Sezon na śmierć - Max Bilski - ebook + audiobook

Sezon na śmierć ebook i audiobook

Bilski Max

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy w upalne lato w małym miasteczku na południu Polski w tajemniczych okolicznościach zaczynają znikać dzieci, mieszkańców ogarnia groza. Mimo rozpaczliwych poszukiwań żadnego z nich nie udaje się odnaleźć, za to ku przerażeniu wszystkich od czasu do czasu ludzie trafiają na szczątki małych ciał. Tropem psychopaty rusza emerytowany policjant i lokalna dziennikarka, zdjęci strachem o los zaginionego dziecka swoich przyjaciół. W śledztwie przeszkadza im żądny sławy reporter miejscowego dziennika, a także władze, które za wszelką cenę próbują nie dopuścić do rozgłosu w sprawie. Kim naprawdę jest porywacz? Czy psychopatycznym mordercą, czy może czymś jeszcze bardziej przerażającym? I co takiego stało się wiele lat wcześniej w lesie otaczającym miasteczko, że jego rdzenni mieszkańcy do teraz boją się o tym mówić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 32 min

Oceny
3,8 (57 ocen)
16
23
11
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Jakaś taka ta powieść…dość dobrze oddaje klimat wiochy,w której rządzą miejscowi.
00
dawidliberka

Z braku laku…

Beznadziejny lektor..:
00

Popularność




Re­dak­cja, opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Pro­jekt okład­ki

Da­riusz Ko­cu­rek

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Ko­rek­ta

Klau­dia Dą­brow­ska

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2017

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2015

ISBN 978-83-7835-590-8

Nie ma ta­kiej gra­ni­cy, któ­rej czło­wiek w swo­im okru­cień­stwie nie mógł­by prze­kro­czyć. To tyl­ko kwe­stia jego cho­rej wy­obraź­ni. Na do­da­tek im taki świr bar­dziej jest in­te­li­gent­ny, tym więk­szy po­tra­fi za­dać ból.

Dla Mo­ni­ki

Ła­twiej pa­trzeć nie­raz w oczy śmier­ci niż w ludz­kie.

Sta­ni­sław Je­rzy Lec

Prolog

Chło­piec miał nie wię­cej niż sześć lat. Za­parł się no­ga­mi, uchwy­cił kur­czo­wo me­ta­lo­wych prę­tów i mimo że siły miał tyle, co bzy­czą­cy ko­mar, męż­czy­zna mu­siał po­rząd­nie szarp­nąć, aby go wy­rwać z klat­ki. Na­stęp­ne parę me­trów wlókł go po zie­mi miej­sca­mi po­ro­śnię­tej wy­su­szo­ną na wiór tra­wą. Te­raz nie mu­siał uży­wać siły – ma­lec był sztyw­ny ze stra­chu ni­czym de­ska i nie sta­wiał już opo­ru. Usi­ło­wał je­dy­nie coś krzy­czeć, ale ze ści­śnię­te­go gro­zą gar­dła wy­do­by­wał mu się tyl­ko nie­zro­zu­mia­ły bul­got.

– Za­mknij tę cho­ler­ną gębę, szcze­nia­ku! – wrza­snął mimo to męż­czy­zna.

Na­gle przy­sta­nął i spoj­rzał na twarz chłop­ca. Była uma­za­na bło­tem wy­mie­sza­nym ze śli­ną i krwią ciek­ną­cą z nosa. Z roz­sze­rzo­nych do gra­nic moż­li­wo­ści źre­nic zia­ło czy­ste prze­ra­że­nie. Przez do­brą chwi­lę wpa­try­wał się w nie, aż po­czuł pod­nie­ce­nie. Jesz­cze chwi­la, jesz­cze jed­na mała chwi­la – cie­szył się. Mógł to oczy­wi­ście za­koń­czyć w mgnie­niu oka, dla­cze­go nie? – pie­niek stał za­le­d­wie metr od nie­go, obok sie­kie­ra. Wy­star­czy­ło się­gnąć, rach, ciach i po wszyst­kim. Jak z kurą… Ale to był wła­śnie ten mo­ment, któ­ry przy­pra­wiał go o naj­więk­szą roz­kosz, o drże­nie ca­łe­go cia­ła. To eks­cy­tu­ją­ce ocze­ki­wa­nie za­nim na­stą­pi to, co nie­unik­nio­ne. Nie miał za­mia­ru po­zba­wiać się tej przy­jem­no­ści.

Przez chwi­lę na po­la­nie za­pa­no­wa­ła zło­wiesz­cza ci­sza. Wiatr ustał i li­ście za­mar­ły w bez­ru­chu, jak­by za­cie­ka­wio­ne cią­giem dal­szym, ale ten po­zor­ny spo­kój zo­stał na­gle prze­rwa­ny. Z klat­ki, w któ­rej sza­le­niec na­dal trzy­mał kil­ka sztuk swo­ich sło­dziut­kich ma­leństw roz­le­gły się przej­mu­ją­cy pisk i płacz, wy­mie­sza­ne z przej­mu­ją­cy­mi krzy­ka­mi – po­zo­sta­łe dzie­ci wpa­dły w pa­ni­kę. Zbi­ły się w jed­ną gro­mad­kę w rogu klat­ki i tu­li­ły do sie­bie nie mo­gąc po­jąć w swo­ich ma­łych gło­wach po­twor­no­ści tego, cze­go były świad­kiem i tego, co pod­po­wia­da­ła im wy­obraź­nia. Ze wszyst­kich in­stynk­tów, któ­ry­mi ob­da­rzy­ła je na­tu­ra, te­raz po­zo­stał tyl­ko je­den – po­twor­ny strach.

– Na­tych­miast się uci­szy­cie – wark­nął męż­czy­zna – albo wszyst­kich was tu za­raz za­cią­gnę, zro­zu­mia­no!?

Póź­niej po­gro­ził im pal­cem, jak wku­rzo­ny roz­ra­bia­niem dzie­cia­ków oj­ciec.

Wrza­ski nie­co przy­ci­chły, a po chwi­li zu­peł­nie usta­ły. Sły­chać było już tyl­ko szlo­cha­nie. Męż­czy­zna po­my­ślał, jak to do­brze, że ta głu­pia suka, któ­rą za­mknął w klat­ce ra­zem z ba­cho­ra­mi jest nie­przy­tom­na, ta to by do­pie­ro dar­ła mor­dę!

– No do­brze – mruk­nął, za­do­wo­lo­ny. – Koń­czy­my ro­bo­tę.

Szarp­nął mal­ca za rękę uno­sząc całe jego wą­tłe cia­ło na wy­so­kość swo­je­go bio­dra.

– Co jest, kur­wa! – krzyk­nął, wi­dząc, że chło­piec stra­cił przy­tom­ność. – Ock­nij się gnoj­ku, masz pisz­czeć ze stra­chu!

Ude­rzył go otwar­tą dło­nią w twarz. I jesz­cze raz. Dzie­ciak uniósł le­d­wo po­wie­ki.

– Mamm­ma? Ma­mu­siu… Nie…. – Zno­wu za­padł w odrę­twie­nie.

– Aż kur­wa jego sra­na mać! W dupę z tobą, ko­niec tego!

Ja­kieś pięć mi­nut póź­niej stał opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę drew­nia­nej szo­py i dy­sząc, dy­go­tał na ca­łym cie­le. Z ust cie­kła mu wą­ska struż­ka śli­ny cią­gnąc się nie­mal do ud i tam, rwąc się, ska­py­wa­ła wol­no na zie­mię. Emo­cje po­wo­li ga­sły i czuł się zno­wu sil­ny, ni­czym naj­lep­szy aku­mu­la­tor do­ła­do­wa­ny stra­chem swo­ich ofiar. To nie­waż­ne, że za mo­ment naj­dą go wąt­pli­wo­ści. Za­wsze przy­cho­dzi­ły, ale też za­wsze zni­ka­ły rów­nie szyb­ko. W koń­cu to nie on pro­sił się na ten świat, nie on wszyst­ko spie­przył. Ale sko­ro już się tak sta­ło, mu­siał ro­bić to da­lej, aż oczy­ści to prze­klę­te miej­sce z ludz­kie­go ścier­wa.

Część I

Kil­ka­na­ście dni wcze­śniej

Rozdział I. Taki upał doprowadza do szaleństwa. Zło wyziera z lasu. Gdzie jest mały chłopiec?

1.

Za­czę­ło się od po­rzu­co­nej na po­bo­czu po­lnej dróż­ki czar­nej re­kla­mów­ki. Le­ża­ła wśród wy­so­kiej tra­wy, wy­raź­nie od­bi­ja­jąc się kształ­tem i ko­lo­rem od oto­cze­nia i już na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że nie jest pu­sta.

Dróż­ka wio­dła ze Sta­re­go Osie­dla w Kuź­ni do lasu, bie­gnąc przez kil­ka­set me­trów – naj­pierw łąką, póź­niej przez nie­wiel­kie pa­gór­ki, w koń­cu wpa­da­jąc w mały za­gaj­nik, za któ­rym za­czy­nał się las. Naj­czę­ściej ko­rzy­sta­li z niej miesz­kań­cy osie­dla wy­bie­ra­jąc się na spa­cer na łono na­tu­ry, cho­ciaż lu­dzie z po­zo­sta­łej czę­ści mia­stecz­ka rów­nież tu za­glą­da­li, nie wspo­mi­na­jąc o dzie­cia­kach, któ­re uwiel­bia­ły się ba­wić na łące pod do­mem i w za­gaj­ni­ku. Ob­fi­tość za­ro­śli, sta­re skar­ło­wa­cia­łe so­sny po­prze­ty­ka­ne tu i ów­dzie to­po­la­mi i brzo­za­mi, a wresz­cie cia­sno ro­sną­ce obok sie­bie mło­de sa­mo­siej­ki, ide­al­nie nada­wa­ły się do po­dwór­ko­wych pod­cho­dów, chło­pię­cych wo­jen na niby i gry w cho­wa­ne­go. Star­szym zda­rza­ło się tu po­pić zdro­wo, a co bar­dziej od­waż­nym, ośmie­lo­nym i roz­grza­nym pro­cen­ta­mi, upra­wiać seks. Paru cie­kaw­skich dzie­cia­ków za­szy­tych po­śród ga­łę­zi i chasz­czy, wstrzy­mu­jąc od­dech, do­wie­dzia­ło się w ten spo­sób wię­cej o ży­ciu, niż chcie­li­by tego wów­czas ich ro­dzi­ce.

Był go­rą­cy sierp­nio­wy dzień – je­den z ta­kich, w któ­rym upał może czło­wie­ka do­pro­wa­dzić do sza­leń­stwa. Go­rą­co nę­ka­ło oko­li­cę już od do­brych trzech ty­go­dni spra­wia­jąc, że kto żyw, ucie­kał w po­łu­dnie do cie­nia, do czte­rech ścian albo nad wodę – wszę­dzie tam, gdzie moż­na było zna­leźć cho­ciaż odro­bi­nę zba­wien­nej ochło­dy. Po uli­cach Kuź­ni, ma­łe­go mia­stecz­ka na po­łu­dniu Pol­ski, po­ło­żo­ne­go nie­da­le­ko Ra­ci­bo­rza, oto­czo­ne­go nie­mal ze wszyst­kich stron la­sem, snu­li się więc o tej po­rze je­dy­nie ci, któ­rzy mie­li w tym ja­kiś nie­cier­pią­cy zwło­ki in­te­res. Po­dwór­ka i za­uł­ki, w nor­mal­nych wa­run­kach peł­ne roz­krzy­cza­nych dzie­ci i szcze­ka­ją­cych psów, te­raz ra­zi­ły ci­szą. Tu i ów­dzie je­dy­nie kil­ka bez­dom­nych ko­tów wy­le­gi­wa­ło się na ka­wał­kach ob­łu­pa­nych sta­rych mu­rów, spra­wia­jąc wra­że­nie po­rzu­co­nych mar­twych ciał.

Byli tu jed­nak i tacy, któ­rzy nie mu­sie­li ni­g­dzie wy­cho­dzić, a jed­nak spa­ce­ro­wa­li. Jed­nym z nich był bo­daj naj­star­szy z miesz­kań­ców mia­stecz­ka, An­to­ni Go­łąb, do któ­re­go nikt nie zwra­cał się ina­czej niż Pa­zu­rek. An­to­ni, kie­dy jesz­cze trzy­mał się pro­sto, a było to nie­mal dwa­dzie­ścia lat temu, za­ło­żył się raz ze swo­im ko­le­gą z osie­dla, że przez rok nie obe­tnie pa­znok­cia u ma­łe­go pal­ca pra­wej dło­ni. Nie był to jed­nak naj­lep­szy plan dla fa­ce­ta, któ­ry na ży­cie za­ra­biał rę­ka­mi, choć przy wód­ce lu­dzie po­tra­fi­li wpa­dać na głup­sze po­my­sły. An­to­ni był upar­ty i ho­no­ro­wy, to­też kie­dy wy­trzeź­wiał ża­ło­wał za­kła­du, ale po­sta­no­wił go do­trzy­mać. Mi­nął rok i pa­zno­kieć An­to­nie­go miał już kil­ka cen­ty­me­trów dłu­go­ści. W koń­cu sta­ry go się po­zbył – bo co­dzien­ne ży­cie z wy­sta­ją­cym szpo­nem nie na­le­ża­ło do naj­ła­twiej­szych – jed­nak zro­bił to, za co zy­skał przy­do­mek Pa­zu­rek, któ­ry mu już po­zo­stał. Ksy­wa pa­zu­rek i tak brzmia­ła le­piej niż na przy­kład „szpon”, więc An­to­ni po ja­kimś cza­sie przy­wykł do prze­zwi­ska i prze­stał na nie­go re­ago­wać zło­ścią.

Fakt że to dzia­dek Pa­zu­rek zna­lazł po­dej­rza­nie wy­glą­da­ją­cą re­kla­mów­kę nie miał w za­sa­dzie więk­sze­go zna­cze­nia. Pięć mi­nut wcze­śniej tą samą dro­gą prze­cho­dzi­ła Ze­no­bia Brze­zi­na i rów­nie do­brze re­kla­mów­kę mo­gła zna­leźć ona. Ze­no­bia jed­nak oprócz tego, że wie­kiem pra­wie do­rów­ny­wa­ła Pa­zur­ko­wi, mia­ła sła­by wzrok, poza tym śpie­szy­ła się do domu, a co naj­istot­niej­sze, przy­gnie­cio­na była cię­ża­rem ze­bra­ne­go w le­sie chru­stu. Na­wyk ten – zbie­ra­nia w le­sie su­chych pa­ty­ków – tak jej wszedł w krew, że je­dy­nie zimą od­stę­po­wa­ła od co­dzien­ne­go ry­tu­ału. Ktoś mógł­by po­my­śleć o star­szej miesz­kan­ce mia­stecz­ka że – mimo za­miesz­ki­wa­nia w wie­lo­ro­dzin­nym bu­dyn­ku, w któ­rym o ko­min­ku nie mo­gło być mowy – mu­sia­ła mieć w nim ja­kiś sta­ro­daw­ny piec, sko­ro czy­ści­ła las z opa­dłych ga­łę­zi. Nic z tych rze­czy – chrust Ze­no­bia gro­ma­dzi­ła w ma­łej ko­mór­ce, jed­nej z wie­lu wy­bu­do­wa­nych przed laty obok blo­ku, w któ­rym miesz­ka­ła, przez je­dy­ną w mia­stecz­ku fa­bry­kę. W ten spo­sób wów­czas sta­ra­no się za­chę­cić nie­któ­rych miesz­kań­ców do pod­ję­cia pra­cy w tym za­kła­dzie. Lu­dzie w ko­mór­kach trzy­ma­li to, co prze­szka­dza­ło im w miesz­ka­niach, a nie­któ­rzy prze­ro­bi­li je na kur­ni­ki. Ze­no­bia zaś gro­ma­dzi­ła w niej opał, gdy jesz­cze w miesz­ka­niach rze­czy­wi­ście były pie­ce ku­chen­ne i ła­zien­ko­we do pod­grze­wa­nia wody. W związ­ku z tym ostat­nią rze­czą, o któ­rej ma­rzy­ła, gdy prze­cho­dzi­ła obok re­kla­mów­ki, było roz­glą­da­nie się na boki. Ma­sze­ro­wa­ła ni­czym koń – na pa­mięć, zna­jąc na dróż­ce każ­dy ka­mień, każ­dy wy­sta­ją­cy ko­rzeń, mru­cząc coś pod no­sem, może ja­kieś wła­sne za­klę­cia, a może zło­rze­cząc świa­tu. Któż to mógł wie­dzieć… W każ­dym ra­zie nic wię­cej jej nie in­te­re­so­wa­ło.

Co in­ne­go dzia­dek Pa­zu­rek – mimo że star­szy od Ze­no­bii, to jed­nak wciąż cie­ka­wy wszyst­kie­go, co dzia­ło się do­oko­ła (cie­kaw­ski był zresz­tą od dziec­ka). Kie­dy więc szu­ra­jąc swo­imi ze­sztyw­nia­ły­mi sta­ry­mi no­ga­mi, pod­pie­ra­jąc się la­ską spo­strzegł w tra­wie coś ciem­ne­go, przy­sta­nął i za­czął się w to coś wpa­try­wać. Stał aku­rat w miej­scu, w któ­rym koń­czy­ła się łąka, a za­czy­nał za­gaj­nik. Miał za­miar wejść do lasu na le­d­wie kil­ka­dzie­siąt me­trów w głąb, nie­da­le­ko, tam, gdzie miał swo­je ulu­bio­ne miej­sce – sta­ry pie­niek wy­po­le­ro­wa­ny od sia­da­nia na nim przez ostat­nich kil­ka­na­ście lat. Lu­bił tam roz­my­ślać o świe­cie, o tym że lata zbyt szyb­ko ucie­ka­ją, ni­czym ze­rwa­ne z uwię­zi la­taw­ce. Wpa­tru­jąc się te­raz w ciem­ny przed­miot Pa­zu­rek usi­ło­wał doj­rzeć jego szcze­gó­ły. Mimo swo­ich bli­sko dzie­więć­dzie­się­ciu lat nie no­sił oku­la­rów, ale wzro­ku, co tu dużo mó­wić, nie miał już tego sa­me­go, co za mło­dych lat. Zmru­żył za­tem oczy zo­sta­wia­jąc le­d­wie cien­kie szpar­ki i da­lej ba­dał spoj­rze­niem dziw­ne zna­le­zi­sko. Po­my­ślał w koń­cu, że to pew­nie ja­kiś pa­pier rzu­co­ny tu­taj przez te wrzesz­czą­ce wciąż ba­cho­ry. Na Sta­rym Osie­dlu peł­no ich było i pra­wie wszyst­kie uwiel­bia­ły skra­dać się za An­to­nim i krzy­czeć: „Pa­zu­rek, Pa­zu­rek, z kie­sze­ni wy­sta­je mu sznu­rek!”. Pa­zu­rek nie cier­piał tego. Nie był prze­cież wiej­skim przy­głu­pem. Miał tyl­ko tro­chę za dużo lat, zbyt cięż­kich, aby móc cho­ciaż­by po­gro­zić i na­krzy­czeć na złe dzie­cia­ki. I co zresz­tą miał­by im po­wie­dzieć? Że tak się nie na­le­ży za­cho­wy­wać? Gnoj­ki mia­ły prze­cież ro­dzi­ców, do cho­le­ry. Ale ni­g­dy nie sły­szał, aby któ­reś z nich za­re­ago­wa­ło, gdy ja­kiś dzie­ciak na­śmie­wał się z nie­go.

Tym­cza­sem mi­ja­ły mi­nu­ty, z nie­ba spły­wał fa­la­mi upał ni­czym roz­ża­rzo­na lawa, a Pa­zu­rek, jak­by zu­peł­nie na to nie­czu­ły, wciąż tkwił w tym sa­mym miej­scu i omia­tał wzro­kiem zna­le­zi­sko, praw­do­po­dob­nie wie­rząc, że w koń­cu to, co jest w środ­ku uka­że mu się nie­ja­ko samo od sie­bie.

Cud się jed­nak nie zda­rzył, więc wresz­cie ru­szył do przo­du. Zro­bił kil­ka kro­ków, zszedł z dróż­ki na łąkę i pod­szedł do ciem­ne­go kształ­tu. Zdą­żył się już zo­rien­to­wać, że jest to zwy­kła re­kla­mów­ka. Prze­krzy­wił gło­wę i od­czy­tał star­ty już co nie­co na­pis: „BEZ JAJ! TAK SIĘ NIE DA! – Eko­lo­gicz­na Fer­ma Ku­rza”. Aku­rat! – za­kpił w my­ślach. Ta­kie te jaj­ka eko­lo­gicz­ne, jak i ku­ku­ry­dza z ludz­kim ge­nem, hi, hi, hi!

Gdy tak stał i wpa­try­wał się w zna­le­zi­sko ni­czym sro­ka w kość, w pierw­szej chwi­li przy­szło mu do gło­wy, że ktoś zgu­bił re­kla­mów­kę wra­ca­jąc z lasu, może z pik­ni­ku, więc cał­kiem moż­li­we, że w środ­ku było coś do je­dze­nia. W jego wie­ku czło­wie­ko­wi, co praw­da wie­le nie po­trze­ba, ot, ja­kiś mar­ny pla­ste­rek żół­te­go sera, tro­chę chle­ba albo dla od­mia­ny z dzie­sięć de­ka­gra­mów sal­ce­so­nu i żo­łą­dek już był peł­ny. Ale kie­dy pie­nię­dzy nie star­cza­ło na­wet na te drob­ne okru­chy, taka nie­spo­dzian­ka mo­gła być war­ta for­tu­nę. Na taką ewen­tu­al­ność wska­zy­wał też fakt, że nad re­kla­mów­ką bzy­cza­ło spo­ro much. A wia­do­mo, że te małe, upier­dli­we do bólu owa­dy lu­bią się krę­cić głów­nie koło je­dze­nia (no i, co by nie po­wie­dzieć, gów­na). Ale to aku­rat An­to­nie­mu w tym mo­men­cie nie przy­szło do gło­wy. A szko­da, bo może dzię­ki temu mógł­by prze­żyć cho­ciaż­by do wie­czo­ra. W koń­cu nie był złym czło­wie­kiem, ni­ko­mu nie wa­dził, a swo­ją oso­bą do­da­wał oto­cze­niu swo­iste­go ko­lo­ry­tu.

Pa­zu­rek nie prze­czu­wał jed­nak ry­chłej śmier­ci, pod­szedł więc jesz­cze bli­żej, tak aby móc do­tknąć re­kla­mów­ki koń­cem swo­jej drew­nia­nej la­ski. Za­nim to zro­bił ro­zej­rzał się wo­kół, bo wła­śnie w gło­wie po­ja­wi­ła mu się mała wąt­pli­wość. A co – po­my­ślał – je­śli to ja­kieś małe ła­chu­dry za­sta­wi­ły na nie­go pu­łap­kę i gdy zaj­rzy do środ­ka, to coś stam­tąd wy­sko­czy? Ja­kieś ohyd­ne świń­stwo, ka­wał zgni­łe­go mię­sa albo zde­chły kot umo­co­wa­ny na sprę­ży­nie? Dzie­cia­ki z osie­dla już nie­je­den raz zro­bi­ły mu pa­skud­ne­go psi­ku­sa. Kie­dyś mały chu­li­gan z są­sied­niej klat­ki wrzu­cił mu do po­ko­ju świe­cę dym­ną. Pa­zu­rek o mało nie umarł wte­dy ze stra­chu, są­dząc że w miesz­ka­niu wy­buchł mu po­żar. Miesz­kał od nie­pa­mięt­nych cza­sów w tym sa­mym miej­scu – na par­te­rze, w jed­no­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu ze śle­pą kuch­nią, ła­zien­ką jak dla kra­sna­li i czymś, co z na­zwy je­dy­nie przy­po­mi­na­ło bal­kon (drzwi bal­ko­no­we, a za nimi ba­rier­ka ochron­na i na­wet jed­ne­go mar­ne­go cen­ty­me­tra po­wierzch­ni, żeby cho­ciaż móc wy­sta­wić naj­mniej­szy gar­nek). Dzie­cia­ki z po­dwór­ka, gna­ne cie­ka­wo­ścią, do­syć czę­sto za­glą­da­ły mu więc do po­ko­ju prze­ści­ga­jąc się w opo­wie­ściach o tym, co też dzia­dek Pa­zu­rek trzy­ma w swo­ich czte­rech ścia­nach. Na ogół i tak nic nie mo­gły doj­rzeć, bo okna miał za­sło­nię­te. Na do­brą spra­wę nikt nie wie­dział jak w środ­ku wy­glą­da miesz­ka­nie naj­star­sze­go miesz­kań­ca mia­stecz­ka. Bo też nikt ni­g­dy u An­to­nie­go Go­łę­bia nie był z wi­zy­tą – na­wet naj­bliż­si są­sie­dzi. Po pierw­sze Pa­zu­rek ni­ko­go do sie­bie nie za­pra­szał, po dru­gie na­wet gdy­by na­gle zmie­nił zda­nie i tak nikt z jego oto­cze­nia nie miał­by ra­czej ocho­ty do nie­go za­glą­dać. Po­wo­dem tego był do­cho­dzą­cy z wnę­trza za­pach, zwłasz­cza w ta­kie dni jak ten, któ­ry rów­nie do­brze moż­na było wy­czuć zna­la­zł­szy się w oko­li­cach wy­sy­pi­ska śmie­ci. Brak wie­dzy na ten te­mat i skry­tość sa­me­go go­spo­da­rza miesz­ka­nia od lat ro­dzi­ły w oko­li­cy masę plo­tek. Naj­chęt­niej pod­chwy­ty­wa­ły je dzie­cia­ki, opo­wia­da­jąc so­bie w po­chmur­ne dni o tym, że sta­ry Pa­zu­rek cho­dzi do lasu i ła­pie tam zbłą­ka­ne dzie­ci, aby je póź­niej żyw­cem ob­dzie­rać ze skó­ry, a z ob­ra­ne­go do go­łych ko­ści mię­sa ro­bić za­pa­sy trzy­ma­ne w wiel­kich sło­jach. Nie­wie­dza ro­dzi­ła po­dej­rze­nia i strach, a ten wy­ol­brzy­miał wszyst­kie szcze­gó­ły. Bo praw­dą było, że w po­ko­ju An­to­nie­go Go­łę­bia zna­la­zło­by się parę sło­ików, ale wy­peł­nio­nych nie ludz­kim mię­sem, lecz kon­fi­tu­ra­mi z le­śnych owo­ców.

La­ska dziad­ka Pa­zur­ka ze­tknę­ła się wresz­cie z ta­jem­ni­czym pa­kun­kiem. Jej wła­ści­ciel na­ci­snął ją nie­co moc­niej chcąc spraw­dzić, czy w środ­ku nie ma aby ka­mie­nia. Dla­cze­go nie? Lu­dzie w koń­cu róż­ne rze­czy prze­no­szą. Ale to, co było we­wnątrz ra­czej nie ko­ja­rzy­ło się z żad­ną ska­mie­li­ną ani czymś po­dob­nym. Pa­zu­rek wy­czuł, że w środ­ku jest, co praw­da, coś twar­de­go, ale przy tym i ela­stycz­ne­go. Jak­by twar­da guma, a może ar­buz? – ucie­szył się i z wy­sił­kiem prze­łknął śli­nę. Wła­śnie uświa­do­mił so­bie, jak bar­dzo chce mu się pić.

Dźgnął więc koń­ców­ką swo­jej trze­ciej nogi jesz­cze kil­ka razy, by uzy­skać pew­ność, a w koń­cu schy­lił się stę­ka­jąc, aż mu strze­li­ło w ko­ściach i wziął re­kla­mów­kę do ręki. Roz­złosz­czo­ne tym fak­tem mu­chy wzmo­gły bzy­cze­nie i kil­ka z nich usia­dło na ra­mie­niu Pa­zur­ka.

– Sio­oo – syk­nął sta­ry miesz­ka­niec Kuź­ni. – Wy­no­cha!

Nie mógł strzep­nąć much, bo miał obie ręce za­ję­te. Po­trzą­snął więc je­dy­nie ra­mie­niem, ale nie­wie­le to dało. Mu­chy nic so­bie z tego nie ro­bi­ły. Pa­zu­rek po­sta­no­wił więc czym prę­dzej wró­cić do domu, od­kła­da­jąc tym sa­mym spa­cer do lasu na póź­niej­sze go­dzi­ny. W kuch­ni przy­naj­mniej w spo­ko­ju spraw­dzi, co też los mu tym ra­zem po­da­ro­wał. Nie co dzień zda­rza­ją się ta­kie nie­spo­dzian­ki. Tak na­praw­dę praw­dzi­we­go far­ta miał tyl­ko raz w ży­ciu, wte­dy, gdy pra­cu­jąc jesz­cze w miej­sco­wej fa­bry­ce jako ślu­sarz zna­lazł na sto­łów­ce port­fel. Gru­by, wy­pcha­ny bank­no­ta­mi. Nie­ste­ty w port­fe­lu były też do­ku­men­ty i Pa­zu­rek wie­dzio­ny wro­dzo­ną uczci­wo­ścią od­dał wszyst­ko wła­ści­cie­lo­wi – za­stęp­cy dy­rek­to­ra za­kła­du. W do­wód wdzięcz­no­ści do­stał… piwo. Nie wy­pił go. Po­sta­wił bu­tel­kę na pół­ce za szkla­ną szyb­ką, aby mu przy­po­mi­na­ła o ludz­kiej chci­wo­ści.

Tym­cza­sem jed­nak stęk­nął, od­kaszl­nął i za­do­wo­lo­ny ru­szył z miej­sca su­nąc żół­wim kro­kiem w stro­nę bu­dyn­ku, w któ­rym miesz­kał. Co ja­kiś czas roz­glą­dał się z nie­po­ko­jem do­oko­ła, ale łąka wciąż była pu­sta, nie li­cząc kil­ku owiec le­ni­wie sku­bią­cych pod la­sem reszt­ki tra­wy. Tak­że przed blo­kiem, w któ­rym miesz­kał – któ­ry od­da­lo­ny był od miej­sca, gdzie Pa­zu­rek zna­lazł re­kla­mów­kę rap­tem ja­kieś pół ki­lo­me­tra – praw­do­po­dob­nie ni­ko­go nie było, cho­ciaż tego aku­rat An­to­ni na sto pro­cent nie mógł być pe­wien. Ale uwie­rzył, że tak wła­śnie jest.

Upał ro­bił więc swo­je. An­to­nie­mu to pa­so­wa­ło. Przy­naj­mniej wred­ne ba­cho­ry nie ob­le­zą go ni­czym te wstręt­ne mu­szy­ska. One już lep­sze – po­my­ślał i przez mo­ment się roz­ma­rzył. Gdy­by tak bzy­czą­ce­go smar­ka­cza moż­na było pac­nąć jak mu­chę i roz­ma­zać…

Do­cho­dził wła­śnie do pierw­szej od stro­ny łąki i lasu klat­ki scho­do­wej – a z tej od któ­rej było jego miesz­ka­nie – gdy na­gle drzwi się otwo­rzy­ły i zo­ba­czył Ci­cho­nio­wą, są­siad­kę z pierw­sze­go pię­tra. Była to ko­bie­ta po pięć­dzie­siąt­ce, mat­ka dwój­ki do­ro­słych już sy­nów, moc­no do­świad­czo­na przez ży­cie po tym, jak jej mąż Fran­ci­szek zgi­nął, wra­ca­jąc z fa­bry­ki do domu. Szedł wzdłuż głów­nej uli­cy, gdy na­gle z prze­jeż­dża­ją­cej obok cię­ża­rów­ki spa­dła na nie­go ol­brzy­mia że­liw­na rura. Z Ci­cho­nia mało co zo­sta­ło. Tak mało, że Ci­cho­nio­wa iden­ty­fi­ko­wa­ła go po czę­ściach gar­de­ro­by… Jak pech, to pech.

Ko­bie­ta trzy­ma­ła te­raz w ręce ku­beł ze śmie­cia­mi. Wi­dząc An­to­nie­go przy­wi­ta­ła się i od­su­nę­ła na bok, ro­biąc mu miej­sce w drzwiach. Wo­la­ła nie ocie­rać się o ubra­nie sta­rusz­ka.

– A co tam dziad­ku tym ra­zem tasz­czy­cie do miesz­ka­nia? – Za­py­ta­ła z nie­skry­wa­ną tro­ską w gło­sie. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, że Pa­zu­rek go­tów był zbie­rać zde­chłe szczu­ry z piw­ni­cy i gro­ma­dzić je w miesz­ka­niu. Żad­ne jed­nak skar­gi do ad­mi­ni­stra­to­ra bu­dyn­ku nie po­ma­ga­ły. Od­po­wiedź była za­wsze taka sama: „Może i tro­chę z tego miesz­ka­nia za­la­tu­je, ale nie jest to jesz­cze po­wód do tego, aby dziad­ka nę­kać. Trze­ba cier­pli­wie cze­kać”.

– Ja­go­dy z lasu – burk­nął Pa­zu­rek. Stał przed wej­ściem na klat­kę scho­do­wą i ga­piąc się w oczy Ci­cho­nio­wej ła­pał ze świ­stem po­wie­trze. Czuł się zmę­czo­ny upa­łem. I tak cu­dem było, że mimo go­rą­ca, każ­de­go dnia opusz­czał miesz­ka­nie i wę­dro­wał do lasu. Ale do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z tego, że je­śli cho­ciaż je­den raz od­pu­ści, po­zwo­li so­bie na le­ni­stwo, przyj­dzie dru­gi taki mo­ment, a póź­niej trze­ci i ko­lej­ny. I w koń­cu prze­sta­nie wy­cho­dzić. A to ozna­cza­ło­by jego ko­niec – śmierć za ży­cia. Tym­cza­sem miał za­miar tro­chę jesz­cze po­żyć. Sta­rość co praw­da była mę­czą­ca jak chro­nicz­ny ka­szel, ale Pa­zu­rek zdą­żył się do niej przy­zwy­cza­ić. Dzię­ko­wał Bogu, że wciąż może cho­dzić i sa­me­mu zro­bić koło sie­bie naj­waż­niej­sze rze­czy. Ni­cze­go wię­cej nie pra­gnął, dla­te­go cie­szył się z każ­de­go no­we­go dnia z po­ran­ków, gdy otwie­rał oczy i ze zdu­mie­niem stwier­dzał, że zno­wu oszu­kał czas.

Oparł na mo­ment la­skę o ścia­nę i wol­ną ręką, chwy­ta­jąc za dłu­gi da­szek, po­pra­wił czap­kę.

Ko­bie­ta, mi­ja­jąc go po­trzą­snę­ła gło­wą i w koń­cu wy­szła na ze­wnątrz. W żad­ne ja­go­dy oczy­wi­ście nie wie­rzy­ła. Jed­nak cóż ją to mo­gło ob­cho­dzić, sko­ro resz­ta lo­ka­to­rów w no­sie mia­ła fakt, że je­den z ich miesz­kań­ców zno­sił do domu zwy­kłe śmie­ci.

– Głu­pi babsz­tyl – mruk­nął tym­cza­sem pod no­sem Pa­zu­rek, kie­dy już Ci­cho­nio­wa znik­nę­ła mu z oczu. Nie lu­bił jej. Nie lu­bił jej wścib­stwa, tych niby to uprzej­mych py­tań, i tych wdzie­ra­ją­cych się w każ­dą szpa­rę świ­dru­ją­cych spoj­rzeń. W ogó­le mało kogo lu­bił.

Do­tarł na­resz­cie do miesz­ka­nia. Tro­chę trwa­ło za­nim wy­do­był z kie­sze­ni klucz, umie­ścił go w zam­ku i prze­krę­cił. Ale w koń­cu za­mknął za sobą drzwi, po czym po­drep­tał pro­sto do kuch­ni. Włą­czył świa­tło, odło­żył re­kla­mów­kę na stół, a sam pod­szedł do umy­wal­ki, na­chy­lił się i wy­dmu­chał z nosa żół­te glu­ty. Tro­chę źle wy­ce­lo­wał, bo część z nich śmi­gnę­ła mu pro­sto na przód ko­szu­li, two­rząc mię­dzy nią a zsi­nia­łym no­sem dyn­da­ją­cy po­most. Pa­zu­rek roz­ma­zał więc smar­ki rę­ka­wem i wró­cił do sto­łu, po czym po­wol­nym, trzę­są­cym się ru­chem się­gnął po swo­je zna­le­zi­sko. Spło­szo­ne mu­chy, wście­kle bzy­cząc, mo­men­tal­nie za­czę­ły wi­ro­wać nad sto­łem.

– Co… my… tu… mamy? Hm… – mruk­nął do pu­stych ścian. – Zo­bacz­my.

Roz­sze­rzył górę re­kla­mów­ki, ale za­nim jesz­cze zaj­rzał do środ­ka po­czuł jak w nos ude­rza mu fala upior­ne­go smro­du. Z ust wy­rwa­ło mu się stęk­nię­cie. Na mo­ment od­chy­lił się z obrzy­dze­niem, ści­snął nos pal­ca­mi i na po­wrót na­chy­lił nad re­kla­mów­kę. Nie miał już na to za bar­dzo ocho­ty, po tym okrop­nym za­pa­chu, któ­re­go wła­śnie do­świad­czył, ale sko­ro do­tasz­czył to cho­ler­stwo aż tu­taj, to głu­po­tą, jak są­dził, by­ło­by te­raz wy­rzu­cić to do ku­bła i za­po­mnieć.

Zo­ba­czył więc.

2.

W cza­sie, kie­dy bo­daj naj­star­szy miesz­ka­niec mia­stecz­ka za­glą­dał w oczy swe­mu prze­zna­cze­niu i był już tyle, co przy­sło­wio­wy włos od od­kry­cia tego, co znaj­du­je się w czar­nej po­mię­tej re­kla­mów­ce, w dru­giej i ostat­niej klat­ce blo­ku eme­ry­to­wa­ny po­li­cjant Łu­kasz Ma­gie­ra, ocie­rał wła­śnie z mo­zo­łem pot z czo­ła i po­pra­wiał się w fo­te­lu. Miał wra­że­nie, że jest do nie­go przy­kle­jo­ny. Nie­przy­jem­ne uczu­cie ob­le­pia­ją­cej całe cia­ło wil­go­ci spra­wia­ło, że, roz­draż­nio­ny, w koń­cu odło­żył książ­kę na bok i wzdy­cha­jąc z nie­chę­cią wstał. Dał­by so­bie gło­wę uciąć, że po­ru­szał się we­wnątrz roz­grza­ne­go pie­kar­ni­ka.

– Mat­ko świę­ta… – jęk­nął roz­pacz­li­wie. – Co to za cho­ler­na po­go­da?

Wresz­cie po­sta­no­wił trze­ci już raz tego dnia wziąć zim­ny prysz­nic. Nic wię­cej nie przy­szło mu do gło­wy, lecz czuł, że je­śli nic nie zro­bi, by się cho­ciaż tro­chę ochło­dzić, to zwa­riu­je. Naj­pierw jed­nak pod­szedł do okna i otwo­rzył je na oścież. To samo zro­bił w po­ko­ju po dru­giej stro­nie miesz­ka­nia, ma­jąc na­dzie­ję, że w ten spo­sób spo­wo­du­je ja­kiś cho­ciaż­by mi­ni­mal­ny ruch po­wie­trza, zba­wien­ny prze­ciąg, na­wet je­śli jest tak jak to po­wia­da­ją star­si lu­dzie, że w prze­cią­gu na­wet ko­nia zmo­rzy…

W po­ko­ju na­dal jed­nak pa­no­wał ide­al­ny bez­ruch. Ma­gie­ra sap­nął ze zło­ści i zre­zy­gno­wał w koń­cu z nie­rów­nej wal­ki. W tym mo­men­cie, cho­ciaż nie prze­pa­dał za zimą, przy­po­mniał so­bie, jak bli­sko pół roku temu kil­ka razy zmarzł na kość tro­piąc, ra­zem ze swo­ją przy­ja­ciół­ką Mag­dą, sza­leń­ca, któ­ry do­pro­wa­dzał ko­bie­ty do okrut­nych sa­mo­bójstw. Psy­cho­pa­ta sie­dział na szczę­ście od tam­te­go cza­su w aresz­cie w Ra­ci­bo­rzu, cze­ka­jąc na roz­po­czę­cie pro­ce­su.

My­śląc o tym, jak szyb­ko ucie­ka czas – wy­da­rze­nia zimy wy­da­wa­ły się tak od­le­głe, jak­by to dzia­ło się sto lat temu – Ma­gie­ra wes­tchnął i zno­wu za­ma­rzył o zim­nym po­dmu­chu wia­tru, cho­ciaż­by naj­lżej­szym. Pod­szedł do sta­re­go wen­ty­la­to­ra i cho­ciaż wie­dział, że złom nie dzia­ła, na prze­kór zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi spró­bo­wał go jed­nak uru­cho­mić. Ło­pat­ki wia­tra­ka ani drgnę­ły. Psi los – po­my­ślał ze zło­ścią i w koń­cu po­wlókł się do ła­zien­ki ni­czym ska­za­niec z kulą u nogi.

Kie­dy po dłuż­szej chwi­li wró­cił do po­ko­ju, za­dzwo­nił do Mag­dy i umó­wił się z nią na ko­la­cję w je­dy­nej w mia­stecz­ku re­stau­ra­cji – No­wo­miej­skiej – wciąż za­sta­na­wia­jąc, czy dobrze robi. Mag­da, do nie­daw­na była jesz­cze eta­to­wą dzien­ni­kar­ką w lo­kal­nej ga­ze­cie „Miej­skie Echo”, a od dwóch mie­się­cy pra­co­wa­ła już na wła­sny ra­chu­nek, pi­sząc do por­ta­li in­ter­ne­to­wych i dwóch ma­ga­zy­nów ogól­no­kra­jo­wych. Była jego ra­do­ścią, ale i utra­pie­niem za­ra­zem. Był pe­wien, że za­ko­chał się w niej po uszy, ale jed­no­cze­śnie ta mi­łość onie­śmie­la­ła go, wpra­wia­ła w za­kło­po­ta­nie. Łu­kasz pa­nicz­nie bał się tego uczu­cia i sta­rał się trzy­mać go na wo­dzy. Tłu­ma­czył to so­bie tak, że sko­ro on prze­kro­czył już pięć­dzie­siąt­kę, a ona jest młod­sza od nie­go o bli­sko dwa­dzie­ścia lat, to nie jest moż­li­we, aby taki zwią­zek miał szan­sę prze­trwać dłuż­szy czas. To się nie może udać – ta myśl ni­czym bu­me­rang po­wra­ca­ła mu wciąż w gło­wie, wy­wra­ca­jąc do góry no­ga­mi po­ukła­da­ny do tej pory świat. A co bę­dzie – za­sta­na­wiał się – jak do­bi­ję do sześć­dzie­siąt­ki i zmie­nię się w sta­re­go dzia­da? Ta wi­zja go prze­ra­ża­ła. Nad­gry­zio­ny zę­bem cza­su fa­cet z wy­sta­ją­cy­mi wło­sa­mi z uszu, może już lek­ko przy­gar­bio­ny, z ta­blet­ka­mi via­gry w kie­sze­niach… I ob­raz jej w kwie­cie wie­ku. Z dru­giej stro­ny nie po­tra­fił so­bie po­wie­dzieć wprost, że sko­ro wciąż tra­pią go wąt­pli­wo­ści, to na­le­ży skoń­czyć z tym w cho­le­rę. Uciąć, za­po­mnieć, prze­stać my­śleć. Że albo jed­no, albo dru­gie. Po­cie­szał się je­dy­nie tym, że w koń­cu uczu­cia nie da się tak wy­łą­czyć, jak­by to był ja­kiś cho­ler­ny eks­pres do kawy. I kto tak na­praw­dę wie, co jest dla nie­go naj­lep­sze? Jego wia­ra w po­tę­gę uczu­cia nie była więc war­ta, jak są­dził, fun­ta psich kła­ków i to go do­dat­ko­wo fru­stro­wa­ło. Był w koń­cu wy­znaw­cą teo­rii, że los jest czło­wie­ko­wi z góry pi­sa­ny i cho­ciaż­by sta­wa­ło się na rzę­sach, nie da się go oszu­kać. Moż­na ro­bić uni­ki, cho­wać się, klu­czyć, uda­wać, ale je­śli miał zła­mać nogę, to prę­dzej czy póź­niej i tak musi do tego dojść. Może więc te­raz też naj­le­piej bę­dzie, je­śli zda się wła­śnie na los? Z tą my­ślą znów wes­tchnął głę­bo­ko i mach­nął ręką, jak­by w ten spo­sób dało się od­go­nić drę­czą­ce go wąt­pli­wo­ści. A poza tym przy­szło mu na­gle myśl, że kto po­wie­dział, że ona w ogó­le by go chcia­ła. Tym bar­dziej, że ostat­nio ja­koś dziw­nie się wo­bec nie­go za­cho­wy­wa­ła.

Zno­wu ob­lał go pot. Po jaką cho­le­rę w ogó­le wła­ził pod zim­ną wodę? Nic to nie dało. Prze­niósł się z fo­te­la w po­ko­ju na bal­kon, na któ­ry na­resz­cie zaj­rzał cień. Nie ob­jął jesz­cze ca­łe­go ta­ra­su, prze­ciął go sko­śną gra­ni­cą, wy­zna­cza­jąc ciem­ne miej­sce w ką­cie, ale to wy­star­czy­ło Łu­ka­szo­wi, by wła­śnie tam się umo­ścić i wró­cić do czy­ta­nia. Pod­niósł za­tem opar­cie le­ża­ka i się­gnął po książ­kę. Od­szu­kał miej­sce z za­gię­tym ro­giem kart­ki i wbił wzrok w drob­ne li­ter­ki. Jego umysł za­re­je­stro­wał pierw­sze zda­nie, po czym w gło­wie bły­snę­ła mu ko­lej­ny raz myśl o Mag­dzie. Wpa­tru­jąc się na­dal w tę samą stro­ni­cę, za­czął się za­sta­na­wiać, jak­by to było, gdy­by Mag­da prze­nio­sła się do nie­go. Ży­cie we dwo­je jest znacz­nie cie­kaw­sze, wie­dział o tym, bo prze­cież raz już tego do­świad­czył. Kie­dy tyl­ko wy­pły­nę­ło to nie­ocze­ki­wa­ne wspo­mnie­nie, twarz Ma­gie­ry przy­bra­ła smut­ny wy­raz.

Te­re­sę, póź­niej­szą żonę, po­znał wła­śnie w Kuź­ni, gdy pra­co­wał jesz­cze w Ka­to­wi­cach w ko­men­dzie wo­je­wódz­kiej. Był wy­róż­nia­ją­cym się gli­ną, dla­te­go to jego sze­fo­wie wy­sła­li lata temu do zba­da­nia pew­nej okrut­nej zbrod­ni, któ­rej do­ko­na­no w Kuź­ni. Ma­gie­ra nie za­wiódł, wy­tro­pił mor­der­cę, a przy oka­zji po­znał ów­cze­sną mi­łość swo­je­go ży­cia – tu­tej­szą bi­blio­te­kar­kę. Dla miej­sco­wych był już wte­dy bo­ha­te­rem. Dłu­go więc się nie za­sta­na­wiał i po­pro­sił ją o rękę. Dwa lata póź­niej jego żona po­peł­ni­ła sa­mo­bój­stwo…

Ko­lej­ny raz wes­tchnął i znie­chę­co­ny odło­żył w koń­cu książ­kę na po­sadz­kę bal­ko­nu. Się­gnął po pa­pie­ro­sy i za­pa­lił. Za­cią­gnął się głę­bo­ko, po czym po­wo­li wy­pu­ścił siwy kłąb dymu. Czy­ta­nie w tych wa­run­kach ja­koś nie wcho­dzi­ło mu do gło­wy. Nie po­tra­fił się sku­pić. Po­now­nie za­cią­ga­jąc się, wró­cił my­śla­mi do Mag­dy. W grun­cie rze­czy obec­ne roz­wią­za­nie nie było złe. Mag­da miesz­ka­ła w po­bli­żu przy głów­nej dro­dze mia­stecz­ka w bu­dyn­ku zwa­nym od wie­ków wie­żow­cem – pięć pię­ter w oto­cze­niu sa­mych niż­szych za­bu­do­wań – więc mu­siał się tak na­zy­wać. Spo­ty­ka­li się co­dzien­nie, raz u nie­go, raz u niej. I cho­ciaż nie afi­szo­wa­li się prze­sad­nie ze swy­mi uczu­cia­mi, cała Kuź­nia i tak wie­dzia­ła, że byli ra­zem. W ta­kim miej­scu ni­cze­go nie dało się ukryć. Kie­dy ktoś na jed­nym koń­cu mia­stecz­ka ki­chał, ktoś inny, po prze­ciw­nej stro­nie, wo­łał: „Na zdro­wie!”. Ma­gie­ra był tego świa­dom, nie czuł się jed­nak z tym źle. Ludz­kie ga­da­nie i plo­ty ni­g­dy go spe­cjal­nie nie ob­cho­dzi­ły. Bar­dziej cho­dzi­ło mu o Mag­dę. Uro­dzi­ła się tu­taj, stąd po­cho­dzi­ła jej ro­dzi­na. Bał się więc, że w koń­cu ktoś za­cznie jej przy­ga­dy­wać, a to ni­g­dy miłe nie było, zwłasz­cza dla ko­bie­ty.

A może się my­lił? Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się nad tym, aż w koń­cu po­sta­no­wił, że po­roz­ma­wia o tym z Mag­dą przy ko­la­cji. Naj­wyż­sza pora, aby coś w koń­cu zde­cy­do­wać.

– A te­raz mała drzem­ka, ko­le­go – mruk­nął do sie­bie.

Zga­sił nie­do­pa­łek w pusz­ce po coli i przy­mknął oczy. Na­resz­cie było mu do­brze. Jego od­dech stał się płyt­szy, bar­dziej spo­koj­ny. Wy­star­czy­ło kil­ka mi­nut i sen, ni­czym le­ni­wie pły­ną­ca mgła, za­czął się za­kra­dać w jego umysł. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt se­kund i Łu­kasz od­pły­nął­by w drzem­kę, gdy­by nie to, że na­gle ktoś za­czął prze­raź­li­wie krzy­czeć.

Do tej pory wy­da­wa­ło się, że na­wet pta­ki gdzieś od­fru­nę­ły. Mimo środ­ka dnia wo­kół pa­no­wa­ła upior­na ci­sza. Krzyk wy­da­wał się więc zu­peł­nie sur­re­ali­stycz­ny. Jak­by na po­grze­bie ktoś za­dął w pu­zon.

Łu­kasz po­de­rwał się z miej­sca strą­ca­jąc przy tym dło­nią pusz­kę z nie­do­pał­ka­mi, a ta po­to­czy­ła się na brzeg bal­ko­nu i spa­dła z me­ta­licz­nym brzę­kiem na par­ter. Przez chwi­lę sły­chać było jesz­cze, jak to­czy się po be­to­no­wej po­sadz­ce, aż zno­wu wo­kół za­le­gła upior­na ci­sza. Ma­gie­ra na­słu­chi­wał z moc­no bi­ją­cym ser­cem. Wszyst­kie­go mógł się spo­dzie­wać, ale nie ta­kiej po­bud­ki. Im dłu­żej to trwa­ło, tym bar­dziej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że krzyk mu­siał je­dy­nie mu się przy­śnić. Mo­gło tak być, sko­ro ba­lan­so­wał na gra­ni­cy jawy i snu. Uspo­ko­jo­ny tą my­ślą z ulgą wy­pu­ścił z płuc po­wie­trze, i wpa­tru­jąc się bez­myśl­nie w su­fit ta­ra­su dru­gie­go pię­tra, cze­kał cier­pli­wie, aż prze­stra­szo­ny krzy­kiem sen zno­wu po­wró­ci i ode­tnie go od cho­ler­ne­go upa­łu. Wte­dy wrzask się po­wtó­rzył. Tym ra­zem brzmiał jed­nak nie­co ina­czej – jak­by krzy­cza­ła inna oso­ba.

– Ja­sna cho­le­ra! – za­klął pod no­sem Ma­gie­ra, wsta­jąc ener­gicz­nie z le­ża­ka. – Co się zno­wu dzie­je?

Blok, w któ­ry miesz­kał za­sie­dla­ło w su­mie kil­ka­na­ście ro­dzin. Na ogół byli to bar­dzo spo­koj­ni lu­dzie. W więk­szo­ści w śred­nim wie­ku albo zbli­żo­nym do jego. W cią­gu ty­go­dnia więk­szość lo­ka­to­rów pra­co­wa­ła, a w bu­dyn­ku po­zo­sta­wa­ły je­dy­nie star­sze oso­by i te, któ­re, tak jak Łu­kasz, pra­co­wa­ły na wła­sny ra­chu­nek. Ale ta­kich, ra­zem z nim, było za­le­d­wie tro­je. Te­raz, w wa­ka­cje, było jed­nak nie­co ina­czej i Ma­gie­ra prze­ko­na­ny był, że to wła­śnie z jego bu­dyn­ku, z któ­re­goś z miesz­kań, do­biegł ten prze­raź­li­wy krzyk, a może na­wet wo­ła­nie o po­moc.

Pod­szedł do ba­lu­stra­dy bal­ko­nu, wy­chy­lił się raz w jed­ną, raz w dru­gą stro­nę, ale mimo wy­sił­ków ni­cze­go szcze­gól­ne­go nie do­strzegł. Było jak za­wsze: po le­wej stro­nie, w od­le­gło­ści nie więk­szej niż sześć­set, sie­dem­set me­trów od blo­ku prę­ży­ły się w rów­nej li­nii strze­li­ste buki, to­po­le i świer­ki wy­zna­cza­jąc gra­ni­cę lasu. Przed nim zia­ła pust­ką łąka po­ro­śnię­ta mo­rzem żół­tych dmu­chaw­ców. Tuż przed blo­kiem ra­ził zaś nie­na­tu­ral­ną ci­szą rów­nie pu­sty plac za­baw dla dzie­cia­ków i przy­le­ga­ją­cy do ścia­ny bu­dyn­ku, ogro­dzo­ny sta­rą za­rdze­wia­łą siat­ką plac, pod któ­rym znaj­do­wa­ła się nie­czyn­na od lat ko­tłow­nia. I ni­g­dzie ży­we­go du­cha. Nikt na­wet nie wy­glą­dał z okien. Zu­peł­nie, jak­by był je­dy­ną żywą w tym mo­men­cie oso­bą w ca­łym blo­ku.

A jed­nak ktoś krzy­czał.

Zdzi­wio­ny i zły, że coś prze­rwa­ło mu tak sma­ko­wi­cie za­po­wia­da­ją­cą się drzem­kę Ma­gie­ra wró­cił do po­ko­ju. Z całą pew­no­ścią po­wie­trze było tu cięż­sze niż na ze­wnątrz. Ta myśl do­tar­ła do nie­go nie­mal rów­no­cze­śnie z na­głym od­gło­sem głu­che­go do­bi­ja­nia się do drzwi. Ło­mot spra­wił, że jego ser­ce ko­lej­ny raz w cią­gu paru za­le­d­wie mi­nut za­czę­ło sza­mo­tać się ze stra­chu.

– Za­raz! Już idę! – krzyk­nął, a pod no­sem już ci­szej do­dał: – Ko­muś chy­ba ten upał za­szko­dził.

3.

Nie jest wy­klu­czo­ne, a na­wet bar­dzo praw­do­po­dob­ne, że mi­łość otwie­ra mię­dzy dwoj­giem lu­dzi ja­kiś ta­jem­ni­czy, te­le­pa­tycz­ny ka­nał, dzię­ki któ­re­mu mogą się oni po­ro­zu­mie­wać na od­le­głość, a w naj­gor­szym ra­zie od­czu­wać emo­cje czy też prze­wi­dy­wać nie­mal ze stu­pro­cen­to­wą pew­no­ścią, o czym w da­nej chwi­li my­śli part­ner. Roz­ma­wia­jąc ze swo­ją przy­ja­ciół­ką Iwo­ną Ba­du­rą, Mag­da od ja­kie­goś cza­su mia­ła wra­że­nie, że Łu­kasz jest gdzieś tuż za nią i szep­cze jej do ucha o swo­ich wąt­pli­wo­ściach. Prze­by­wa­ła prze­cież aku­rat na dru­gim koń­cu mia­stecz­ka, po dru­giej stro­nie rze­ki Ru­dej, a przez mo­ment była do tego stop­nia zdzi­wio­na in­ten­syw­no­ścią swo­ich od­czuć, że aż gwał­tow­nie się od­wró­ci­ła, wzbu­dza­jąc tym nie­po­kój Iwo­ny. Przy­ja­ciół­ka unio­sła w zdzi­wie­niu brwi.

– Coś się sta­ło? Wy­glą­dasz, jak­byś się cze­goś na­gle prze­stra­szy­ła.

Krę­cąc gło­wą, Mag­da gwał­tow­nie za­prze­czy­ła, za­wsty­dzo­na.

– Skąd­że. Na mo­ment się za­my­śli­łam, prze­pra­szam cię.

Iwo­na była w wie­ku Mag­dy. Zna­ły się od dziec­ka i wy­cho­wa­ły na tym sa­mym po­dwór­ku przed „wie­żow­cem”. Te­raz przy­ja­ciół­ka Mag­dy mia­ła męża Pio­tra i dwój­kę dzie­ci: pię­cio­let­nią Jul­kę i o trzy lata star­sze­go Ad­ria­na. Mała spa­ła wy­czer­pa­na upa­łem, a syn Iwo­ny te­sto­wał nową grę kom­pu­te­ro­wą. Gdy­by nie ten sza­leń­czy upał, Iwo­na wy­go­ni­ła­by go na po­dwór­ko. Nie była zwo­len­ni­kiem zbyt dłu­gie­go prze­sia­dy­wa­nia dzie­ci przed kom­pu­te­rem. Za cza­sów jej dzie­ciń­stwa dzie­cia­ki do nocy pa­łę­ta­ły się wo­kół blo­ków i koń­mi ich do domu nie moż­na było ścią­gnąć. Dzi­siaj wszyst­ko było ina­czej.

– Okej, zda­rza się. Wy­da­wa­ło mi się po pro­stu, że prze­sta­łaś mnie słu­chać. – Iwo­na ner­wo­wo się za­śmia­ła. – No do­brze… Mó­wi­łam, że je­śli on się nie opa­mię­ta, za­bio­rę dzie­cia­ki i tyle bę­dzie mnie wi­dział. Mam już tego po dziur­ki w no­sie. – Umil­kła. – Cho­le­ra ja­sna, jak ja mam tego wszyst­kie­go do­syć…

Mag­da po­ki­wa­ła ze smut­kiem gło­wą. Nie wy­obra­ża­ła so­bie, aby męż­czy­zna, z któ­rym mia­ła­by się zwią­zać na dłu­żej, wyjść za nie­go za mąż, mógł kie­dy­kol­wiek pod­nieść na nią rękę. Gdy­by tak się sta­ło, w na­stęp­nej chwi­li wy­rzu­ci­ła­by dra­nia na zbi­ty pysk albo po pro­stu ucie­kła. Dla­te­go wciąż nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć sie­dzą­cej przed nią ko­bie­ty. Jaka siła – za­cho­dzi­ła w gło­wę – trzy­ma ją przy fa­ce­cie, któ­ry leje ją i dzie­cia­ki?! Pa­mię­ta­ła przy tym okres na­rze­czeń­stwa Iwo­ny i Pio­tra. On też po­cho­dził z mia­stecz­ka, ale za­nim się usa­mo­dziel­nił miesz­kał na pe­ry­fe­riach Kuź­ni. Jego ro­dzi­ce byli rol­ni­ka­mi. Do dzi­siaj zresz­tą żyli z tego, co uro­dzi zie­mia. Piotr po skoń­cze­niu pod­sta­wów­ki po­szedł więc do tech­ni­kum rol­ni­cze­go i tam zdo­był za­wód. Po­wo­li przej­mo­wał go­spo­dar­kę. Kie­dy po­znał Iwo­nę zu­peł­nie osza­lał na jej punk­cie. Tak przy­naj­mniej wi­dzia­ła to z boku Mag­da. Iwo­na nie prze­ja­wia­ła jed­nak chę­ci do grze­ba­nia w zie­mi czy go­to­wa­nia w wiel­kiej ka­dzi ziem­nia­ków dla świń. Rol­nic­two było jej obce i nie za­mie­rza­ła tego zmie­niać. Piotr wy­pro­wa­dził się więc z ro­dzin­ne­go domu, zna­lazł pra­cę w miej­sco­wej fa­bry­ce i wresz­cie oże­nił się z Iwo­ną. Spra­wiał wra­że­nie do­bre­go czło­wie­ka, męża i ojca. Mag­da za­sta­na­wia­ła się, kie­dy tak na­praw­dę jej ko­le­ga z pod­sta­wów­ki się zmie­nił? A może za­wsze taki był, tyl­ko się ma­sko­wał? Na pew­no Iwo­na przez dłu­gi czas ukry­wa­ła przed nią praw­dę i nie pi­snę­ła na­wet słów­kiem, co dzie­je się u niej w domu. Ale wszyst­ko mia­ło swój kres. Przy­ja­ciół­ka Mag­dy w koń­cu pę­kła. Te­raz zaś po­pro­si­ła ją o spo­tka­nie, aby po­roz­ma­wiać, po­ra­dzić się, co da­lej ma ro­bić ze swo­im ży­ciem. Py­ta­nia, na któ­re nie było ła­twych od­po­wie­dzi, o ile w ogó­le Mag­da mo­gła co­kol­wiek sen­sow­ne­go jej do­ra­dzić. Na ra­zie była zbyt wstrzą­śnię­ta i zdu­mio­na ska­lą zła, któ­re to­czy­ło ro­dzi­nę jej przy­ja­ciół­ki. Ni­g­dy nie są­dzi­ła, że hi­sto­rie, o któ­rych prze­cież od cza­su do cza­su się sły­szy, czy­ta się o nich, oglą­da te­le­wi­zyj­ne re­por­ta­że, mogą się dziać tuż pod jej no­sem.

– Po­win­naś to zro­bić, kie­dy pierw­szy raz cię ude­rzył – mruk­nę­ła w koń­cu, zła na Iwo­nę. – Pew­nie i tak nie po­wiesz, kie­dy to było, ale mnie nie oszu­kasz. Za­ło­żę się, że nie­dłu­go po ślu­bie. – Spoj­rza­ła przy­ja­ciół­ce w oczy, ale ta szyb­ko ucie­kła wzro­kiem w bok, przy oka­zji pie­kąc po­tęż­ne­go raka. – Wła­śnie… Tak my­śla­łam… Kur­wa mać, Iwo­na, gdzie ty mia­łaś ro­zum?! Na li­tość bo­ską!

– Nie proś mnie o to, bła­gam cię, Mag­da. Nie chcę do tego wra­cać. Nie wy­py­tuj o szcze­gó­ły i nie opier­ni­czaj mnie. Nie ty! Wy­star­czy mi to, co mam te­raz. Pie­kło na zie­mi… – Iwo­na skry­ła na­gle twarz w dło­niach i za­drża­ła.

Mag­da po­zwo­li­ła się jej wy­pła­kać. Cier­pli­wie cze­ka­ła, aż Iwo­na obe­trze łzy, ure­gu­lu­je od­dech i wró­ci już spo­koj­niej­sza do roz­mo­wy. Kor­ci­ło ją, aby przy­tu­lić tę nie­szczę­śli­wą dziew­czy­nę i po­cie­szyć ją w ten spo­sób, ale wciąż ją zło­ści­ło, że in­te­li­gent­na w koń­cu ko­bie­ta daje sobą przez tyle lat tak po­mia­tać. I te bied­ne dzie­ci… Jak moż­na ude­rzyć ta­kie małe stwo­rze­nia? Nie po­tra­fi­ła tego ogar­nąć. I wca­le nie mia­ła na to ocho­ty. Ta­kich rze­czy nie spo­sób po pro­stu zro­zu­mieć.

– Nie masz na co cze­kać, moja dro­ga – po­wie­dzia­ła, po czym na­chy­li­ła się na krze­śle i do­tknę­ła ra­mie­nia sku­lo­nej przy­ja­ciół­ki. – Mu­sisz czym prę­dzej wy­nieść się od nie­go. – Umil­kła. – Nie masz gdzie… No tak.

– A jak to so­bie wy­obra­żasz? Nie mogę prze­cież za­miesz­kać w jed­nym po­ko­ju z dwój­ką dzie­ci u mo­jej sta­rej bab­ci. Mu­sia­ła­bym cze­goś po­szu­kać, wy­na­jąć… Czy ja wiem… A to w koń­cu jest mój ro­dzin­ny dom! Mam z nie­go ucie­kać i zo­sta­wić mu go? – Spoj­rza­ła Mag­dzie głę­bo­ko w oczy. – Zresz­tą, nie znasz go… Nie dał­by się wy­go­nić ani nie po­zwo­lił­by mi bez­kar­nie odejść. Prę­dzej za­bił­by mnie i dzie­cia­ki. To cho­ry czło­wiek…

Mag­da była co­raz bar­dziej prze­ra­żo­na i zdu­mio­na. Nie mia­ła po­ję­cia, że spra­wy wy­glą­da­ją tak bez­na­dziej­nie.

– Na li­tość bo­ską, nie mo­żesz tak dłu­żej żyć!

– Więc, co mam zro­bić, co!? Otruć sie­bie i dzie­cia­ki? – W oczach Iwo­ny bły­snę­ła de­spe­ra­cja.

Mag­da za­gry­zła war­gi. Mu­sia­ła dać przy­ja­ciół­ce za wszel­ką cenę cho­ciaż­by ja­kiś cień na­dziei, le­d­wie pro­myk, ja­kiś cho­ler­ny kon­kret. Mu­sia­ła coś po­wie­dzieć. W prze­ciw­nym ra­zie ta wa­riat­ka na­praw­dę go­to­wa jest zro­bić coś złe­go – po­my­śla­ła z trwo­gą w ser­cu.

– Po­słu­chaj – szep­nę­ła w koń­cu. – Po­roz­ma­wiam jesz­cze dzi­siaj z Łu­ka­szem. Coś wy­my­śli­my… Tak. Może po pro­stu trze­ba, a na­wet na­le­ży, zgło­sić to na po­li­cji i…

– Za skar­by świa­ta! – Iwo­na po­de­rwa­ła się w pa­ni­ce z fo­te­la. – Sły­szysz? Nie waż się tego ro­bić, bo on nas po­za­bi­ja! Od razu! Żad­nych skarg i po­li­cji! Chry­ste… To by do­pie­ro…

– Uspo­kój się, do cho­le­ry! – Te­raz Mag­da nie wy­trzy­ma­ła. – Nie skoń­czy­łam jesz­cze. Nie wiem, co wy­my­śli­my, po pro­stu gło­śno my­ślę. Moż­na by więc zgło­sić spra­wę, a ty wcze­śniej, na ja­kiś czas, prze­nio­sła­byś się do mnie. W koń­cu mam pu­ste miesz­ka­nie… Mogę chwi­lo­wo za­miesz­kać u Łu­ka­sza. No? Co o tym są­dzisz? Kur­czę, nie od­wa­ży się chy­ba ro­bić awan­tur pod cu­dzym blo­kiem! Zresz­tą, może z miej­sca go po­sa­dzą? Po­ga­da­my z ko­men­dan­tem, a wiesz jaki jest Kru­pa: to tu­tej­szy sze­ryf…

– Nic już nie wiem… Może się uda… – szep­nę­ła bez prze­ko­na­nia Iwo­na. Na­gle po­czu­ła się jesz­cze bar­dziej bez­sil­na, bez ener­gii. Jak prze­bi­ty ba­lon. – …o ile do tego cza­su nie zda­rzy się coś złe­go.

– Prze­stań kra­kać, ko­bie­to. – Mag­da się zde­ner­wo­wa­ła. – Masz dwój­kę dzie­ci i ko­chasz je. Na­wet więc nie myśl o ja­kichś bzdu­rach. Obie­cu­jesz? – Mag­da wsta­ła z krze­sła i po­de­szła do przy­ja­ciół­ki.

Iwo­na nie po­tra­fi­ła wy­krztu­sić z sie­bie sło­wa. Mia­ła wra­że­nie, że jej gar­dło za­wią­za­ło się na wiel­ki su­peł. Ski­nę­ła więc je­dy­nie gło­wą.

– Z każ­dej sy­tu­acji jest wyj­ście, jak twier­dzi Łu­kasz. – Mag­da wró­ci­ła na miej­sce. – Trze­ba go tyl­ko zna­leźć.

Iwo­na już chcia­ła od­po­wie­dzieć, że to nie ta­kie pro­ste, po­wstrzy­ma­ła się jed­nak, bo do po­ko­ju wbie­gła na­gle mała Jul­ka.

– Cio­cia Mag­da! – krzyk­nę­ła dziew­czyn­ka. – Hura! Masz coś dla mnie?

– Jul­ka! Na li­tość bo­ską… – Iwo­na pró­bo­wa­ła chwy­cić dziec­ko za dłoń. – Tyle razy ci mó­wi­łam…

– Daj jej spo­kój. – Mag­da ro­ze­śmia­ła się, przyj­mu­jąc skok Jul­ki na swo­je ko­la­na. – Za­wsze coś jej przy­no­szę, więc sama ją tego na­uczy­łam. Mam tyl­ko gumę do żu­cia – za­pro­po­no­wa­ła ma­łej.

– Może być! Su­per! Tyl­ko nie mów ta­cie, bo nie lubi, jak żuję gumę. Mówi, że mogę ją po­łknąć i po­ja­dę na ope­ra­cję, wiesz, taką du­uużą ope­ra­cję… I ro­ze­tną mi brzuch. O tak! – Jul­ka ze­sko­czy­ła z ko­lan Mag­dy i sto­jąc do niej przo­dem pod­cią­gnę­ła ba­weł­nia­ną ko­szul­kę aż do szyi, i wska­za­ła na swój mały brzuch.

– Rany ko­gu­ta! – mruk­nę­ła Mag­da. – Nie bój się, nie zjesz gumy. Uwa­żaj tyl­ko i bę­dzie do­brze.

Jul­ka po­rwa­ła gumę i po­bie­gła do dzie­cin­ne­go po­ko­ju. W tym sa­mym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon Mag­dy. Nie spraw­dza­jąc kto dzwo­ni, ode­bra­ła roz­mo­wę. Przez kil­ka­na­ście se­kund mil­cza­ła, po czym zmarsz­czy­ła brwi i rze­kła:

– Sko­ro tak twier­dzisz… Już jadę. Pa.

Wy­łą­czy­ła smart­fon i spoj­rza­ła lek­ko zde­gu­sto­wa­na na Iwo­nę.

– To Łu­kasz. Twier­dzi, że coś się sta­ło w jego blo­ku i chce, że­bym za­raz tam przy­je­cha­ła. Hm…

– Coś po­waż­ne­go?

– Nie mam po­ję­cia, ale ra­czej tak. Uma­wia­li­śmy się do­pie­ro na wie­czór, sko­ro więc za­dzwo­nił, to chy­ba coś waż­ne­go. Nie chciał mó­wić, wiesz jaki on jest – osto­ja spo­ko­ju. – Mag­da prze­wró­ci­ła oczy­ma.

– Cóż. – Iwo­na wes­tchnę­ła. – Moż­na ci tyl­ko po­zaz­dro­ścić. Też chcia­ła­bym mieć ta­kie­go fa­ce­ta.

Mag­da wsta­ła.

– Dam ci znać, co z tym miesz­ka­niem. Za­py­tam też Łu­ka­sza. W ogó­le trze­ba się roz­py­tać, a tego two­je­go dra­nia oso­bi­ście za­ka­pu­ję u na­sze­go ko­men­dan­ta, zo­ba­czysz. Kru­pa jest cię­ty na dam­skich bok­se­rów. Ma swo­je za usza­mi, ale w ta­kiej sy­tu­acji przy­ci­śnie two­je­go bo­ha­te­ra i może mu się tro­chę w gło­wie wresz­cie po­ukła­da. Nie bój się. – Mag­da cmok­nę­ła Iwo­nę w po­li­czek. – A jak­by co, dzwoń o każ­dej po­rze. Pa! I żad­nych głu­pot! Obie­cu­jesz?

Iwo­na po­tul­nie ski­nę­ła gło­wą.

– Żad­nych głu­pot, przy­się­gam.

Mag­da wy­szła, peł­na nie­po­ko­ju za­rów­no o swo­ją przy­ja­ciół­kę, jak i o to, co mo­gło się stać na Sta­rym Osie­dlu.

Tym­cza­sem Iwo­na przez chwi­lę sta­ła jesz­cze przy drzwiach jak­by w na­dziei, że Mag­da na­gle roz­my­śli się i wró­ci. Przy niej czu­ła się sil­niej­sza i na­bie­ra­ła pew­no­ści, że zdo­ła się wy­do­być z psy­chicz­ne­go dna, w któ­re wgniótł ją jej wła­sny mąż. Krzyk Jul­ki wy­rwał ją z tych roz­my­ślań.

– Co się sta­ło, skar­bie?

Mała Ju­lia pod­bie­gła do mat­ki. Łzy ciur­kiem lały się z jej oczu. Po nie­daw­nej ra­do­ści nie po­zo­sta­ła na­wet odro­bi­na śla­du.

– Ad­rian mó… mó… mówi, że po­rwie mnie Pan Pa… Pa­sia­ty… I za­bie­rze do lasu… Ja nie chcę, mamo!

W Iwo­nę jak­by pio­run strze­lił. Na­gle za­go­to­wa­ło się jej w ży­łach. Tyle razy tłu­ma­czy­ła Pio­tro­wi, że nie moż­na dzie­cia­kom opo­wia­dać tych wszyst­kich bzdur o po­two­rach, ale on mu­siał po­sta­wić na swo­im. Pie­przo­ny drań! Opo­wie­ści o Panu Pa­sia­tym prze­ka­zy­wa­no w mia­stecz­ku z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Iwo­na bę­dąc dziec­kiem, rów­nież je sły­sza­ła i pa­mię­ta­ła wciąż, jak się wów­czas pa­nicz­nie bała. Naj­wi­docz­niej Ad­rian pod­chwy­cił od ojca te idio­ty­zmy i sam te­raz stra­szył małą.

Wpa­dła do po­ko­ju syna i już chcia­ła na nie­go na­krzy­czeć, lecz chło­piec zdo­łał ją uprze­dzić:

– Ja tyl­ko po­wie­dzia­łem, co mó­wił mi tata! A ona mi cią­gle prze­szka­dza i sku­łem grę.

Iwo­na przy­tu­li­ła go jed­ną ręką, a dru­gą przy­cią­gnę­ła do sie­bie Jul­kę.

– Mo­że­cie uwie­rzyć ma­mie – rze­kła. – Nie ma żad­ne­go Pana Pa­sia­te­go i nikt nie po­ry­wa dzie­ci. A las jest do­bry. – Kuc­nę­ła przy nich. – Już do­brze? To tyl­ko nie­mą­dre baj­ki, ta­kie le­gen­dy, jak o Czer­wo­nym Kap­tur­ku.

Dzie­cia­ki kiw­nę­ły gło­wą. Mama prze­cież nie kła­mie.

– Ale Czer­wo­ne­go Kap­tur­ka zjadł wilk – za­chli­pa­ła Jul­ka. – W, w, w, w le­sie­ee.

– Ojej, có­ruś… – Iwo­na wes­tchnę­ła. – A póź­niej dziel­ny le­śni­czy wy­cią­gnął Kap­tur­ka z brzu­cha wil­ka.

– Ja nie chcę być w brzu­chu Pana Pa­sia­te­go! – upie­ra­ła się dziew­czyn­ka.

– To tyl­ko buj­dy, głu­po­lu! – krzyk­nął Ad­rian. – Słu­chaj, co mama mówi. Nie ma żad­nych po­two­rów!

4.

– Coś ta­kie­go mógł zro­bić je­dy­nie po­twór. – Ma­gie­ra ob­jął ra­mie­niem Mag­dę i de­li­kat­nie wy­pchnął ją z przed­po­ko­ju miesz­ka­nia Pa­zur­ka na