Książka, której nikt nie przeczytał - Owen Gingerich - ebook

Książka, której nikt nie przeczytał ebook

Owen Gingerich

0,0
69,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Z przyjemnością informuję, że mylą się ci, którzy utrzymują, że O obrotach sfer niebieskich Mikołaja Kopernika to książka, której nikt nie prze­czytał. Na uzyskanie pewności w tej sprawie potrzebowa­łem blisko dziesięciu lat, a kolejne trzydzieści lat zajęło mi staranne udokumentowanie wpływu tego dzieła.

Koniec końców miałem do czynienia z eg­zemplarzami, których właścicielami byli: święci, heretycy, nic­ponie, muzycy, gwiazdy filmowe, lekarze i maniakalni bibliofile. Jednak najbardziej interesujące są kopie należące niegdyś do astronomów i pokryte ich notatkami. Ukazują one długo­trwały proces akceptowania heliocentrycznego kosmosu jako fizycznie realnego opisu świata. Są świadectwem fascynu­jących bitew, prowadzonych przez astronomów między sobą, jak również działań Kościoła, próbującego pogodzić się z nową rzeczywistością.

Wyłania się z nich pasjonująca opowieść o tym, w jaki sposób bardzo zaawanso­wany matematycznie traktat z XVI wieku rozpoczął rewolucję może nawet większą niż reformacja i jak egzemplarze tego dzieła prze­obraziły się w symbole kultury warte miliony dolarów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 394

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Owen Gin­ge­rich and Co­per­ni­cus Cen­ter Press by ar­ran­ge­ment with Blo­oms­bury Pu­bli­shing Plc and Ma­ca­da­mia Li­te­rary Agency War­saw, 2023 © Co­py­ri­ght Owen Gin­ge­rich, 2004 This trans­la­tion of The Book No­body Read is pu­bli­shed by Co­per­ni­cus Cen­ter Press by ar­ran­ge­ment with Blo­oms­bury Pu­bli­shing Inc. All ri­ghts re­se­rved.
Ty­tuł ory­gi­nalnyThe Book No­body Read. Cha­sing the Re­vo­lu­tions of Ni­co­laus Co­per­ni­cus
Ad­iu­sta­cja i ko­rektaAr­tur Fi­gar­ski
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychMi­chał Du­ława
SkładAr­tur Fi­gar­ski
Za­da­nie fi­nan­so­wane ze środ­ków Mi­ni­stra Edu­ka­cji i Na­uki.
ISBN 978-83-7886-750-0
Wy­da­nie I
Kra­ków 2023
Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: re­dak­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OWEN GIN­GE­RICH:ASTRO­FI­ZYK, HI­STO­RYK NA­UKI, TEO­LOG AMA­TOR

O Owe­nie Gin­ge­ri­chu pierw­szy raz usły­sza­łem na wy­kła­dzie z fi­zyki Słońca i nie miało to nic wspól­nego ani z hi­sto­rią astro­no­mii, ani z Ko­per­ni­kiem. Na prze­ło­mie lat 60. i 70. XX wieku Gin­ge­rich opra­co­wał bo­wiem – wy­ko­rzy­stu­jąc jako pierw­szy naj­now­sze dane na te­mat pro­mie­nio­wa­nia ul­tra­fio­le­to­wego Słońca – mo­del sło­necz­nej at­mos­fery, który stał się na pe­wien czas stan­dar­dem. O tym, że jest wy­bit­nym hi­sto­ry­kiem na­uki, który jako je­den z pierw­szych za­czął sto­so­wać w ba­da­niach daw­nej astro­no­mii kom­pu­te­rowe me­tody ob­li­cze­niowe, do­wie­dzia­łem się kilka lat póź­niej od mo­jego mi­strza, a przy­ja­ciela Gin­ge­ri­cha, Je­rzego Do­brzyc­kiego, kiedy pod­ją­łem pracę w In­sty­tu­cie Hi­sto­rii Na­uki Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Do­brzycki zwró­cił moją uwagę na dwa ar­ty­kuły Gin­ge­ri­cha, The com­pu­ter ver­sus Ke­pler (Kom­pu­ter ver­sus Ke­pler, 1964) i Ap­pli­ca­tions of high-speed com­pu­ters in the hi­story of astro­nomy (Za­sto­so­wa­nia szyb­kich kom­pu­te­rów w hi­sto­rii astro­no­mii, 1967). Do na­pi­sa­nia tych prac Gin­ge­rich po­słu­żył się tym sa­mym har­wardz­kim kom­pu­te­rem, za po­mocą któ­rego ob­li­czał mo­dele at­mos­fer gwiaz­do­wych.

Droga Gin­ge­ri­cha do hi­sto­rii na­uki, Ke­plera i Ko­per­nika nie była oczy­wi­sta. Uro­dził się w 1930 roku w ro­dzi­nie ame­ry­kań­skich me­no­ni­tów. Jego oj­ciec był hi­sto­ry­kiem i wy­kła­dał w col­lege’ach w Kan­sas i In­dia­nie, do któ­rych uczęsz­czał też młody Owen. Wła­śnie w tym cza­sie Gin­ge­rich za­czął kon­stru­ować te­le­skopy. Sztukę tę opa­no­wał na tyle do­brze, że w wieku 19 lat opu­bli­ko­wał w me­no­nic­kim ty­go­dniku ar­ty­kuł na ten te­mat. Poza tym stu­dio­wał che­mię, pro­wa­dził ob­ser­wa­cje gwiazd zmien­nych i roz­wa­żał moż­li­wość ka­riery dzien­ni­kar­skiej. Ame­ry­kań­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Ob­ser­wa­to­rów Gwiazd Zmien­nych, do któ­rego Gin­ge­rich się za­pi­sał, miało swoją sie­dzibę w Ob­ser­wa­to­rium Ha­rvard Col­lege. Dy­rek­to­rem ob­ser­wa­to­rium był sławny astro­nom Har­low Sha­pley. Gin­ge­rich na­pi­sał do Sha­pleya z za­py­ta­niem, czy mógłby la­tem od­być u niego prak­tykę. W ten spo­sób w 1948 roku zna­lazł się w ob­ser­wa­to­rium po raz pierw­szy. Po raz drugi po­ja­wił się tam na­stęp­nego lata, tym ra­zem w re­dak­cji cza­so­pi­sma „Sky and Te­le­scope”, miesz­czą­cej się w ob­ser­wa­to­rium. Od­tąd jego ak­tywny zwią­zek z tym sław­nym wśród astro­no­mów i mi­ło­śni­ków astro­no­mii pe­rio­dy­kiem bę­dzie trwał bli­sko pół wieku.

Osta­tecz­nie Gin­ge­rich zo­stał przy­jęty na stu­dia astro­no­miczne na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda, cho­ciaż wciąż nie po­rzu­cał my­śli, by zo­stać dzien­ni­ka­rzem na­uko­wym. Pod­czas stu­diów przez krótki czas po­ma­gał w pro­wa­dze­niu za­jęć wy­bit­nemu hi­sto­ry­kowi na­uki I.B. Co­he­nowi, zna­nemu ze swo­ich prac o New­to­nie. W 1953 roku Gin­ge­rich uzy­skał sto­pień ma­gi­stra. Bę­dąc zgod­nie z na­ukami me­no­ni­tów pa­cy­fi­stą, wy­stą­pił o za­mianę służby woj­sko­wej na inne obo­wiązki i z po­mocą Sha­pleya otrzy­mał po­sadę wy­kła­dowcy na Ame­ry­kań­skim Uni­wer­sy­te­cie w Bej­ru­cie, z za­da­niem oży­wie­nia dzia­łal­no­ści tam­tej­szego ob­ser­wa­to­rium. W 1958 roku pod­jął stu­dia dok­to­ranc­kie na Ha­rvar­dzie i w 1962 roku obro­nił roz­prawę na te­mat kom­pu­te­ro­wego mo­de­lo­wa­nia at­mos­fer gwiaz­do­wych. To wła­śnie w tym cza­sie za­czął my­śleć o roz­sze­rze­niu swo­ich pro­gra­mi­stycz­nych kom­pe­ten­cji na źró­dła daw­nej astro­no­mii ma­te­ma­tycz­nej.

Lata 1971 i 1973 przy­nio­sły dwie wiel­kie rocz­nice, ob­cho­dzone przez cały świat: czte­rech­set­le­cie uro­dzin Ke­plera i pięć­set­le­cie uro­dzin Ko­per­nika. W or­ga­ni­za­cję zwią­za­nych z nimi kon­gre­sów, kon­fe­ren­cji i wy­kła­dów Gin­ge­rich za­an­ga­żo­wał się z pa­sją i to osta­tecz­nie prze­są­dziło o kie­runku jego dal­szej ka­riery na­uko­wej (w 1971 roku opu­bli­ko­wał swoją ostat­nią pracę astro­fi­zyczną). O wątku ko­per­ni­kań­skim i zwią­za­nych z nim oko­licz­no­ściach wspo­mina w swoim wstę­pie do tej książki.

Kiedy Gin­ge­rich koń­czył swoją ka­rierę aka­de­micką, był pro­fe­so­rem astro­no­mii i hi­sto­rii na­uki na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda oraz astro­no­mem-se­nio­rem w Smi­th­so­nian Astro­phy­si­cal Ob­se­rva­tory, człon­kiem wielu pre­sti­żo­wych to­wa­rzystw na­uko­wych, ame­ry­kań­skich i za­gra­nicz­nych. Ostat­nie re­gu­larne wy­kłady na Ha­rvar­dzie po­pro­wa­dził w 1999 roku. Na­pi­sał też kilka ksią­żek, z któ­rych za naj­waż­niej­szą uwa­żał An An­no­ta­ted Cen­sus of Co­per­ni­cus’ De re­vo­lu­tio­ni­bus (Nu­rem­berg, 1543 and Ba­sel, 1566), wy­daną w 2002 roku – hi­sto­rię tych ba­dań opo­wiada Książka, któ­rej nikt nie prze­czy­tał. Jed­nakże wszy­scy za­in­te­re­so­wani hi­sto­rią astro­no­mii po­winni rów­nież pa­mię­tać o The Great Co­per­ni­cus Chase and other ad­den­tu­res in astro­no­mi­cal hi­story (1992) i The Eye of He­aven: Pto­lemy, Co­per­ni­cus, Ke­pler (1993). W pierw­szej z tych ksią­żek Gin­ge­rich ze­brał swoje naj­cie­kaw­sze ar­ty­kuły, przede wszyst­kim z cza­so­pi­sma „Sky and Te­le­scope”, w dru­giej ar­ty­kuły na­ukowe, które za­pew­niły mu po­zy­cję wy­bit­nego znawcy astro­no­mii Ko­per­nika i Ke­plera. Ko­per­ni­kowi Gin­ge­rich po­świę­cił jesz­cze dwie książki po­pu­lar­no­nau­kowe: Ni­co­laus Co­per­ni­cus: Ma­king the Earth a Pla­net (wy­da­nie pol­skie: Mi­ko­łaj Ko­per­nik. Gdy Zie­mia stała się pla­netą, 2005) oraz Co­per­ni­cus: A Very Short In­tro­duc­tion (2016).

Oso­bi­ście po­zna­łem Gin­ge­ri­cha w sierp­niu 1989 roku, kiedy na XVIII Mię­dzy­na­ro­do­wym Kon­gre­sie Hi­sto­rii Na­uki w Ham­burgu pod­szedł do mnie, by za­ko­mu­ni­ko­wać, że mój ar­ty­kuł zo­stał przy­jęty do druku w „Jo­ur­nal for the Hi­story of Astro­nomy”, naj­waż­niej­szym dla hi­sto­ry­ków astro­no­mii pe­rio­dyku, któ­rego był re­dak­to­rem. Po kilku dniach kon­gres prze­niósł się spe­cjal­nie wy­na­ję­tym po­cią­giem z Ham­burga do Mo­na­chium. Całą po­dróż spę­dzi­li­śmy z Owe­nem w tym sa­mym prze­dziale; po­świę­cił wspa­nia­ło­myśl­nie swój czas na ostatni szlif ar­ty­kułu po­cząt­ku­ją­cego hi­sto­ryka astro­no­mii. Tak roz­po­częła się pierw­sza z mo­ich trzech ko­le­jo­wych przy­gód z Gin­ge­ri­chem. Druga miała po­dobny prze­bieg jak pierw­sza, al­bo­wiem pod­czas po­dróży po­cią­giem z War­szawy do Kra­kowa we wrze­śniu 2004 roku Owen czy­tał moją ko­lejną pracę po­świę­coną sta­ro­żyt­nym ka­ta­lo­gom gwiazd. Tym ra­zem sku­pił się przede wszyst­kim na po­praw­nym uży­ciu „that” i „which” w zda­niach pod­rzęd­nych, opo­wia­da­jąc z sa­tys­fak­cją, jak prze­ko­ny­wał i prze­ko­nał do swo­jego zda­nia na ten te­mat Mi­cha­ela Ho­skina z an­giel­skiego Cam­bridge, za­ło­ży­ciela i re­dak­tora na­czel­nego „Jo­ur­nal for the Hi­story of Astro­nomy”.

Kilka dni póź­niej wra­ca­li­śmy do War­szawy i ta trze­cia przy­goda oka­zała się naj­bar­dziej za­ska­ku­jąca. Tak wy­da­rze­nie to opi­sał Gin­ge­rich w cza­so­pi­śmie „The Ame­ri­can Scho­lar” w 2011 roku:

Był ciemny i zimny wrze­śniowy wie­czór, kiedy ra­zem z Ja­ro­sła­wem Wło­dar­czy­kiem za­ję­li­śmy miej­sca w po­ciągu do War­szawy. W Kra­ko­wie wzię­li­śmy udział w kon­fe­ren­cji hi­sto­ry­ków, na któ­rej opo­wie­dzia­łem o mo­jej trzy­dzie­sto­let­niej ob­se­sji tro­pie­nia wszyst­kich za­cho­wa­nych szes­na­sto­wiecz­nych eg­zem­pla­rzy De re­vo­lu­tio­ni­bus Mi­ko­łaja Ko­per­nika – książki, która za­kwe­stio­no­wała wie­lo­wie­kową tra­dy­cję, stwier­dza­jąc, że to Słońce, a nie Zie­mia, tkwi nie­ru­chomo w środku ko­smosu. [...] Sie­dzie­li­śmy z Wło­dar­czy­kiem w pierw­szej kla­sie i roz­ma­wia­li­śmy o Ko­per­niku, jego książce oraz o zna­le­zio­nych przeze mnie do­wo­dach świad­czą­cych o tym, że była ona dość in­ten­syw­nie czy­tana, gdy do na­szego prze­działu we­szło dwóch męż­czyzn w to­wa­rzy­stwie ko­biety.

Nie prze­ry­wa­jąc, kon­ty­nu­owa­li­śmy na­szą roz­mowę. Wów­czas na­gle je­den z nie­zna­jo­mych spoj­rzał na mnie i wy­krzyk­nął: – Pan musi być pro­fe­so­rem Gin­ge­ri­chem! Po czym zwró­cił się do mo­jego to­wa­rzy­sza po­dróży: – A pan to Wło­dar­czyk! Szu­ka­li­śmy was!

Po­nure dni ko­mu­ni­stycz­nego re­żimu w Pol­sce i jego po­li­cji po­li­tycz­nej już dawno mi­nęły dzięki So­li­dar­no­ści, ale to nie­ocze­ki­wane roz­po­zna­nie nas spra­wiło, że wie­czorny chłód stał się do­tkliw­szy. Czy spo­tka­li­śmy wła­śnie przed­sta­wi­cieli pol­skiej od­miany KGB? Wkrótce prze­ko­na­łem się, że je­stem świad­kiem naj­bar­dziej nie­zwy­kłego przy­padku w ca­łym moim ży­ciu.

Oka­zało się, że nie­zna­jo­mym, który nas roz­po­znał, był Krzysz­tof Ostrow­ski, pro­rek­tor Aka­de­mii Hu­ma­ni­stycz­nej w Puł­tu­sku, nowo utwo­rzo­nej uczelni, po­ło­żo­nej około 50 mil na pół­noc od War­szawy, w po­bliżu miej­sca, w któ­rym w 1806 roku sto­czono nie­roz­strzy­gniętą, choć sławną bi­twę kam­pa­nii na­po­le­oń­skiej. Ostrow­ski po­dró­żo­wał z rek­to­rem, Ada­mem Ko­stec­kim. [...] A ta­jem­ni­czą ko­bietą, która im to­wa­rzy­szyła, była córka Alek­san­dra Gieysz­tora, współ­za­ło­ży­ciela puł­tu­skiej uczelni. I dzięki temu spo­tka­niu roz­wią­za­łem wresz­cie za­gadkę, która drę­czyła mnie od dłuż­szego czasu.

Rek­to­rzy puł­tu­skiej Aka­de­mii po­szu­ki­wali Gin­ge­ri­cha i mnie w związku z sen­sa­cyj­nym od­kry­ciem pod po­sadzką ka­te­dry we From­borku frag­men­tów szkie­letu, który mógł na­le­żeć do Ko­per­nika. Od­kry­cia tego do­ko­nał ze­spół Je­rzego Gąs­sow­skiego, zwią­za­nego z Aka­de­mią Hu­ma­ni­styczną, i uczel­nia za­mie­rzała nadać tej spra­wie od­po­wiedni roz­głos. Ale to nie roz­wią­za­nie tej za­gadki przy­nio­sło opi­sane spo­tka­nie w po­ciągu.

W roz­dziale 14 Książki, któ­rej nikt nie prze­czy­tał Gin­ge­rich opi­sał, jak w 1984 roku od­krył kra­dzież trzech nie­zwy­kle cen­nych sta­ro­dru­ków z Bi­blio­teki Uni­wer­sy­tec­kiej we Wro­cła­wiu i w jaki spo­sób przy­czy­nił się do od­zy­ska­nia dwóch z nich. Istotną rolę w tej spra­wie ode­grał pre­zes Pol­skiej Aka­de­mii Nauk, któ­rego Gin­ge­rich spo­tkał w Ha­rvard Yard. Osoba ta po­zo­sta­wała ano­ni­mowa w jego wspo­mnie­niach i taka po­zo­stała w tej książce, która zo­stała na­pi­sana przed pa­mięt­nym spo­tka­niem w po­ciągu. A był to Alek­san­der Gieysz­tor.

Mia­łem przy­jem­ność prze­tłu­ma­cze­nia na ję­zyk pol­ski trzech ksią­żek Owena Gin­ge­ri­cha. Ostat­nią, po Książce, któ­rej nikt nie prze­czy­tał i Mi­ko­łaju Ko­per­niku. Gdy Zie­mia stała się pla­netą, był Bo­ski wszech­świat (2008). Książka ta, choć głę­boko za­nu­rzona w hi­sto­rii na­uki, jest inna. Po­wstała na pod­sta­wie Wy­kła­dów im. Wil­liama Bel­dena No­bla, wy­gło­szo­nych przez Gin­ge­ri­cha na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda. Treść wy­kła­dów (i książki) udało się Gin­ge­ri­chowi za­wrzeć w jed­nym zda­niu: „A za­tem wy­stę­puję tu jako za­wo­dowy uczony i hi­sto­ryk na­uki, ale rów­nież jako teo­log ama­tor”. Przed­mio­tem roz­wa­żań „teo­loga ama­tora” jest kon­tem­pla­cja wszech­świata, w któ­rym obec­ność Boga jest kwe­stią wiary, ale nie wy­klu­cze­nia przez na­ukę.

Za­my­ka­jąc wstęp do Bo­skiego wszech­świata, Gin­ge­rich pi­sał:

Od­wo­łu­jąc się do prze­no­śni, ży­cie jest piel­grzymką, po­dróżą, pod­czas któ­rej się uczymy: od na­uczy­cieli i za sprawą eg­za­mi­nów, z ksią­żek i me­diów, prze­ży­wa­jąc przy­gody i kon­tem­plu­jąc. Jest nie­koń­czą­cym się po­szu­ki­wa­niem wie­dzy, pracą w toku.

Trudno się z tym nie zgo­dzić, a jed­nym z do­wo­dów w spra­wie jest Książka, któ­rej nikt nie prze­czy­tał.

Ja­ro­sław Wło­dar­czyk

3 paź­dzier­nika 2023

WSTĘP

Wio­sna 1543 roku. Eu­ropę ogar­nął za­męt. Nie­mieccy ksią­żęta prze­jęli od sta­rego Mar­cina Lu­tra sztan­dar pro­te­stan­ty­zmu i kon­ty­nent zna­lazł się na kra­wę­dzi wojny. Mi­ko­łaj Ko­per­nik spo­czy­wał na łożu śmierci, gdy je­den z ka­no­ni­ków ka­te­dry we From­borku przy­niósł mu długo ocze­ki­waną prze­syłkę. Cenny plik kar­tek do­tarł wresz­cie do wy­su­nię­tej na pół­noc pol­skiej die­ce­zji Ko­ścioła ka­to­lic­kiego, prze­byw­szy setki ki­lo­me­trów, ja­kie dzie­liły ją od nie­miec­kiego dru­ka­rza Jo­han­nesa Pe­tre­iusa z No­rym­bergi. Były to pierw­sze strony (choć zo­stały wy­dru­ko­wane na sa­mym końcu) naj­więk­szej pracy na­uko­wej XVI wieku. Na kar­cie ty­tu­ło­wej wid­niał na­pis: De re­vo­lu­tio­ni­bus or­bium co­ele­stium. Ręka dok­tora Mi­ko­łaja spo­częła na epo­ko­wym dziele, ale on sam za­pewne nie był już tego świa­dom.

Prze­skoczmy cztery i pół stu­le­cia. Książka pol­skiego astro­noma stała się kla­syką re­wo­lu­cji na­uko­wej. Na moim biurku leży kartka z żar­tem ry­sun­ko­wym. Dziecko in­for­muje za­sko­czo­nych ro­dzi­ców, że w szkole prze­ra­biają De re­vo­lu­tio­ni­bus Ko­per­nika. Pu­entę za­wiera drugi ry­su­nek: „Uczymy się, jak to wy­ma­wiać!”.

Z pew­no­ścią jest to sztuka. Pełny wy­dru­ko­wany ty­tuł brzmiał De re­vo­lu­tio­ni­bus or­bium co­ele­stium li­bri sex, czyli Sześć ksiąg o ob­ro­tach sfer nie­bie­skich. Ist­nieją jed­nak po­szlaki, że we­dług Ko­per­nika ty­tuł po­wi­nien mieć krót­szą po­stać: De re­vo­lu­tio­ni­bus (O ob­ro­tach). Tak więc trak­tat ten nie­mal za­wsze jest tu na­zy­wany De re­vo­lu­tio­ni­bus lub O ob­ro­tach, poza oka­zjo­nal­nymi przy­pad­kami, kiedy używa się sy­no­nimu „dzieło Ko­per­nika” lub „Ko­per­nik”.

Ar­thur Ko­estler w Lu­na­ty­kach, swej be­st­sel­le­ro­wej hi­sto­rii daw­nej astro­no­mii, na­zwał O ob­ro­tach książką, któ­rej nikt nie prze­czy­tał. To bar­dzo kon­tro­wer­syjne stwier­dze­nie, opu­bli­ko­wane w 1959 roku, w znacz­nym stop­niu roz­bu­dziło moje za­in­te­re­so­wa­nie hi­sto­rią na­uki. W owym cza­sie udo­wod­nie­nie praw­dzi­wo­ści tej opi­nii o tek­ście Ko­per­nika, czy też jej oba­le­nie, nie było moż­liwe. Ko­estler, wy­trawny pi­sarz, któ­remu sławę przy­nio­sła po­ru­sza­jąca Ciem­ność w po­łu­dnie, po­strze­gał świat w ka­te­go­riach an­ta­go­ni­stów. Hi­sto­ryczna wi­zja z bo­ha­ter­skim Ke­ple­rem wy­ma­gała czar­nego cha­rak­teru i Ko­estler ob­sa­dził w tych ro­lach Ko­per­nika oraz Ga­li­le­usza. Ko­per­nik stał się jego nie­szczę­sną ofiarą.

Po­czątki związ­ków z Ko­per­ni­kiem, choć wtedy nie zda­wa­łem so­bie jesz­cze z tego sprawy, się­gają ranka 20 czerwca 1946 roku, gdy okręt Ste­phen R. Mal­lory od­bi­jał od wy­brzeża w New­port News w Wir­gi­nii, roz­po­czy­na­jąc mę­czącą dla mnie, ale pa­miętną po­dróż. Mal­lory był wy­re­mon­to­wa­nym stat­kiem to­wa­ro­wym wy­po­sa­żo­nym w wy­star­cza­jącą liczbę prze­gród, by po­mie­ścić 847 koni, które miały tra­fić do spu­sto­szo­nej przez wojnę Pol­ski. Od za­koń­cze­nia II wojny świa­to­wej mi­nął rok i Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych do Spraw Po­mocy i Od­bu­dowy (UNRRA) pro­wa­dziła roz­le­gły pro­gram wspie­ra­nia znisz­czo­nych kra­jów. Mię­dzy in­nymi po­sy­łano do ob­ró­co­nej w zglisz­cza Eu­ropy Wschod­niej ty­siące koni. Ko­mi­sja Służby Bra­ciom, wy­wo­dząca się z jed­nego z hi­sto­rycz­nych ko­ścio­łów po­koju, miała wła­sny pro­gram „Ja­łówki dla Od­bu­dowy”. Ubili z UNRRA in­te­res: je­śli ONZ za­pewni statki do prze­wozu ja­łó­wek, oni po­mogą zna­leźć kow­bo­jów do trans­por­tów koni. W ten spo­sób mój oj­ciec, pro­fe­sor hi­sto­rii w nie­wiel­kiej me­no­nic­kiej szkole wyż­szej, skom­ple­to­wał grupkę 32 po­ten­cjal­nych kow­bo­jów – w więk­szo­ści żół­to­dzio­bów – i owego lata do­star­czył do New­port News. Ukoń­czy­łem do­piero co 16 lat i by­łem dru­gim naj­młod­szym kow­bo­jem na po­kła­dzie, z tru­dem więc kwa­li­fi­ko­wa­łem się na ma­ry­na­rza floty han­dlo­wej. Czas za­tarł moje wra­że­nia z tej po­dróży przez ocean, ale ob­razy spu­sto­szo­nej Pol­ski, z pa­no­szą­cym się czar­nym ryn­kiem i pro­sty­tu­cją, za­pa­dły mi głę­boko w pa­mięć.

Dwa­dzie­ścia lat póź­niej by­łem świeżo upie­czo­nym dok­to­rem astro­fi­zyki ze skłon­no­ścią do hi­sto­rii astro­no­mii. Na mię­dzy­na­ro­do­wej kon­fe­ren­cji astro­no­micz­nej spo­tka­łem Je­rzego Do­brzyc­kiego, astro­noma z Pol­ski, który miał po­dobne za­in­te­re­so­wa­nia. Opo­wie­dzia­łem mu o przy­go­dzie z końmi, a on za­czął mnie za­chę­cać do po­now­nego od­wie­dze­nia tego kraju, zwłasz­cza że w 1965 roku za­pla­no­wano tam mię­dzy­na­ro­dowy kon­gres hi­sto­ry­ków na­uki. Tak też uczy­ni­łem i wkrótce na do­bre za­an­ga­żo­wa­łem się w wiel­kie ogól­no­świa­towe przy­go­to­wa­nia do ob­cho­dów 500-le­cia uro­dzin Mi­ko­łaja Ko­per­nika, który przy­szedł na świat w 1473 roku. Za­czą­łem wów­czas czę­sto by­wać w Pol­sce.

Jed­nej rze­czy się oba­wia­łem. Zo­sta­łem pro­fe­so­rem astro­no­mii i hi­sto­rii na­uki na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że na 500. rocz­nicę uro­dzin Ko­per­nika mu­szę po­świę­cić mu swe wy­kłady. Ale cóż po­zo­stało do od­kry­cia po stu­le­ciach ba­dań ży­cia i dzieła Ko­per­nika? Ja­kie świeże po­my­sły miał­bym szansę wnieść do nad­cią­ga­ją­cych rocz­ni­co­wych ob­cho­dów? No i Ko­estler mógł mieć ra­cję, że O ob­ro­tach jest dzie­łem na tyle spe­cja­li­stycz­nym i nud­nym, że nikt go nie prze­czy­tał.

Ob­ja­wie­nie przy­szło w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie: w Ob­ser­wa­to­rium Kró­lew­skim w Edyn­burgu, gdzie w li­sto­pa­dzie 1970 roku mysz­ko­wa­łem w ol­brzy­mim sej­fie za­peł­nio­nym sta­rymi książ­kami astro­no­micz­nymi. Po­śród rzę­dów to­mów zna­la­złem pierw­sze wy­da­nie dzieła Ko­per­nika. Ku memu za­sko­cze­niu strony tego eg­zem­pla­rza od po­czątku do końca po­kry­wały ob­szerne no­tatki. Je­żeli książka miała garstkę czy­tel­ni­ków, za­czą­łem się za­sta­na­wiać, to dla­czego je­den z nie­wielu eg­zem­pla­rzy, które do­tąd udało mi się przej­rzeć, zo­stał prze­stu­dio­wany tak sta­ran­nie? Co cie­kawe, uwaga czy­tel­nika wcale nie sku­piła się na frag­men­tach ob­ja­śnia­ją­cych ko­smo­lo­gię he­lio­cen­tryczną, czyli ze Słoń­cem w środku świata; od no­ta­tek ro­iło się na mar­gi­ne­sach dal­szych, za­awan­so­wa­nych ma­te­ma­tycz­nie czę­ści tek­stu. Kto był ich au­to­rem i co jesz­cze znajdę, je­śli prze­ba­dam wię­cej eg­zem­pla­rzy dzieła?

Po trwa­ją­cym ja­kiś czas śledz­twie udało się usta­lić, że ano­ni­mo­wym au­to­rem no­ta­tek na edyn­bur­skim eg­zem­pla­rzu Ko­per­nika był Era­smus Re­in­hold, znany w la­tach 40. XVI wieku w pół­noc­nej Eu­ro­pie wy­kła­dowca astro­no­mii. Jego Ko­per­nik po­dzia­łał jak ka­ta­li­za­tor, da­jąc po­czą­tek ob­se­syj­nej my­śli, by zo­ba­czyć na wła­sne oczy każdy za­cho­wany eg­zem­plarz dzieła from­bor­skiego uczo­nego. Pod­czas tych po­szu­ki­wań prze­by­łem setki ty­sięcy ki­lo­me­trów, od Aar­hus do Pe­kinu, od Co­im­bry do Du­blina, od Mel­bo­urne do Mo­skwy, od St. Gal­len do San Diego. Rów­nież Edyn­burg nie od razu ujaw­nił swe wszyst­kie ta­jem­nice.

Mam przy­jem­ność do­nieść, że Ko­estler głę­boko się my­lił, utrzy­mu­jąc, iż O ob­ro­tach to książka, któ­rej nikt nie prze­czy­tał, choć na uzy­ska­nie pew­no­ści w tej spra­wie po­trze­bo­wa­łem bli­sko 10 lat, a 30 lat za­jęło mi sta­ranne udo­ku­men­to­wa­nie wpływu tego dzieła. Ko­niec koń­ców mia­łem do czy­nie­nia z eg­zem­pla­rzami, któ­rych wła­ści­cie­lami byli: święci, he­re­tycy, nic­po­nie, mu­zycy, gwiazdy fil­mowe, le­ka­rze i ma­nia­kalni bi­blio­file. Naj­bar­dziej jed­nak in­te­re­su­jące są eg­zem­pla­rze na­le­żące nie­gdyś do astro­no­mów i po­kryte ich no­tat­kami – uka­zują one dłu­go­trwały pro­ces ak­cep­to­wa­nia he­lio­cen­trycz­nego ko­smosu jako fi­zycz­nie re­al­nego opisu świata. Są one świa­dec­twem fa­scy­nu­ją­cych bi­tew, pro­wa­dzo­nych przez astro­no­mów mię­dzy sobą, jak rów­nież dzia­łań Ko­ścioła, pró­bu­ją­cego po­go­dzić się z nową rze­czy­wi­sto­ścią.

Wy­ła­nia się stąd opo­wieść, w jaki spo­sób bar­dzo za­awan­so­wany ma­te­ma­tycz­nie trak­tat z XVI wieku roz­po­czął re­wo­lu­cję głęb­szą bo­daj niż re­for­ma­cja i jak eg­zem­pla­rze tego dzieła prze­obra­ziły się w warte mi­liony do­la­rów sym­bole kul­tury. W pew­nym sen­sie jest to także dzien­nik, do­ku­men­tu­jący po­wsta­wa­nie mego An An­no­ta­ted Cen­sus of Co­per­ni­cus’ De Re­vo­lu­tio­ni­bus (Spis eg­zem­pla­rzy De re­vo­lu­tio­ni­bus Ko­per­nika z ko­men­ta­rzem) – wy­da­nej w lu­tym 2002 roku mo­no­gra­fii li­czą­cej 400 stron. Cen­sus opi­suje każdy z za­cho­wa­nych 600 dru­ko­wa­nych eg­zem­pla­rzy wiel­kiego dzieła Ko­per­nika. Pracę tę za­de­dy­ko­wa­łem człon­kom To­wa­rzy­stwa Pe­tre­iusa, cał­ko­wi­cie fik­cyj­nej or­ga­ni­za­cji, która nosi imię dru­ka­rza De re­vo­lu­tio­ni­bus. Aby zo­stać człon­kiem sto­wa­rzy­sze­nia, na­le­żało wcze­śniej zo­ba­czyć co naj­mniej sto XVI-wiecz­nych eg­zem­pla­rzy dzieła Ko­per­nika, czyli po­cho­dzą­cych albo z pierw­szego wy­da­nia z 1453, albo z dru­giego w 1566 roku. Moja żona Mi­riam, to­wa­rzyszka licz­nych wy­praw w po­szu­ki­wa­niu eg­zem­pla­rzy książki, dzie­liła ze mną wiele przy­gód i nie ulega wąt­pli­wo­ści, że speł­nia kry­te­rium człon­ko­stwa To­wa­rzy­stwa Pe­tre­iusa. Je­rzy Do­brzycki, który na­mó­wił mnie do po­now­nego od­wie­dze­nia Pol­ski, stał się nie­oce­nio­nym sprzy­mie­rzeń­cem w tym przed­się­wzię­ciu; jego głę­boka wie­dza na te­mat wszyst­kiego, co do­ty­czyło Ko­per­nika, wsparta ta­len­tami ję­zy­ko­wymi, wnio­sła bar­dzo wiele do tego pro­jektu. Gdy spis po­wsta­wał, Je­rzy zdą­żył zo­stać pro­fe­so­rem, a w końcu dy­rek­to­rem In­sty­tutu Hi­sto­rii Na­uki Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Ko­lej­nym człon­kiem tego eks­klu­zyw­nego sto­wa­rzy­sze­nia jest Ro­bert S. West­man, pro­fe­sor hi­sto­rii Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w San Diego, po­cząt­kowo ry­wal, pro­wa­dzący wła­sne, nie­za­leżne po­szu­ki­wa­nia eg­zem­pla­rzy dzieła Ko­per­nika, osta­tecz­nie za­ufany ko­lega z dru­żyny.

Gdyby żyły w chwili koń­cze­nia mo­jego spisu, mógł­bym roz­wa­żyć przy­zna­nie ho­no­ro­wego człon­ko­stwa jesz­cze dwóm oso­bom. Pierw­sza z nich to Har­ri­son Hor­blit, wy­bitny ko­lek­cjo­ner na­uko­wych sta­ro­dru­ków, który po­sia­dał naj­waż­niej­szy eg­zem­plarz dzieła Ko­per­nika, jaki znaj­do­wał się w pry­wat­nych rę­kach. Był to eg­zem­plarz oka­zowy z de­dy­ka­cją dla dzie­kana uni­wer­sy­tetu w Wit­ten­ber­dze, wpi­saną ręką je­dy­nego ucznia Ko­per­nika; książka ta po­jawi się jesz­cze w tej opo­wie­ści. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem ko­lek­cjo­nera na miarę Hor­blita. En­tu­zjazm, z ja­kim zbie­rał sta­ro­druki, spra­wił, że i ja za­ra­zi­łem się tym wspa­nia­łym bak­cy­lem; obec­nie w swej ko­lek­cji mam pewną liczbę wo­lu­mi­nów, które nie­gdyś na­le­żały do Hor­blita. Druga osoba to Edward Ro­sen, pro­fe­sor hi­sto­rii na no­wo­jor­skim City Col­lege, który był jed­nym z naj­więk­szych znaw­ców Ko­per­nika i jego dzieła, gdy roz­po­czy­na­łem swoje po­szu­ki­wa­nia. Po dziś dzień od­wo­łuję się do jego wielu ksią­żek i prze­kła­dów, mimo że, o ile pa­mięć mnie nie za­wo­dzi, cał­ko­wi­cie nie zga­dza­łem się z kil­koma te­zami, przy któ­rych nie­za­chwia­nie ob­sta­wał.

Przez bli­sko pół wieku co ty­dzień pi­sy­wa­łem szcze­gó­łowe li­sty do mo­ich ro­dzi­ców lub dzieci i ko­pie tej ob­szer­nej ko­re­spon­den­cji oka­zały się bez­cenne przy usta­la­niu wielu za­po­mnia­nych już de­tali, jak rów­nież chro­no­lo­gii przy­wo­ły­wa­nych tu wy­da­rzeń. Roz­mowy i wy­da­rze­nia na sali są­do­wej od­twa­rzam z pa­mięci, ży­wiąc na­dzieję, że do­kład­nie od­daję bieg wy­pad­ków.

Poza tym, że tak wiele za­wdzię­czam człon­kom To­wa­rzy­stwa Pe­tre­iusa, chciał­bym także po­dzię­ko­wać Da­vie So­bel, Kitty Fer­gu­son, Mar­kowi Gin­ge­ri­chowi i Den­ni­sowi Da­niel­so­nowi za kry­tyczną lek­turę wszyst­kich czę­ści wcze­śniej­szych wer­sji tych wspo­mnień. Szcze­gólne po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się Edwar­dowi Ten­ne­rowi, który wpadł na po­mysł, bym na­pi­sał tę książkę. Przede wszyst­kim pra­gnął­bym jed­nak skie­ro­wać wy­razy uzna­nia dla Geo­rge’a Gib­sona, wy­dawcy z Wal­ker & Com­pany, za jego en­tu­zja­styczne po­dej­ście do tego po­my­słu; po­dzi­wia­łem jego wni­kliwą pracę re­dak­cyjną.

Na ko­niec kilka słów o ilu­stra­cjach. Więk­szość pre­zen­to­wa­nych zdjęć wy­ko­na­łem sam i wy­soko so­bie ce­nię ów przy­wi­lej, przy­znany mi przez bi­blio­te­ka­rzy i ko­lek­cjo­ne­rów na ca­łym świe­cie. Uzy­ska­nie ko­lo­ro­wego zdję­cia por­tretu Ko­per­nika z ze­gara astro­no­micz­nego w Stras­burgu, pędzla To­biasa Stim­mera, oka­zało się szcze­gól­nym przed­się­wzię­ciem. Por­tret znaj­duje się 6 me­trów nad pod­łogą, a na wy­ko­rzy­sta­nie fo­to­gra­fii mu­sieli dać po­zwo­le­nie: mer Stras­burga, ko­mi­sja za­byt­ków, ar­chi­dia­kon ka­te­dry i prze­wod­ni­czący re­gionu. Dzię­kuję Geo­r­ge­sowi Fric­kowi i Wil­lia­mowi Shea za ich sku­teczne dzia­ła­nia dy­plo­ma­tyczne. Mam rów­nież dług wdzięcz­no­ści wo­bec Te­asel Muir-Har­mony za jej za­an­ga­żo­wa­nie pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia zdjęć do re­pro­duk­cji.

Cam­bridge, Mas­sa­chu­setts

li­piec 2003

1. DZIEŃ W SĄ­DZIE

Czy przy­sięga pan mó­wić prawdę, całą prawdę i tylko prawdą?

Ni­gdy wcze­śniej nie uczest­ni­czy­łem w roz­pra­wie są­do­wej, na­wet w roli świadka. Moje kon­ser­wa­tywne wy­cho­wa­nie re­li­gijne spra­wia, że nie­uf­nie pod­cho­dzę do ta­kich sy­tu­acji, zwłasz­cza do skła­da­nia przy­sięgi. Sę­dzia do spółki z FBI naj­wy­raź­niej nie po­dzie­lali mej idio­syn­kra­zji; w sierp­niu 1984 roku wszy­scy świad­ko­wie bez wa­ha­nia po­twier­dzali swą chęć mó­wie­nia prawdy. Oskar­żo­nemu, nie­gdyś stu­den­towi se­mi­na­rium, po­sta­wiono za­rzut prze­kro­cze­nia gra­nicy sta­nów z po­cho­dzą­cym z kra­dzieży ma­jąt­kiem o war­to­ści więk­szej niż 5000 do­la­rów. Ma­jąt­kiem tym był eg­zem­plarz De re­vo­lu­tio­ni­bus Mi­ko­łaja Ko­per­nika.

Przy­padki kra­dzieży książki rzadko są przed­mio­tem roz­prawy są­do­wej. Więk­szość jest roz­strzy­gana na dro­dze po­ro­zu­mie­nia za­wie­ra­nego mię­dzy obroną a oskar­że­niem, je­śli nie przed roz­po­czę­ciem roz­prawy, to za­raz po wy­ka­za­niu przez pro­ku­ra­tora po­wagi za­rzutu po­przez po­wo­ła­nie ławy przy­się­głych. Ale w tym przy­padku oskar­żony wy­ko­ny­wał pracę, która wy­ma­gała nie­ka­ral­no­ści, i za­ak­cep­to­wa­nie po­ro­zu­mie­nia spo­wo­do­wa­łoby na­tych­mia­stową utratę tego istot­nego dlań sta­tusu.

Ob­ser­wo­wa­łem pro­ce­durę wy­boru ławy przy­się­głych w okrę­go­wym są­dzie fe­de­ral­nym w Wa­szyng­to­nie z za­cie­ka­wie­niem i wzra­sta­ją­cym zdu­mie­niem. Ob­fi­to­wała w sprze­ciwy. Zre­zy­gno­wano z wy­glą­da­ją­cego sta­tecz­nie czar­no­skó­rego ofi­cera po­li­cji na eme­ry­tu­rze, mimo że miał za sobą wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie są­dow­ni­cze. Po­dob­nie po­stą­piono z bi­blio­te­ka­rzem ze szkoły pod­sta­wo­wej. Wy­eli­mi­no­wano każ­dego, kto mógł ce­nić książki. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści: obrona li­czy na to, że im sła­biej będą wy­kształ­ceni sę­dzio­wie przy­się­gli, tym le­piej.

Na­stępny krok spra­wił, że wpa­dłem w po­płoch. Obrońcy zgło­sili wnio­sek, by od­izo­lo­wać świad­ków. Zna­łem ten ter­min je­dy­nie z ga­zet: gdy izo­luje się ławę przy­się­głych, jej człon­ko­wie po opusz­cze­niu sali są­do­wej są za­my­kani w po­ko­jach ho­te­lo­wych. Nie mia­łem ochoty spę­dzić ca­łego pro­cesu uwię­ziony w wa­szyng­toń­skim ho­telu. Od­ży­łem, kiedy się oka­zało, że w tym przy­padku ozna­cza to do­pil­no­wa­nie, by świad­ko­wie nie sły­szeli wza­jem­nie swych ze­znań; nie­mniej zde­ner­wo­wa­nie mnie nie opu­ściło. W końcu jed­nak stra­te­gia ta ob­ró­ciła się prze­ciw obroń­com, gdyż nie­za­leż­nie od sie­bie wspie­ra­li­śmy na­sze ze­zna­nia, a sąd miał świa­do­mość, że nie mo­gli­śmy ich uzgod­nić.

Po oświad­cze­niach wstęp­nych, któ­rych nie mo­głem wy­słu­chać, ale któ­rych treść po­zna­łem póź­niej, zo­sta­łem we­zwany jako pierw­szy bie­gły. Pro­ku­ra­tor okrę­gowy, Eric Marcy, za­czął prze­słu­cha­nie od py­ta­nia:

– Kim był Ko­per­nik i czym za­sły­nął?

Wy­ja­śni­łem, że Mi­ko­łaj Ko­per­nik był wiel­kim astro­no­mem i że nie­któ­rzy uwa­żają go za ojca na­uki współ­cze­snej. Uro­dził się w Pol­sce w 1473 roku, stu­dio­wał w Kra­ko­wie w tym sa­mym cza­sie, gdy Ko­lumb pły­nął ku brze­gom No­wego Świata, ale waż­nych od­kryć astro­no­micz­nych do­ko­nał po 1500 roku. W swej słyn­nej książce O ob­ro­tach wy­stą­pił prze­ciw po­wszech­nemu prze­ko­na­niu, że Zie­mia spo­czywa bez ru­chu w środku wszech­świata. Za­miast tego za­pro­po­no­wał, że w cen­trum tkwi nie­ru­chomo Słońce, a Zie­mia wę­druje wo­kół niego ra­zem z po­zo­sta­łymi pla­ne­tami. In­nymi słowy, przed­sta­wił wi­zję Układu Sło­necz­nego w po­staci przyj­mo­wa­nej w ogól­nych za­ry­sach także dzi­siaj. Z tego wła­śnie po­wodu książka Ko­per­nika, wy­dana w 1543 roku, roku jego śmierci, oka­zała się tak ważna i jest po­szu­ki­wana przez ko­lek­cjo­ne­rów.

Mi­ko­łaj Ko­per­nik. Ry­cina z wy­da­nej w 1554 roku w Pa­ryżu bio­gra­fii pióra Pierre’a Gas­sen­diego, wzo­ro­wana na tzw. au­to­por­tre­cie Ko­per­nika.

Mia­łem w za­na­drzu mnó­stwo wia­do­mo­ści o Ko­per­niku i mógł­bym za­jąć nimi sąd przez resztę przed­po­łu­dnia, lecz za­nim pod­ją­łem wą­tek, Marcy po­dał mi do­wód rze­czowy nu­mer 1 – eg­zem­plarz De re­vo­lu­tio­ni­bus.

– Czy wi­dział go pan wcze­śniej?

Po­in­for­mo­wa­łem sąd, że od po­nad 10 lat pro­wa­dzę ba­da­nia nad dzie­łem Ko­per­nika i że oso­bi­ście prze­ba­da­łem kil­ka­set jego eg­zem­pla­rzy, po­szu­ku­jąc no­ta­tek za­pi­sa­nych przez ich daw­nych wła­ści­cieli na mar­gi­ne­sach. Szybko zda­łem so­bie sprawę, że po­cząt­kowo stro­nice książki były sprze­da­wane jako luźne kartki i każdy wła­ści­ciel opra­wiał je zgod­nie z wła­snym gu­stem. Współ­cze­sne książki są do sie­bie po­dobne jak dwie kro­ple wody, ale w XVI wieku każdy tom był od­dziel­nie opra­wiany i róż­nił się wy­glą­dem. Po­pu­lar­no­ścią, zwłasz­cza we Wło­szech i Fran­cji, cie­szyła się oprawa z mięk­kiego per­ga­minu, przy­po­mi­na­ją­cego ba­ra­nią skórę, na któ­rej daw­niej dru­ko­wano dy­plomy. W Niem­czech czę­sto wy­ko­rzy­sty­wano świń­ską skórę, na­cią­ganą na dę­bowe de­ski i za­zwy­czaj sil­nie tło­czoną w in­dy­wi­du­al­nie do­bie­rane wzory. W An­glii, po­dob­nie jak na kon­ty­nen­cie, po­pu­larna była skóra cie­lęca na gru­bym kar­to­nie, zwy­kle z ja­kimś wzo­rem, na przy­kład od­ci­śnię­tym pro­sto­ką­tem. Sta­ran­nie obej­rza­łem eg­zem­plarz, jak­bym nie wi­dział go od lat (choć FBI od­świe­żyła moją pa­mięć, po­ka­zu­jąc mi książkę kilka go­dzin wcze­śniej), a na­stęp­nie wy­ją­łem ma­szy­no­pis, który przy­nio­słem ze sobą.

– Pa­pie­rowa oprawa tego eg­zem­pla­rza – za­uwa­ży­łem – ma bar­dzo nie­ty­powy wzór. Wy­daje się, że książka ta przy­po­mina tom, który za­gi­nął w In­sty­tu­cie Fran­klina w Fi­la­del­fii. Z mo­ich no­ta­tek wy­nika, że zo­stał on ku­piony od Ars An­cienne, szwaj­car­skiej firmy spe­cja­li­zu­ją­cej się w sta­ro­dru­kach, i w tym miej­scu wid­nieje wy­ko­nany ołów­kiem na­pis „AA”, który by to po­twier­dzał. We­dług mo­jego opisu, wcze­śniej­sze znaki na stro­nie ty­tu­ło­wej zo­stały starte i można tu zo­ba­czyć ślady, ja­kie po nich zo­stały. Po­nadto naj­wy­raź­niej usu­nięto z dru­giej strony okładki dwa eks­li­brisy. Je­den z nich był po­dłużny, co nie zda­rza się czę­sto. Tak się składa, że mam ze sobą przy­kłady eks­li­bri­sów In­sty­tutu Fran­klina.

Te­atral­nym ge­stem przed­sta­wi­łem dwa eks­li­brisy, pio­nowy oraz po­ziomy i wy­ka­za­łem, że pa­sują do pro­sto­kąt­nych śla­dów po kleju jak klu­cze do wła­ści­wych zam­ków. Książka zo­stała oka­zana ła­wie przy­się­głych.

Za­nim pod­ją­łem wą­tek, Marcy przed­sta­wił do­wód rze­czowy nu­mer 2: mały żółty ka­ta­log an­ty­kwa­ryczny firmy Old Prin­ted Word z Wa­szyng­tonu.

– Czy wi­dział go pan wcze­śniej?

– Wiele osób wie, że szu­kam wszyst­kich za­cho­wa­nych eg­zem­pla­rzy dzieła Ko­per­nika, i trzy lata temu, la­tem 1981 roku, zna­jomy przy­słał mi ten ka­ta­log. Od razu za­uwa­ży­łem, że znaj­duje się w nim De re­vo­lu­tio­ni­bus. Ta po­zy­cja rzu­cała się w oczy, gdyż ceny więk­szo­ści ksią­żek z li­sty wa­hały się w gra­ni­cach 50–100 do­la­rów, na­to­miast Ko­per­nika ofe­ro­wano za 8750 do­la­rów.

– I co pan zro­bił? – spy­tał Marcy.

Od­po­wie­dzia­łem, że w 1971 roku opi­sa­łem na swój uży­tek eg­zem­pla­rze pierw­szego i dru­giego wy­da­nia z In­sty­tutu Fran­klina w Fi­la­del­fii, ale kiedy cztery lata póź­niej tam po­wró­ci­łem, by coś jesz­cze spraw­dzić, nie udało się zna­leźć dru­giego wy­da­nia. Opis w żół­tym ka­ta­logu pa­so­wał do eg­zem­pla­rza, który za­gi­nął w Fi­la­del­fii, więc za­dzwo­ni­łem do bi­blio­te­ka­rza w In­sty­tu­cie Fran­klina i za­su­ge­ro­wa­łem, by skon­tak­to­wał się z FBI.

Za­osz­czę­dzi­łem są­dowi kilku szcze­gó­łów wy­da­rzeń sprzed lat. Bi­blio­te­karz, Emer­son Hil­ker, zwró­cił się do FBI, ale biuro stra­ciło za­in­te­re­so­wa­nie sprawą, gdy tylko się do­wie­działo, że książka znik­nęła po­nad sie­dem lat temu. Sprawa ule­gła przedaw­nie­niu i nie można było po­sta­wić zło­dzieja przed są­dem. Hil­ker od­dzwo­nił do mnie z tą złą wia­do­mo­ścią, za­sta­na­wia­jąc się, co może jesz­cze zro­bić.

– Czy ma pan stu­pro­cen­tową pew­ność, że to nasz eg­zem­plarz? – za­py­tał.

Od­po­wie­dzia­łem, że mogę za­dzwo­nić do an­ty­kwa­riatu i po­pro­sić, by przy­słano mi ów eg­zem­plarz do obej­rze­nia. Do­dat­kowe szcze­góły wy­ja­śni­łyby tę kwe­stię. Tak więc wy­ko­na­łem te­le­fon do księ­garni Old Prin­ted Word z prośbą o udo­stęp­nie­nie książki.

– Nie­stety, to nie­moż­liwe – usły­sza­łem od wła­ści­ciela, De­ana Des Ro­chesa. Wy­tłu­ma­czył mi, że firma nie jest wła­ści­cie­lem tego eg­zem­pla­rza, lecz do­stała go w ko­mis, nie może za­tem prze­słać go do obej­rze­nia.

Skoro jed­nak usta­li­łem już, że eg­zem­plarz znaj­duje się w księ­garni, po­pro­si­łem Des Ro­chesa o szcze­gó­łowy opis strony ty­tu­ło­wej. Po­szedł po książkę i prze­ka­zał mi, że na stro­nie ty­tu­ło­wej znaj­duje się nie­duży ślad wy­to­czony przez ro­baka, a na­stęp­nie do­dał, iż naj­wy­raź­niej wy­tarte zo­stały owalne pie­czę­cie bi­blio­teczne.

In­for­ma­cja zga­dzała się co do joty z mo­imi za­pi­skami, w któ­rych od­no­to­wa­łem i ślad po ro­baku, i owalne pie­czę­cie bi­blio­teczne, więc po­now­nie za­dzwo­ni­łem do Hil­kera i po­wie­dzia­łem, że te­raz nie mam już żad­nych wąt­pli­wo­ści: książka jest za­gi­nio­nym eg­zem­pla­rzem z In­sty­tutu Fran­klina.

Do­piero póź­niej do­wie­dzia­łem się od wa­szyng­toń­skiego FBI, co na­stą­piło po moim te­le­fo­nie do In­sty­tutu Fran­klina. Pan Hil­ker po pro­stu za­dzwo­nił do księ­garni Old Prin­ted Word, mó­wiąc, że książka na­leży do nich, i pro­sząc o jej ode­sła­nie. Za­nie­po­ko­iło to Des Ro­chesa, gdyż ży­wił już pewne po­dej­rze­nia co do swego klienta i za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób wszedł on w po­sia­da­nie tego eg­zem­pla­rza. Z dru­giej strony, je­śli klient był le­gal­nym wła­ści­cie­lem książki, Des Ro­ches na­ra­ziłby się na stratę kilku ty­sięcy do­la­rów, od­sy­ła­jąc dzieło Ko­per­nika do Fi­la­del­fii. Za­dzwo­nił więc do lo­kal­nego FBI, wy­ja­śnia­jąc, co za­szło, i wspo­mi­na­jąc, że klient, John Blair, ma za­pewne wiele in­nych po­zy­cji w swym domu w Ma­ry­lan­dzie.

Cho­ciaż zło­dziej mógł czuć się bez­piecz­nie ze względu na przedaw­nie­nie, prze­wie­zie­nie skra­dzio­nych dóbr przez gra­nice sta­nów było prze­stęp­stwem fe­de­ral­nym, i to przy­pusz­czal­nie po­peł­nio­nym nie tak dawno temu. Ze­gar wciąż ty­kał.

Po­dej­rze­wa­jąc po­peł­nie­nie prze­stęp­stwa, agenci FBI po­dali się za kup­ców ksią­żek i od­wie­dzili pana Bla­ira. Skon­fi­sko­wali setki ma­łych ka­ta­lo­gów han­dlo­wych, nie­gdyś wła­ści­wie po­zba­wio­nych war­to­ści, obec­nie zaś bę­dą­cych cen­nymi efe­me­ry­dami z po­cząt­ko­wego okresu in­du­stria­li­za­cji Ame­ryki. Wiele z nich wciąż jesz­cze miało pie­czę­cie bi­blio­teki In­sty­tutu Fran­klina. Szcze­gól­nie in­te­re­su­jący był rę­ko­pis me­dyczny pióra Ben­ja­mina Ru­sha, zna­nego le­ka­rza ko­lo­nial­nego z Fi­la­del­fii i sy­gna­ta­riu­sza De­kla­ra­cji nie­pod­le­gło­ści.

Co wię­cej, oka­zało się, że John Blair pra­co­wał w In­sty­tu­cie Fran­klina. W krę­gach bi­blio­tecz­nych do­sko­nale wie­dziano, że in­sty­tut prze­ży­wał trudne chwile. Krą­żyły po­gło­ski, że w bi­blio­tece pa­nuje spory ba­ła­gan i że nie jest ona do­brze chro­niona. Na przy­kład ka­ta­logi han­dlowe po­wią­zano w paczki i upchano w przej­ściach mię­dzy pół­kami, tak że czy­tel­nicy się­ga­jący po książki wła­ści­wie po nich cho­dzili. Wiele pa­czek ule­gło ro­ze­rwa­niu i setki ka­ta­lo­gów wa­lały się mię­dzy re­ga­łami. Gdy Blair stwier­dził, że in­sty­tut wła­ści­wie wy­rzu­cił bro­szury han­dlowe, przy­jął li­nię obrony bar­dzo kło­po­tliwą dla bi­blio­teki. Nie­mniej ty­tuły te wciąż znaj­do­wały się w jej ka­ta­logu i nic nie wska­zy­wało, że się ich po­zbyto, a już na pewno nie po­zbyto się rę­ko­pisu Ru­sha.

We­dług FBI sprawa była kla­rowna poza jed­nym ma­łym szcze­gó­łem: biuro nie miało pew­no­ści, kiedy do­kład­nie dzieło Ko­per­nika zo­stało prze­wie­zione przez gra­nicę stanu z Ma­ry­landu do Dys­tryktu Ko­lum­bii. Gdy jed­nak w oświad­cze­niu wstęp­nym obrońcy przy­znali, że do­szło do tego nie­dawno, wśród znaj­du­ją­cych się na ko­ry­ta­rzu agen­tów FBI za­pa­no­wało po­ru­sze­nie. Stało się ja­sne, że obrona za­sto­suje od­mienną tak­tykę.

Po­nie­waż obrona we­zwała na świadka in­nego księ­ga­rza, oskar­że­nie wy­cią­gnęło wnio­sek, że ad­wo­kat An­drew Gra­ham bę­dzie pró­bo­wał wy­ka­zać, iż eg­zem­plarz dzieła Ko­per­nika jest wart mniej niż 5000 do­la­rów, a wów­czas mie­li­by­śmy do czy­nie­nia nie z prze­stęp­stwem, lecz wy­kro­cze­niem. Gdyby cho­dziło o pierw­sze wy­da­nie, taka li­nia obrony nie mia­łaby sensu, gdyż jego ceny się­gały wów­czas 40 000 do­la­rów. Z dru­gim wy­da­niem sy­tu­acja nie była już tak jed­no­znaczna. Zo­sta­łem uprze­dzony, że może zo­stać po­ru­szona kwe­stia war­to­ści książki, więc przed roz­prawą za­dzwo­ni­łem do an­ty­kwa­riu­sza w Lon­dy­nie, który miał w swej ofer­cie dru­gie wy­da­nie, by spraw­dzić ak­tu­alną cenę.

Eric Marcy za­koń­czył swe prze­słu­cha­nie py­ta­niem, ile wart jest do­wód rze­czowy nu­mer 1, dzieło Ko­per­nika.

Gra­ham na­tych­miast ze­rwał się na nogi.

– Sprze­ciw! Pro­fe­sor nie jest rze­czo­znawcą od wy­ceny ksią­żek.

– Sprze­ciw od­da­lony – oświad­czył sę­dzia, który, po­dob­nie jak cała ława przy­się­głych, był nie­wąt­pli­wie cie­kaw ceny, jaką może osią­gnąć stary wo­lu­min.

Aby przy­bli­żyć kwe­stię war­to­ści książki, przy­to­czy­łem kilka ostat­nich cen osią­gnię­tych na au­kcjach. W 1978 roku w Am­ster­da­mie sprze­dano dru­gie wy­da­nie za 6500 do­la­rów, a trzy lata póź­niej w Mo­na­chium eg­zem­plarz uzy­skał cenę 9000 do­la­rów. Kilka mie­sięcy wcze­śniej oso­bi­ście sprze­da­łem eg­zem­plarz bi­blio­tece Uni­wer­sy­tetu Sta­no­wego w San Diego za 6800 do­la­rów. Gra­ham po­now­nie wy­ra­ził sprze­ciw, mó­wiąc, że obecne ceny nie mają nic wspól­nego z ce­nami sprzed kilku lat (kiedy do­mnie­mane prze­stęp­stwo zo­stało po­peł­nione), i po­now­nie jego sprze­ciw zo­stał od­da­lony. Wów­czas wspo­mnia­łem, że dru­gie wy­da­nie wy­sta­wione wła­śnie na sprze­daż w Lon­dy­nie wy­ce­niono na 12 500 do­la­rów. Do­da­łem, że eg­zem­plarz w są­dzie nie do­rów­nuje temu z Lon­dynu. Jak by nie było, obrona z pre­me­dy­ta­cją za­pre­zen­to­wała przy­się­głym ślady po ro­ba­kach. Gra­ham raz jesz­cze zgło­sił sprze­ciw, utrzy­mu­jąc, że nie mam kwa­li­fi­ka­cji po­trzeb­nych do prze­pro­wa­dza­nia wy­cen ksią­żek, i tym ra­zem sę­dzia po­wie­dział mu, by prze­stał mi prze­ry­wać. Stwier­dzi­łem, że cenę wyj­ściową w ka­ta­logu Old Prin­ted Word – 8750 do­la­rów – można uznać za nieco za­wy­żoną, ale w za­sa­dzie jest ona wła­ściwa.

Przy­szedł czas na krzy­żowy ogień py­tań. Obrońca za­py­tał, czy zo­sta­łem po­in­for­mo­wany, że książka musi mieć war­tość co naj­mniej 5000 do­la­rów, by można było po­sta­wić za­rzut po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa. Od­rze­kłem, że wie­dzia­łem o tym, gdyż sły­sza­łem akt oskar­że­nia od­czy­tany na po­czątku pro­cesu.

Z miną ko­goś, kto za­grywa swą atu­tową kartę, Gra­ham za­py­tał:

– Mó­wiąc o róż­nych au­kcjach, nie wy­mie­nił pan wszyst­kich, nie­praw­daż? Weźmy na przy­kład cenę 2200 do­la­rów, osią­gniętą u So­theby’s trzy lata temu. Albo eg­zem­plarz sprze­dany przez nich 30 kwiet­nia 1979 roku za jedne 3500 do­la­rów.

Był z sie­bie bar­dzo za­do­wo­lony, są­dząc, że pod­wa­żył moją wia­ry­god­ność.

Od­rze­kłem, że to prawda, ale do tanga trzeba dwojga. Je­śli na ja­kiejś au­kcji po­jawi się tylko je­den ku­piec, może uzy­skać na­prawdę oka­zyjną cenę, niż­szą od ryn­ko­wej. Wspo­mnia­łem, że wi­dzia­łem nie­dawno eg­zem­plarz sprze­dany trzy lata temu, o któ­rym przed chwilą mó­wił, a który tra­fił do pry­wat­nych zbio­rów we Wło­szech. Po­kry­wały go bar­dzo in­te­re­su­jące od­ręczne no­tatki i gdyby zo­stał sprze­dany za po­śred­nic­twem an­ty­kwa­riu­sza, cena by­łaby kil­ka­krot­nie wyż­sza od au­kcyj­nej. Na­to­miast o ni­skiej ce­nie dru­giego eg­zem­pla­rza za­de­cy­do­wało jego znaczne znisz­cze­nie: nie­które strony zbrą­zo­wiały, inne kie­dyś za­mo­kły.

Jako sprawny ad­wo­kat, który po­trafi zna­leźć wyj­ście z każ­dej trud­nej sy­tu­acji, Gra­ham nie re­zy­gno­wał i bra­wu­rowo cią­gnął da­lej:

– Czy prze­szedł pan kie­dy­kol­wiek kurs wy­ceny ksią­żek?

– Nie, ni­gdy. Po­dob­nie jak ni­gdy nie stu­dio­wa­łem hi­sto­rii na­uki, choć je­stem pro­fe­so­rem hi­sto­rii na­uki na Ha­rvar­dzie.

– Pro­szę od­po­wie­dzieć na moje py­ta­nie! – wark­nął, ale było już za późno. Dały się sły­szeć słowa sę­dziego, wy­po­wie­dziane pół­gło­sem:

– Prze­cież pró­buje.

Mia­łem już opu­ścić miej­sce dla świadka, gdy pro­ku­ra­tor za­dał koń­cowe py­ta­nie.

– Czy kie­dy­kol­wiek po­ro­zu­mie­wał się pan z obroń­cami? Czy zda­rzyło się, że od­mó­wił im pan po­mocy? – spy­tał Marcy.

Od­po­wie­dzia­łem, że fak­tycz­nie, roz­ma­wia­łem z pa­nem Gra­ha­mem i od­po­wia­da­łem na jego py­ta­nia. Spy­tał mnie, na ja­kiej pod­sta­wie mam pew­ność, że wła­śnie ten eg­zem­plarz po­cho­dzi z In­sty­tutu Fran­klina, a ja wy­ja­śni­łem mu to szcze­gó­łowo. Po tej kwe­stii opu­ści­łem miej­sce dla świadka, czu­jąc po­dziw dla Marcy’ego za na­tych­mia­stową re­ak­cję i wy­cią­gnię­cie ode mnie tej cen­nej uwagi na od­chod­nym.

Oczy­wi­ście, by­łem nie­zmier­nie cie­kaw, co wy­da­rzy się da­lej, ale świad­ko­wie nie mieli do­stępu do sali roz­praw. O szcze­gó­łach do­wie­dzia­łem się póź­niej, od in­nych świad­ków i od mej ku­zynki Betsy, miesz­kanki Wa­szyng­tonu, która z za­in­te­re­so­wa­niem śle­dziła prze­bieg pro­cesu. Na miej­scu dla świad­ków po­ja­wił się po mnie „Doc” Des Ro­ches, wła­ści­ciel Old Prin­ted Word. Czę­ściowo za­dano mu te same py­ta­nia co mnie, łącz­nie z do­ty­czą­cym kursu wy­ceny ksią­żek, a wów­czas po­in­for­mo­wał sąd, że coś ta­kiego nie ist­nieje. Jego ocena war­to­ści książki była zbli­żona do mo­jej; jed­no­cze­śnie znał on znacz­nie wię­cej szcze­gó­łów na te­mat tego, jak tom tra­fił do niego w ko­mis i jak John Blair za­pro­po­no­wał mu setki ka­ta­lo­gów han­dlo­wych z XIX wieku. Blair po­wie­dział, że przez długi czas sku­po­wał wraz z oj­cem ka­ta­logi na pchlim targu we wschod­niej Pen­syl­wa­nii, ale Des Ro­ches był cie­kaw, dla­czego tak wiele eg­zem­pla­rzy miało te same pie­czę­cie bi­blio­teczne. W na­stęp­nej par­tii pie­czę­cie już usu­nięto, a wiele ka­ta­lo­gów no­siło znaki „Bi­blio­teki Klubu So­bot­niego Po­po­łu­dnia” – jak wy­ja­śniał Blair, efe­me­rycz­nej or­ga­ni­za­cji pry­wat­nej, która zo­stała roz­wią­zana. We­dług FBI or­ga­ni­za­cja ta była tak bar­dzo efe­me­ryczna, że ist­niała je­dy­nie w wy­obraźni Bla­ira.

Blair utrzy­my­wał, że ku­pił dzieło Ko­per­nika na pchlim targu Ren­nin­gera w po­bliżu Lan­ca­ster, od han­dla­rza, któ­rego na­zwi­sko za­po­mniał; a ka­ta­lo­gów han­dlo­wych In­sty­tut Fran­klina po pro­stu się po­zbył. Jego opo­wieść nie była zbyt prze­ko­nu­jąca. Wnie­siono dużą skrzy­nię z ka­ta­lo­gami – do­wód rze­czowy nu­mer 3 – które sta­no­wiły część tego, co skon­fi­sko­wała FBI. Emer­son Hil­ker, bi­blio­te­karz In­sty­tutu Fran­klina, wy­ja­śnił, że liczby wi­doczne na ka­ta­lo­gach od­po­wia­dają in­sty­tu­to­wemu sys­te­mowi kla­sy­fi­ko­wa­nia i że te ty­tuły wciąż znaj­dują się w ka­ta­logu kart­ko­wym. Wszystko wska­zy­wało na to, że John Blair po­stę­po­wał bar­dzo me­to­dycz­nie, prze­glą­da­jąc paczki z ka­ta­lo­gami i wy­bie­ra­jąc naj­bar­dziej war­to­ściowe.

Opu­ści­łem Wa­szyng­ton we wto­rek wie­czo­rem, za­nim roz­prawa do­bie­gła końca. W ciągu kilku na­stęp­nych dni moja cie­ka­wość sys­te­ma­tycz­nie ro­sła i co­raz bar­dziej mar­twił mnie brak wia­do­mo­ści. W końcu około po­łu­dnia w pią­tek za­dzwo­ni­łem do biura pro­ku­ra­tora, by prze­ko­nać się, że Eric Marcy wciąż uczest­ni­czy w roz­pra­wie. Około 15.30 od­dzwo­nił. Po­wie­dział, że wy­da­wało się, iż w czwar­tek po po­łu­dniu ob­rady ławy przy­się­głych zna­la­zły się w bez­na­dziej­nym im­pa­sie. Oba­wiał się wręcz, że nie obej­dzie się bez ko­lej­nego pro­cesu. W pią­tek rano przy­się­gli za­dali sę­dziemu wiele py­tań, a na­stęp­nie prze­słu­chali po­now­nie ze­zna­nie Bla­ira, na­grane na ta­śmę. Kilka go­dzin póź­niej uzgod­nili wer­dykt: winny.

Mimo że sę­dzia za­są­dził wy­rok w za­wie­sze­niu, fi­nał roz­prawy miał przy­kre kon­se­kwen­cje dla Bla­ira. Oskar­żony na­tych­miast stra­cił po­sadę, a póź­niej FBI po­in­for­mo­wało mnie, że ode­szła od niego żona. Jego sprytny plan zo­stał uda­rem­niony, gdyż zde­cy­do­wał się ukraść nie­wła­ściwą książkę.