Dziewczę z sadu - Lucy Maud Montgomery - ebook + audiobook

Dziewczę z sadu ebook i audiobook

Lucy Maud Montgomery

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wspaniała powieść Lucy Maud Montgomery, autorki niezapomnianej Ani z Zielonego Wzgórza.

Eryk Marshall, świeżo upieczony absolwent college'u przyjeżdża na Wyspę Księcia Edwarda, by w zastępstwie chorego przyjaciela poprowadzić szkółkę w Charlottetown. Pewnego dnia zachodzi przypadkiem do starego sadu, gdzie spotyka piękną i tajemniczą Kilmeny - niemą dziewczynę, która komunikuje się ze światem poprzez grę na skrzypcach. Eryk jest onieśmielony i odtąd zaczyna regularne chodzić do sadu, aby się z nią spotkać. Czy uda mu się zdobyć serce Kilmeny? Czy nietypowa komunikacja będzie barierą dla ich relacji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 46 min

Lektor: Irena Lipczyńska
Oceny
4,1 (46 ocen)
21
14
5
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
guttluk

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia niewinnej miłości. Polecę córkom jął będą nastolatkami.
00
CichyCyrk

Dobrze spędzony czas

Biorąc pod uwagę, w którym roku została napisana, nieco naiwna fabuła ma sens. Przyjemnie się czyta, jest lekka, przewidywalna, ale nie uważam tej lektury za zmarnowany czas.
00
wojte7220

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam u
00
Rybbbka
(edytowany)

Z braku laku…

Miłość i przeszkody, które pokonuje, mają w literaturze dużo lepsze obrazy. Niestety nie ma tu wdzięku i prostoty Ani z Zielonego Wzgórza, ani przewrotności i dowcipu Błękitnego zamku. Jest romans, wzniosłe deklaracje i dość sztuczne dialogi. I do tego na przestrogę: morderczy Włoch (bo może ci imigranci to jednak źli ludzie są nawet jeśli się ich samemu odchowa). Ta postać jest zresztą łudząco podobna do naszego rodzimego Bohuna. Egzotyczny, namiętny i nieokiełznany. To tylko jeden z wielu typowych schematów obecnych w utworze. Nie podoba mi się też sposób przedstawienia niepodległości. Miało być wzruszająco i szlachetnie. Ale wychodzi jednak na to, że doskonała miłość domaga się usunięcia tego jako przeszkody. Bez tego świat powieści nie byłby tak idealny, jak idealny miał być.
00

Popularność




Młodzieńcze zamiary

Wczesne słońce wiosennego poranka łagodnie zalewało światłem złocistym jak miód czerwone, ceglane budynki college’u w Queenslea oraz otaczające je boiska. Jego promienie poprzez nagie, okryte pąkami klony i wiązy rzucały na ścieżki delikatne rysunki, złote i brązowe, budząc pieszczotliwie do życia żonkile, które wychylały się z ziemi pod oknami garderoby dziewcząt.

Kwietniowy wiaterek, świeży i łagodny – przywiany jakby znad rozłogów wspomnień, a nie z mrocznych ulic miasta – szumiał w wierzchołkach drzew i kołysał pędami bluszczu, spowijającego front głównego budynku. Wiatr ten śpiewał o wielu rzeczach, ale każdemu, kto go słuchał, wydawało się, że słyszy pieśń najbliższą swemu sercu.

Studentom, którym „Karol Stary”, dostojny dyrektor college’u w Queenslea, wręczył właśnie dyplomy w obecności podziwiającej ich rzeszy rodziców, sióstr, narzeczonych i przyjaciół, śpiewał on zapewne o radosnych nadziejach, błyskotliwym powodzeniu i wielkich czynach. Śpiewał o młodzieńczych marzeniach, które nie spełnię się może nigdy, a które mimo to snuć warto.

Niechaj bowiem Bóg ma w swej opiece tego, kto nie żywił nigdy podobnych marzeń i nie opuszczał swej Alma Mater bogaty w zamki na lodzie, jako właściciel licznych włości na księżycu. Człowiek taki został pozbawiony prawa, należnego mu z urodzenia!

Tłum wypłynął z wejściowego hallu i rozproszył się po boisku, niknąc w pobliskich uliczkach.

Eryk Marshall i Dawid Baker poszli razem.

Pierwszy otrzymał dyplom wydziału humanistycznego, będąc przy tym najlepszym z uczniów.

Drugi zaś przybył, by wziąć udział w zakończonej dopiero co uroczystości, zaś wyróżnienie Eryka napawało go dumą.

Łączyła ich obu dawna, wypróbowana i trwała przyjaźń, chociaż Dawid był o dziesięć lat starszy od Eryka wiekiem, a o sto lat znajomością walk i trudności życiowych, które postarzają człowieka o wiele szybciej i skuteczniej, niż przemijanie czasu.

Zewnętrznie obaj mężczyźni, mimo iż łączyło ich pokrewieństwo, byli zupełnie do siebie niepodobni.

Eryk Marshall wysoki, barczysty, muskularny, szedł krokiem lekkim, swobodnym, który świadczył o niewyczerpanej sile i energii.

Był on jednym z tych mężczyzn, na widok których bardziej upośledzeni śmiertelnicy nie mogą oprzeć się zdziwieniu, czemu wszystkie dary fortuny przypadły w udziale jednej osobie. Był nie tylko zdolny i przystojny, lecz posiadał ów nieokreślony osobisty urok, zupełnie niezależny od zewnętrznej urody czy zalet umysłu.

Miał spokojne, szaroniebieskie oczy, ciemnokasztanowe włosy o złotym połysku – gdy padło na nie światło słońca – oraz wydatny podbródek.

Był synem człowieka bogatego i miał za sobą pogodną młodość oraz wspaniałe widoki na przyszłość. Uważano go za człowieka trzeźwego, nie ulegającego żadnym romantycznym mrzonkom i urojeniom.

– Obawiam się, że Eryk Marshall nie popełni nigdy czynu nierozważnego – wyraził się o nim jeden z profesorów, który zwykł był wypowiadać dosyć zagadkowe sentencje. – Lecz jeśli uczyni to kiedykolwiek, uzupełni jedyny swój brak.

Dawid Baker był niski i krępy. Miał ciemne oczy, bystre i przenikliwe, a twarz pociągającą mimo brzydkich, nieregularnych rysów. Zabawne skrzywienie ust stawało się zależnie od jego woli żartobliwe, ironiczne lub ujmujące. Głos brzmiał na ogół cicho i melodyjnie, jak u kobiety, ale nieliczne osoby, które widziały Dawida, ogarniętego słusznym gniewem i usłyszały dźwięki, wydobywające się wówczas z jego ust, nie śpieszyły, by go ponownie wyprowadzić z równowagi.

Był on lekarzem, specjalistą od chorób gardła i strun głosowych i zaczynał cieszyć się sławą w kraju. Był członkiem sztabu lekarskiego College’u Medycznego w Queenslea i szeptano sobie, że niebawem zostanie powołany do McGill, aby objąć tam poważne stanowisko. Swój sukces wywalczył sobie poprzez trudności i przeszkody, które odstraszyłyby większość ludzi.

W roku, w którym urodził się Eryk, Dawid Baker był gońcem w wielkim składzie okręgowym Marshall i Spółka. W trzynaście lat później, wyróżniony zaszczytnie, uzyskał dyplom College’u Medycznego. Wówczas pan Marshall, który łożył na jego naukę tyle tylko, ile ambitny chłopak godził się przyjąć, wysłał go na dalsze studia do Londynu i Niemiec.

Dawid zwrócił z czasem wydane na niego pieniądze co do grosza, lecz nie przestał żywić głębokiej wdzięczności dla tego zacnego, szlachetnego człowieka, a syna jego kochał miłością więcej niż braterską. Z bacznym, żywym zainteresowaniem śledził postępy Eryka w college’u. Teraz, gdy Eryk ukończył wydział humanistyczny, pragnął, aby poświęcił się studiom prawniczym lub lekarskim. Toteż doznał wielkiego zawodu, gdy Eryk postanowił ostatecznie pracować u ojca.

– Marnujesz swoje zdolności – mruczał Dawid, gdy podążali razem do domu. – Jako prawnik zdobyłbyś rozgłos i wybiłbyś się. Twój język, łatwość formułowania myśli, to cechy adwokata i sprzeciwiasz się po prostu Opatrzności, chcąc posługiwać się nim w celach handlowych. Krzyżujesz niezręcznie zamiary losu. Gdzie twoje ambicje, człowieku?

– Na właściwym miejscu – roześmiał się Eryk. – Są inne niż twoje, ale w tym naszym młodym, zasobnym kraju znajdzie się pole dla wszelkiego ich rodzaju. Tak, wstępuję do firmy ojca. Przede wszystkim było to jego serdeczne życzenie odkąd przyszedłem na świat i zawiódłby się boleśnie, gdyby się stało inaczej. Chciał, abym ukończył college, gdyż jest zdania, że każdy człowiek powinien otrzymać takie wykształcenie, jakie może osiągnąć, ale teraz, gdy zdobyłem je, pragnie mieć mnie w swej firmie.

– Nie sprzeciwiłby się, gdybyś chciał poświęcić się czemuś innemu.

– O nie. Ale rzecz w tym, Dawidzie, że ja tego nie pragnę. Nie cierpisz interesów, więc nie możesz pojąć, że ktoś mógłby je lubić. Wielu jest na świecie prawników – aż zbyt wielu może – ale nie będzie nigdy nadmiaru porządnych, uczciwych ludzi interesu, gotowych podjąć się rzeczy poważnych dla dobra ludzkości i rozbudowy swego kraju, projektować wielkie przedsięwzięcia i przeprowadzać je rozumnie i odważnie, kierować i zarządzać, stawiać sobie wielkie cele i osiągać je. Ale dam temu lepiej spokój, bo robię się gadatliwy. Ambicje, człowieku! Nie mogę ich wprost opanować! Chcę, by okręgowy skład Marshall i Spółka stał się znany od oceanu po ocean... Ojciec rozpoczął pracę jako ubogi chłopak z folwarku w Nowej Szkocji. Stworzył placówkę, znaną już teraz w całej prowincji. Chcę rozwijać ją dalej. Za pięć lat będzie znana na wybrzeżu, za dziesięć w całej Kanadzie. Pragnę, aby firma Marshall i Spółka odegrała poważną rolę w handlu Kanady. Czyż nie są to ambicje równie chwalebne, jak gdybym usiłował dowieść w sądzie, że czarne jest białe, lub odkrył nową chorobę o dziwacznej nazwie, ku udręce biednych istot, które umarłyby inaczej spokojnie w błogiej nieświadomości tego, co im dolegało?

– Jeśli zaczynasz robić kiepskie dowcipy, to lepiej zmieńmy temat – rzekł Dawid, wzruszając ramionami. – Z równym skutkiem mógłbym przypuścić, sam jeden, atak do twierdzy, co starać się odwieść cię od raz powziętego zamiaru. Ależ ta ulica dała mi się we znaki! Co też skłoniło naszych ojców, aby wznieść miasto na stokach wzgórza? Nie jestem już taki rześki i szczupły jak dziesięć lat temu, w dniu otrzymania dyplomu. Skoro mowa o dyplomie, ileż to dziewcząt było na twoim kursie! Ze dwadzieścia, jeśli się nie mylę. Kiedy ja kończyłem studia, były na naszym kursie tylko dwie panny – pierwsze w ogóle studentki. Niemłode, bardzo srogie, kanciaste i poważne. I nawet za swych najlepszych lat nie potrzebowały z pewnością zaglądać często do lusterka. Ale wiesz, były to bardzo wartościowe niewiasty – o tak, bardzo. Sądząc po tym szeregu dziewcząt dzisiaj, czasy zmieniły się, biorąc odwet. Była tam jedna studentka, nie mogąca mieć ponad lat osiemnaście – cała jak ze złota, płatków różanych i kropel rosy.

– Wyrocznia przemawia głosem poety – zaśmiał się Eryk. – To Florencja Perciwal, najlepsza matematyczka. Uważana jest przez wielu za najpiękniejszą na swoim kursie. Ja jestem odmiennego zdania. Nie przepadam za jasnowłosą, dziecięcą urodą – wolę Agnieszkę Campion. Czy zauważyłeś ją? Wysoka, ciemnowłosa z warkoczami i twarzą niby barwny kwiat o aksamitnym puszku. Ukończyła z wyróżnieniem wydział filozofii.

– Zauważyłem ją – rzekł Dawid z naciskiem, obrzucając przyjaciela przenikliwym spojrzeniem. – Przyjrzałem się jej wyjątkowo uważnie, bo ktoś za mną wyszeptał jej imię, dodając, że panna Campion to prawdopodobnie przyszła pani Erykowa Marshall. Wobec tego nie spuszczałem z niej oczu.

– To plotki – oświadczył Eryk, a w głosie jego zabrzmiało niezadowolenie. – Agnieszka i ja jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale nic poza tym. Lubię ją i podoba mi się bardziej, niż wszystkie znane panny. Jeśli jednak istnieje przyszła pani Erykowa Marshall, nie spotkałem jej dotąd. Zresztą nie zacząłem jej nawet szukać, ani nie zamierzam w ciągu najbliższych lat. Mam inne sprawy na głowie – zakończył lekceważącym tonem, za który – nikt nie mógł wątpić – poniesie kiedyś zasłużoną karę, o ile Kupidyn nie był równie głuchy jak ślepy.

– Spotkasz pewnego dnia swą przyszłą żonę – oświadczył Dawid krótko. – I wbrew twej pogardzie ośmielę się przepowiedzieć, że o ile los nie ześle ci jej niebawem, wybierzesz się wkrótce sam na poszukiwanie. A teraz mała rada, o synu twej matki! Uzbrój się w zdrowy rozsądek, starając się o żonę.

– Czy myślisz, że mógłbym się go wyzbyć? – zapytał ubawiony Eryk.

– Nie dowierzam ci – rzekł Dawid, potrząsając z powagę głową. – Prócz nizinnej, szkockiej krwi, masz w sobie również trochę krwi celtyckiej po babce, góralce. A nie wiadomo nigdy, jak wpłynie to na mężczyznę i do czego go doprowadzi, zwłaszcza w sprawach sercowych. Możesz równie dobrze stracić głowę dla jakiejś głupiej, czy swarliwej kobietki, która pociągnie cię urodą i unieszczęśliwi na całe życie. Zapamiętaj sobie proszę, że gdy wybierzesz żonę, zastrzegam sobie prawo wydania o niej szczerego sądu.

– Wydawaj jakie chcesz sądy, ale ostatecznie rozstrzygnie moje zdanie, ono jedynie.

– Tam do licha! Ty uparta latorośli upartego rodu! – mruknął Dawid, patrząc na niego serdecznie. – Wiem o tym, i tak długo nie będę o ciebie spokojny, aż nie zobaczę cię ożenionym z odpowiednią dziewczyną. Łatwo ją znaleźć. Na dziesięć dziewcząt w naszym kraju dziewięć nadaje się do królewskich pałaców. Ale zawsze trzeba się liczyć z tą dziesiątą.

– Jesteś nie lepszy od bajkowej „Przezornej Alicji”, która martwiła się przyszłością swych nie narodzonych dzieci – oświadczył Eryk.

– Niesłusznie się z niej śmiano – powiedział Dawid poważnie. – My, lekarze, wiemy coś o tym. Może martwiła się zanadto, ale w zasadzie miała rację. Gdyby ludzie troszczyli się bardziej o swe nienarodzone dzieci, przynajmniej na tyle, by zapewnić im należyte dziedzictwo, tak pod względem fizycznym, jak umysłowym i moralnym – a nie martwiliby się o nie po ich urodzeniu, byłoby o wiele przyjemniej żyć na świecie, a rasa ludzka osiągnęłaby większy postęp w jednym pokoleniu, niż udało się jej to przez całe dzieje.

– Jeśli zaczynasz dosiadać swego ulubionego konika, o dziedziczności przestaję z tobą dyskutować, Dawidzie. Co zaś do tego, abym się pośpieszył i ożenił, czemuż...

Eryk miał już na ustach słowa: „Czemu ty sam nie dasz mi przykładu i nie wyszukasz sobie odpowiedniej żony?” Ale powstrzymał się. Wiedział, że życie Dawida kryło jakiś dawny ból, którego nawet uprzywilejowany przyjaciel nie powinien był dotykać nieodpowiednimi żartami. Zmienił więc swe pytanie na: – Czemu nie zostawisz tej sprawy bogom, do których ona należy. Myślałem, Dawidzie, że wierzysz mocno w przeznaczenie.

– Owszem, do pewnego stopnia – powiedział Dawid ostrożnie. – Wierzę – jak mówiła jedna z moich ciotek – że co się ma stać, to się stanie, a co nie ma się stać, zdarza się czasami. I właśnie takie niepożądane wydarzenia psują bieg rzeczy. Eryku, uważasz mnie za starego zrzędę, ale znam świat lepiej niż ty i wraz z Arturem Tennysonem wierzę, iż „nie ma na ziemi bardziej przebiegłego władcy nad młodzieńcze uczucie dla dziewczyny”. Chciałbym widzieć cię bezpiecznym miłością kobiety wartościowej i to jak najprędzej. To wszystko. Żałuję, że panna Campion nie jest twoją wybraną. Podobała mi się. Musi być dobra, dzielna i prawa, a ma oczy kobiety, której miłość warto zdobyć. Poza tym jest z dobrej rodziny i otrzymała staranne wychowanie i wykształcenie – trzy rzeczy niezbędne, gdy chodzi o wybór kobiety, która ma zająć miejsce twej matki, mój przyjacielu.

– Masz rację – rzekł Eryk niedbale. – Nie mógłbym ożenić się z kobietą, nie odpowiadającą tym warunkom. Ale jak powiedziałem, nie kocham się w Agnieszce Campion – i gdybym się kochał, byłoby to daremne. Jest właściwie zaręczona z Larrym Western. Pamiętasz Westa?

– Ten szczypty, długonogi chłopiec, z którym przyjaźniłeś się tak bardzo przez dwa pierwsze lata w Queenslea? Co się z nim stało?

– Musiał opuścić college po dwóch latach ze względów finansowych. Dobija się wykształcenia własnymi siłami. Przez dwa ostatnie lata był nauczycielem w jakiejś zapadłej miejscowości na wyspie Księcia Edwarda. Zdrowie nie bardzo biedakowi dopisuje – nie był nigdy zbyt silny, a uczył się bez wytchnienia. Od lutego nie miałem od niego wiadomości. Pisał wtedy, iż obawia się, że nie będzie mógł dotrwać do końca roku szkolnego. Mam nadzieję, że nie da się jednak chorobie. To taki szlachetny człowiek i wart nawet Agnieszki Campion. No, jesteśmy na miejscu. Wejdziesz, Dawidzie?

– Nie mam dziś czasu. Muszę iść do północnej dzielnicy, do pacjenta, który ma niezwykłą chorobę gardła. Nikt nie może dojść, co to takiego. Wszyscy doktorzy łamią sobie nad tym głowy i ja także, ale dojdę co mu jest, byleby tylko żył wystarczająco długo.

Los rozstrzyga

Stwierdziwszy, że ojciec nie wrócił jeszcze z college’u, Eryk udał się do biblioteki i usiadł, by przeczytać list, który znalazł na stole w holu.

List był od Larry’ego Westa. Już po pierwszych kilku wierszach twarz Eryka utraciła wyraz roztargnienia. Odbiło się na niej zaciekawienie.

– Eryku, zwracam się do ciebie z prośbą – pisał West. – Otóż wpadłem w ręce Filistynów – czyli doktorów. Nie czułem się zbyt dobrze przez całą zimę, ale trzymałem się, mając nadzieję dotrwać do końca roku szkolnego.Wzeszłym tygodniu moja gospodyni – święta w okularach i perkalowej sukni – spojrzała na mnie przy śniadaniu i powiedziała z wielką łagodnością: „Musi pan pojechać jutro do miasta i zasięgnąć porady lekarza”. Pojechałem zgodnie z jej nakazem. Pani Williamson trzeba słuchać. Ma niemiły zwyczaj uprzytamniania człowiekowi, że to, co mówi, jest zupełnie słuszne i że byłoby doprawdy niemądrze, nie zastosować się do jej rady. Człowiek wie, że jutro będzie sam tego zdania, co ona dziś. W Charlottetown udałem się do lekarza. Opukał mnie, obejrzał, przykładał różne przyrządy i wsłuchiwał się. A w końcu oświadczył, że muszę przerwać pracę „natychmiast, od razu” i wyruszyć czym prędzej w okolice, gdzie nie ma wiosną, jak na wyspie Ks. Edwarda, północno-wschodnich wiatrów. Do jesieni nie wolno mi zupełnie pracować. Tak brzmiało jego orzeczenie, a pani Williamson je popiera. Będę uczył jeszcze do końca tego tygodnia. Potem rozpoczynają się trzytygodniowe wakacje wiosenne. Chciałbym, żebyś przyjechał tu i objął moje miejsce w lindsayskiej szkole na ostatni tydzień maja i cały czerwiec. Kończy się wówczas rok szkolny i będzie wielu nauczycieli, ubiegających się o tę posadę, ale teraz nie mogę znaleźć odpowiedniego zastępcy. Mam kilku uczniów, którzy przygotowują się do egzaminów wstępnych do Akademii Królowej i nie chciałbym sprawić im zawodu lub pozostawić ich na łasce jakiegoś trzeciorzędnego nauczyciela, mającego skąpe wiadomości z łaciny, a jeszcze mniejsze z greki. Przyjedź i obejmij szkołę do końca roku, ty wypieszczone dziecię dostatku. Bardzo dobrze to ci zrobi, gdy przekonasz się, jak bogatym czuje się człowiek, zarabiając 25 dol. miesięcznie własnym trudem, bez niczyjej pomocy! Ale bez żartów. Mam nadzieję Eryku, że będziesz mógł przyjechać, bo do nikogo poza tobą nie mogę się zwrócić. Praca nie jest ciężka, choć wyda ci się zapewne jednostajna. Rozumie się, że ta mała osada farmerów na północnym wybrzeżu jest miejscowością bardzo spokojną. Wschód i zachód słońca to najciekawsze wydarzenia dnia powszedniego. Ale ludzie są tu poczciwi i gościnni. A wyspa Ks. Edwarda w czerwcu to coś, czego nie widuje się często, chyba że pięknych snach. W stawie są pstrągi, a na przystani znajdziesz zawsze starego rybaka, który zabierze cię chętnie na połów homarów lub ryb. Zostawię ci moje mieszkanie. Będzie ci tam wygodnie i niedaleko do szkoły. Pani Williamson to najmilsza istota na świecie i jedna z tych staroświeckich gospodyń – nie do opłacenia – które raczą człowieka mnóstwem tłustych potraw. Mąż jej Robert, czyli Bob, jak go zwą powszechnie mimo jego 60 lat, to typ jedyny w swoim rodzaju. Zabawny stary gaduła, lubiący wygłaszać dowcipne uwagi i wtykać wszędzie swój nos. Wie wszystko o każdym mieszkańcu Lindsay na trzy pokolenia wstecz. Williamsonowie są bezdzietni, lecz Bob ma starego kota, który jest jego ulubieńcem i dumą. Kot ten nazywa się Tymoteusz i tak trzeba go wołać i mówić o nim. Jeśli dbasz o dobrą opinię u Roberta, nie powinieneś nazywać przy nim jego ulubieńca „kotem” lub choćby „Tymkiem”. Nie przebaczyłby ci tego nigdy i uważałby, że nie nadajesz się na kierownika szkoły. Zajmiesz mój pokój, niewielką izdebkę nad kuchnią, z sufitem, który opada z jednej strony odpowiednio do nachylenia dachu i o który uderzysz głową niezliczone ilości razy, dopóki nie nauczysz się pamiętać o jego istnieniu. Znajdziesz również lustro, które zmniejszy ci jedno oko do rozmiarów ziarnka grochu, nadając drugiemu wielkość pomarańczy. Braki te wynagradza natomiast wielka ilość ręczników. Pokoik ma też okno, wychodzące na zachód, skąd będziesz oglądał codziennie lindsayską przystań i zatokę, cudownie piękną. W chwili, gdy piszę, słońce zachodzi ponad nią i widzę „morze ognia i płynnego szkła”. Statek odpływa, niknąć w złocie i czerwieni widnokręgu. Wielkie, ruchome światło na krańcu wybrzeża za przystanią zapłonęło właśnie. Mruga i rzuca błyski, niby sygnał alarmowy, „wysłany z czarodziejskiej krainy spoza spienionych fal niebezpiecznych mórz”. Zadepeszuj, czy możesz przyjechać i jeśli tak, bądź w Lindsay 23 maja.

Pan Marshall senior wszedł do pokoju w chwili, gdy Eryk w zamyśleniu składał otrzymany list.

Pan Marshall wyglądał raczej na duchownego lub filantropa niż na bystrego, sprytnego i trochę surowego, chociaż sprawiedliwego i uczciwego człowieka interesu, jakim był w istocie. Miał okrągłą, różową twarz, siwe wąsy, piękną siwą głowę i wydatne usta. Jedynie w jego niebieskich oczach tlił się błysk, który sprawiał, że człowiek, chcący okpić go przy załatwianiu interesu, namyśliłby się dobrze, zanim spróbowałby to uczynić. Łatwo było stwierdzić, że Eryk odziedziczył urodę i wyróżniającą się postawę po matce. Jej portret wisiał na ciemnej ścianie między oknami. Umarła młodo, gdy Eryk miał dziesięć lat. Mąż i synek byli do niej głęboko przywiązani, a szlachetna, wyrazista i tchnąca słodyczą twarz na portrecie świadczyła, że kobieta ta była godna ich miłości i czci. Tę samą twarz, tylko o rysach męskich miał Eryk. Kasztanowate włosy okalały jego czoło w podobny sposób. Zaś oczy przypominały zupełnie oczy matki, zwłaszcza gdy był poważny i gdy pojawiał się w ich głębi podobny wyraz tkliwej zadumy.

Pan Marshall był bardzo dumny z wyróżnienia Eryka w szkole, ale nie zamierzał mu tego okazać. Kochał syna ponad wszystko na świecie i pokładał w nim nadzieje i ambicje.

– No, dzięki Bogu, już po wszystkim – oświadczył, siadając w swym ulubionym fotelu.

– Czy program uroczystości nie był interesujący? – zapytał Eryk, myśląc o czym innym.

– Większość była nic nie warta – rzekł ojciec. – Jedyne, co mi się podobało, to łacińska modlitwa, którą odmówił „Karol” i te ładne dziewczęta, podchodzące kolejno po swoje dyplomy. Łacina, oto moim zdaniem, język nadający się do modlitwy – przynajmniej jeśli ktoś ma taki głos, jak nasz „Karol Stary”. Słowa płynęły gładko i sam ich dźwięk przenikał mnie do głębi. A dziewczęta wyglądały jak kwiaty, nieprawda? Najładniejsza była, moim zdaniem, Agnieszka. Słyszałem, że masz wobec niej poważne zamiary. Mam nadzieję, że to prawda?

– A niech to! – rzekł Eryk na wpół gniewnie, na wpół ze smutkiem. – Zmówiliście się z Dawidem, by skłonić mnie do małżeństwa, choćby wbrew mojej woli?

– Nie poruszałem wcale tej sprawy z Dawidem – zapewnił pan Marshall.

– Nie lepszy jednak jesteś od niego. Całą drogę z college’u do domu nie szczędził mi odnośnych pouczeń. Ale czemu tak ci pilno, tatku, bym się ożenił?

– Bo pragnę mieć w domu jak najprędzej kogoś, kto stworzy w nim prawdziwe ognisko domowe. A nie mieliśmy go od czasu śmierci twej matki. Dosyć mam już gospodyń. I zanim umrę, chciałbym widzieć twoje dzieci na moich kolanach, Eryku. Jestem już starym człowiekiem.

– Cóż, twoje życzenie jest zrozumiałe, ojcze – powiedział Eryk łagodnie, spojrzawszy na portret matki. – Ale nie mogę przecież pójść i ożenić się tak, z miejsca. Obawiam się też, że nawet w dzisiejszych czasach nie miałoby sensu ogłoszenie, iż szukam żony.

– Nie kochasz się w nikim? – zapytał pan Marshall z miną człowieka, który puszcza cierpliwie mimo uszu puste żarty młodzieży.

– Nie. Nie spotkałem jeszcze kobiety, która by przyśpieszyła bicie mego serca.

– Nie rozumiem doprawdy, jacy wy, młodzi, jesteście dzisiaj – mruknął ojciec. – Zanim doszedłem do twego wieku, kochałem się ze sześć razy.

– Owszem, mogłeś „kochać się”. Ale nie kochałeś nigdy żadnej kobiety, dopóki nie poznałeś mojej matki. Wiem o tym, ojcze. A stało się to dopiero, gdy nie byłeś już pierwszej młodości.

– Jesteś zbyt wymagający. W tym rzecz.

– Nie przeczę. Jeśli ktoś miał taką matkę jak moja, wymaga bardzo dużo od kobiety. Ale dość o tym. Przeczytaj, proszę, ten list. Od Larry’ego.

– Hm! – mruknął pan Marshall, przeczytawszy list. – No i cóż, pojedziesz?

– Tak, o ile nie masz nic przeciwko temu.

– Sądząc z tego, co pisze Larry, będzie tam dosyć nudno.

– Prawdopodobnie. Ale nie jadę tam w poszukiwaniu wrażeń, tylko chcę pomóc Larry'emu i zobaczyć wyspę.

– Jest rzeczywiście warta tego – przyznał pan Marshall. – Gdy jestem latem na wyspie Księcia Edwarda, rozumiem starego, szkockiego wyspiarza, którego spotkałem kiedyś w Winnipeg. Opowiadał stale o „Wyspie”. Raz ktoś zapytał go: „O jakiej wyspie pan mówi?” Spojrzał na owego ignoranta, po czym rzekł: „No przecież o Wyspie Księcia Edwarda! Jakaż tu jest inna wyspa?” Jedź więc, skoro masz ochotę. Potrzebny ci odpoczynek po tej orce przed egzaminami, zanim weźmiesz się do pracy u mnie. Ale uważaj, chłopcze, abyś czego nie zbroił.

– Nie wyobrażam sobie, abym w takiej miejscowości jak Lindsay miał wiele sposobności – zaśmiał się Eryk.

– Dla próżnujących rąk diabeł znajdzie tyleż zajęć w Lindsay, co gdziekolwiek indziej. Największa tragedia, o jakiej słyszałem, wydarzyła się na folwarku, odległym o piętnaście mil od kolei, a o pięć od najbliższego składu. Spodziewam się jednak, że jako godny syn twej matki, zachowasz się, jak przystało porządnemu człowiekowi i dobremu chrześcijaninowi. Najgorsza rzecz, jaka może ci się przytrafić – według wszelkiego prawdopodobieństwa – to to, że jakaś niemądra niewiasta pościeli ci na noc w pokoju gościnnym. A wówczas niech Bóg ulituje się nad tobą!