał z wyrzutem Evatt.

– Zaraz będzie herbata. – Pokazała na słońce. – Popołudnie zleciało, jak z bicza trzasł.

Evatt skłonił się nisko.

– Dzięki mojej czarownej towarzyszce.