Diabeł. Дьявол - Lew Tołstoj - ebook

Diabeł. Дьявол ebook

Lew Tołstoj

0,0

Opis

Lew Tołstoj / Лев Николаевич Толстой: Diabeł / Дьявол. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i rosyjskiej. Lew Tołstoj jest jednym z najbardziej znanych pisarzy, reformatorów i moralistów w historii rosyjskiej kultury. Jego poglądy religijne ukształtowały się już w czasie pisania, podobnie jak jego poglądy na temat relacji między mężczyznami i kobietami. Nie można przecenić wpływu Tołstoja na literaturę rosyjską i obcą. Opublikowano wiele monografii i badań naukowych na temat Tołstoja. „Diabeł” to historia z życia Tołstoja. Powieść opowiada historię uczciwego szlachcica, który nie jest w stanie powstrzymać swojej pasji do prostej kobiety, poddanki. Tołstoj moralnie argumentuje, jak cielesne pragnienia niszczą człowieka, prowadząc go na śmierć, najpierw duchową, a potem fizyczną. Jego zdaniem kobieta jest znacznie bardziej zepsutym stworzeniem – nie odczuwa bowiem moralnego cierpienia po skorzystaniu z zakazanego związku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Lew Tołstoj / Лев Николаевич Толстой

 

 

Diabeł

Дьявол

 

tłumacz anonimowy

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych:

polskiej i rosyjskiej

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekstpolski wg edycji z roku 1929.

Tekstrosyjski wg edycji z roku 1891.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-727-6

 

 

 

DIABEŁ

 

I.

 

A ja powiadam wam, iż każdy kto spojrzał na niewiastę z pożądaniem, już ją cudzołożył w sercu swojem. A jeśli prawe oko swoje gorszy się, wyłup je i odrzuć precz od siebie, albowiem lepiej utracić jeden z członków, niż żeby całe ciało twoje miało pójść na zatracenie. A jeśli prawa twoja ręka gorszy cię, utnij ją i porzuć precz od siebie albowiem lepiej utracić jeden z członków, niż żeby całe ciało miało pójść na zatracenie.

(Mat. V. 28. 29. 30.)

 

 

 Eugenjusza Irtenjewa oczekiwała świetna karjera. Posiadał ku temu wszelkie warunki: wykwintne wychowanie domowe, świetnie ukończony wydział prawny uniwersytetu petersburskiego, związki w najwyższych sferach, po zmarłym niedawno ojcu i nawet początki służby rządowej pod protekcją ministra. I majątek nawet wielki chociaż wątpliwej wartości. Ojciec przebywał zagranicą i w Petersburgu, na synów Eugenjusza i starszego Andrzeja, który służył w kawalergwardji wydawał po sześć tysięcy rocznie, na siebie i żonę również bardzo wiele. Do majątku przyjeżdżał tylko na dwa miesiące letnie, ale gospodarstwem się nie zajmował, zostawiając zarząd pełnomocnikowi, który również niebardzo dbał o gospodarkę, ale który mimo kłótliwego usposobienia posiadał zupełne zaufanie swego pana.

 Po śmierci ojca, gdy przyszło do działu między braćmi, pokazało się tyle długów, że adwokat radził im nawet wyrzec się spadku z wyjątkiem tego, co im przypadało po babce. Ale właściciel sąsiednich dóbr, który związany był interesami ze starym Irtenjewem t. j. miał jego weksle i z tego powodu wyjeżdżał często do Petersburga, twierdził, że mimo długów można było poprawić stan rzeczy i uratować większą część majątku, trzeba było tylko sprzedać las i kilka oddzielnych szmatów pustkowi a zatrzymać jedynie złote jabłko, Siemionowskoje z czterema tysiącami dziesięcin czarnoziemu, fabryką cukru i dwustu dziesięcinami doskonale nawodnionych łąk. Naturalnie, trzeba było oddać się zupełnie tej pracy, osiąść na wsi, gospodarować rozumnie i z kredką w ręku.

Oto Eugenjusz przyjechawszy wiosną do majątku (ojciec umarł w wielkim poście) i obejrzawszy wszystko, postanowił podać się do dymisji, osiąść z matką na wsi i wziąść się do pracy, aby uratować główny majątek. Z bratem, którego niebardzo kochał, umówił się co do spłaty czterech tysięcy rubli rocznie albo jednorazowo osiemdziesiąt tysięcy, za co tamtem zrzekał się swojej części spadku.

 Osiadłszy z matką w wielkim pałacu, wziął się gorąco a ostrożnie do pracy.

 Ludzie myślą zwykle, że wszelki konserwatyzm jest przywilejem starości a każdy nowator musi być młodym. Niezawsze to prawda. Konserwatyści najczęstszego typu – to z reguły młodzi ludzie. Młodzi, którzy pragną żyć, ale którzy nie myślą i nie mają czasu myśleć o tem, jak trzeba żyć i dlatego wzorują się na dawnym trybie życia.

 Tak było i z Eugenjuszem. Gdy osiadł na wsi, marzył o wskrzeszeniu nie tego sposobu życia, który tu panował za czasów ojca – bo ten był złym gospodarzem – ale za czasów dziada. Starał się też wszędzie, w domu, w ogrodzie, w gospodarstwie wskrzesić zwyczaje dziadowskie rozumie się, ze zmianami, właściwemi duchowi czasu, gospodarka miała iść na szeroką skalę, dawać zadowolenie wszystkim dokoła i dobrobyt; ażeby zaś życie tak urządzić, pracy było aż nadto. Potrzeba było zaspokajać wierzycieli i banki, sprzedawać ziemię, prolongować spłaty, zdobywać grosz na robociznę w olbrzymim majątku Siemionowskim z czterystu dziesięcinami ornej roli i cukrownią. Dom i ogród należało utrzymać tak, aby pokryć zapuszczenie i upadek.

 Pracy było wiele, ale też sił fizycznych i duchowych u Eugenjusza niemało. Miał lat dwadzieścia sześć, był średniego wzrostu, silnej budowy o rozwiniętych gimnastyką muskułach, żywy rumieniec krasił mu twarz, rzadkie, miękkie, wijące się włosy ociemniały czoło. Jedyną wadą jego fizyczną była krótkowzroczność, której sam był winien, zaczął bowiem używać szkieł. Teraz nie mógł już obyć się bez pince-nez, które wyżłobiło mu dwa ślady na grzbiecie nosa.

 Takim był fizycznie. Duchową wartość zaś przedstawiał taką, że im kto więcej go poznawał, tem bardziej lubił. Matka zawsze kochała bez pamięci, teraz zaś po śmierci męża oddała mu wszystkie swe uczucia i żyła nim jedynie. Ale nietylko ona tak się do niego odnosiła. Koledzy ze szkół i uniwersytetu kochali go i szanowali, również na wszystkich wywierał podobny urok. Nie można było nie wierzyć mu, gdy mówił, przypuszczać fałsz i nieprawdę wobec tej otwartej, uczciwej twarzy a przedewszystkiem wobec jego oczu.

 Sama postać jego była mu pomocą w pracy i interesach. Wierzyciel, który odmówiłby bez wahania każdemu innemu, jemu wierzył na słowo. Kupiec, starosta we wsi, chłop, który bez namysłu oszukałby haniebnie każdego, zapominał o tem pod miłem wrażeniem stosunku z tym, uczciwym a przedewszystkiem otwartym człowiekiem.

 Był koniec maja. Eugenjusz doprowadził nareszcie z trudem interesy do tego, że uwolnił pustkowia z pod zastawu i sprzedał je, a za nabyte pieniądze kupował inwentarz, żywy i martwy i rozpoczął budowę koniecznego chutoru. Zaczęto robotę zwożono drzewo, cieśle pracowali, na pola wywożono nawóz osiemdziesięciu fornalkami. Ale wszystko to jeszcze wisiało na włosku.

 

II.

 

 Wśród tych kłopotów zaszły okoliczności niezbyt ważne, ale męczące Eugenjusza. Młode swe lata spędzał on dotychczas jak wszyscy młodzi, zdrowi kawalerowie, utrzymując stosunki z rozmaitemi kobietami. Nie był rozpustnikiem, ale, jak sam mówił, nie miał powołania na mnicha. Używał, ile mu było tego potrzeba dla zdrowia fizycznego i umysłowej swobody, jak się tłumaczył. Zaczęło się to jeszcze w szesnastym roku życia i dotychczas szło szczęśliwie w tem znaczeniu, że nie doprowadziło go to ani do rozpusty, ani do choroby, ani do głębszego uczucia. Miał z początku w Petersburgu jakąś szwaczkę, a kiedy z tą stosunek się popsuł, urządził się inaczej w ten sposób, aby go to nie żenowało.

 Tymczasem siedział już drugi miesiąc na wsi i stanowczo nie umiał sobie w tym względzie poradzić. Mimowolna wstrzemięźliwość zaczęła mu się dawać we znaki. Czyżby miał dla zaspokojenia jej jechać do miasta? Gdzie? Dokąd Niepokoiło to Eugenjusza Iwanowicza, a ponieważ wierzył, że, potrzebuje tego nieodzownie – zaczęło mu to rzeczywiście stawać się koniecznem, czuł, że nie jest tak swobodnym jak dawniej i że wbrew swej woli przeprowadza oczami każdą młodą kobietę.

 U siebie we wsi szukać jakiejś kobiety czy dziewczyny uważał za rzecz brzydką. Wiedział z opowiadania, że tak ojciec jego jak i dziad pod tym względem różnili się od okolicznych ziemian i nie trzymali we dworze żadnych faworyt z pośród poddanych, postanowił też, że i on ich mieć nie będzie; a potem czując się coraz bardziej związanym pokusami a z przestrachem myśląc, co się może z nim stać w miasteczku, postanowił, że można sprawę załatwić i na wsi, gdzie zresztą już niebyło dawnych poddanych. „Byle tak się urządzić, aby nikt o tem nie wiedział i nie dla rozpusty, ale tylko dla zdrowia” – mówił do siebie. I kiedy powziął to postanowienie, ogarnął go jeszcze większy niepokój; czy to rozmawiał ze starostą wiejskim, czy z chłopem lub stolarzem swoim przy robocie mimowolnie kierował rozmowę na kobiety, albo przedłużał ją jeżeli była o nich mowa. Przyglądał się zaś każdej coraz bacznej.

 

III.

 

 Ale postanowić rzecz, nie było to jeszcze wykonać ją. Podejść samemu do kobiety – niemożliwe! do jakiej? Gdzie? Trzebaby zwrócić się z tem do kogoś, ale do kogo?

 Raz zdarzyło mu się wejść do chaty strażnika leśnego, aby się pokrzepić wodą. Stróżował tam były gajowy ojca. Eugenjusz wdał się z nim w rozmowę, a strażnik zaczął mu opowiadać stare historje, jak to bawiono się niegdyś na polowaniach.

 Eugenjuszowi przyszło na myśl, że mógłby to urządzić tu, w chacie czy w lesie. Nie wiedział jednak jak i czy stary Daniła zechce mu pomóc. „Może przerazi go taka propozycja i będzie mu tylko wstyd – a może... zgodzi się” – myślał słuchając gadaniny strażnika, który właśnie opowiadał, jak raz na polowaniu zaszli do diaczychy i on tam Prjanicznikowi przyprowadził jakąś „babę”.

 – O, można – pomyślał Eugenjusz.

 – Wasz ojciec, panie, carstwo jemu niebieskie, nie bawił się takiemi głupstwami.

 – Nie można, pomyślał Eugenjusz. Ale ażeby się przekonać, odezwał się:

 – Toś ty się niebardzo ładnie spisywał.

 – A cóż to nieładnego. I ona była rada i Fiodor Zacharycz zadowolony. Mnie dostał się rubel. Jakże bez tego człowiekowi?

 – Można zacząć, pomyślał Engenjusz i natychmiast przystąpił do rzeczy.

 – Wiesz Daniła... – czuł że krew napływa mu do twarzy. – Wiesz, już mi to także dokucza.

 Daniła uśmiechnął się.

 – No! Nie jestem przecież mnichem! Przywykłem także! Czuł, że słowa jego niebardzo mądre i niebardzo się wiążą, ale nabrał odwagi, wiedząc, że Daniła go zrozumiał.

 – Czemużeście nie powiedzieli już dawniej, zrobi się – powiedzcie tylko którą.

 – Ależ wszystko mi jedno. Naturalnie, żeby niebrzydka i zdrowa.

 – Rozumiem – rzucił Daniła zamyśliwszy się. Jest i ładna sztuka. Eugenjusz znów poczerwieniał. Musicie ją zobaczyć, dopiero w jesieni wydali ją. – Zaczął dalej szeptać. Ale on niczego nie dokaże, trzeba samemu zapolować. Cóż to kosztuje?

 Eugenjusz aż spochmurniał ze wstydu.

 – Ależ nie, nie – zakrzyknął. – Ja tego nie chcą. Przeciwnie (co to miało znaczyć to „przeciwnie”?) niech będzie byle kto – byle zdrowa i niewiele kłopotu. Jakaś sołdatka czy kto tam...

 – Dobrze, to Wam dostawię Stepanidę. Jej mąż w mieście, to tak jakby sołdatka była, a przystojna, czysta. Będziecie zadowoleni. Ja jej niedawno mówiłem: chodź – a ona...

 – Więc kiedyż?

 – Choćby jutro. Pójdę niby po tytoń i zajdę do niej, a wy w południe przyjdziecie albo tu, albo za ogród, do łaźni. Nie będzie nikogo. Zresztą w południe śpią wszyscy.

 – Dobrze.

 Jechał do domu wzburzony. „Co to będzie?” Chłopka – musi być wstrętna. Ale przypominał sobie że te, które widywał, były bardzo przystojne. – Tylko, co ja jej powiem?

 Cały dzień był nieswój, nazajutrz w południe poszedł do domku strażnika. Daniła stał na progu i znacząco kiwnął głową w stronę lasu. Eugenjuszowi krew uderzyła do głowy, skierował się do ogrodu. Nikogo. Poszedł do łaźni – nikogo. Zajrzał tam i wyszedł. Naraz usłyszał trzask ułamanej gałązki. Oglądnął się, stała w gęstwie za parowem. Rzucił się ku niej popiekł się pokrzywą w parowie, zgubił pince-nez. Przed nim stała, w białym wyszywanym fartuszku, w ciemno-czerwonej bluzce i w czerwonej chusteczce, bosa, świeża i jędrna, stała uśmiechając się.

 – Trzeba było tędy obejść, tu jest ścieżka – odezwała się. – Dawno czekam.

 Podszedł do niej i oglądnąwszy się ujął ją wpół.

 Po kwadransie rozeszli się. Znalazł zgubione szkła i wstąpiwszy do Daniły na pytanie jego; Czyście zadowoleni, baryń? dał mu rubla i poszedł do domu.

 Był zadowolony. Początkowy wstyd przeszedł. Dobrze mu było, czuł się jakoś lekko, spokojnie, dziarsko. Jej nawet się dobrze nie przypatrzył. Pamiętał że była czysta, świeża, niebrzydka i prosta, bez żadnych grymasów.

 „Czyja ona może być?” myślał. „Daniło mówił: Piecznikowa. Cóż to za Piecznikowa? Oni mają dwie chaty. Widać synowa starego Mychaiły. Pewnie, że tak. Jego syn w Moskwie. Kiedyś zapytam Daniły.

 Od tej pory nie odczuwał już tej nieprzyjemności życia wiejskiego, jaką jest mimowolna abstynencja. Nic nie odbierało mu swobody myśli i mógł się cały oddać swojej pracy.

 Sprawa zaś, którą Eugenjusz wziął na swe barki, nie była łatwa, czasem zdawało mu się, że jej nie podoła i będzie musiał jednak sprzedać majątek, że wszystkie jego wysiłki pójdę na marne i pokaże się, że nie umiał dać rady temu, czego się chwycił. To przestraszyło go ponad wszystko. Zaledwie jedną dziurę załatał, pokazywała się inna.

 Ciągle wychodziły najaw nowe, nieznane przedtem, długi ojca. Widać było, że pod koniec pożyczał wszędzie, gdzie było można. W maju, przy podziale, zdawało się Eugenjuszowi, że wie już ostatecznie o wszystkich. Naraz w środku lata dostał list, z którego wynikało, że był jeszcze winien dwanaście tysięcy wdowie Jesipowej. Weksla nie było, tylko prosty oblig, którego można było nie uznać, jak mówił adwokat. Ale Eugenjuszowi ani na myśl nie przyszło kwestjonować dług ojca tylko dlatego, że można było to uczynić. Chciał się tylko zapewnić, czy dług był rzeczywisty.

 – Mamo, co to za Jesipowa – Kalerja Włodzimierzówna? zapytał raz przy obiedzie.

 – Jesipowa? To wychowanica wuja. A co tam?

 Eugenjusz opowiedział o liście.

 – Dziwię się, że się nie wstydzi. Ojciec tyle na nią łożył.

 – No, ale czyśmy winni?

 – Jakże ci powiedzieć? Długu nie było, tylko ojciec z dobrego serca.

 – Widocznie ojciec uważał to za dług.

 – Nie wiem, nie powiem ci. Wiem tylko, że ci i tak ciężko.  Eugenjusz wiedział z rozmowy, że Marja Pawłówna sama nie wie, co ma mówić i jakby badała go.

 – Widzę, że trzeba zapłacić – odezwał się. – Pojadę jutro do niej i pomówię, czyby terminu nie można odroczyć.

 – Żal mi cię, ale ty wiesz sam, co robić. Powiedz jej; że powinna czekać – mówiła Marja Pawłówna.

 Położenie Eugeniusza było tem trudniejsze, że matka która z nim mieszkała, zupełnie nie zdawała sobie sprawy z ich stanu majątkowego. Żyła dotychczas tak spokojnie i wygodnie, że nawet nie wyobrażała sobie trudnego położenia syna tj. tego, że dziś jutro mogła im grozić zupełna ruina, że trzeba będzie wszystko sprzedać i pójść gdzieś na służbę do innych, co mu mogło dać najwyżej dwa tysiące rubli rocznie. Nie pojmowała, że ratować ich mogła tylko jak największa oszczędność w wydatkach i nie rozumiała, dlaczego Eugenjusz skąpił nawet w drobiazgach, w wydatkach na ogrodnika, kuczera, służbę, nawet na życie. Prócz tego, jak zwykle wdowy, do nieboszczyka męża żywiła dziś uczucia zupełnie czasem niepodobne do tych, które mu okazywała za życia i ani przypuszczała w myślach, aby to, co on zarządził lub zaprowadził w stosunkach domowych, mogło być złe lub powinno ulec zmianie.

 Eugenjusz zaś z wielkim trudem utrzymywał i ogród i oranżerję z dwoma ogrodnikami i stajnię z dwoma kuczerami. Marja Pawłowna znów sądziła naiwnie, że nie skarżąc się na skromniejsze potrawy, które gotował stary kucharz i na to, że ścieżki w ogrodzie nie były dość czysto zamiecione, i że zamiast lokaja był tylko mały chłopak do posługi, czyni wszystko, co może uczynić matka, ponosząca ofiarę dla syna.

 W tym nowym długu, który Eugenjusz uważał za cios, mogący prawie zdruzgotać wszystkie jego plany, ona widziała tylko nowy wypadek, ujawniający jeszcze raz szlachetność swego syna. Nie troszczyła się zaś bardzo o jego materjalne położenie jeszcze i dlatego, bo była pewna, że musi on zrobić jakąś świetną partję i w ten sposób poprawi sytuację. Mogła zaś śmiało roić takie plany. Znała sama wiele rodzin, które byłyby uszczęśliwione jego wyborem, pragnęła tylko, żeby to nastąpiło jak najprędzej.

 

IV.

 

 Eugenjusz marzył sam o ożenku, jednakże inaczej jak matka, myśl poprawienia swoich finansów przez małżeństwo była dlań wstrętną. Chciał się ożenić uczciwie z osobą kochaną. Przyglądał się pannom, które znał i spotykał, szukał ich towarzystwa, ale los jego nie był jeszcze rozstrzygnięty. Tymczasem stosunki jego ze Stepanidą – czego sam się nie spodziewał – trwały wciąż i ustalały się coraz bardziej. Eugenjusz tak był daleki od wszelkiej rozpusty, tak mu było ciężko kryć się z tą brzydką – to czuł bardzo wyraźnie – sprawą, że zupełnie nie myślał, aby jakiś taki stosunek miał trwać dłużej i po pierwszem widzeniu się ze Stepanidą sądził, że jej więcej nie zobaczy, okazało się jednak, że po jakimś czasie znów opadł go niepokój, którego źródło znał już. A niepokój ten tym razem nie był takim bezosobowym jak dawniej, widział właśnie przed sobą jej czarne, błyszczące oczy, słyszał głęboki jej, piersiowy głos, czuł zapach silnego, świeżego ciała i w oczach mu migała jej wysoka pierś, podnosząca fartuszek – wszystko to jawiło się na tle leszczynowej gęstwiny, oblanej złotem słońcem.

 I chociaż żenowało go to, zwrócił się znów do Daniły, naznaczywszy schadzkę w lesie, w południe. Tym razem jednak przypatrzył się lepiej Stepanidzie i podobała mu się bardzo. Spróbował mówić z nią, zapytał o męża. W istocie był to syn Mychaiła, który poszedł za woźnicę do Moskwy.

 – No? a Ty, jakżeż...? – Eugenjusz chciał zapytać, jak ona może zdradzać męża.

 – Cóż – jakżeż? – powtórzyła. Widocznie domyślała się, o co chce pytać.

 – No – jakże możesz tutaj przychodzić?

 – Oto! – odpowiedziała wesoło. – On tam hula, a mnie nie wolno?

 Widocznem było, że chciała się wydać bardziej zuchowatą, a nawet rozwiązłą, niż była wistocie. Podobało się to Eugenjuszowi. Ale i teraz nie naznaczał jej powtórnego spotkania, a nawet kiedy ona zaproponowała, żeby się schodzili bez wiedzy Daniły, którego nie lubiała, nie zgodził się na to. Miał nadzieję, że widzą się po raz ostatni. Podobała mu się, wierzył, że tego rodzaju stosunek jest koniecznością, że niema w tem nic złego, a przecież w głębi duszy tkwił w nim surowszy sąd, potępiający ten związek. Spodziewał się naprawdę, że ją widzi po raz ostatni, a jeżeli nawet przypuszczał możliwość dalszego jej spotykania, to przynajmniej nie chciał go sobie z góry układać i przygotowywać.

 Trwało to przez całe lato, widział ją z dziesięć razy, a zawsze za pośrednictwem Daniły. Raz nie mogła przyjść, bo przyjechał jej mąż, więc Daniła zaproponował mu inną ale Eugenjusz propozycję odrzucił ze wstrętem. Po wyjeździe męża, spotkania ich trwały dalej, z początku przez pośrednictwo Daniły, a potem już on sam oznaczał jej godzinę, a ona przychodziła ze znajomą babiną, Prochorową, bo łatwiej było jej wyrwać się w towarzystwie.

 Pewnego razu, właśnie w chwili umówionego spotkania, przyjechała do Marii Pawłówny w odwiedzimy ta rodzina, której córkę chciała matka wyswatać synowi. Eugenjusz nie mógł wyrwać się z domu. Gdy tylko nadarzyła się sposobność pod pozorem obejrzenia gospodarstwa wyszedł i ścieżyną poza dworem poszedł do lasu na miejsce schadzek. Nie było jej. Ale na zwykłem ich miejscu, jak daleko mogła sięgnąć ręką, połamała wszystkie gałązki czeremszyny, leszczyny; nawet młody klon, dość gruby, padł ofiarą. Widocznie czekała w podnieceniu i rozgniewana, że nie przychodzi, zostawiała mu w ten sposób znak swojej obecności. Postał chwilę, poczem udał się do Daniły, aby ją wezwał na jutro. Przyszła jak zawsze, bez słowa wyrzutu.

 Lato mijało. Wydywali się wciąż w lesie, raz tylko przed samą jesienią w szopie na gumnie.

 Eugenjusz nawet