Najstarsza z Potęg - Feliks W. Kres - ebook + audiobook

Najstarsza z Potęg ebook i audiobook

Feliks W. Kres

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szerń ma moc obdarzania rozumem, ale nie może stworzyć życia. Życie tworzą tylko Bezmiary - najstarsza z Potęg.

Od śmierci Riolaty Ridarety minęło 5 lat. Długich lat. Mapa Szereru zmieniła się - krainy straciły władców, rozpadły się sojusze, odeszli ci, którzy, wydawali się niezastąpieni a na ich miejsce przyszli nowi, bez których świat istniałby tak samo. Tylko cicha walka o władzę trwa niezmiennie i nieustępliwie. Nadchodzi czas przesilenia i tym razem nowy porządek wykuje się nie w szczęku mieczy i rżeniu koni, ale w huku dział okrętowych i ostatnich krzykach tonących rannych. Karty rozdadzą zdrajcy a konsekwencje poniosą legendarni kapitanowie i ich marynarze. Żaden z nich nie wybiera się na spotkanie ze śmiercią, a jednak wielu ją spotka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 27 min

Lektor: Feliks Kres
Oceny
4,5 (76 ocen)
44
27
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GrzegorzArtur

Nie oderwiesz się od lektury

Po raz kolejny autor udowadnia że jest najlepszy
00
YolaB

Dobrze spędzony czas

Świat stworzony przez autora jest niesamowity. Widać ogrom pracy, jaką musiał włożyć w wymyślenie tych wszystkich historii. Dla mnie jednak ta cała opowieść doszła do nikąd...
00

Popularność




Księga całości

Północna GranicaKról BezmiarówGrombelardzka legenda. Serce GórGrombelardzka legenda. Wstęgi AleruPani Dobrego Znaku. Wieczny pokójPani Dobrego Znaku. Wieczne CesarstwoPorzucone królestwoŻeglarze i jeźdźcyTarcza SzerniNajstarsza z PotęgSzerń i Szerer: Zima przed burząSzerń i Szerer: AriloraSzerń i Szerer: Spojrzenie Eniwetty

Część pierwsza

Rozdział 1

Niebo nad Bliskim Bezmiarem miało szarą barwę, ale nie zwiastowało burzy, choć powietrze przesycała drobna mżawka. Dzień był chłodny, morze spokojne, południowo-wschodni wiatr nieporywisty. Dwa duże żaglowce szły ostro na wiatr, kursem południowo-wschodnim ku wschodowi; pierwszy statek ocierał się o martwy kąt.

Te wody to już właściwie nie był Bliski Bezmiar Wschodni. Na południe od Dalonorów i Agarów rozciągał się przestwór Morza Wielkiego, ale używali tej nazwy wyłącznie Garyjczycy. Dla reszty Szereru – Bezmiar Południowy, a najczęściej po prostu Bezmiar. Gdzieś się stykał z Zachodnim i Wschodnim, lecz ustalonych granic nie było.

Żaglowce płynęły od Dalonorów ku Agarom, na niewidzialnym styku Bezmiaru Bliskiego i Morza Wielkiego. To była ucieczka – i pościg.

Ogromna kupiecka hoga – białe żagle przecięte w poprzek fioletowym pasem – ufała powierzchni płócien. Na bezanmaszcie niosła kupiecką banderę w barwach własnych, tych, co na żaglach, na fokmaszcie zaś prostokątną czerwono-białą flagę z wizerunkiem miejskiej bramy postawionej na łodzi. Oznaczało to przynależność do Związku Portów Wschodnich, potężnej gildii handlowej zrzeszającej wiele miast, wbrew nazwie nie tylko portowych, choć takich było najwięcej. Maszt główny dźwigał największą flagę, purpurową ze złotą koroną – był to znak Królestwa Dartanu.

Zdumiewająco sprawni żeglarze powodowali tym statkiem. Wołowata pływająca ładownia trzymała się tak blisko osi wiatru, że zakrawało to na cud – od pełnego bajdewindu hogi zwykle już nie ostrzyły. Mniejszy od niej holk z pięknymi, ciemnoszarymi żaglami, był jednak trochę szybszy, bardziej zwrotny i lepiej słuchający steru. Dobrze prowadzony, wygrywał dla siebie kolejne kęsy mil.

Legendarnych „czarnych żagli” w ogóle na morzach nie było – piraci nie farbowali płócien, zazwyczaj tylko mazali żagle dziegciem; to zupełnie wystarczało, by uczynić je słabo widocznymi. Lecz ten holk nie miał brudnych płócien, tylko prawdziwie ciemnoszare, jednolite. Komuś zależało na urodzie okrętu.

Po zatonięciu słynnej „Kołysanki” i śmierci jej kapitana Kitara był to najbardziej znany piracki żaglowiec Szereru. Kiedyś mianowany „Zgniłym Trupem”, od kilku lat nosił imię swojej dawnej dowódczyni – na rufie starannie wypisano cynobrem: „Ślepa Ridi”. Okręt pływał teraz pod komendą Meveva Cichego, pierwszego oficera legendarnej piratki, który nigdy nie pozwolił się nazwać kapitanem.

Bo wytrwale czekał na swoją „kapitanę”. Obiecała kiedyś, że wróci.

W skład załogi wciąż wchodziło parudziesięciu ludzi, noszących zamotane na nadgarstkach szmaty, zwane w żeglarskim światku południa „kokardami Ridi”. Kiedyś wytargowała dla swych marynarzy życie, skazując się wraz z nimi na banicję. Podarli jej stare spódnice i koszule, po czym przyozdobili się tymi strzępami. Raz na zawsze.

Minionej nocy hoga – trzymasztowy statek, któremu bliżej było do holka niż wychodzącej z użycia jednomasztowej kogi starego typu – próbowała zgubić prześladowcę. Ale noc przeminęła jasna i pogodna, wiatr był stały... Nie udało się. Teraz, po nastaniu nowego dnia, pogoda się trochę popsuła, lecz obie załogi już wiedziały, jaki będzie koniec wyścigu.

Jednakże kupiec nie rezygnował. Pogoda kaprysiła, jak to wiosną; mogła się zmienić na gorszą. O tej porze roku zdarzały się gwałtowne ulewy, choć zdychająca mżawka raczej tego nie zapowiadała. Niemniej deszcz, szkwały, zmiana kierunku wiatru – wszystko dawało nadzieję. Mogło też dojść do jakiegoś szczęśliwego zdarzenia, choć na tych wodach trudno było liczyć na spotkanie z wojennym żaglowcem królewskim lub imperialnym, a tylko taki mógł pospieszyć na ratunek. Przypadkowy kupiec wracający z Agarów, skoro handlował z pirackim księstewkiem, niekoniecznie chciałby przyjść z pomocą ściganej przez morskich rozbójników obcej hodze. Zresztą dwa handlowe żaglowce z nielicznymi załogami to było i tak za mało na piracką bandę, liczącą na pewno półtorej setki głów.

Marsz na samej granicy kąta martwego był ryzykowny, jednakże kupiecki żaglowiec nie miał nic do stracenia. Doganiany tak czy owak, liczył na błąd prześladowcy. Ostre podchodzenie do linii wiatru mogło się skończyć nagłą utratą sterowności. Do zyskania były mile i czas.

Jednakże „Ślepa Ridi” miała więcej swobody. Położona na tym samym kursie, szła wprawdzie ostro – lecz mogła jeszcze ostrzej. Ścigana hoga już nie.

Pirackim księstewkiem, którego brzegi miały wkrótce wyłonić się zza horyzontu, rządziły szczególne prawa. Kupiec, który tam zawinął z własnej woli, zwykle nie miał się czego obawiać. Ahela, jedyne miasto, port i stolica Agarów, żyła nie tylko z łupów. Musiała i chciała handlować z kontynentem, a nawet Garrą i Wyspami. Co prawda dziwny to był handel. Legalny kupiec przywoził dobra pożądane przez pirackie wyspy, musiał zaś odkupić towary, które były im zbędne. W taki sposób Agary „prały” swoje łupy.

Lecz niektórym handlarzom widocznie się opłacało.

Hoga z biało-fioletowymi żaglami nie zamierzała jednak poddać się prześladowcy i pod jego opieką zawinąć do Aheli. Możliwe, że nie uczyniła tego z powodu czarnej legendy otaczającej „Ślepą Ridi”, legendy ponurej nawet wśród innych pirackich opowieści. Jej okrutna załoga ponoć nigdy nie brała pryzów ani jeńców.

Czy rzeczywiście tak było?

Należało wątpić. Piraci nie byli nimi dla zabawy, lecz dla zysku. Obchodziła ich zdobycz, a nie leżący na dnie wrak z pełną ładownią. Przeładunek towarów na morzu nastręczał niemałych trudności, lepiej było obsadzić zdobyty statek załogą – zwłaszcza u samych wrót macierzystego portu. Tym bardziej że wartość zdobytego żaglowca przewyższała zwykle wartość towarów, które wiózł.

Jeńców jednak rzeczywiście mogli nie brać.

Odległość między żaglowcami zmalała do niecałej mili. Hoga po zwrocie odpadła do półwiatru; wydano tam rozkaz do zwijania żagli. Kapitan stawiał statek w dryf; uznał, że dalsza ucieczka nie ma sensu, i chciał wykorzystać ostatnią szansę na uratowanie życia. Opuszczono kupiecką banderę – na statkach handlowych miało to tę wymowę, co na okrętach opuszczenie bandery wojennej. Wkrótce od bezwładnie przewalającego się na falach kadłuba odbiły dwie łodzie. Załoga brała nogi za pas (o ile takie słowa pasowały do wioślarzy), zawierzając nadziei, że zajęty zdobyczą pirat pożałuje czasu i trudu.

Mógł jednak nie pożałować. Uciekinierzy na pewno zabrali wszystko, co mogli: złoto i srebro, kosztowności. Doścignięcie łodzi nie musiało być stratą czasu.

Przy wiosłach siedziało bardzo, ale to bardzo niewielu ludzi. Kupieckie przedsiębiorstwa naprawdę lubiły oszczędzać na wszystkim, więc także na liczbie załogi.

Piracki holk zmienił kurs na pełniejszy, znacznie przy tym zyskując na prędkości. Szykowano się tam do zwrotu, by następnie podejść do ofiary od nawietrznej. Wytraciwszy prędkość, „Ślepa Ridi” mogła położyć się w dryf obok hogi i posłać pryzową załogę na łodziach.

Odległość zmniejszała się szybko.

Już zwinięto żagle rejowe, pirat szedł tylko pod bezanem, niemal burta w burtę z porzuconym statkiem. Opuszczano na wodę łódź, zeszła do niej obsada.

Wtedy nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Porzucony żaglowiec ożył.

Spod kaszteli i z luków pokładowych zaczęli się wysypywać uzbrojeni ludzie w czerwono-białych tunikach, a chwilę później na maszt wystrzeliła trójkątna bandera wojenna w takich samych barwach, podniesiona w miejsce ściągniętej kupieckiej. Hoga była nie statkiem, lecz okrętem Związku Portów Wschodnich, obsadzonym przez znających się na swojej robocie, znakomicie uzbrojonych piechurów – mówiono, że są to najlepsi żołnierze na morzach w tej części świata.

Z trzaskiem otwarły się w burcie dwie dobrze zamaskowane furty działowe. Nowinka – bo działa stawiano zwykle na kasztelach, ostatecznie na głównym pokładzie. Była w tym ironia, jeśli nie szyderstwo, albowiem furty działowe wymyślił nie kto inny jak... piraci z Agarów. Nieliczna regularna flota tych wysp widziała swoją szansę w powiększaniu ciężaru ognia działowego.

Przygotowujący okręt pułapkę kupcy zarówno podchwycili ideę, jak i podpatrzyli wynalazek.

Dwie bombardy dużego wagomiaru wypaliły prawie jednocześnie, szczerbiąc nadburcie i demolując rufowy kasztel „Ślepej Ridi”. Skowyczeli i klęli jacyś ludzie, poranieni zdruzgotanym drewnem.

Na pokładzie hogi wszyscy żołnierze mieli w rękach łuki albo kusze i dowiedli, że potrafią wybornie posługiwać się bronią. Zaskoczona piracka załoga od razu poniosła straty, w powietrzu zrobiło się gęsto od bełtów i strzał, a czerwono-białych żołnierzy wciąż przybywało, bo ogromna ładownia wypluwała następnych i następnych. Zmasakrowano obsadę łodzi, tylko trzej ludzie wyskoczyli za burtę i desperacko zmierzali wpław z powrotem do „Ridi”; ktoś im rzucił linę z pokładu, ale żadnej innej pomocy nie udzielono. Na hodze z niezwykłą sprawnością zdołano obsadzić oba kasztele, kolejni strzelcy przypadali do nadburcia, kryli się za nim i klęcząc, posyłali pociski. Strzelali naprawdę dobrze, odległość zaś wynosiła najwyżej pięćdziesiąt kroków. W mgnieniu oka zapłonęła smoła w dwóch przygotowanych maźnicach i zaraz potem pomknęły w stronę pirata pierwsze ogniste, wlokące za sobą wstążki dymu strzały. Po dniu wypełnionym mijającą, to znów wracającą mżawką słaba była nadzieja na podpalenie mokrych żagli i olinowania, żołnierze jednak próbowali.

W ciągu zaledwie kilku lat kupieckie okręty pułapki obrosły na morzach legendą. Było ich bardzo niewiele; mówiło się o dwóch albo trzech. Skuteczność tych żaglowców zależała od niesłychanej liczby zbrojnych, stłoczonych pod pokładem niczym śledzie w beczce, a nawet Związku Portów Wschodnich nie stać było na podobne wyrzucanie pieniędzy – w każdym razie nie na wielką skalę. Ci doborowi żołnierze, pełniący niesłychanie ciężką służbę, włóczyli się przecież po morzach, licząc na szczęśliwy traf, bo tym było zaatakowanie ich żaglowca przez szubrawców spod czarnego żagla.

Pomysł, by nie oglądać się na floty imperialne i królewskie, tylko powołać pod broń własną piechotę morską na okrętach pułapkach, dojrzewał długo i miał wielu przeciwników. A jednak był dobrym pomysłem. Gdy rozeszły się pogłoski o cięgach, jakie ten i ów pirat zebrał od „kupca”, a potem jeszcze potwierdzone (i oczywiście szybko ubarwione) wieści już nie o laniu, tylko wręcz o spaleniu i zatopieniu rozbójniczego żaglowca, wielu kapitanów spod znaku czarnego żagla zaczęło rezygnować z napaści. Ozdobiony wizerunkiem bramy czerwono-biały proporzec działał odstraszająco; po co szukać guza? Morza były pełne żaglowców nienależących do Związku Portów Wschodnich.

To dlatego hoga z biało-fioletowym żaglem uciekała tak długo i wytrwale. Prześladowca miał się wyzbyć jakichkolwiek podejrzeń.

Było warto, bo straty zaskoczonych morskich rozbójników jeżyły włosy na głowie. Strzelało do nich stu ludzi, a wyglądało na to, że z ładowni wydostanie się na pokład jeszcze drugie tyle.

Jednakże piraci też nie byli dziećmi. Już się ostrzeliwano z łuków i kusz, a chwilę potem przemówiły działa „Ślepej Ridi”. Chaotycznie, nierówno – najpierw jedno, potem dwa, na koniec jeszcze dwa. To stanowiło ponad dwie trzecie pełnej salwy burtowej.

Kupieckim wojakom odpłacono niespodzianką za niespodziankę. Od pewnego czasu chodziły wieści, że flota Agarów używa żeliwnych kul zamiast kamiennych. Były przeszło dwa razy cięższe. Jednak dotyczyć to miało eskadr regularnych, stale pilnujących pirackiego portu.

Okazało się, że dotyczy także „Ślepej Ridi”.

Siła nierównej salwy, oddanej z zaledwie pięciu dział, była imponująca. W wolnej burcie hogi wybita została dziura, z wnętrza żaglowca dobiegały opętańcze wrzaski. Pozostałe pociski pogruchotały nadburcie, a fruwające z niesłychanym impetem szczapy wymiotły żołnierzy spod grotmasztu. Gdyby piracki żaglowiec mógł oddać więcej takich salw...

Ale nie mógł. Prochowe działa ładowało się wolno i mozolnie. Broń ognista, jakkolwiek szybko potężniejąca, miała jeszcze przed sobą długą drogę do celu, jakim była możliwość rozstrzygania morskich bitew. Wciąż jedynym właściwie sposobem na zatopienie żaglowca był abordaż, zakończony podłożeniem ognia, jeśli się nie chciało wrogiego okrętu zdobyć i uprowadzić.

Na pokładach obu żaglowców, między zwalczającymi wroga strzelcami, uwijali się już uczepieni lin marynarze, posłuszni oficerom ryczącym komendy; w tym fachu przydawał się potężny głos. Na łeb na szyję stawiano żagle, padały rozkazy na ster. Pirat nie miał żadnych szans na zwycięstwo, było jasne, że będzie uciekał. Trochę tylko wolniejsza hoga zamierzała gonić tak długo, jak to możliwe. Zniszczenie okrętu morskich zbójów wciąż jeszcze mogło się udać, istniała szansa przerzucenia ognia na pokład uciekiniera. Szansa niewielka, lecz przecież realna.

Gdyby piraci przeprowadzili bezpośredni atak, spięli okręty hakami i kotwicami abordażowymi, ucieczka byłaby znacznie trudniejsza. Lecz kupiec nie mógł dopuścić do zwarcia. Trzymanie żołnierzy na pokładzie zdradziłoby przecież pułapkę. Uwięzieni w ładowni, wydostający się z mozołem po stromych schodniach przez luki pokładowe, byliby wyrzynani i zrzucani na głowy towarzyszy w dole. Zresztą nawet w wypadku odwrotu piratów kontrabordaż nie wchodziłby w rachubę, bo to dało się przeprowadzić tylko w masie – na pewno nie wężykiem kolejno wybiegających na pokład ludzi.

Realia morskiej walki przesądzały o wyborze taktyki.

Bitewna wrzawa nie zdołała pochłonąć rytmicznego zawodzenia majtków ciągnących szoty, skrzypiały brasowane reje. Obie załogi dawały popis żeglarskiej sprawności. Piraci ponosili większe straty, ale wszyscy byli ludźmi morza – rannego lub zabitego natychmiast zastępował inny członek załogi. Na okręcie pułapce żołnierze nie mieli pojęcia o obsłudze żaglowca. Wiedzieli o tym łucznicy na pokładzie „Ridi”, myślący już tylko o wyniesieniu skóry z opresji. Strzelali do ludzi bez wojskowych tunik, utrudniając im pracę przy żaglach.

Dla czerwono-białych żołnierzy całkowite zniszczenie pirackiego żaglowca, i to tak sławnego, byłoby nagrodą za tygodnie niewygód i wyrzeczeń. Związek Portów Wschodnich oprócz żołdu wypłacał uczciwe pieniądze za każdą stoczoną walkę, a za unicestwienie wrogiego okrętu sypał srebrem jeszcze bardziej hojnie.

Holk znajdował się od nawietrznej; pękata, wciąż słabo sterowna hoga próbowała zmniejszyć odległość i dojść do burty pirata; już biegli żołnierze i majtkowie z kotwicami abordażowymi.

„Ślepa Ridi” usiłowała wywinąć się z opresji.

Wykorzystując przewagę manewru, holk pełnym wiatrem przechodził w odległości czterdziestu kroków przed dziobem przeciwnika – nie było mowy, by hoga zdążyła w tych warunkach przebrasować reje i położyć się w porę na kursie pościgowym. Żołnierze ryczeli z wściekłości. Kilka abordażowych kotwic plusnęło w fale, nie sięgając pirackiego kadłuba. Tylko jeden rzut był udany – tę linę musiał dzierżyć jakiś siłacz. Jednakże pojedyncza kotwica nie mogła zatrzymać dużego okrętu; została zresztą natychmiast odcięta.

Pirat uciekał, unosząc płomień na rufowym kasztelu, ale to był tylko przyodziewek zabitego ognistym pociskiem łucznika.

Podwójny huk! – przemówiła bateria pościgowa hogi. Bardzo sprytnie zamaskowano te działa na kasztelu dziobowym: jedno było zakryte lekką drewnianą konstrukcją, drugie zarzucone linami. Poszedł w drzazgi wspornik rufowego kasztelu holka, druga kula o dłoń minęła grotmaszt, robiąc krwawą miazgę z marynarza. Nieszczęśnik miał pecha co się zowie. Poranionych i zabitych przez zdruzgotane drewno było wielu, lecz śmierć od bezpośredniego trafienia z bombardy należała do wyjątkowych.

Trudno sądzić, by to pocieszyło zabitego.

Holk uciekał i było już jasne, że umknie. Lecz rozczarowanie i zawód tylko przydały sił żołnierzom. Pociski sypały się na pokład uciekiniera tak gęsto, że trudno było zrobić choć krok, by się nie natknąć na wbitą w drewno strzałę albo bełt. Wszystkie żagle podziurawiono jak rzeszoto, wiele strzał w nich uwięzło, inne tkwiły w masztach, w nadburciu, wszędzie. Wciąż padali zabici i ranni – wydawało się niewiarygodne, że w tym morderczym deszczu ktokolwiek uniknął trafienia. Tu i tam wybuchały niewielkie pożary, desperacko gaszone w zarodku. Parząc się, rycząc z bólu, majtkowie gołymi rękami wyrzucili do morza ciężki zwój płonących lin.

„Ślepa Ridi” wychodziła z zasięgu broni przeciwnika; hoga mozolnie wykonywała zwrot przez rufę, lecz było już jasne, że zdobycz się wymknie.

Wystrzeliło jedno z pirackich dział rejteradowych – kończąca walkę żeliwna kula poszła w morze. Drugie działo nie wypaliło, może zawiódł proch albo zabrakło obsługi.

Pokład i kasztele „Ridi” były trupiarnią i lazaretem jednocześnie, a dziobówka miała wkrótce stać się salą tortur, bo łuki i kusze zabijały podstępnie, powoli. Niewielu ludzi trafionych z broni strzelczej konało na miejscu, w zamian nawet co drugi miał umierać w męczarniach, bo strzała w brzuchu lub płucu to była nieomal pewna śmierć. Nadchodząca niespiesznie, lecz nieubłaganie.

Tylko raz w całej swojej historii „Ślepa Ridi” – wtedy jeszcze jako „Zgniły Trup” – zebrała podobne cięgi: od zdesperowanych, broniących napadniętej wioski najemników. Teraz uniknęła zagłady, ale straty w załodze były przerażające. I mające się zupełnie nijak do strat po stronie żołnierzy, których zginęło niewielu.

Wielka hoga zrezygnowała z pościgu. Czekała na wracające łodzie, w których przed walką dwudziestu majtków dokonało pozorowanej ucieczki.

Rozczarowani, rozwścieczeni wojownicy Związku Portów Wschodnich tak czy owak dopięli swego: postawili oto kolejny nagrobek na symbolicznym cmentarzu piratów rzucających się na statki pływające pod flagą z wizerunkiem bramy.

Rosła w siłę odstraszająca legenda wojenna, a o to przecież chodziło.

Rozdział 2

Pirackie żaglowce wchodzące do portu w Aheli ogłaszały swe morskie zwycięstwa, hałasując na wiwat z dział. Zdarzało się, że zawijał okręt pukający nawet dwa, trzy razy.

„Ślepa Ridi” zakotwiczyła na redzie z wojenną banderą na maszcie, ale w ciszy. Nie było chełpliwego odpalenia wiwatówki.

Okręt nie miał prawa cumować u nabrzeża, przed kilkoma laty jego załoga została skazana na banicję. Niewielu już zostało na pokładzie żeglarzy, którzy wtedy wymknęli się katu, ale zakaz zawijania do Aheli dotyczył okrętu. Nikt nie zamierzał się bawić w ustalanie, który z członków załogi usłyszał przed laty wyrok, a który zaciągnął się później.

Jeszcze kilka lat temu „Zgniły Trup” nie śmiałby pokazać się nawet na redzie tego portu, bo karaki z agarskich eskadr z miejsca puściłyby go na dno. Lecz czas płynął; wiele się zmieniło. Karę złagodzono. Raz w roku pozwalano „Ślepej Ridi” uzupełniać tutaj zapasy. Po bardzo, ale to bardzo słonych cenach.

Tym razem jednak przeciążona łódź – jedyna, bo drugą stracono przy nieudanej próbie wzięcia pryzu – nie płynęła po wodę i śledzie, lecz wiozła do portu półżywych marynarzy. Dowodzący żaglowcem Mevev Cichy prosił mieszkańców Aheli o łaskę: przyjęcie najciężej rannych, którzy w wilgotnej, rozkołysanej ładowni, karmieni kiepskim okrętowym żarciem, nie mieli żadnych szans na przeżycie. Tu, na lądzie, istniała przynajmniej nadzieja.

Malutki wartowniczy okręcik zbliżył się do łodzi. Jej sternik, krzycząc co sił w płucach, opowiedział się i przedstawił sprawę, będącą w istocie prośbą.

Na wartowniku podjęto decyzję. Bardzo dobrze to świadczyło o jego dowódcy i w ogóle o porządkach panujących w pirackim księstewku. Problem dużej wagi – udzielenie lub nieudzielenie pomocy banitom – rozstrzygnął na własną odpowiedzialność niski rangą oficer.

Nakazano łodzi płynąć do nabrzeża. Okręcik ominął ją i poszedł dalej, aż do kotwiczącej na redzie „Ślepej Ridi”, gotów zdjąć z pokładu pozostałych rannych, bo daleko nie wszyscy pomieścili się w łódce.

W porcie czekali żołnierze, w miarę jednolicie ubrani i uzbrojeni, bez mundurowych tunik, ale za to w czerwonych chustkach na głowach.

Łódź przycumowano, sternik wysiadł. Pod odzieniem widać było brudne opatrunki. Sayl, drugi oficer „Ridi” i zastępca Meveva Cichego, lekko oberwał strzałą w plecy i dużo poważniej w ramię. Nie zamierzał jednak zostać na lądzie, chciał tylko załatwić sprawę rannych, omówić warunki ich pobytu w mieście i opłacić opiekę. Trochę osłabiony upływem krwi i bólem, poruszał się sprawnie. Znał drogę. Ponieważ jednak był wygnańcem, dostał eskortę dwóch żołnierzy. Szedł do dużego gmachu nazywanego pałacem, jako że mieszkał w nim samozwańczy książę agarskiego państewka. Za czasów Wiecznego Cesarstwa mieściła się tam, o ironio, siedziba Trybunału Imperialnego.

Ahela była miastem niewielkim, choć pod pirackimi rządami rozrosła się i rozkwitła. Zdumiewało to przybyszy z obcych stron. Kogoś przygotowanego na obraz sadyby morskich zbójów zaskakiwały miejscowe porządki, jakich mogłoby pozazdrościć Aheli każde miasto Szereru. Krótka przechadzka czystymi ulicami, których pilnowali lekko uzbrojeni – bo tylko w pałki – strażnicy miejscy, powiedziała Saylowi, że nic się tu nie zmieniło. Jeśli już, to na lepsze. Kończono brukować ostatnie ulice, zbudowano dodatkowy podest dla miejskiego obwoływacza i zawieszono przy nim jeszcze jeden gong obwieszczający pory dnia. Tyle zauważył po drodze.

Dwaj żołnierze pilnowali wejścia do pałacu. Eskorta Sayla przedstawiła im sprawę; jeden z wartowników zniknął w głębi budynku i wkrótce wrócił, prowadząc bardzo ładną kobietę w średnim wieku. Sayl ją znał, bo od wielu lat pozostawała w służbie księcia Raladana. Miała na imię Lasena.

Niewolnica pierwszego sortu. Zwano je czasem „perełkami”, bo droższe były już tylko prawdziwe Perły. Lecz urocza powierzchowność tej kobiety skrywała bardzo twardą naturę. To też była cecha dobrej służki – całkowita lojalność wobec właściciela. Z tej lojalności wynikało, że niewolnica nie wahała się przy podejmowaniu decyzji w imieniu, ale i na rachunek swego pana. Czasem były to trudne decyzje.

– Laseno – przywitał się wytwornie Sayl, mający dobrą pamięć do imion.

Ona też go poznała, zresztą został zapowiedziany przez wartownika.

– Mów – zażądała krótko.

Przedstawił sprawę. Wyrażał się zwięźle i jasno. Był człowiekiem niezwykłym, zwłaszcza na pirackim okręcie. Władał trzema językami. Biegle znał sztukę pisma. Jako tako znać ją musiał każdy oficer na dowolnym żaglowcu, inaczej się nie dało, ale Sayl pisał jak kronikarz albo nawet jakiś uczony, a czytać na głos umiał tak szybko, jakby normalnie mówił. I w ogóle uchodził za cudaka, bo zapoznał się z wieloma księgami i zwojami. Były wśród nich nie tylko takie, z których coś wynikało, na przykład locje i rejestry żaglowców, ale nawet zmyślone historie, różne dartańskie i żeglarskie legendy, armektańskie sagi albo wiersze. Kiedyś nawet sam napisał poemat i cała załoga się śmiała, ale wyszła z tego dobra piosenka, więc jakoś mu się upiekło.

Lasena nie słuchała do końca, przerwała po kilku zdaniach, gdy tylko zrozumiała, o co chodzi.

– Dobrze, chodź ze mną. Przyjmie cię.

Było powszechnie wiadomo, że niepodzielnie władający Agarami prostolinijny Raladan, wieczny pirat i szyper, nie życzy sobie, by go nazywano „wysokością”. Żywił wstręt do podobnej bufonady. Używał książęcego tytułu tylko poza domem. Wymusił na swoich niewolnicach, by zwracały się doń co najwyżej „panie”. Z Laseną – powiernicą i nałożnicą – był wręcz po imieniu. Przywykła. Lecz nie obnosiła się z tym.

Weszli do domu i ruszyli po schodach. Inna niewolnica pobiegła przodem, skutkiem czego Raladan bezceremonialnie wyszedł Saylowi na spotkanie.

Znali się bardzo dobrze i niejedno razem przeżyli. Podziękowawszy Lasenie gestem, agarski książę skinął na oficera „Ślepej Ridi”, by szedł za nim. Nigdy nie był przesadnie rozmowny.

Powierzchowność tego człowieka prawie się nie zmieniała. Nie widzieli się od kilku lat i może dlatego Sayl uświadomił sobie, że z wyglądu trzydziestoośmioletni Raladan... zawsze był trzydziestoośmioletni. Różne rzeczy powiadano o tym najlepszym pilocie Bezmiarów, przeważnie zwykłe żeglarskie bajdy, ale może w którejś tkwiło ziarno prawdy? Bardzo stara żeglarska legenda opowiadała o ludziach zrodzonych przez Bezmiary, cokolwiek to miało znaczyć. Podobno raz na sto lat pojawiał się człowiek tak mocno związany z prastarą potęgą oceanu, że zyskiwał od niej niezwykłą długowieczność.

Świat morza był światem legend.

Wkrótce znaleźli się w jednym z niewielkich prywatnych pokoi jego wysokości.

Ktoś tam czekał. Sayl z niejakim trudem rozpoznał następcę agarskiego tronu. Zapamiętał Nevina – bo takie imię nosił syn Raladana – jako ośmioletniego dzieciaka, a teraz ciekawie zerknął ku niemu siedzący za stołem trzynastoletni chłopak. Niewysoki (choć to jeszcze mogło się zmienić), także i rysy twarzy odziedziczył po ojcu.

Niemal w tej samej chwili weszła do komnaty dwunastoletnia kobietka. Też trochę podobna do ojca, bardziej jednak była miniaturką przedwcześnie zmarłej matki.

Sayl dobrze pamiętał księżnę Alidę i nigdy dotąd nie dostrzegł, że jej córka jest aż tak podobna. Może zresztą kiedyś nie była. Dawno jednak nie widział tej małej, która teraz zamiast dziecięcych szatek nosiła „dorosłą” suknię. Taką jaką wybrałaby księżna; może zresztą to była trochę dopasowana suknia matki – kobiety niskiego wzrostu i o niedużych piersiach.

– Ojcze – powiedziała bardzo poważnie dziewczynka.

Pokazał jej, żeby usiadła.

On sam jednak tego nie zrobił. Lekko kołysząc się na obcasach, popatrywał na Sayla.

– Mów – polecił tak krótko, jak wcześniej Lasena.

Drugi oficer „Ridi” jeszcze raz przedstawił swoją sprawę. Nikt mu nie przerywał, choć rodzeństwo kilka razy wymieniło spojrzenia. Raladan to zauważył.

– Ty zdecyduj, Izetto – powiedział, gdy Sayl skończył.

Zawsze zwracał się do córki pełnym imieniem. Izą nazywał ją tylko brat.

Uśmiechnęła się lekko i Sayl po raz drugi uległ złudzeniu, że widzi wskrzeszoną Alidę. Kobietę, której życie wypełniały spiski, intrygi, knowania. Później zaś polityka.

– Ile zapłacicie? – zapytała.

Bez ogródek.

Nevin uśmiechnął się i aprobująco skinął siostrze głową.

Coś zabrało tym szczeniakom dzieciństwo. Coś, a raczej ktoś.

Raladan nie kochał Nevina ani Izetty, wychowywał półsieroty z poczucia obowiązku. Jego dzieci od chwili, gdy straciły matkę, nie zaznały ciepła. Chyba że od kochających je niewolnic.

Lecz zyskały naraz uwagę. Bo ich ojciec odkrył nieoczekiwanie, że wprawdzie nie chciał i nadal nie chce mieć dzieci – ale chce i potrafi mieć córkę oraz syna. Nie wiedział, albo może zapomniał, co oznacza upływ czasu. Bardzo nagle uświadomił sobie, że z tych dwojga właśnie wyrastają ludzie; że do pewnego stopnia już wyrośli, można z nimi rozmawiać, mieć pomoc, pożytek, a nawet i towarzystwo. Można się porozumieć.

I udało się nad wyraz dobrze. Bo tych dwoje myślało dokładnie to, co on: że dzieciństwo to stan godny zwierząt. Brat i siostra gotowi byli wkroczyć w dorosłość choćby zaraz.

Raladan w wolnej chwili pokazał synowi, jak oznaczać pozycję okrętu na morzu. Podsunął i omówił locje, portolany, objaśnił znaki i symbole w olbrzymim rejestrze żaglowców. Chłopak chłonął podawaną przez ojca wiedzę tak, że prawie się nią dławił. Nic nie było nudne ani trudne.

Obaj czegoś się dowiedzieli. Najwięcej o ojcach i synach.

Izetta i Nevin zajęli wreszcie należne im miejsce w sercu rodzica, starego pirata. Było to chyba miejsce opuszczone przez żonę, którą szczerze kochał. Bo tylko dla dwóch osób, jak dotąd, Raladan znalazł uczucie: dla Alidy i dla przybranej córki, Ridarety.

Sayl dobił targu z rodzeństwem, które za kilka lat wspólnie miało rządzić Agarami. Nevin wprawdzie nie palił się do tego; inaczej niż mała Izetta, którą lud Aheli już teraz namaścił na panią Agarów. Tak bardzo przypominała matkę! Księżnę Alidę wciąż wspominano, była dobrą, lubianą, może nawet kochaną władczynią.

– Jeszcze coś? – zapytał Raladan, bo Sayl nie dziękował i nie zamierzał odejść, chociaż już załatwił swoją sprawę.

– Tak, ale nie wiem...

Urwał.

– Mów.

– Opowiedz mi O NIEJ – rzekł niegłośno drugi oficer „Ślepej Ridi” i wyszło przy tym na jaw, że potrafi mu na kimś zależeć, był wzruszony. – Wiem tyle co wszyscy. Albo niewiele więcej. Same bajki.

Nagle uniósł przedramię, pokazując chustkę na nadgarstku. Przewiązana była dodatkowo jakimś strzępem.

Sayl nosił kokardę Ridi. Zawdzięczał swojej dowódczyni życie. Stał już na rynku przywiązany do słupa, a kat miał skręcać sznur opasujący mu szyję.

Izetta i Nevin znowu wymienili spojrzenia. Świetnie pamiętali przybraną starszą siostrę. Nie mogła mieć własnych dzieci, więc bardzo kochała ich oboje i zawsze to okazywała.

Byli zazdrośni, bo ojciec ją kochał, a ich nie. Teraz to się zmieniło.

Tęsknili. Chociaż trochę się obawiali, że gdy wróci, znowu usunie ich w cień.

– Dorasta – powiedział Nevin, korzystając z niemego przyzwolenia ojca. – Jest... Nie umiem powiedzieć.

Chciał rzec: jest starsza ode mnie, ale przecież to nie była prawda. Dziecko, które przejęło wszystkie wspomnienia i cechy swojej matki, które było, a raczej miało być NIĄ, liczyło sobie cztery i pół roku. Wyglądało jednak na czternaście, może nawet piętnaście lat.

– Nie poznaje nikogo – powiedziała smutno Izetta. – Nie poznaje nawet mnie, ale... Ojciec mówi, że kiedyś nas pozna. Prawda, ojcze?

– Tak.

– Ale już minęły cztery lata! – powiedziała oskarżycielsko dziewczynka. – To miało być po czterech latach!

Raladan wierzył, że tak się stanie. Że odzyska swoją pierwszą córkę. Lecz całą wiedzę czerpał z krótkiego, nieporadnego listu, będącego testamentem Ridarety. Przechowywał go, choć już nie musiał, bo po latach pamiętał każde słowo.

Wiedząc, że tego dnia umrze, napisała:

Raladanie, Kitarze. Ja śpię. Powiedzcie chłopcom, żeby nie nazywaliokrętu „Ślepą Ridi”, bo wrócę i znowu będę pływać. Za cztery lata. Piszę to i nie wiem, czy Kesa wróci po mnie. Bardzo długo jej nie ma. Jeżelinie wróci, to nie dostaniecie tego listu. Wtedy wszystko nieważne. Riolata nie jest zła, ona tylko... bo ja chciałam z nią tak, jak Wy ze mną: poznać i zrozumieć, tylko nie za blisko, ostrożnie. Niepotrzebnie na Was krzyczałam, bo sama robiłam to samo. Ale teraz bardzo mi na czymś zależało i podeszłam do Riolaty jak najbliżej. Wielu rzeczy się dowiedziałam. I zrozumiałyśmy się. Za cztery lata będę już młodą dziewczyną, a ona mnie obudzi i będziecie mieliz powrotem swoją Ridę, a ja Was. Riolata i ja to teraz jedno, ona przechowa moją pamięć, wady, nawet zalety, jeślijakieś są. Całą mnie. Kiedy się obudzę, będę taka sama jak teraz, tylko trochę mądrzejsza. Kocham Was i nie mogę się doczekać, kiedy znowu... Już nie mogę pisać. Kocham Was. I kogoś jeszcze, ale, nie, już nic. Ridareta. Żeby tylko Kesa wróciła.

Księżniczka Riolata Ridareta była na pirackich wyspach znienawidzona. W zamian za łaskę wygnania (bo przecież to była łaska – załodze „Zgniłego Trupa” darowano zatwierdzony wyrok śmierci) dopuściła się zbrodni, puszczając z dymem dwie wioski na Małej Agarze, drugiej wyspie archipelagu. Kazała pozabijać rybaków, oszczędziła jedynie stare kobiety i dzieci. Z majtków, którzy pamiętali tamtą rzeź, pozostało niewielu, a każdy się zarzekał, że pilnował wtedy okrętu i nie postawił stopy na lądzie. W ustach kilku z nich to nawet mogło być prawdą. Wielu ludzi chciało takiej prawdy, bo nie każdy w tej załodze jawił się kanalią, niektórzy mieli przyjaciół, nawet rodziny w Aheli.

Lecz księżniczce nie darowano. Mieszkańcy stolicy Agarów pamiętali, kto wydawał wtedy rozkazy i czyj dziki kaprys spełniono.

Ridareta nie żyła od blisko pięciu lat. Krążyły w zamian niesprawdzone pogłoski, jakoby w pałacu księcia dorastała jej córka, rzekomo dziedzicząca imię po matce. Ktoś nawet widział to dziecko w oknie; opowiadano sobie różne bajki. Nic nowego. Od zawsze było wiadomo, że księżniczka Ridareta ma coś wspólnego z siłami Szerni, była ponoć opętana przez potężny Porzucony Przedmiot. Teraz dociekano, czy jej córka odziedziczy bądź już odziedziczyła niezwykłe moce po matce, a razem z tymi mocami naturę kapryśnicy i twarde, bezduszne serce. Nikt nie umiał powiedzieć, gdzie i kiedy to dziecko odnaleziono, miało podobno siedem lat. Dwanaście?... Albo dziesięć. Każdy mieszkaniec Aheli wiedział coś lub słyszał na ten temat. Niektórzy nawet twierdzili, że przywieziono niemowlę, które jednak rosło trzy razy szybciej niż wszystkie inne dzieci.

Ślepą Fokę Ridi często widywano w ciąży. Podobno rodziła martwe potwory. Czy tym razem stało się inaczej? Czy naprawdę Raladan wychowywał przybraną wnuczkę, tak jak wcześniej opiekował się córką?

– Raladanie – powiedział Sayl – wierzysz w przeznaczenie?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © BY Feliks W. Kres COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-851-1

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

GRAFIKA NA OKŁADCE Sergey Shikin

PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Przemysław Truściński

MAPA Paweł Zaręba

REDAKCJA Dorota Pacyńska

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow