Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302 - Nicholas Patrick Wiseman - ebook

Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302 ebook

Nicholas Patrick Wiseman

4,5

Opis

Akcja powieści rozgrywa się w Rzymie na początku IV wieku naszej ery, w czasach prześladowań chrześcijan za panowania cesarza rzymskiego Dioklecjana. Bohaterką książki jest Fabiola, młoda piękność z arystokratycznej rodziny rzymskiej. Jest ona zepsuta przez ojca Fabiusa, który nie może odmówić jej niczego. Fabiola wydaje się mieć wszystko, ale w głębi duszy nie jest zadowolona ze swojego życia. Pewnego dnia, w przypływie wściekłości, atakuje i rani swoją niewolnicę Syrę, która jest ukrytą chrześcijanką. Dumna i zepsuta rzymska dziewczyna jest upokorzona przez Syrę jej uległością, dojrzałością i oddaniem w tej sytuacji, i wtedy zaczyna się powolna przemiana, która ostatecznie kończy się chrztem Fabioli. W powieści jest też wątek miłosny, a przede wszystkim znakomicie opisana epoka, jak również uczucia tamtych ludzi, ich męstwo, krwawe prześladowania, ale też niezłomność i wytrwałość. Autor pokazuje nam również świat katakumb, a  fabuła powieści splata się z opowieściami o żyjących wówczas męczennikach, św. Agnieszce, św. Sebastianie, św. Pankracym i wielu innych. Zachęcamy do przeczytania „Fabioli” i zapewniamy, że czytelnik nie będzie żałował czasu spędzonego na lekturze tej pięknej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nicholas Wiseman

FABIOLA

powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302

przekład anonimowy

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Henryk Siemiradzki (1843-1902), Christian Dirce (fragment) (1897),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Siemiradzki_Christian_Dirce.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Tekst książki według edycji: Nicholas Patrick Wiseman (1802-1865), Fabiola: powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302, Biblioteka Dobrych Książek Łomża 1936 

Copyright © 2013 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Część pierwsza Chwile rozejmu

______

Rozdział I. Chrześcijańska rodzina

Słońce chyli się ku zachodowi i zaledwie już parę godzin ma przed sobą. Niebo, żadną chmurką nie przyćmione, jaśnieje pogodą, ale upał mniej się już czuć daje. Tłumy ludu wysypują się z domów, dążąc dwiema drogami ku ogrodom Cezara i Sallusta. Jedni chcą użyć wieczornego chłodu, inni idą, aby usłyszeć co nowego, pozbierać dzienne wiadomości. Zaprowadzimy jednak czytelnika naprzód do owej części miasta, która się zwie Polem Marsowym, Campus Martius. 

Miejsce to od najdawniejszych czasów rzymskich było polem atletycznych i wojennych ćwiczeń ludu, a u schyłku rzeczypospolitej poczęło się zapełniać budynkami i gmachami publicznymi. Pompejusz wzniósł tam swój teatr, wkrótce potem Agrypa założył panteon i przyległe łaźnie. W miarę jak arystokratyczne pagórki zabudowały się pałacami cesarskimi i to tak szybko, że po pożarze za Nerona obszar Palatynu nie wystarczał już na gmachy cesarskie i cyrk wielki (Circus Maximus), prywatne siedziby rozpościerały się po Polu Marsowym. 

Łaźnie Tytusa, wzniesione na ruinach Złotego domu zajęły pagórek, zwany Mons Esquilinus, łaźnie Karakali Mons Aventinus; w czasie, który opisujemy, cesarz Dioklecjan zagarnął sobie na łaźnie przestrzeń niegdyś przeznaczoną dla wielu patrycjuszowskich domów, na pagórku Mons Quirinalis niedaleko ogrodów Sallustiusza. 

Za czasów rzeczypospolitej było na środku Pola Marsowego wielkie kwadratowe ogrodzenie, zwane Saepta lub też Ovile od podobieństwa z owczarnią, podzielone na części, w których się mieściły pokolenia rzymskie dla głosowania w czasie komicjów, czyli zgromadzeń ludu. August ułożył plan w liście do Attykusa, opisany przez Cycerona, zamieniający to proste i tymczasowe ogrodzenie na wspaniałe i trwałe. 

Saepta Iulia otoczono kolumnadą w malowidła ozdobną, 1000 stóp długą, 500 stóp szeroką, a obejmującą miejsce, gdzie teraz stoją pałace Doria i Verospi (wzdłuż teraźniejszego Corso, oraz kolegium rzymskiego, kościoła św. Ignacego i kaplicy Caravita). Dom, do którego zapraszamy czytelnika, stoi naprzeciwko Saepta Iulia, tam, gdzie obecnie jest teraźniejszy kościół św. Marcelego. Na wschód zaś, aż do podnóża Kwirynału, zajmuje (zwyczajem pańskich zabudowań w Rzymie) znaczną bardzo przestrzeń. Ze strony zewnętrznej, przedstawia widok jednostajny i martwy. Ściany nagie, bez architektonicznych ozdób, niewysokie, jedynie oknami urozmaicone. W środku jednej ściany tego domu są drzwi in antis, to jest zaledwie ozdobione tympanonem czyli gzymsem trójkątnym, wspartym na dwóch prostych filarach. 

Wstępujemy w progi tego domu. Przeszedłszy przedsionek, gdzie na wstępie z przyjemnością wyczytaliśmy powitalne Salve, znajdujemy się w atrium, czyli sali przyjęć tego domu. Kolumny naokoło, a w środku fontanna o dwóch kondygnacjach, łagodnie szemrząca. W niej to kryształowa woda, wodociągiem Klaudyjskim z wyżyn tuskulańskich sprowadzona, wytryskując w powietrze raz wyżej, drugi raz niżej, spada w czarę z czerwonego marmuru, a potem w miękkiej fali spływa kroplistym deszczykiem na różnobarwne kwiaty w zgrabnych doniczkach wokoło poustawianych, zanim się zbierze do niżej umieszczonego zbiornika. Pod kolumnami umieszczone są bogate sprzęty, siedzenia wykładane kością słoniową, a nawet i srebrem, stoły z drzewa kosztownego, a na stołach świeczniki, lampy i inne domowe sprzęty z brązu lub srebra; mistrzowskim dłutem rzeźbione popiersia, naczynia, trójnogi i rozmaite kunsztowne wyroby. 

Na ścianach malowidła, choć pochodzące z ubiegłych już czasów, nie straciły dotąd całej żywości kolorów. Między malowidłami widać we framugach figury historyczne, a nawet i mitologiczne, ale rzecz dziwna, nic takiego oko nie spotyka, co by mogło najdelikatniejsze uczucie razić. Tu i ówdzie próżna framuga lub malowidło zakryte świadczy, iż to uczyniono z umysłu. 

Impluvium, otwór wielki kwadratowy w suficie, ciemnym płótnem zasłonięty, a chroniący od deszczu i słońca, zaledwie dozwala w tym sztucznym mroku widzieć dopiero co opisane przedmioty, dodając nowego uroku temu, co dalej oglądać będziemy. 

Przez łuk arkady, wprost naprzeciw tej, którąś-my weszli, ukazuje się dalsza, daleko bogatsza komnata, wykładana różnokolorowymi marmurami i błyszcząca złotem. Tu już do sufitu nie użyto płótna, lecz szkła (lapis specularis); firanka zaś odsunięta wpuszcza do tego przybytku jaskrawy promień zachodzącego słońca. Tu poznajemy dopiero, żeśmy nie w zaczarowanym pałacu, ale w mieszkalnym domu. 

Za stołem, wspartym na kolumnach z marmuru frygijskiego, siedzi matrona w średnim wieku: rysy jej szlachetne i łagodne noszą ślady dawniej doznanych cierpień, lecz jakaś potęga zdaje się, że zatarła wspomnienia tych cierpień, lub słodkim wpływem złagodziła. Żałość i pociecha wspólnie opanowały serce tej osoby. Prostota jej powierzchowności dziwnie odbija przy otaczających ją bogactwach. Włosy, gdzieniegdzie siwizną osrebrzone, nie są ani nakryte, ani sztucznie utrefione. Suknia jej jest ciemnej barwy i najprostszego kroju, bez wyszywań, wyjąwszy oblamowania purpurową taśmą, zwane segmentum, wdowi stan oznaczające. Nie ujrzysz na niej żadnej z tych kosztowności, tak obficie zdobiących damy rzymskie. Jedyny klejnot, który ją przystraja, jest sznureczek złoty około szyi obwinięty, na którym zawieszona zapewne droga pamiątka, starannie ukryta pod wierzchnią suknią. 

W tej chwili pilnie pani ta pracuje nad ozdobą widocznie nie do własnego użytku przeznaczoną. Na długiej wstędze ze złotej materii haftuje jeszcze bogatszą nicią złotą i często sięga do zgrabnych szkatułek, rozstawionych na stole, po perłę lub drogi w złoto oprawny kamień, który starannie wszywa w robotę. Są to może zabytki z dawnych czasów, a na wyższy cel teraz obrócone. Lecz gdy czas upływa, jakaś niespokojność widocznie przerywa łagodny bieg jej myśli, zatopionej (jak się zdawało) w robocie. Teraz często wzrok od haftu odrywając, wpatrując się w arkadę wchodową, czasem ucho natęża, aby dosłyszeć kroki i zdaje się być zasmucona zawiedzioną nadzieją, spoglądając to na słońce, to na klepsydrę, czyli wodny zegar, stojący na półeczce. Ale właśnie gdy głębszy niepokój począł się malować na jej obliczu, silna a dobrze znana ręka pchnęła drzwi, a matrona pochyliła się naprzód z uradowanym wejrzeniem, witając pożądanego gościa.

Rozdział II. Syn męczennika

Chłopiec, pełen wdzięku i młodzieńczej żywości, stąpa lekko i wesoło wzdłuż atrium ku wewnętrznej sali. Ma lat może czternaście, wysoki na swój wiek, kształtnej budowy i męskiej postawy. 

Szyja naga, barki rozwinięte ćwiczeniami; na twarzy maluje się szczere i gorące uczucie, głowa okryta ciemnym, kędzierzawym włosem. Nosi zwykły strój młodzieży rzymskiej: krótką pretekstę, spadającą niżej kolan, a bullę czyli gałkę dętą, złotą, zawieszoną u szyi. Zwitek pergaminu, niesiony za młodzieńcem przez starego sługę wskazuje, iż właśnie ze szkoły powraca. 

Młodzieniec otrzymał pocałunek powitalny i usiadł u nóg matki, która spogląda przez czas jakiś w milczeniu, jakby chcąc wyczytać z oblicza syna przyczynę niezwykłego opóźnienia, gdyż powrócił o całą godzinę później. 

Wreszcie tymi słowy odezwała się do niego: 

– Cóż cię zatrzymało dzisiaj, najdroższy synu? Spodziewam się, że nie spotkał cię w drodze żaden wypadek. 

– O, żaden, zapewniam cię, najmilsza matko; wszystko było tak piękne, że zaledwie potrafię opowiedzieć. 

Pobłażliwe spojrzenie matki wywołało na ustach chłopca wesoły uśmiech, mówił więc dalej: 

– Opowiem ci to zaraz, bo wiesz, że nigdy nie jestem spokojny, ani mogę zasnąć, dopóki ci wprzód nie opowiem, cokolwiek mi się mogło przytrafić dobrego lub złego. 

Matka uśmiechnęła się znowu, nie spodziewając się, aby mogło być co złego. 

– Czytałem kiedyś, że Scytowie co wieczór rzucają w urnę biały lub czarny kamyczek, podług tego, czy dzień był szczęśliwy lub nie; gdybym miał ten zwyczaj, znaczyłbym białym lub czarnym kamyczkiem dni, w których bym znalazł lub nie sposobność do opowiedzenia ci spraw moich z całego dnia. Lecz dzisiaj po raz pierwszy sumienie moje trwoży się i niepewny jestem, czy ci się mam ze wszystkiego wyspowiadać, czy zamilczeć. 

Czy serce matki zdradziło nieznaną dotąd obawę, czy może oczy ze słodką zwróciły się troskliwością, dość, że młodzieniec pochwycił rękę ukochanej matki i czule do ust przycisnąwszy, tak dalej mówił: 

– Nie obawiaj się, droga matko, twój syn nic takiego nie uczynił, co by cię mogło zmartwić. Powiedz tylko, czy chcesz wiedzieć wszystko, co mi się przytrafiło dzisiaj, czy tylko przyczynę mego późnego powrotu? 

– Powiedz mi wszystko, drogi Pankracjuszu – odpowiedziała matka – cokolwiek się ciebie tyczy, nie może być mi obojętne. 

– A więc niech tak będzie: ten ostatni dzień mego uczęszczania do szkoły wydaje mi się dziwnie szczęśliwym, a przecie pełnym szczególnych wydarzeń. Najprzód zostałem uwieńczony jako najzdolniejszy w wygłaszaniu mowy, którą nam nauczyciel Kassjanus dał do wypracowania, i to dało powód, jak usłyszysz, do dziwnych wyjaśnień. Przedmiot był: prawdziwy filozof powinien być zawsze gotowym umierać za prawdę. Nigdy nie słyszałem nic tak zimnego i suchego (spodziewam się, że nie zgrzeszę tym wyznaniem), jak wypracowania odczytywane przez moich towarzyszów. Nie było to winą tych biednych chłopców! Jakąż oni prawdę posiadają i skąd mogliby mieć powody do oddania życia za martwą i próżną relację swoją? Lecz dla chrześcijanina jakie rozkoszne myśli nasuwa sam z siebie taki przedmiot! Ja też czułem, że serce moje płonęło i wszystkie myśli moje jaśniały, gdym pisał, mając w pamięci nauki twoje i domowe przykłady. Syn męczennika nie mógł czuć i pisać inaczej. Lecz gdy przyszła na mnie kolej czytania, spostrzegłem, że gorące uczucia prawie mnie zdradziły. W zapale wyleciało mi słowo ˝chrześcijanin˝ zamiast ˝filozof˝ i słowo ˝wiara˝ zamiast ˝prawda˝. Za pierwszą pomyłką widziałem, że Kassjanus zadrżał; za drugą łza zabłysła mu w oku, gdy chyląc się z miłością ku mnie, szepnął: – Bądź ostrożny, moje dziecko, słuchają cię uszy zdradliwe. 

– Jak to – przerwała matka – Kassjanus jest chrześcijaninem? Obrałam szkołę jego dla ciebie, bo zażywała najlepszej sławy pod względem nauk i moralności: a teraz Bogu dziękuję, że mnie tak natchnął. Lecz w dniach niebezpieczeństwa i ucisku zmuszeni jesteśmy żyć jak obcy we własnym kraju, zaledwie znamy z twarzy braci naszych. Bez wątpienia gdyby Kassjanus wyznał głośno wiarę swą, szkoła wkrótce zamknięta by została. Lecz mów dalej, drogi synu. Czy te obawy Kassjana były bezzasadne? 

– Sądzę, że nie; bo gdy prawie wszyscy moi towarzysze, nie spostrzegłszy mojej pomyłki, żywo poklaskiwali żarliwej mowie, widziałem ściągnięte brwi i ciemne oczy Korwinusa wlepione we mnie, a usta jego zaciśnięte z gniewem. 

– Któż on jest, moje dziecko, ten, który był zagniewany i dlaczego? 

– On jest najstarszy i najsilniejszy, lecz niestety, najgłupszy z uczniów naszej szkoły. Ale to nie jest jego winą. Tylko nie wiem, dlaczego zdaje się mieć ku mnie jakąś niechęć, a przyczyny zawiści tej nie mogę pojąć. 

– Czy ci to dał poznać słowem lub czynem? 

– Tak jest, matko; i to było przyczyną spóźnienia się mego. Bo gdyśmy wyszli ze szkoły, udając się na pole przez rzekę, przemówił do mnie w sposób obelżywy w przytomności współuczniów. 

– Chodź, Pankracjuszu – powiedział – podobno to ostatni raz spotykamy się tutaj (z przyciskiem wymówił te ostatnie słowa), a ja od dawna mam dług u ciebie, z którego mi się musisz wypłacić. Miałeś upodobanie w okazywaniu w szkole wyższości nade mną i innymi starszymi i lepszymi od ciebie; widziałem dumne twoje wejrzenie, zwrócone ku mnie podczas twej napuszonej dzisiejszej mowy; i nawet usłyszałem wyrazy, których ci może przyjdzie pożałować, i to wkrótce, bo mój ojciec jest, jak wiesz dobrze, prefektem miasta (matka zadrżała), i coś się gotuje, co cię wkrótce i z bliska obchodzić będzie. Zanim nas opuścisz, muszę mieć odwet. Jeśliś godny swego imienia (pancratium, ćwiczenie, w którym były połączone wszystkie rodzaje mocowania się, czy to na pięści, czy całym ciałem – przyp.), i jeśli to nie jest próżnym słowem, spróbujmy się w walce godniejszej, a nie jak dotąd przy tablicy i rylcu (Pisano w szkołach rylcem na tablicy, powleczonej woskiem – przyp.). Mocuj się ze mną, lub spróbuj cestu, lub jakiej chcesz broni przeciw mnie (Caestus, rękawica okuta, używana w pugilacie czyli walce na pięści – przyp.). Pałam żądzą upokorzenia cię tak, jak zasługujesz, przed świadkami zuchwałych twoich tryumfów. 

 Słuchając z natężoną uwagą, zatrwożona matka ledwo oddychała. 

– A więc co-żeś odpowiedział, drogi synu? 

– Odpowiedziałem mu uprzejmie, że się zupełnie myli, żem nigdy dobrowolnie nic takiego nie czynił, co by mogło jemu, lub innemu ze współtowarzyszów przykrość sprawić, i również nigdy nie miałem na myśli wynosić się nad nich. – A co do tego, co ode mnie w końcu żądasz – dodałem – wiesz, Korwinie – żem nigdy nie chciał brać udziału w zapasach, które zaczynają się od chłodnego próbowania siły zręczności, a kończą na gniewnej walce i zapalają żądzę zemsty. O! ileż więcej czuję wstrętu do tych ćwiczeń, w chwili gdy cię widzę już teraz miotanym złymi namiętnościami które są zwykle nieszczęśliwym końcem podobnej walki! – Towarzysze szkolni otoczyli nas w tej chwili, i wyraźnie poznałem, że wszyscy byli przeciw mnie; spodziewali się bowiem użyć rozkoszy, jakiej doznają w swych okrutnych zabawach; dodałem więc wesoło: – A teraz żegnam was, moi towarzysze! Bądźcie szczęśliwi, rozstaję się z wami tak, jak z wami żyłem, w zgodzie. 

– Nie, nie! – krzyknął Korwin, z rozognioną twarzą; (i tu oblicze chłopca zapłonęło, głos zadrżał i wśród łkania dodał): Nie mogę dalej opowiadać, nie śmiem reszty mówić! 

– Zaklinam cię na pamięć ojca, która ci tak droga – rzekła matka, kładąc rękę na głowie syna – nie ukrywaj nic przede mną. Nigdy nie będę spokojną, jeśli mi wszystkiego nie powiesz. Cóż dalej mówił lub czynił Korwin? 

Chłopiec ostygłszy z uniesienia, po chwilowym milczeniu i wewnętrznym skupieniu, tak dalej mówił: 

– Nie – zawołał Korwin – nie wymkniesz nam się, tchórzliwy czcicielu oślej głowy (tak mówiono o chrześcijanach); zataiłeś przed nami mieszkanie swoje, lecz my cię potrafimy odkryć; tymczasem noś ten zadatek zemsty, która cię nie minie. – To mówiąc, uderzył mię tak silnie w twarz, żem się zachwiał na nogach, a otaczający chłopcy wydali krzyk dzikiej radości. 

Rozpłakał się Pankracjusz i dopiero po dłuższej chwili mówił dalej: 

– Och! jakże krew wrzała we mnie w tej chwili, jakże serce biło! A głos jakiś szeptał do ucha ˝tchórz˝. Nie był to duch dobry! Uczułem się dość silnym, a powstający gniew dodawał mi siły, by pochwycić niesprawiedliwego napastnika za szyję i rzucić go o ziemię. Słyszałem już poklaski, głoszące moje zwycięstwo, i widziałem towarzyszów przechodzących na moją stronę. Była to najtrudniejsza walka w życiu moim; nigdy krew i ciało tak silnie we mnie nie przemawiały. O Boże! nie dopuść już nigdy podobnej na mnie pokusy! 

– I cóżeś uczynił, synu mój drogi? – zapytała drżąca matrona. 

Syn odpowiedział: 

– Anioł stróż pokonał we mnie złego ducha. Pomyślałem o Panu naszym w domu Kajfasza, jak był otoczony szydzącymi nieprzyjaciółmi i zelżony policzkami, a przecież łagodnie przebaczał. Mogłem-że nie starać się naśladować Pana? Podałem rękę Korwinowi i rzekłem: – Niechaj ci Bóg przebaczy tak, jak ja ci przebaczam, to jest zupełnie i serdecznie, i niechaj błogosławieństwo Boże będzie z tobą. 

Kassjanus nadszedł w tej chwili i natychmiast młodzież rozpierzchła się. Zakląłem go na św. wiarę, teraz między nami otwarcie wyznawaną, aby nie karał Korwina za to, co się stało, i otrzymałem obietnicę. A teraz, matko – mówił chłopiec, tuląc się do niej – czyliż nie przyznasz, że mogę ten dzień szczęśliwym nazwać?

Rozdział III. Ofiarowanie

Wśród tej rozmowy, nieznacznie weszła kobieta sędziwa i zaświeciwszy lampy w marmurowych i brązowych świecznikach, wolno i z cicha oddaliła się. Jasność opromieniła matkę i syna w rzewnym milczeniu zatopionych, od chwili gdy na ostatnie zapytanie Pankracjusza święta matrona Lucyna odpowiedziała składając pocałunek na gorącym czole syna. Rzewność ta nie była jedynie macierzyńskim uczuciem, nie był to nawet rozkoszny tryumf matki, która przelawszy w serce dziecka trudną i wzniosłą naukę, widzi tę naukę wystawioną w dziecięciu na najtwardszą próbę i cieszy się zwycięstwem. Nie była to chluba z posiadania syna bohaterskiej cnoty już w tak młodych latach; chociaż było wznioślejszym uczuciem od owej matki Grakchów, przedstawiającej swe klejnoty zdziwionym Rzymiankom, bo ta chrześcijańska niewiasta mogła chlubić się klejnotem, którym Kościół wzbogaciła. W tej chwili też głębsza i wyższa myśl panowała w sercu Lucyny. Była to chwila od lat wielu upragniona, chwila ubłagana najgorętszymi serca matczynego modłami. Niejedni pobożni rodzice od kolebki poświęcili ukochanego syna najświętszemu i najwyższemu powołaniu na tym świecie i nieustannie modlili się i pragnęli, by wzrastał naprzód na nieskażonego lewitę, a później na świętego kapłana, i pilnie śledzili młodociane skłonności a łagodnie skłaniali drogą latorośl ku świętym ołtarzom Najwyższego. A jeśli synek ten jest jedynym dzieckiem, jak Samuel, jedynak Anny, to oddanie Bogu wszystkiego, co sercu matki najdroższe, słusznie może być uważane za bohaterski czyn. Ale cóż powiedzieć o świętych matkach dzieci męczenników, o Felicytach, Symforozach, o bezimiennej matce Machabeuszów, które poświęcały dzieci swe – nie tylko jedno ale i więcej, wszystkie nawet, – nie na kapłanów Bożych, lecz na ofiarę i całopalenie? 

Coś podobnego napełniało myśl Lucyny w tej chwili, gdy z zamkniętymi oczyma wznosiła serce wysoko ku niebu i o siłę błagała. Uczuła się jakby powołaną do oddania wszystkiego, co jej najdroższe na tej ziemi; a chociaż od dawna przewidywała i pragnęła uczynić z tego Bogu ofiarę, wszakże bez boleści, matkom właściwej, nie mogła uzyskać jej zasługi. 

A co się działo w sercu chłopca, także milczącego i zamyślonego? Nie myślał o świetnej przyszłości. Nie widział wspaniałej bazyliki, 1600 lat później z uszanowaniem zwiedzanej przez archeologów chrześcijańskich lub pobożnego pielgrzyma, ani bramy noszącej imię świętego chłopca (kościół i brama św. Pankracjusza w Rzymie). Nie przeczuwał, że w przyszłych wiekach wzniosą na dalekich brzegach Tamizy świątynię, jemu poświęconą, która nawet po świętokradzkim spustoszeniu miała być ulubionym miejscem ostatniego spoczynku dla katolików wiernych Rzymowi (dawny kościół św. Pankracjusza w Londynie, gdzie się katolicy grzebać kazali, póki nie mieli własnych cmentarzy). 

Nie widział srebrnego cyborium, ważącego 287 funtów, ustawionego nad porfirową urną, w której złożone zostały jego popioły przez papieża Honoriusza I. Nie myślał, że imię jego będzie zapisane w każdym Martyrologium; że wizerunki, obrączki, świętości powszechnie czczone, przypominające błogosławionego męczennika z pierwszych czasów Kościoła, niejeden ołtarz zdobić będą. Nie, on był tylko niewinnym chrześcijańskim dziecięciem, mającym za rzecz prostą być zawsze posłusznym prawu Bożemu i Ewangelii; i czuł się szczęśliwym, bo spełnił tego dnia powinność swoją, chociaż nader trudną. Nie było dumy, nie było podziwu dla siebie samego w tym uczuciu; w przeciwnym razie zwycięstwo przestałoby być bohaterstwem. Gdy podniósł oczy po słodkim i niewinnym zamyśleniu, w świetle, które teraz cały pokój zalewało, spotkał oblicze matki ku sobie zwrócone i jaśniejące taką powagą i miłością, jakiej nie pamiętał, aby kiedy widział. Wejrzenie natchnione, oblicze pełne uroku jak twarze świętych w zachwyceniu; oczy takie, jak sobie u aniołów wystawiamy. W milczeniu więc i prawie mimowolnie uklęknął przed matką i słusznie: bo nie byłaż ona duchem opiekuńczym, broniącym ustawicznie od wszelkiego złego? Czyliż nie widział w niej żyjącej niebianki, której cnoty były mu ciągłym i jedynym wzorem? Lucyna przerwała milczenie głosem zmienionym i poważnym: 

– Przyszedł nareszcie ten czas, moje dziecko, który od dawna był przedmiotem najusilniejszych modłów moich, życzeń najgorętszej miłości macierzyńskiej. Pilnie upatrywałam w tobie zarodów chrześcijańskiej cnoty i dziękowałam za nie Bogu. Widziałam powolność, uprzejmość, pracowitość twoją, pobożność i miłość Boga i ludzi. Widziałam z radością twą żywą wiarę; obojętność dla świata, a czułość dla biednych. Lecz z niespokojnością wyglądałam chwili, która by mi stanowczo okazała, czy przestaniesz na słabej cnocie twej matki, czy też będziesz prawdziwym spadkobiercą chwały ojca męczennika. Ta chwila, dzięki Bogu, dzisiaj nadeszła! 

– Cóżem uczynił, matko, co by tak zmieniło lub podniosło twe mniemanie o mnie? – zapytał Pankracjusz. 

– Posłuchaj, synu: w tym dniu, który miał zakończyć twe szkolne wychowanie, zdaje się, że miłościwy Pan chciał ci dać naukę, przewyższającą wszystkie szkolne nauki, i pokazać, żeś przestał być dzieckiem i nie powinieneś za dziecko być uważanym, gdyż jesteś zdolnym myśleć, mówić i działać, jak mężny sługa Boży. 

– Cóż przez to rozumiesz, droga matko? 

– To, coś mi opowiadał o mowie swej dzisiejszej – odrzekła – dowodzi, jak pełne musiało być serce twoje szlachetnych i wzniosłych myśli; jesteś zbyt szczery i uczciwy, abyś mógł z takim zapałem utrzymywać, że umierać za wiarę jest chwalebnym obowiązkiem, gdybyś sam nie miał takiej wiary i odwagi... 

– Wierzę w to całym sercem i duszą – przerwał chłopiec – bo jakież większe może być szczęście dla chrześcijanina na tej ziemi? 

– Tak, moje dziecko, prawdę mówisz – rzekła Lucyna – lecz słowa to nie wszystko; co dalej nastąpiło, dowodzi, że umiesz odważnie i cierpliwie znosić nie tylko ból, lecz, co trudniejsza dla młodej patrycjuszowskiej krwi, obelgę, hańbiący policzek, szydercze spojrzenie i potwarze nielitościwych towarzyszy. I co więcej: pokazałeś się dość silnym, aby przebaczyć i modlić się za nieprzyjaciela. Dziś z krzyżem na barkach wstąpiłeś na wzniosłą ścieżkę, a jeszcze parę kroków wyżej, i zatkniesz krzyż na szczycie. Pokazałeś się godnym synem męczennika Kwintyniusza. Czy pragniesz pójść dalej jego śladem? 

– Matko, najdroższa, najsłodsza matko! – przerwał prawie bez tchu chłopiec – mógłżebym być jego synem, a nie pragnąć stać się mu podobnym? Chociaż nie miałem szczęścia znać ojca, czyliż pamięć jego nie panowała w mym sercu? Czyż nie była chlubą mego życia? Gdy co rok Kościół obchodzi uroczyście pamięć Kwintyniusza, jako jednego ze świętych, bo krwią obmytych żołnierzy, stojących w bieli naokoło Baranka, jakże dusza moja i serce moje rozpływają się w jego chwale! I jak się modliłem do niego w synowskiej miłości, aby uprosił dla mnie nie sławę, nie zaszczyty, nie bogactwa, nie ziemskie uciechy, lecz to, co on sam nad wszystko przekładał, tak, aby jedyne jego dziedzictwo, które na ziemi pozostawił, mogło być użyte w sposób jak najlepszy i najpożyteczniejszy. 

– Co przez to rozumiesz, mój synu? 

– Krew jego – odrzekł młodzian – która w moich żyłach płynie, i już tylko w moich. Zapewne pragnie on, aby i ta krew równie jak i owa, która we własnych żyłach jego płynęła, mogła być wylaną dla miłości Zbawiciela, i aby świadczyła o wierze jego świętej. 

– Dosyć, dosyć, moje dziecko! – zawołała matka, drżąca od świętego wzruszenia – zdejm z szyi tę oznakę dziecinnego wieku, inną godniejszą przeznaczam ci. 

Pankracjusz zdjął ze szyi złotą bullę. 

– Odziedziczyłeś po ojcu – mówiła matka z jeszcze bardziej uroczystym tonem – szlachetne nazwisko, wysokie stanowisko w świecie, bogactwa niemałe, jednym słowem, wszystkie dobra tego świata. Lecz jest prócz tego skarb jeden z tej spuścizny, przeze mnie przechowywany aż do chwili, w której byś się go okazał godnym. Ten skarb, droższy nad wszystkie klejnoty i złoto, ukrywałam dotąd przed tobą; nadeszła teraz chwila, przeze mnie wyglądana. 

Drżącymi rękami zdjęła z szyi złoty łańcuszek, i po raz pierwszy ujrzał jej syn mały woreczek, bogato wyszywany i kamieniami wysadzany. Lucyna otworzyła woreczek i wyjęła z niego gąbkę suchą wprawdzie, lecz widocznie krwi pełną. 

– To także krew twego ojca, Pankracjuszu – rzekła stłumionym głosem i ze łzami w oczach – zebrałam ją sama z śmiertelnej rany, gdy przebrana stałam przy jego boku i widziałam umierającego z ran za wiarę Chrystusową. 

Czule oglądała świętą pamiątkę i gorąco całowała a łzy strumieniem z oczu płynące zwilżały zakrzepłą krew męża. I tak rozgrzana i odwilżona krew zajaśniała purpurą, jakby w tej chwili płynęła z rąk męczennika. Pobożna matrona zbliżyła gąbkę do drżących ust syna, które się ubarwiły świętą purpurą. Pankracjusz uczcił relikwię z najgłębszym wzruszeniem chrześcijanina i syna, i uczuł jakby duch ojca wstępował w niego i poruszał w głębi serca wezbrane fale wypłynąć gotowe. Ojciec, matka i syn zjednoczyli się w tej chwili na nowo. Lucyna schowała skarb do woreczka i zawiesiła na piersiach syna, mówiąc: 

– Niech na przyszłość świętszą rosą zwilżony będzie, nie zaś łzami słabej kobiety! 

Lecz Bóg inaczej zrządził; i przyszły żołnierz był namaszczony, i przyszły męczennik był uświęcony krwią ojca, zmieszaną ze łzami matki.

Rozdział IV. Dom pogański

W dolinie między Kwirynałem i Eskwilinem, był dom Fabiusza, człowieka stanu rycerskiego, którego rodzina, dzierżawiąc podatki prowincji azjatyckich, niezmierne nagromadziła bogactwa. Oprócz różnych skarbów europejskiej sztuki, wszędzie najrzadsze wyroby wschodnie: dywany perskie przykrywały posadzkę, jedwabie z Chin, różnobarwne materie babilońskie i złote hafty i z Indii i Frygii na meblach, a rzadkie wyroby ze słoniowej kości i metalów, przypisywane mieszkańcom wysp na oceanie Indyjskim, bajecznego pochodzenia i potwornego kształtu, porozrzucane były jakby od niechcenia. Sam Fabiusz, posiadacz tych skarbów i bogactw, był prawdziwym obrazem lekkomyślnego Rzymianina, którego głównym celem jest używanie wszystkich rozkoszy życia. W istocie też nigdy o innym życiu nie marzył. Nie wierząc, a wszakże czcząc w stosownych okolicznościach stosowne bóstwo, uchodził za człowieka równie dobrego jak wielu innych, i nikt nie miał prawa więcej od niego wymagać. Większą część dnia przepędzał w jednej lub drugiej wielkiej łaźni, które oprócz właściwego przeznaczenia, zawierały w rozlicznych przyległościach swoich kluby, czytelnie i miejsca poświęcone zawodom gimnastycznym i grom. Tam używał kąpieli, rozmawiał, czytał, jednym słowem, czas sobie skracał. W tym celu udawał się także na Forum, aby usłyszeć jakiego mówcę lub adwokata, albo też szedł do którego z ogrodów publicznych, gdzie się elegancki świat przechadzał. Wracał do domu na wykwintną wieczerzę, w porze mniej więcej naszego obiadu, i tę spożywał w towarzystwie gości, wcześniej zaproszonych, lub podczas dziennych przechadzek spotkanych i wybranych spośród wielkiej gromady darmozjadów, czyhających na podobną sposobność. U siebie był dobrym i pobłażającym panem. Na usługi miał wielką liczbę niewolników, a ponieważ nienawidził kłopotów, stąd gdy u niego wszystko było wygodne, piękne, a usługa dobra, spuszczał się chętnie na rządcę swego. 

Wprost przeciwnych obyczajów od Fabiusza była inna osoba, dzieląca wytworny przepych i będąca jedyną spadkobierczynią wszystkich bogactw tego domu. Córka Fabiusza, stosownie do rzymskiego zwyczaju nosi imię ojca, złagodzone wszakże wdzięcznym zdrobnieniem Fabiola. 

Podobnie, jak poprzednio, zaprowadzimy czytelnika wprost po marmurowych schodach z drugiego podwórca do pomieszkania Fabioli. Po obu stronach podwórca długi był szereg pokoi, do których wchód z tarasu ozdobionego wodotryskiem i mnóstwem z dalekich krajów sprowadzonych kwiatów. W tych pokojach nagromadzono co najrzadsze i najpiękniejsze wyroby rzymskie i obce. Zamiłowanie piękna, obok bogactwa i szczególnych osobliwości kierowało widocznie zebraniem i ułożeniem wszystkich sprzętów. 

W tej chwili zbliża się godzina wieczerzy, a właścicielka tego wspaniałego mieszkania gotuje się do wystąpienia z odpowiednią okazałością. 

Fabiola leży na łożu ateńskiej roboty, wykładanym srebrem, w pokoju o ośmiu ścianach, w którym zamiast okien szklane drzwi przepuszczają światło z kwiecistego ganku. Na ścianie przeciwległej łożu zawieszone jest zwierciadło z szlifowanego srebra, w którym odbija się postać całej osoby. Na porfirowym stole obok zwierciadła rozłożone mnóstwo pachnideł i rzadkich kosmetyków, które rzymskie damy z zamiłowaniem nabywały za bajeczne sumy (mleka 500 oślic używano dziennie na dostarczenie Poppei, żonie Nerona, pewnego kosmetyku). Na drugim stole z indyjskiego drzewa sandałowego widzimy bogate klejnoty i różne świecidełka w kosztownych szkatułach, przygotowane do wyboru dla przystrojenia się na wieczór. 

Dwudziestoletnia Fabiola nie ustępowała powierzchownością w niczym innym paniom rzymskim – i wielu miała wielbicieli, starających się o jej rękę. 

Pod względem rozumu i usposobienia, dziwnie niepodobną była do ojca. Dumna, wyniosła, rozkazująca i drażliwa, panowała jak udzielna monarchini nad wszystkimi, którzy ją otaczali, i od wszystkich domagała się kornego uszanowania. Jako jedynaczka, którą matka przy urodzeniu odumarła, chowana była w pieszczotach przez dobrodusznego i lekkomyślnego ojca. Otoczona najlepszymi nauczycielami i posiadająca rozmaite zdolności, żądała dogadzania najdziwaczniejszym zachceniom. Nie wiedziała Fabiola, co by znaczyło odmówić jakiemukolwiek życzeniu. Używając wielkiej swobody, czytała dużo a szczególniej dzieła głębszych autorów. Tak więc stała się prawdziwą filozofką, zwolenniczką epikureizmu, który długo panował w Rzymie. 

Wiarę chrześcijańską, której wcale nie znała, miała za coś bardzo podłego. Lekceważenie nie dozwalało jej myśleć o zgłębieniu tej wiary. Bałwochwalstwem zaś a tym samym bożkami i bajkami o nich opowiadanymi, również pogardzała, chociaż powierzchownie do zwyczajów się stosowała. W istocie nie miała żadnej wiary w nieśmiertelność, a życie ziemskie chciała spędzić jak najrozkoszniej – lecz duma jej była tarczą dla cnoty; brzydziła się przewrotnością pogańskiej społeczności i gardziła lekkomyślną młodzieżą, której szaleństwa ją rozśmieszały. Uważaną była za osobę zimną i samolubną, lecz pod względem moralności była nieskażoną. 

Zastaliśmy więc Fabiolę, spoczywającą na łożu, trzymającą w jednej ręce srebrne zwierciadło, a w drugiej broń, tak dziwnie nie licującą z piękną i wypieszczoną ręką. Jest to ostry sztylecik z rękojeścią, misternie wyrabianą z kości słoniowej i opatrzoną w złotą obrączkę do trzymania na palcu. Ulubiona ta broń rzymskich dam, używana do karcenia niewolników, nieraz w chwilach niecierpliwości stawała się narzędziem okrucieństwa. Trzy niewolnice otaczają w tej chwili Fabiolę. W różnych strefach urodzone, po wysokich cenach zakupione zostały nie tylko dla pięknej powierzchowności, lecz także z powodu szczególnych talentów, jakie każda z nich posiadała. 

Jedna jest czarnej cery, lecz nie pochodzi ze szpetnego plemienia Murzynów; należy ona do jednej z tych ras, jak np. abisyńska i numidyjska, której rysy są tak regularne, jak u ludów azjatyckich. 

Ma ona posiadać głęboką znajomość ziół uzdrawiających, umie przyprawiać kosmetyki, a podobno i nie same tylko niewinne przyprawia pachnidła, ale także i czarodziejskie, a może nawet i zabójcze sporządzać umie płyny. Od nazwiska kraju, w którym urodzona, zwaną jest Afra. 

Druga niewolnica, Greczynka, kupiona ze względu na swą zręczność w strojach, nazywa się Graja. Imię trzeciej niewolnicy, Syra, wskazuje, że jest pochodzenia azjatyckiego; ceniona jest z powodu wielkiej biegłości i pilności w wykonywaniu najwykwintniejszych haftów. Syra jest cicha, spokojna, zupełnie obowiązkom swoim oddana. Tamte dwie gadatliwe, próżne, lubiące się chwalić z wykonania najmniejszych posług. Co chwila płaszczą się nadzwyczajniejszymi pochlebstwami przed młodą panią, lub usiłują popierać zabiegi jednego lub drugiego ze starających się o jej rękę, a tego najczęściej, który najlepiej płaci, lub dopiero co zapłacił. 

– Jak szczęśliwą byłabym, najszlachetniejsza pani – rzekła czarna niewolnica – gdybym mogła być obecną dziś wieczór, jak wejdziesz do triclinium (jadalni), i widzieć wrażenie, jakie sprawi na gościach to nowe czernidło! Wiele zadałam sobie pracy, zanim zdołałam tak doskonałe stibium (którym malowano brwi i powieki. Był to preparat z antymonu) przyrządzić; pewna jestem, że czegoś podobnego jeszcze w Rzymie nie widziano. 

– Co do mnie – przerwała przebiegła Greczynka – nie śmiałabym pragnąć tak wielkiego zaszczytu. Dosyć będzie dla mnie widzieć spoza uchylonych drzwi, jaki podziw wzbudzi ta cudna jedwabna tunika, sprowadzona z Azji w zamian za ostatnią przesyłkę złota. Nic nie zrówna jej piękności; ale się też pochwalić mogę, że i robota tej sukni, podług mego własnego pomysłu, nie ustępuje w niczym materii. 

– A ty, Syro – ozwała się pani z pogardliwym uśmiechem – czego byś pragnęła lub z czym się pochwalisz? 

– Nie pragnę niczego, szlachetna pani, prócz twego szczęścia, a chwalić się nie mogę, bo czuję, żem nic nad powinność nie uczyniła – i to było całą odpowiedzią pokornej i szczerej niewolnicy. 

Nie podobała się wszakże ta odpowiedź wyniosłej pani i rzekła: 

– Mnie się zdaje, niewolnico, że ty nie bardzo lubisz chwalić; rzadko przyjemne słowo z twych ust usłyszeć można. 

– A jakąż wartość mogłyby mieć pochwały z ust moich? – odrzekła Syra – z ust ubogiej sługi dla szlachetnej pani, przyzwyczajonej słuchać cały dzień pięknych i wykwintnych słów? Przecież pani nie wierzy pochwałom z ust godniejszych; a gardzisz nimi, gdy od nas niewolnic, pochodzą. 

Dwie niewolnice przeszyły Syrę nienawistnym spojrzeniem; Fabiola także była rozdrażniona tym, co jej się wydało wyniosłością naganną w niewolnicy. 

– Mamże cię jeszcze uczyć tego i przypominać ci – rzekła surowo – że jesteś moją, żeś była kupioną przeze mnie za wysoką cenę na to, abyś mi służyła według mego upodobania? Mam prawo do twego języka zarówno, jak i do rąk twoich. Jeśli mi się podoba być chwaloną, uwielbianą, opiewaną przez ciebie musisz zadość uczynić mej woli, czy ci się to podoba lub nie. Nowa to myśl w istocie, aby sługa mogła mieć wolę swoją, a nie wolę swojej pani, kiedy nawet życie niewolnicy jest własnością pani! 

– Prawda – odrzekła Syra z pokorną powagą – moje życie należy do ciebie i wszystko to, co się z życiem kończy, czas, zdrowie i siły. Wszystko to kupiłaś za złoto swoje, i stało się twoim. Lecz zostaje mi inna własność, której nawet za cesarskie skarby kupić nie można, ani w pęta niewoli okuć, ani doczesnością ograniczyć. 

– Proszę, co to jest? 

– Dusza! 

– Dusza? – zawołała zdziwiona Fabiola, która nigdy pierwej nie słyszała, aby niewolnica rościć sobie śmiała prawo do podobnej własności. – Pozwól mi zapytać, co rozumiesz przez to słowo ˝dusza˝? 

– Nie umiem mówić językiem filozofów – odrzekła sługa – lecz mówię o tej wewnętrznej wiedzy, która mi daje czuć jestestwo moje i przeczuwać rzeczy lepsze nad te, co mnie otaczają, o uczuciu, które wzdryga się przed nicością, podobnie jak instynkt, który każe nam drżeć przed chorobą i śmiercią. Póki we mnie żyje ta dusza, a ona umrzeć nie może i kłamstwem się brzydzi, ja zawsze szczerą być muszę. 

Dwie niewolnice mało co mogły zrozumieć z tej mowy; stały w niemym osłupieniu wobec zarozumiałości towarzyszki. Fabiola także była zmieszaną, lecz rzekła niecierpliwie: 

– Gdzie-żeś się tego szaleństwa nauczyła? Kto cię nauczył bredzić w ten sposób? Co do mnie, przez długie lata rozmyślałam nad tym i przyszłam do pewności, że wszystkie myśli o duchowym jestestwie są marzeniami poetów lub sofistów, a zatem są niczym; a ty, nieuczona niewolnica, chcesz być mędrsza od twojej pani? I marzysz sobie, że po śmierci, gdy ciało twoje rzucone pośród trupów innych sług, z pijaństwa lub pod batogiem pomarłych, na jednym ohydnym stosie spłonie, a potem gdy popioły zmieszane razem i w wspólnym zakopane będą grobie, że ty żyć nie przestaniesz i wiedzieć o sobie w wolności i szczęściu? 

– ˝Non omnis moriar” (˝Nie cały umrę” - cytata z Horacjusza), jak mówi jeden z waszych poetów – odpowiedziała skromnie niewolnica, ale z wejrzeniem pełnym ognia, które zadziwiło dumną Rzymiankę – spodziewam się, a raczej przekonaną jestem, że przeżyję to wszystko. Co większa, wierzę i wiem, że poza tym cielesnym grobem, któryś pani tak dosadnie odmalowała, jest ręka, która zbierze każdą cząstkę rozproszonego ciała mego. I jest potęga, która wezwie cztery wiatry niebieskie, by oddały aż do ostatniego proszku, rozwiane popioły moje; a ja powstanę w tym samym ciele, ale nie na to, abym była twoją lub czyjąkolwiek niewolnicą, lecz abym używała swobody i szczęścia, na wieki kochająca i kochana. Ta pewna nadzieja wyrytą jest w głębi serca mego. 

– Cóż to za dzikie przywidzenia wschodniej wyobraźni, które cię czynią niezdolną do wypełniania jakichkolwiek obowiązków? Postaram się o sprostowanie tych wyobrażeń. W jakiej to szkole, powiedz, nauczono cię tych niedorzeczności? Nigdy nie czytałam nic podobnego w żadnym greckim ani łacińskim autorze. 

– W moim własnym kraju w szkole, gdzie nie znają ani przypuszczają żadnej różnicy pomiędzy Grekiem i barbarzyńcą, pomiędzy wolnym i niewolnikiem. 

– Jak to? – zawołała do żywego rozdrażniona pani – nie czekając nawet tego przyszłego urojonego życia po śmierci, już teraz chcesz się równać ze mną? Albo, któż wie, może się nawet już poczuwasz do wyższości nade mną? Powiedz mi od razu bez ogródki, czy tak jest czy nie? 

Fabiola siadła na łożu w niecierpliwym oczekiwaniu. Za każdym słowem spokojnej odpowiedzi gniew pani się wzmagał i gwałtowne namiętności miotały wzburzonym umysłem, gdy Syra mówiła: 

– Szlachetna pani, daleko wyższą jesteś ode mnie pod względem położenia w świecie: władzy, nauki, rozumu i wszystkiego, co wzbogaca i zdobi życie, i pod względem piękności ciała i twarzy, uroku w mowie i ruchach. Wyższą jesteś nad wszelkie zazdrości i współubieganie; cóż dopiero nad obudzenie zazdrosnej myśli w istocie tak nędznej i mało znaczącej jak biedna Syra. Lecz kiedy każesz, winnam odpowiedzieć prawdę na twoje pytanie. 

Tu zatrzymała się jakby obawą zdjęta, ale rozkazującym znakiem Fabioli zmuszona, mówiła dalej: 

– Więc odwołuję się do twego własnego sądu, dlaczego by biedna niewolnica, posiadając niezachwianą pewność, że ma w sobie duszę, stworzoną na podobieństwo samego Boga, duszę, której istotą jest nieśmiertelność, a ojczyzną niebo, czemuż by ta niewolnica miała pośledniejsze zajmować miejsce między stworzeniami myślącymi, niż osoba, która jakkolwiek od natury uposażona, nie żąda wyższego przeznaczenia i żyje jak ten ładny a nierozumny śpiewak, który się trzepocze wśród złoconych prętów tej klatki, bez nadziei otrzymania wolności. 

Oczy Fabioli zaiskrzyły się; po raz pierwszy w życiu została upokorzona w swej dumie przez niewolnicę. Pochwyciwszy sztylet prawą ręką, wymierzyła go prawie na ślepo ku spokojnie stojącej niewolnicy. Syra instynktownie zasłoniła się ręką, w której sztylet, z łoża w górę ciśnięty, utkwił głębiej i boleśniej, niż kiedykolwiek. Łzy jej stanęły w oczach z bólu, a z rany krew strumieniem trysnęła. 

Fabiola zawstydziła się w pierwszej chwili okrutnego, choć nierozmyślnego czynu, i czuła się jeszcze bardziej upokorzoną wobec swoich sług. 

– Idź, idź – rzekła do Syry, która chustką tamowała krew – idź do Eufrozyny, aby ci ranę opatrzyła. Nie było moim zamiarem tak mocno cię skaleczyć. Ale poczekaj chwilkę, muszę ci to wynagrodzić. – Weź ten pierścień i możesz tu już nie wracać dziś wieczór. 

Sumienie Fabioli było zupełnie zaspokojone; kosztowny klejnot, dany niewolnicy, zdawał się jej sowitym wynagrodzeniem za krzywdę, jaką jej wyrządziła. 

A w następną niedzielę w kościele św. Pasterza, niedaleko od domu Fabioli, pomiędzy jałmużnami dla ubogich zbieranymi, znaleziono kosztowny szmaragdowy pierścień, uważany przez bogobojnego kapłana Polikarpa za dar jakiejś bogatej rzymskiej damy, lecz wszechwidzący Pan, który niegdyś w Jerozolimie dostrzegł rzucony grosz wdowi, pobłogosławił i tu pierścieniowi, rzuconemu do skarbonki ręką skaleczoną biednej niewolnicy.

Rozdział V. Odwiedziny

Podczas ostatniej części rozmowy opisanej w poprzednim rozdziale i w chwili wypadku, który ją zakończył, zjawiła się w pokoju Fabioli osoba, którą, gdyby była wcześniej patrycjuszka dostrzegła, byłaby pewnie nie dopuściła się popełnionego czynu. Wewnętrzne pokoje w rzymskich domach były częściej zasuwane firankami u wchodu, aniżeli drzwiami zamykane; i z tego powodu łatwo było, szczególnie podczas rozmowy tak żywej, wejść niepostrzeżenie. Tak się też stało teraz; bo gdy Syra obróciła się, chcąc wyjść z pokoju, zmieszał ją prawie widok postaci jaśniejącej białością. 

Była to panienka, albo raczej dziecko, mogące liczyć dwanaście do trzynastu lat, w sukience białej jak śnieg, bez żadnej ozdoby. W jej obliczu malowała się prostota dziecinna, połączona z rozsądkiem dojrzałego wieku. W jej oczach odbijała się nie tylko niewinność gołąbka ale często jaśniały one promieniem czystej i nieskończonej miłości, i jakby nieczułe na otaczające przedmioty, zdały się spoczywać na jednym tylko drogim przedmiocie, niewidzialnym dla innych oczu; czoło jej zapowiadało nieudaną szczerość; miły uśmiech igrał na ustach, a świeże młodociane rysy coraz to inne uczucie wyrażały z prostotą prawdzie właściwą. Ci, którzy ją znali z bliska, widzieli, że nigdy o sobie nie myśląc, czarowała dobrocią i uprzejmością wszystkich otaczających, a miłość swoją poświęcała niewidzialnemu oblubieńcowi. 

Gdy Syra ujrzała to śliczne zjawienie, tego aniołka, stojącego przed sobą, zatrzymała się. Dziecko uchwyciło jej rękę i z uszanowaniem całując, rzekło: 

– Widziałam wszystko, czekaj na mnie w małym pokoju przy wejściu. 

I postąpiła dalej. Gdy ją Fabiola ujrzała, rumieniec wstydu wystąpił na jej lica; obawiała się, czy ta panienka nie była świadkiem wybuchu tak poniżającej namiętności: zimnym skinieniem ręki odprawiła niewolnice, a potem witała krewną (gdyż ona krewną jej była) serdeczną przyjaźnią. Fabioli dumne i wyniosłe usposobienie łagodziło się czasem w obcowaniu z rzadkimi a wybranymi osobami. Jedną z nich była stara mamka, wyzwolenica, nazwiskiem Eufrozyna, która się trudniła całym gospodarstwem domowym i która ślepo wierzyła, iż Fabiola jest najdoskonalszą, najmędrszą, najuczeńszą, najbardziej podziwienia godną. Drugim wyjątkiem była młoda krewna, którą kochała, z którą się zawsze najczulej obchodziła i której towarzystwo było jej zawsze miłe. 

– Prawdziwa to łaska z twej strony, droga Agnieszko – rzekła ułagodzona Fabiola – żeś tak prędko uczyniła zadość memu zaproszeniu. Lecz rzecz się tak ma: mój ojciec zaprosił na dzisiaj kilku nieznajomych mi gości i pragnęłam mieć dla siebie kogoś z bliższych do rozmowy. Przyznam się, że jestem dość ciekawa jednego z tych gości. Jest to Fulwiusz, o którego powabach, zdolnościach i bogactwach tak wiele słyszałam, chociaż zdaje się, że nikt nie wie, kto on jest, skąd pochodzi, ani skąd się tu wziął. 

– Moja droga Fabiolo – rzekła Agnieszka – wiesz, że jestem szczęśliwą, kiedy cię mogę odwiedzić, a moi kochani rodzice chętnie na to pozwalają; więc nie masz mi za co dziękować. 

– I takeś przyszła, jak zwykle, – rzekła Fabiola – w zaniedbanym stroju, w śnieżnym ubraniu, bez żadnych klejnotów ani ozdób. Mnie się to tak wydaje, jak gdybyś zawsze gody odprawiała. Ale nieba! Cóż to jest? Czyś skaleczona? Czyś się nie spostrzegła, że masz na tunice dużą, czerwoną plamę, która wygląda jak krew. Pozwól, abym ci pożyczyła innej sukni. 

– Nie, za nic w świecie, Fabiolo; to jest klejnot, jedyna ozdoba, w jaką się chcę ustroić dziś wieczór. To jest krew niewolnicy, lecz szlachetniejsza i droższa w moich oczach od krwi, która płynie w twoich żyłach. 

Naga prawda zabłysła przed oczami Fabioli. Agnieszka wszystko widziała, a Fabiola upokorzona aż do żywego, rzekła nieco cierpko: 

– Chcesz całemu światu przedstawić dowód mojej popędliwości w ukaraniu zuchwałej niewolnicy? 

– Nie, droga Fabiolo, daleko ode mnie podobna myśl. Pragnę tylko przechować dla siebie przykład siły i wzniosłości umysłu. Na podobny czyn, spełniony przez niewolnicę, może niewielu patrycjuszowskich filozofów mogłoby się zdobyć? 

– Co za dziwna myśl! W istocie, Agnieszko, nieraz mi się już zdawało, że wiele masz względów dla ludzi tej klasy. Bo wreszcie, czymże oni są? 

– Czym? – odpowie Agnieszka – ludźmi tak, jak i my, obdarzonymi tym samym rozumem, tymi samymi uczuciami i tym samym organizmem. Na to przynajmniej się zgodzisz, nie idąc dalej. A potem należą z nami do jednej rodziny; i jeśli Bóg, od którego pochodzi nasze życie, jest naszym Ojcem, jest więc także i ich Ojcem, a oni naszymi braćmi. 

– Niewolnik moim bratem, lub niewolnica siostrą? Agnieszko! Niechaj tego bogi nie dopuszczą! Oni są naszą własnością i naszym majątkiem, i nie słyszałam nigdy, aby mieli prawo ruszać się, działać, myśleć i czuć inaczej, niż podług woli, lub dla korzyści swych panów. 

– Dość, dość – rzekła Agnieszka najsłodszym głosem – nie zapuszczajmy się w te wywody. Jesteś zbyt uczciwa, aby nie uczuć i nie uznać, żeś się dała przewyższyć niewolnicy we wszystkim tym, co najbardziej podziwiasz, to jest w rozumie i rozumowaniu, i śmiałej szczerości, a bohaterskiej stałości. Nie odpowiadaj nawet, bo widzę twą odpowiedź w pełnym łez oku. Lecz najdroższa przyjaciółko, pragnę, byś nigdy więcej nie miała takiego zmartwienia. Czy obiecujesz zadosyć uczynić prośbie mojej? 

– Uczynię, co tylko będę mogła. 

– Więc pozwól mi odkupić Syrę; tak jej na imię, o ile mi się zdaje. Nie byłoby ci przyjemnie teraz widzieć ją blisko siebie. 

– Mylisz się, Agnieszko. Chcę pokonać dumę i przyznać, że winnam teraz szanować, może podziwiać Syrę. Jest to nowe uczucie we mnie dla osoby jej stanu. 

– Ale mnie się zdaje, Fabiolo, żebym ją mogła szczęśliwszą uczynić, aniżeli jest teraz. 

– Bez wątpienia, droga Agnieszko; masz dar uszczęśliwiania wszystkich wkoło siebie. Nigdym nie widziała pożycia takiego, jak wasze. Zdajecie się postępować podług owej dziwnej filozofii, o której Syra mówiła, a która nie przypuszcza różnicy pomiędzy wolnym a niewolnikiem. Każdy sługa w waszym domu ma zawsze uśmiech na ustach i spełnia wesoło powinność swego stanu. A nikt nie zdaje się u was nakazywać. Objaśnij mi tę tajemnicę. (Agnieszka się uśmiechnęła). Posądzam cię, czarodziejko mała, że w tym tajemniczym pokoju, zawsze zamkniętym dla mnie, przechowujesz jakieś cudowne przyprawy, którymi wzbudzasz ku sobie miłość we wszystkich i we wszystkim, co cię otacza. Gdybyś była chrześcijanką i gdyby cię w amfiteatrze wystawiono, pewna jestem, że same lwy i tygrysy czołgałyby się i łasiły u nóg twoich. Ale dlaczego się zamyśliłaś, dziecko? Wiesz, że ja tylko żartuję. 

Agnieszka zdawała się być w myślach zatopioną i patrzała tym wejrzeniem, jakby widziała przed sobą i słyszała mowę osoby szczególnie ukochanej. Minęło to wkrótce i rzekła wesoło: 

– Prawda, prawda Fabiolo, a wierz mi, iż dziwniejsze rzeczy czasem się zdarzają; więc w każdym razie, gdyby coś tak strasznego miało przyjść do skutku, Syra byłaby właśnie osobą, jaką by każdy pragnął mieć przy sobie. 

– Zmiłuj się, Agnieszko, nie bierz moich słów w taki sposób. Zapewniam cię, że były żartem powiedziane. Mam zbyt wysokie wyobrażenie o twoim rozsądku, aby przypuszczać takie nieszczęście. Lecz co do dobrego serca Syry, to się nie mylisz. Gdy przeszłego lata byliście na wsi, a ja tak niebezpiecznie chorowałam na zaraźliwą gorączkę, potrzeba było użyć chłosty, aby tamte niewolnice przymusić, iżby się do mnie zbliżyły, gdy tymczasem ta nie chciała odstąpić od mego łoża, pielęgnując mnie dzień i noc; i istotnie myślę, że się bardzo przyczyniła do mego wyzdrowienia. 

– I nie pokochałaś jej za to? 

– Kochać ją? niewolnicę? Czegóż ode mnie wymagasz, moje dziecko! Ale nie zapomniałam jej dobrze wynagrodzić; chociaż nie mogę się dowiedzieć, na jaki cel obróciła to, com jej dała. Jej towarzyszki powiedziały mi, że nic na własny użytek nie zachowała, a zapewne także dla siebie nie wydała. Słyszałam nawet, że ta dziwaczka dzieli swoje dzienne pożywienie z żebraczką, chorą na oczy. Co za dziwne upodobanie, nieprawdaż? 

– Droga Fabiolo – zawołała Agnieszka – ona musi być moją! Obiecałaś wypełnić prośbę moją. Naznacz cenę i pozwól mi ją zabrać dziś wieczór. 

– Niechże się stanie wola twoja, bo twej prośbie nikt się nie zdoła oprzeć. Ale my się targować nie będziemy. Przyślij jutro rano kogo z tym zleceniem do rządcy mego ojca i wszystko się ułoży. A teraz po załatwieniu tej wielkiej sprawy, zejdźmy do naszych gości. 

– Ale zapomniałaś włożyć swoje kosztowności, 

– Nie wspominaj mi o tym; chcę się raz bez nich obejść; nie mam dziś ochoty stroić się w klejnoty.

Rozdział VI. Uczta

Młode panie zastały już wszystkich gości zgromadzonych w dolnej sali. Nie była to nadzwyczajna uczta, tylko zwykła wieczerza w bogatym domu, sporządzona i nagotowana dla wielu przyjaciół. Wszystko tam było wykwintne, tak nakrycie do stołu, jak i potrawy. Gdy dwie damy weszły do exedry, czyli sali jadalnej, Fabiusz, powitawszy córkę, zawołał: 

– Dlaczegóż, moja córko, zeszłaś tak późno i tak zwyczajnie ubrana! Zapomniałaś swoich zwykłych ozdób. 

Fabiola, zmieszana, nie wiedziała, jaką dać odpowiedź: wstyd jej było słabości, jaką okazała w swym gniewnym uniesieniu, a jeszcze bardziej tego, co się jej zdawało w tej chwili śmiesznym sposobem ukarania się. Agnieszka przyszła jej z pomocą i zarumieniona rzekła: 

– Jam temu winna, Fabiuszu, że późno przyszła i nie ustrojona. Zbałamuciłam ją rozmową, a zachowała skromny strój, aby się nie różnić ode mnie. 

– Ty, droga Agnieszko – odrzekł ojciec – masz ten dar, że ci wszystko uchodzi. Ale szczerze powiedziawszy, muszę przyznać, że nawet dla ciebie było to stosowne, dopókiś była dzieckiem; teraz, w tym wieku, w którym panny są na wydaniu (podług prawa rzymskiego, panny mogły wstąpić w związek małżeński w wieku dwunastu lat), powinna byś więcej dbać o siebie. Piękny naszyjnik na przykład, jakich masz wiele w domu, nie czyniłby ujmy wcale wdziękom twoim. Ale ty mnie nie słuchasz. Powiedziałbym prawie, że już masz kogoś na myśli. 

Podczas większej części tej mowy Agnieszka zdawała się zatopioną w myślach tak, jak jej się to często zdarzało: oczy zaczarowane, jak mówiła Fabiola, utkwiła z uśmiechającym uniesieniem w niewidomym przedmiocie; lecz nie tracąc ciągu rozmowy, nigdy nie powiedziała nic, co by nie było na swoim miejscu. Odpowiedziała więc od razu Fabiuszowi: 

– Och, tak, zapewne, jestem poślubioną ślubnym pierścieniem oblubieńcowi, który mnie obsypał niezliczonymi darami. 

– Doprawdy? – zapytał Fabiusz – jakimiż darami? 

– Jakimi? – odrzekła Agnieszka z wejrzeniem gorącej miłości i głosem nieudanej prostoty – ozdobił ręce moje i szyję drogimi kamieniami, a bezcenne perły zawiesił u uszów. 

– Proszę! i któż to może być? Przyjdź, Agnieszko, kiedy indziej, a musisz mi powierzyć tę tajemnicę. Pierwsza to miłość twoja niezawodnie, bodajby długo trwała i uszczęśliwiła cię! 

– Na wieki! – odpowiedziała, zwracając się ku Fabioli, która się właśnie zbliżyła. 

Szczęśliwie się zdarzyło, że Fabiola nie słyszała tej rozmowy; byłaby się bardzo zmartwiła, że Agnieszka zataiła przed tak wierną przyjaciółką ważną w jej oczach tajemnicę. Lecz gdy Agnieszka przemówiła w jej obronie, Fabiola oddaliła się była od ojca, a zajęła gośćmi. Jednym z tych gości był ciężki, otyły, rzymski sofista, czyli posiadacz wszelkiej nauki i wiadomości, zwany Kalpurniusz; drugi gość, Prokulus, smakosz światowy, gościł często w domu Fabiusza. Dwóch jeszcze gości zasługuje na bliższe opisanie. 

Pierwszy, widocznie miły Fabioli i Agnieszce przełożony cesarskiej, czyli pretoriańskiej straży, trybun, chociaż nie liczył więcej nad trzydzieści lat, odznaczył się nieraz w walkach i największymi cieszył się łaskami cesarza Dioklecjana na wschodzie, a Maksymiana Herkuliusza w Rzymie. Wielka była jego prostota w stroju i pięknej postawie; a chociaż bardzo rozmowny, widocznie gardził błahymi przedmiotami rozmów światowych. Jednym słowem, był on obrazem szlachetnego młodzieńca, o pięknych przymiotach, silny i waleczny, bez dumy i próżności. 

Dziwnie odbija się od tego opisu ostatni gość, już wspomniany przez Fabiolę, nowa osoba w tym towarzystwie, Fulwiusz. Młody, ubrany z największą starannością, z pierścieniami na każdym palcu i w szacie od złota i drogich kamieni błyszczącej, wymuszony w mowie, z której poznać cudzoziemca, i przesadny w grzeczności, w krótkim czasie zyskał wzięcie w najwyższych domach rzymskich. Winien to był po części temu, że go widziano na dworze cesarskim, a po części ujmującej powierzchowności. Przybył do Rzymu w towarzystwie podeszłego już w latach człowieka, widocznie bardzo doń przywiązanego; czy to był niewolnik, sługa lub przyjaciel – nikt nie wiedział. 

Rozmawiali między sobą dziwnym, niezrozumiałym językiem, a ciemne rysy, przenikliwe, ogniste oczy i niemiły wyraz twarzy służącego wzniecały do pewnego stopnia bojaźń w podwładnych; gdyż Fulwiusz, zająwszy pomieszkanie w domu tak zwanym insula, to jest wynajmowanym częściowo, urządził się wspaniale i otoczył liczbą niewolników, dostateczną do obsłużenia nieżonatego jeszcze pana. Przesada raczej, jak rozsądne użycie pieniędzy, cechowała urządzenie domu Fulwiusza. Mroczny żywot wkrótce ustąpił, pod wpływem niewątpliwych bogactw i uroku lekkomyślnej rozmowy. Lecz przenikliwe oko znawcy mogło dostrzec niespokojność latających źrenic, natężoną uwagę, a ostry słuch w podsłuchiwaniu każdego szelestu wkoło siebie zdradzały nienasyconą ciekawość. W chwilach zaś zapomnienia się ponure spojrzenie błyszczącego oka spod ściągniętych brwi i skrzywienie wierzchniej wargi wzbudzały nieufność i naprowadzały na myśl, że ta powierzchowność słodka pokrywa niebezpiecznego człowieka. 

Goście wkrótce zajęli miejsca u stołu; a ponieważ panie siedziały, a mężczyźni spoczywali na łożach w czasie obiadowania, Fabiola i Agnieszka były razem po jednej stronie, a dwaj młodzi ludzie, wyżej opisani, zajęli miejsce naprzeciwko dam; Fabiusz zaś i dwaj starsi przyjaciele zasiedli pośrodku – jeśli można użyć tego wyrażenia, opisując ich położenie około trzech stron okrągłego stołu, podczas gdy jedna strona pozostała niezajęta przez sigma (tak zwane od podobieństwa z literą C, dawnego kształtu sigmy.), czyli półkolne łoże, dla wygodniejszej usługi. Możemy dodać nawiasem, że obrus, wymysł nieznany za czasów Horacego, wszedł teraz w powszechny użytek. 

Gdy pierwszy głód zaspokojono, rozmowa ożywiła się. 

– Co słychać dzisiaj w łaźniach? – zapytał Kalpurniusz – mnie nie starczy czasu samemu troszczyć się o takie drobnostki. 

– Bardzo zajmujące nowiny – odrzekł Prokulus – zdaje się być prawie pewnym, że przyszedł rozkaz od boskiego Dioklecjana dokończenia termów (Łaźni) w przeciągu trzech lat. 

– Nie może być! – zawołał Fabiusz – przypatrywałem się robotom niedawno, idąc do ogrodów Sallustiusza, i widziałem, że bardzo mało postąpiły od przeszłego roku. Jeszcze wielka część najcięższych robót, jak na przykład ciosanie marmurów i kolumn, pozostaje do roboty.