Opowiadania świrowate - Krzysztof Kris Cedro - ebook

Opowiadania świrowate ebook

Krzysztof Kris Cedro

0,0

Opis

"Opowiadania świrowate" to zbiór różnych tematycznie humorystycznych opowiadań, osnutych na anegdotycznych wydarzeniach z życia wziętych, ubarwionych wytworem wyobraźni Autora. Urodzony w 1941 roku w Keszthely nad Balatonem Krzysztof „Kris” Cedro to również Autor licznych esejów (m.in. „Moje rozważania o…”), reportaży i felietonów (w szczególności dla magazynu „Polski Traker” i wydawnictw związanych ze środowiskiem country), jedynych w swoim rodzaju opowiadań w stylu western (m.in. „W blasku cynowych gwiazd”, „Z coltem u boku”, „Ostrożnie chłopcy”), anegdotycznych wspomnień (kwartalnik „Wiadomości ASP”, 2008-2009) i wreszcie ponad 100 tekstów piosenek – nagrywanych i wykonywanych przez wielu polskich artystów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Cześć pracy! Byle do fajrantu

Przeraźliwy dźwięk dzwonka zmącił nagle błogą ciszę panującą w pomieszczeniu.

Aż mnie poderwało.

– Hallo… Co tam znowu?... Aa, to pan, dyrektorze! Tak, tak, rozumiem. Oczywiście… zaraz tam będę… Proszę być spokojnym, dopilnuję wszystkiego – zapewnił zwierzchnika pan kierownik Henio i odłożył słuchawkę telefonu na widełki. Ja i Rychu, stary kumpel jeszcze ze szkolnej ławy, odetchnęliśmy z ulgą. Bo tym razem to nie my mieliśmy opuścić przytulne biuro, wystawiając tyłki na listopadowy ziąb i pluchę.

– Panie Wacku, wrócę za godzinę. Pan tu teraz rządzi. Proszę sprawdzić wuzetki, a jeśli zajdzie potrzeba, wydać ludziom odpowiedni sprzęt. Tylko uczulam… bez przesady, panie Wacku, bez przesady – polecił kierownik swemu zastępcy odbywającemu tu roczną praktykę.

Zarzucił na ramiona podgumowany trencz i wychodząc trzasnął za sobą drzwiami.

Zakładając ręce za kark, rozparłem się wygodnie w krześle i wyłożyłem nogi na biurko, o mało co nie strącając z blatu mechanicznego „kręciołka” do liczenia i musztardówki z resztą niedopitej herbaty. Przezornie, żeby nie nagnoić, zdjąłem je i usiadłem normalnie.

Grzałem tu miejsce dopiero od tygodnia, a już znudziła mnie ta papierkowa robota i uganianie się ze zwiniętą gazetą za natrętnymi muchami. Wolałem jednak już to niż bezczynne siedzenie ojcu na karku. Tak się złożyło, że miałem roczną przymusową przerwę w edukacji i chcąc nie chcąc, żeby nie uchodzić za darmozjada, musiałem się czymś zająć. A skoro jeszcze miano mi za to płacić… Marnie, bo marnie, ale zawsze. – No, to w kuńcu, jak tam pana zaszeregowali, panie Krysiu? – zapytał, jakby odgadując moje myśli, siedzący obok majster.

– Ee… tam… szkoda gadać, panie Wichniarz – machnąłem lekceważąco ręką. – Dali mi etat kopacza ze stawką… No, niech pan zgadnie ile? – zawiesiłem głos. – Przecie wim. Nie od dziś tu pracuje – odparł z lekka urażony majster, kiwając z politowaniem głową. – Dostał pan… cztery osiemdziesiont za godzine. Zgadza sie? – Zgadza… Gówno nie pieniądze – gorzko przytaknąłem.

– Młody pan. Na piwo starczy – skonstatował majster. – Jeszcze zdunży się pan nazarabiać. Co inszego pan Rysiu. Ma żonke, dzieciska, to i musi mieć na ten chlib. Co nie? Nic nie mówiąc, przyznałem mu w duchu rację.

Siedzieliśmy w kilku w niewielkiej pakamerze, grzejąc się przy buzującym ogniem trociniaku i susząc przemoczone rękawice i kufajki.

– Ale też śmierdzom te waciaki! – fuknął, kręcąc nosem, łysy zgryźliwiec Cielewicz, brygadzista wodkaniarzy.

Miał uraz i uczulenie na zapach mokrej watoliny i nie było tajemnicą dlaczego. Wszystko od czasu, kiedy to brygada jego oddawała do użytku nowo wykonaną instalację wodkan i c.o. w przykopalnianej łaźni. Mróz był wtedy jak diabli – minus 20 stopni z okładem i kiedy podczas oficjalnego odbioru strzeliła rura dopływowa, o mało co nie zamienili się w sople lodu. Taka zimowa kąpiel w waciakach z pewnością nie zachwyciłaby nawet zahartowanego „morsa”.

Pominąłem tę cierpką uwagę milczeniem. Wyczuwając jednak, że go to wspomnienie wciąż gryzie, by rozładować jego napięcie, powiedziałem: – Ja tam nic nie czuję. Rychu, a ty?

Rysiek wzruszył ramionami i, zmieniając temat rzeczowo, zaproponował: – A może byśmy tak co zafajczyli?

Pośród obecnych wywołało to wyraźne ożywienie. Większość mężczyzn zaczęła poklepywać dłońmi po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Poza tymi, którzy jak zwykle liczyli na „cudzesy”.

Pierwszy wyciągnął je majster Rosiak.

– Prosze… prosze… bierzta… – zachęcał nieszczerze, podtykając paczkę pod las wyciągniętych rąk, z widocznym żalem spozierając na znikającą w oczach tytoniową zawartość.

– Tyfus plamisty! A niech to zaraza zadusi!... Znowu „Starty”… Masz pan co palić, choroba jasna! To tak jakby, kurwa jego mać, kota za ogon ciągnął… Panie świnty, psiakrew – zaświntuszył po swojemu malarz, wyciągając delikatnie papierosa dwoma palcami.

– Zgadzam się. To faktycznie gówno nie papieros... Ale jechał sęk! Dawaj pan, dobre i to – stwierdził kategorycznie starszy referent Szurgot, też skwapliwie korzystając z poczęstunku.

Rysiek wyjął zapałki i kolejno każdemu przypalił. Tylko Wacek, zapiekły wróg tytoniu, wyłamał się z gromady.

Kłęby siwego, smrodliwego dymu spowiły całą izbę. W milczeniu zaciągaliśmy się nim głęboko, z namaszczeniem oddając się nikotynowej zadumie.

Naraz coś podejrzanie zaskwierczało, zadymiło i okropny swąd przypalonych na piecu, upapranych abizolem rękawic rozszedł się po biurze, wykręcając nos. Przytomnie strąciłem je na podłogę i, dławiąc się kaszlem, dopadłem do okna, otwierając je na oścież.

Teraz dopiero nas zatkało. Zniewalający smród rozgrzanego karbidu i oparów buchających z kanału ciepłowniczego wdarł się do środka, przyprawiając o mdłości. O mało co nie puściłem pawia. Gwałtownie zatrzasnąłem okno, ale było już za późno. Smród, jak to smród, pozostał. Od niechybnego zaczadzenia mogło nas uratować tylko szybkie otwarcie drzwi. Zanim jednak któryś z nas zdołał to zrobić, rozległo się ciche pukanie.

– Proszę! – jak na komendę rzuciliśmy wszyscy razem.

Drzwi, skrzypiąc zawiasami, otwarły się, ukazując naszym załzawionym oczom zwiewną, filigranową sylwetkę… Dżiny, maszynistki z działu montażowego. A tak naprawdę, po prostu… Gieni. No ale skoro już tak sama siebie nazwała, to nie nam było to zmieniać. Bo i po co?

– Dzień dobry, panowie! – zaszczebiotała z lekkim zdziwieniem. – A cóż to… jakieś tajne zebranko, czy harcerska zbiórka przy ognisku?... A fuj! Co tu tak okropnie śmierdzi? – zapytała, wachlując dłonią przed nosem.

Zanim zdołaliśmy jej odpowiedzieć, przymilnie zagadnęła:

– Nie macie, chłopaki, czegoś do przegryzienia?... „Petitberów”, słonych paluszków…? No wiecie…, coś bym zjadła. Jestem dziś bez śniadanka. Noo… co z was za dżentelmeni?

– Paluszki?... A tak. Uni majom, uni majom! Akurat by pasowały – wyrwał się bezwstydnie majster Rosiak, uprzedzając pozostałych w odpowiedzi.

Dżina, udając zgorszoną, zgromiła go spojrzeniem.

– No wie pan! Wstydziłby się pan, panie Rosiak. W takim wieku?… Panu to tylko jedno ciągle w głowie.

– W jakim wieku, pani Dziunio… w jakim wieku? To już pożartować nie wolno, czy jak?... – bronił się majster.

– Ładne mi żarty! – prychnęła Dżina i z nadąsaną miną dorzuciła. – I proszę więcej nie mówić do mnie… Dziunia! Wie pan, jak mam na imię. Widzę, że nic tu po mnie… Pa-pa!

Odwróciła się na pięcie i, kręcąc wyzywająco biodrami, wyszła.

Wlepiliśmy w nią chciwie wzrok, jak zamurowani. Pewnie, że Lollobrigidą to ona nie była, ale nie dało się ukryć, że siedzieć na czym ma.

– Żegnaj Gienia, charakter mi się zmienia – rzucił za nią Wacek, kiedy już miał pewność, że tego nie usłyszy.

Od jakiegoś czasu specjalnie za sobą nie przepadali. A dokładnie od ostatniego zbiorowego grzybobrania, kiedy to odłączyli się we dwoje od reszty grupy i w lesie zabłądzili. Co tam tak długo robili, nie wiadomo, ale gdy wreszcie po usilnych nawoływaniach wrócili do „Robura” z pustymi koszykami, Dżina, nie bez wyraźnej złośliwości, wyznała, że miała nadzieję zerwać prawdziwego kozaka, a niestety, trafił jej się tylko marny… kurek. Co w tych sprawach pogrążyło Wacka na dobre.

– Rzyć to ona ma! – mruknął Rosiak, kiwając z uznaniem głową.

– Taak… mała, ale pakowna – dorzuciłem ze znawstwem.

– Cholera jasna! Panie świnty, psiakrew!... Co wy jezdeśta takie miętkie frajery, panowie?... Trza jom było przyszpinglować!... Taka dziewucha, panie świnty, że aże ji się z cycków kurzy. Eee… pies drapał takie fokstroty, panowie!... Ja jedno wim…

– Ale też z pana to jezd świntuch, panie malarz! – przerwał ów potok soczystych słów, majster Rosiak. – Takie młode chłopoki, panie malarz, a pan tu takie bezeceństwa wygaduje. Przecie une się nasłuchajom, nasłuchajom, a zaś potem bedom same tak rozpowiadać.

– A co by tam nie mieli, panie świnty, psiakrew! Przecie to nie grzych! – pienił się malarz.

– Ha, ha!... Grzych, nie grzych, a pożartować można! Grunt, by beło wesoło. Prowda, panie malarz? – zarżał majster Wichniarz, solidaryzując się z przedmówcą. A ten dalej swoje:

– Jakie tam… pożartować?... Choroba jasna, panie świnty, psiakrew! Ja kur… – No, dobra, dobra, dokuńczy pan jutro! – zgasił pieniacza Wichniarz, próbując bezskutecznie zgiąć w kolanie swą sztywną jak kołek nogę.

Niechcący obudził drzemiącego w krześle sąsiada, który ocknąwszy się potoczył dookoła przekrwionym, na wpółprzytomnym wzrokiem.

– Ale żeś sie Kaczmarek wysmarował… Pewnie wczoraj znowu cosik beło – rzekł, pstrykając wymownie palcem w szyję. – To chlanie w kuńcu cie wykuńczy. – Było, nie było, nikomu nic do tego! – odparował opryskliwie skacowany Kaczmarek.

– Pewno, pewno… – burknął Wichniarz. – Tylko mi tu nie śpij. Bo jak wróci Bator, to i mnie dostanie się opeer.

Przez chwilę atmosfera była sztywna jak majstrowa noga. Aż się prosiło, żeby ją rozładować.

– Słuchajcie, panowie, a może malarz ma rację… – zacząłem, ale ten nie dał mi dokończyć.

– Choroba jasna, panie świnty, psiakrew!... Widzita?... Ja kur… No to ja też mu przerwałem:

– A co by było, gdybyśmy tak, jak jeszcze raz tu przyjdzie… drzwi na klucz, nóżki na stół i kiecka w górę. Co?... – zawiesiłem głos, czekając na ich reakcję. Jakoś wybuchu entuzjazmu nie było. Tylko Wacek naiwnie zapytał: – Kto miałby przyjść?... Dżina?

– Nie… Zośka Loren! – rzuciłem z przekąsem zły, że nie zrozumiał.

– Ohoho!... patrzta, chłopy, a nie mówiłem? – zauważył Rosiak. – Taki pierun młody, a już mo diabła w nogawie!

– Co tam diabła… Bele by zdrowie beło. Prowda, panie kolego? – huknął rubasznie Wichniarz, puszczając do mnie oko.

– Świnta racja… świnta racja… panie świnty, psiakrew! – rozochocił się na nowo malarz. – Mówie wam, przyszpinglujta jom chłopy, bo jak nie, to Bator sam to zrobi. – Co pan, co pan?… Szef jest w porządku. Nie załapałby się na Dżinę. Przecież ma żonę w Łodzi – zaprotestował Wacek, biorąc kierownika Henia w obronę, jakby miał w tym jakiś osobisty interes.

Bo miał… awans na starszego referenta w dziale kadr.

Postanowiłem nie odpuszczać, więc ponowiłem propozycję, licząc w duchu, że wyjdą z tego niezłe jaja.

– No to jak będzie z tą kiecką, panowie? Byłby ubaw, nie?... W majtkach, na stole, na tylu chłopa…

– To lebioda – wyraził swą wątpliwość Szurgot. – I na dwóch by jej nie starczyło.

– Co by tam miało nie starczyć… Ty się, Szurgot, guzik na tym znasz! – zaoponował Rosiak. – Baba to baba! Każdego zmoże… Ze dwa roki temu wstecz, jakem robił w Psiajcu, to żem sie tam napatrzył, jak takie kobity jak una, niby nasza Dziunia, tańcowały po stołach na golasa. I to z chłopamy.

– A nie mówiłem?... Widzicie, panowie, że można! – rzuciłem triumfująco. – Więc jak będzie? Może ją zawołać?... Powiem, że Szurgot kupił w bufecie wafelki. Może akurat się na to skusi. Jest cholernie łasa na łakocie. Sami przecież wiecie. – Daj pan spokój!... – wystraszył się nie na żarty Szurgot. – Mnie pan do tego nie mieszaj. Moja stara siedzi z nią przy jednym biurku. Tylko by tego brakowało, żeby się o wszystkim dowiedziała.

– Ależ z pana cykor! – rzucił krytycznie Rysiek. – I po jaką cholerę było się żenić? Szurgot, zagryzając wargi, nie odpowiedział.

Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją dopiero brygadzista zbrojarzy Zdziennicki: – A co to za kobity tańcowały we Psiajcu po stołach?

– Ho, ho, panie kolego… pan to by tak wszystko od razu chcioł wiedzieć jak, nie przymierzajonc, ksiundz dobrodzij na spowiedzi – rzekł tajemniczo Rosiak. – Kobity, jak kobity… Ale że tańcowały, to fakt.

– Na golasa? – nie dowierzał brygadzista.

– Jak mówie, to mówie! Kto chce, tyn niech wierzy, albo nie! – zaznaczył z naciskiem Rosiak.

– I cóżeś pan, panie świnty, psiakrew, nie hulnął z niemi?! – zapytał, niemal z oburzeniem, malarz.

Rosiak z lekka się zmitygował.

– Z unymi to bym se nawet i hulnął, bo czemu by nie?... – zapewnił. – Ale nie beło jak. Bo my ze śwagrem stali za drzwiamy i tylko jednym okiem można beło dojrzeć, że une tam tańcujom.

– Jak to… jednym okiem?... Co pan? – Rysiek i Wacek zdziwili się jednocześnie. – Ano, normalnie… Bez dziurke od klucza… Przecie mówie – objaśnił Rosiak. – Coś nam tu pan, panie Rysiak, zalewasz – powątpiewał Wichniarz, mocując się ze swą sztywną nogą. – Dużo można zobaczyć bez takom dziurke.

– Można, można… – zapewnił poirytowany Rosiak. – Kurna! no przecie mówie, że jak beło po fajrancie, to te kobity, co nie, szły do pakamery murarzy, tam zzuwały kiecki i galoty, i razem z temi chłopamy, co tam beły, tańcowały po stołach… I to fest tańcowały!

– Gadanie!... No i co, tylko tak tańcowali i… nic? – dziwił się rozbudzony już na dobre Kaczmarek, jako że temat był zaiste frapujący.

– A co by miało być?... – wzruszył ramionami majster. – Ja tam żem nic wiency nie widział, żeby co beło. Tańcowali i już! – dodał z naciskiem.

– Jak to… bez muzyki? – spytał zdziwiony Rysiek.

– A juści. Bez muzyki. Bo i skąd by miała być? – potwierdził Rosiak.

– A niech jom tam jasna cholera zatrzaśnie! Panie świnty, psiakrew!... To ci kurwa jego mać, musiało być wesoło… He, he, he!... – zarechotał ubawiony malarz. Zerknąłem wymownie na Rycha i też o mało co nie parsknęliśmy śmiechem. Za to Szurgot nie dawał za wygraną.

– A ja tam nie uwierzę, żeby tak nic nie było – rzekł powątpiewająco. – Chłopy bez portek, kobity na golasa… Nie może być! Ja bym tam nie popuścił.

– Mam skoczyć po Dżinę? – zapytałem przekornie.

– Tylko się pan nie wygłupiaj! – z obawy aż podskoczył.

– Co pan też wygadujesz, panie Szurgot – obruszył się Wichniarz. – Jak kobity nie chciały, to i nic nie beło. Przecie majster widział… Widziałeś Rysiak? – zapytał, aby się upewnić.

– Rosiak – poprawiłem go.

– Rosiak… Rysiak… panie Krysiu, wsio ryba! – prychnął Wichniarz.

– Widziałem. Jak dziś. Niech tak skonam! – zarzekał się majster nieco zły, z powodu przekręcania przez Wichniarza jego nazwiska. Ale ponieważ go w sprostowaniu wyręczyłem, puścił to mimo uszu i ciągnął dalej. – Przecie une, znaczy się te kobity, no nie, to tam u nas robiły.

– Gdzie robiły?... Co robiły?... Odnośnie szlichty nic nie robiły! – wtrącił naraz, ni w pięć, ni w dziewięć, Wrona, majster betoniarzy, który dotąd milczał jak zaklęty. – Lalimy zaprawę w szalunki i co?... Gdzie une wtedy były?... Ja żem ich tam na pewno nie widział.

Popatrzyliśmy po sobie niewyraźnie, a Rysiek dyskretnie popukał się palcem w czoło. Nie byłoby sensu wdawać się z nim w dyskusję, bo gębę miał niewyparzoną i zawsze gadał od rzeczy.

– Gdzie robiły… Co robiły… – powtórzył Rosiak, przedrzeźniając Wronę, zły, że wciąż mu ktoś nie daje dokończyć. – Robiły we firmie, na budowie. Z unymi to nawet raz gadałem. Bo te kobity, co nie, to beły no te… jak Dziunia… sekretarki. – Coś pan!... Aż cztery sekretarki? – wyrwało się któremuś niedowiarkowi.

– Jakie cztery?... Kto mówi, że cztery?... Cóżeś ty, Kaczmarek, do reszty zbaraniał?... Mówiłem ci, co byś tyle nie pił! – rozsierdził się wkurzony majster. – To w kuńcu wiele ich tam beło?... Trzy? – rzucił pytanie Wichniarz.

– Kurna!... Beło ich ino dwie! – wyjawił z naciskiem Rosiak.

– Dwie baby na jedny zmianie i tyle szumu o nic… Jest też o czym gadać, pierunie! – warknął zaczepnie Wrona.

– Panie Wrona, przymknij się pan! Pozwól pan starszemu mówić – wtrąciłem dość obcesowo, bo miałem swarliwca dosyć.

– Właśnie! – poparł mnie szybko Rysiek, który też tego typa nie znosił. – Na pana miejscu doglądałbym lepiej roboty. Wyjrzyj pan tylko przez okno… Pańscy ludzie znowu się wałkonią. Już pan zapomniał, jaką mieliście wydajność w zeszłym miesiącu?

Podziałało. Wrona wprawdzie nie opuścił izby, ale przynajmniej przestał się na chwilę indyczyć. Można było kontynuować rozmowę.

– No a te kobiety nie bały się, że to się wyda i ktoś w końcu doniesie do dyrekcji?... Takie orgietki w pracy?... W głowie się nie mieści! – zaperzył się, poruszony do żywego, Wacek. – I nikt z tego nie wyciągnął żadnych konsekwencji?

– Co by sie miały bać?... To beło, jak raz, po fajrancie – zapewnił majster. – A te, jak pan to mówi, panie Wicuś… konse… – zaciął się, wlepiając podejrzliwie wzrok w Wacka, z nadzieją, że mu ten pomoże.

– Kon-se-kwen-cje – wyartykułował wyraźnie Wacek, zdejmując litościwie z majstra konieczność dokończenia wypowiedzi.

– Ano juści, to to!... – podchwycił skwapliwie Rosiak. – A jakże! Uni te… jak to tam je pan, panie Wicusiu, nazywa… wyciongneli. I to jeszcze jakie! – sprecyzował, rozkładając ręce gestem wędkarza chwalącego się długością wyłowionej sztuki. – A to ci dopiero numer! – bąknąłem, kręcąc głową z udawanym podziwem, niecierpliwie oczekując końca majstrowej opowieści. – No i jak to się, kurde, skończyło? – No, gadaj, majster… gadaj! – zachęcało go kilka głosów równocześnie.

Majster jednak na chwilę musiał przerwać, bowiem nieopatrznie zapalony filtrem „Start” ohydnie zaśmierdział, wywołując u niego gwałtowny atak duszącego kaszlu. Splunął, wysmarkał się i przetarł chusteczką załzawione oczy. Po czym, wyciągnąwszy z paczki ostatniego już papierosa, przezornie oderwał filtr i pochrząkując zapalił. Mrużąc oczy z lubością, jakby spożywał coś ekstra smacznego, łapczywie zaciągnął się dymem, ponownie wystawiając na próbę cierpliwość swoich słuchaczy. – No, majster, kończ pan, bo tylko patrzeć, jak będzie po robocie – ponaglił go Rysiek, zerkając na zegarek.

– Dobra, dobra… cóżeś pan taki, panie Ryśku, w goroncy wodzie kompany?... No, winc słuchajta… Najwincy śmichu to beło na ostatku – ciągnął majster wolno i niewzruszenie. – Bo jak sie baby tych chłopów zwiedziały, że une, niby te kobity, nie, tańcujom tam, po fajrancie, z ich chłopamy po stołach na golasa, to zmówiły sie raz i wparowały tam z kapciamy, miotłamy i z czem która miała i zaczeny prać po łbach, że aże strach!...

Jednak znowu nie dane mu było dokończyć. Znów skrzypnęły zawiasy, a w progu pojawiła się długa i koścista postać pana Kasprzaka, księgowego. Starego urzędasa i pierdoły, lubiącego buszować po cudzych szafkach i szufladach. Ciągle za czymś węszył, niby jaki pies, co sprawiało, że w biurze nikt za nim nie przepadał. No to i ja nie lubiłem dziada.

– O!... Ależ tu was spora ilość, panowie! – zagaił pretensjonalnie. – A propos… Nie widzieliście, moi drodzy, przypadkiem mojego cennika remontowego?... Zaznaczam… re-mon-to-we-go! – przesylabizował z przesadną dykcją i akcentem, jakby nie pytał o to samo przy każdej okazji.

– Panie Janie, daj pan wreszcie spokój! Pyta pan i pyta sto razy o to samo. Co to... luki w pamięci?... Tam jest, gdzieś go pan zostawił. Zgłoś pan to do straży zakładowej – rzuciłem opryskliwie, z nadzieją, że go spławię.

Przyzwyczajonego już do takich odzywek Kasprzaka nawet to specjalnie nie ubodło. Z nawyku obrzucił jeszcze tylko całe pomieszczenie rozbieganym, wścibskim wzrokiem i, jakby sam do siebie, wydukał, ale tak, by to wszyscy słyszeli: – No cóż… wielka szkoda… Co za ludzie!… Niczego w tym biurze nie można na wierzchu zostawić…

– Zajrzyj pan, panie Kasperek, do Dziuni – poradził na odczepnego Rosiak. – U kobity pod kiecką, wszystko się znajdzie. Parsknęliśmy zduszonym śmiechem. Gdy już zniknął za drzwiami, zarządziłem:

– Wacek, stoisz najbliżej… Podeprzyj krzesłem drzwi, żeby się nam znowu ktoś nie wtarabanił.

Po czym zwróciłem się do Rosiaka:

– No, to teraz mów pan szybko, panie majster, jak to się skończyło z tymi kobitami, bo nas tu chyba zaraz nagły szlag trafi!

– Jak sie skuńczyło?... – powtórzył, jak echo, majster. – Ano pewnie… żebyśta widzieli, jak te kobity z popodbijanymi ślepiamy rwały bez okno w pole na łeb, na golasa…

– I co?!... – zapytał z błyskiem w oku i z wypiekami na twarzy Wacek.

– I co?!... I co?... – pytaliśmy gorączkowo jeden przez drugiego.

– I nic! A co by miało być?... – skonstatował w zamyśleniu majster, potęgując w nas niezaspokojone wciąż napięcie. – Nic… Ino im te tłuste dupy podskakiwały. Zamilkł, gasząc papierosa na trociniaku, i potoczył po nas jakimś takim posępnym i nieobecnym wzrokiem.

Siedzieliśmy jak oniemiali, słysząc przyśpieszone bicie własnych serc i analizując dźwięczące jeszcze w uszach ostatnie słowa majstra.

Oczyma bujnej wyobraźni widziałem to wszystko jak na dłoni… Napalonych facetów, opętane zazdrością baby i dwie gibkie młódki o wydatnych, apetycznych zadkach. Ba!... sam próbowałem nawet umiejscowić się w owym towarzystwie i sytuacji, żałując szczerze, że to nierealne.

Gdy już w końcu ochłonąłem na tyle, żeby – dając upust nadmiarowi nagromadzonej energii – parsknąć zdrowym śmiechem podobnie jak i pozostali, na drzwi ponownie ktoś natarł, odtrącając z hałasem blokujący je stołek.

W tym samym momencie donośny i przeciągły jęk fabrycznej syreny ogłosił wszem i wobec koniec pierwszej zmiany. Czyli… fajrant, mówiąc po naszemu. Taaak… pan kierownik Henio punktualny był niczym szwajcarski zegarek. – No to, do jutra, panowie! – rzucił na pożegnanie, chowając do biurka teczkę ze służbowymi aktami.

– Do widzenia!... do widzenia!... – żegnał go jeden przez drugiego, szurając ku wyjściu buciorami.

Mrugnąłem znacząco okiem do Ryśka i trąciłem łokciem magazyniera Kołakowskiego, uchodzącego mimo wybitnej szpetoty za największego babiarza w zakładzie, który przez cały czas milczał jak zaklęty.

– No i co pan na to, panie Olku?... – zapytałem podchwytliwie. – Przydałyby się nam takie kobity, co nie?

Spojrzał na mnie nieco mętnym wzrokiem i z pełną aprobatą przytaknął:

– Ano, przydałyby się, panie Krzyśku… Oj, przydały!...

Cena postępu

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Przyczepa

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Pan Strach

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Herbatka, raz!

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Ładne kwiatki!...

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Godzinka pod mostem

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Wernisaż

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Czy to jawa, czy sen?...

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Ekstazaerotyk

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Ta-a-a-a-ka ryba!

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Prawdziwa historia wawelskiego smoka

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Niewidzialny zdunBajka z cyklu „Zrób to sam”

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Dialogi

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Mecz tysiącleciasprawozdanie

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Safari w grodzie Kraka

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Epilog

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Post mortem…

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Karta redakcyjna

Skład i korekta

Zespół Diversitas

Redakcja

Radosław Rabiański

Projekt okładki

Magdalena Borek

Oprawa graficzna okładki

Krzysztof Kris Cedro

Copyright © by Krzysztof Kris Cedro

Kraków 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone. Każda reprodukcja lub adaptacja całości bądź części niniejszej publikacji, niezależnie od zastosowanej techniki reprodukcji (drukarskiej, fotograficznej, komputerowej, etc.), wymaga pisemnej zgody Autora i Wydawcy.

Langpol Sp. z o.o.

Wydawnictwo Diversitas

ISBN 978-83-7803-001-0

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com