Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawsze będę cię strzec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2022
Ebook
36,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Zawsze będę cię strzec - ebook

Wkraczająca w dorosłość Maria odkrywa mroczny sekret ojca z przeszłości

Luty 1939 roku. Europę zasnuwa widmo wojny, a niemieccy żołnierze lada dzień mogą przekroczyć granice. Tymczasem siedemnastoletnią Marię Karską najmocniej zaprząta zniknięcie matki przed kilkunastu laty, tym bardziej że ojciec Marii mocno strzeże związanej z tym tajemnicy. Dominik Karski, ceniony krakowski lekarz, całe życie poświęcił córce, jednak dręczą go wybory, których dokonał, by ją chronić. Teraz, w obliczu zagrożenia, także musi podjąć mocno kontrowersyjną decyzję…

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-426-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. KLEPKI

1

Klepki

KRA­KÓW, POL­SKA, LUTY 1939

Gdy Maria przy­mie­rzała się, by wtar­gnąć do sypialni ojca, czuła, jak wzbiera w niej poczu­cie winy z powodu tego braku lojal­no­ści. Pro­to­pla­sta cie­szył się na mie­ście sza­cun­kiem, nie wtrą­cał się do cudzych spraw i uczęsz­czał do kościoła osiem razy w tygo­dniu (co rano, a w nie­dzielę dwa razy). Nie inte­re­so­wało go nic poza ado­ra­cją Naj­święt­szego Sakra­mentu oraz cyklami repro­duk­cyj­nymi bak­te­rii. Nie zasłu­żył sobie na taki brak sza­cunku ze strony jedy­nej córki. Nie­stety Maria nie potra­fiła już poskro­mić palą­cego pra­gnie­nia, by dowie­dzieć się cze­goś – cze­go­kol­wiek – o swo­jej matce. Owo śro­dowe popo­łu­dnie, gdy oka­załe, grube kro­ple desz­czu spa­dały na bruk za oknem, sta­no­wiło zatem rów­nie dobry ter­min, żeby go zdra­dzić, jak każdy inny.

„Ludzie widzą tylko to, co chcą”. Tak zawsze powta­rzał ojciec. Rzadko kiedy udzie­lał ojcow­skich rad – był to jego jedyny flirt z bana­łem. Jeżeli przyj­muje się do wia­do­mo­ści jedy­nie naj­węż­sze zna­cze­nie osoby czy przed­miotu, świat staje się znacz­nie pośled­niej­szym i mniej cie­ka­wym miej­scem.

Nie była pewna, co ojciec miał na myśli ani dla­czego lubił to powta­rzać, ale teraz zamie­rzała wyko­rzy­stać powie­dzonko, by wedrzeć się do jego pokoju. Wyjęła wsuwkę z blond wło­sów. Nie miała doświad­cze­nia w zakre­sie wła­mań, ale Olaf, miej­scowy mło­do­ciany prze­stępca, który jeź­dził tym samym co Maria tram­wa­jem w te dni, gdy aku­rat posta­no­wił zawi­tać do szkoły, prze­chwa­lał się ostat­nio, że można otwo­rzyć zamek cien­kim kawał­kiem metalu. „Trzeba wsa­dzić i poru­szać”, cheł­pił się, krztu­sząc się cyga­retką.

Maria z uśmie­chem unio­sła mosiężny paty­czek. Więk­szość wła­ści­cie­lek wsu­wek widziała w nich wyłącz­nie coś, co przy­trzyma im włosy. Maria dostrze­gła w niej coś wię­cej. Klucz.

Nie spo­dzie­wała się cudów po poszu­ki­wa­niach w pokoju tatki, ale wie­działa, że coś się tam musi kryć. Listy, może nowy adres matki? Ojciec nie zamy­kał w domu żad­nego innego pomiesz­cze­nia, nawet swo­jego gabi­netu, gdzie leżały ważne notatki z badań nauko­wych. Prze­cież nikt nie ryglo­wałby drzwi, gdyby w środku nie znaj­do­wało się nic war­to­ścio­wego.

Kiedy wcho­dziła po scho­dach do pokoju ojca, z zewnątrz dobiegł ją zna­jomy odgłos, który dało się okre­ślić jedy­nie jako łoskot. Sąsiadka, pani Nowa­kowa, znów ukła­dała worki z pia­skiem w stosy. Kor­pu­lentną kobietę mie­rzącą nie­spełna pół­tora metra tra­wiła obse­sja, że _Herr_ Hitler za dzień czy dwa naje­dzie Pol­skę. Od trzech lat prze­strze­gała sąsia­dów, przy­ja­ciół i każ­dego, kto tylko chciał słu­chać, przed nie­uchronną, rychłą wizytą Führera. Oto­cze­nie krę­ciło gło­wami i uzna­wało ją za pomy­loną, ona jed­nak nie usta­wała w pracy. Wokół głów­nego wej­ścia do domu budo­wała mur z wor­ków z pia­skiem, by zaba­ry­ka­do­wać się na noc… wraz z pozo­sta­łymi loka­to­rami budynku, nie bio­rąc pod uwagę, czy oni tego chcieli, czy nie. Odpra­wiała tę cere­mo­nię codzien­nie i dokła­dała na stertę kolejne worki, w miarę jak znaj­do­wała wię­cej pia­chu. Pada­jący dzi­siaj deszcz jej nie powstrzy­mał, nawet hura­gan nie sta­nąłby kobie­cie na prze­szko­dzie. Lecz mimo że huk wor­ków z pia­skiem draż­nił Marię, obec­nie miała waż­niej­sze sprawy na gło­wie. Dotarła pod drzwi sypialni ojca i schy­liła się, by się im przyj­rzeć.

Zamek był nowo­cze­sny i znaj­do­wał się we wnę­trzu klamki. Żadna inna klamka w domu nie została wypo­sa­żona w taki mecha­nizm, ojciec więc zapewne zamon­to­wał go samo­dziel­nie. Wyjęła z wło­sów drugą wsuwkę, jako że według ambit­nego mło­do­cia­nego prze­stępcy Olafa do otwar­cia zamka potrzebne były dwie. Uwol­niony przez usu­nię­cie wsuwki pukiel wło­sów opadł jej na twarz, zakrył lewe oko i utrud­nił widze­nie. Zdmuch­nęła włosy, a potem zatknęła je za ucho. Wsa­dziła wsuwki – jedną w dół zamka, a drugą tuż nad pierw­szą – i zgod­nie z zale­ce­niami Olafa poczęła nimi gme­rać.

Dłu­bała i dłu­bała. Wier­ciła nimi tak mocno, że aż roz­bo­lał ją łokieć. Nic to jed­nak nie dało. Gdy pra­co­wała, klamka się chyba polu­zo­wała, ale sam zamek ani drgnął. Co począć? Zer­k­nęła na zegar w głębi kory­ta­rza. Wska­zówki poka­zy­wały już nie­mal szó­stą po połu­dniu. Ojciec nie­ba­wem wróci do domu. Będzie musiała zre­zy­gno­wać z zamy­słu. Zwy­my­ślała sie­bie i wsuwki, które tyle jej naobie­cy­wały, zło­rze­czyła Ola­fowi za jego nie­sku­teczne rady, a na dobitkę rów­nież pani Nowa­ko­wej na­dal budu­ją­cej na zewnątrz pia­skowy mur. Spró­buje innym razem, gdy będzie miała wię­cej czasu na zmie­rze­nie się z tym zada­niem. Cof­nęła rękę, by wyjąć wsuwki z zamka. Jedna spa­dła jej na dłoń, druga jed­nak ani drgnęła. Maria pocią­gnęła za nią jesz­cze raz, ale zamek zła­pał metal w sidła swo­ich szczęk.

Zaparła się nogami, chwy­ciła wsuwkę mocno i szarp­nęła ze wszyst­kich sił. Z wysiłku prze­wró­ciła się na pod­łogę, ale wsuwka wyszła z drzwi. I to razem z zam­kiem. Cały mecha­nizm – w środku któ­rego na­dal tkwiła wsuwka – spo­czy­wał obec­nie w dłoni Marii. W drzwiach w miej­scu nie­gdy­siej­szej klamki ziała teraz poszar­pana dziura.

Popa­trzyła prze­lot­nie na zegar w kory­ta­rzu – dwie po szó­stej. Ojciec powi­nien być w domu o szó­stej czter­na­ście, a spóź­nial­stwo nie leżało w jego natu­rze.

Maria zasta­no­wiła się, czy jest szansa, że ojciec nie zauważy, co zro­biła. Był chi­rur­giem w szpi­talu miej­skim i dla roz­rywki stu­dio­wał na przy­kład maleń­kie orga­ni­zmy pod mikro­sko­pem. Praw­do­po­do­bień­stwo, że dostrzeże dzie­się­cio­cen­ty­me­trową dziurę w drzwiach do wła­snej sypialni, wyda­wało się bar­dzo wyso­kie.

Przy­mie­rzała się wła­śnie, by wsu­nąć klamkę z powro­tem na miej­sce, gdy drzwi się uchy­liły i dały jej wgląd do pokoju. Przez okno w głębi pomiesz­cze­nia do wnę­trza wpa­dała smuga popo­łu­dnio­wego świa­tła. Maria wyobra­żała sobie sypial­nię ojca wiele razy. Nie­kiedy, gdy leżała nocą w łóżku i sły­szała skrzy­pie­nie par­kietu, snuła fan­ta­zje o tym, co on wła­śnie robi. Pisuje sekretne listy do jej matki, w któ­rych błaga, by wró­ciła? Spraw­dziła godzinę. Nim zdą­żyła się roz­my­ślić, wpa­dła do środka. Rozej­rzy się prędko, a potem naprawi drzwi.

Powio­dła spoj­rze­niem po pokoju. Pod­łogę pokry­wał wypu­co­wany drew­niany par­kiet. Ze sztyw­nej od kroch­malu pościeli wzbi­jała się woń mydła kar­bo­lo­wego. W gło­wie łóżka leżała nie­równa poduszka – spra­wiała wra­że­nie, jakby ojciec wypchał ją kamie­niami. Ani odro­bina kurzu nie kalała para­pe­tów, żaden ślad pyłu nie bru­kał kle­pek – naj­traf­niej dałoby się opi­sać tę prze­strzeń jako „szpi­talną salę opa­trzoną przez zawziętą oddzia­łową”. Czuła roz­cza­ro­wa­nie, lecz zara­zem ulgę. W głębi serca zasta­na­wiała się, czy w alko­wie ojca nie natrafi przy­pad­kiem na jaski­nię nie­pra­wo­ści; może cho­wał u sie­bie ołtarz ku czci sił nie­czy­stych albo gro­ma­dził doku­menty z misji, jakie odbył, pra­cu­jąc w cha­rak­te­rze podwój­nego agenta na rzecz Sta­lina. Tym­cza­sem prze­ko­nała się, że w pry­wat­nej prze­strzeni ojciec zacho­wy­wał się tak samo jak w publicz­nej – niczym czło­wiek stro­niący od zbyt­ków, który łatał szkolne bluzki Marii i piekł dla niej chleb, a za zamknię­tymi drzwiami był tak samo pod­le­gły kon­we­nan­som jak na oczach świata. Jawił się jako sta­bilny towa­rzysz i nie­bez­za­sad­nie można by nazwać go nud­nym. Sto­sow­ność zacho­wa­nia ojca stała w jaskra­wym kon­tra­ście z roz­wią­złym ponoć postę­po­wa­niem jej matki, która, jak suge­ro­wała sytu­acja, opu­ściła ich z sobie zna­nych, samo­lub­nych i lubież­nych przy­czyn.

Ojciec spał na wąskim łóżku. Szafkę nocną zdo­biła jedna jedyna foto­gra­fia: zdję­cie w skó­rza­nej ramce przed­sta­wiało uśmiech­niętą sze­ścio­let­nią Marię. Jeśli w jej ciele kryły się jesz­cze jakieś zaka­marki, gdzie mogłyby się zagnieź­dzić nowe wyrzuty sumie­nia, teraz zostały zasie­dlone. Wszystko wska­zy­wało na to, że Maria była jedyną kobietą w życiu ojca, a wła­śnie wła­mała się mu do sypialni.

Zauwa­żyła komodę ze zma­to­wia­łego maho­niu. Otwo­rzyła górną szu­fladę, prze­grze­bała skar­petki i bie­li­znę uło­żone w dwóch rów­nych rzę­dach. Dziw­nie się czuła, oglą­da­jąc zwi­nięte skar­pety ojca – wcze­śniej widy­wała je wyłącz­nie na jego sto­pach. W sza­fie zna­la­zła wykroch­ma­loną na sztywno odzież i zapa­sowy gor­set, który nosił, by sko­ry­go­wać sko­liozę, jakiej naba­wił się w dzie­ciń­stwie. W szafce stały dwie pary skó­rza­nych butów, wypo­le­ro­wa­nych do skrom­nego poły­sku.

Wszyst­kie rze­czy, które poprze­sta­wiała, odło­żyła na miej­sce. Nie było to trudne, bo mate­ma­tyczna pre­cy­zja ich pier­wot­nego uło­że­nia poma­gała umie­ścić je pra­wi­dłowo. Maria zosta­wiła wnę­trze w takim sta­nie, w jakim je zastała. Była cie­kawa, po co ojciec zawraca sobie głowę zamy­ka­niem drzwi. Nie ist­niało tu nic, co warto by ukry­wać.

Nagle jed­nak nastą­piła na jakąś luźną klepkę i w pokoju roz­le­gło się iry­tu­jące skrzy­pie­nie. Zatrzy­mała się. Drugi raz naci­snęła pod­łogę stopą. Drew­niana klepka była polu­zo­wana.

Pomknęła na dół po nóż do sma­ro­wa­nia, by pod­wa­żyć nim drewno. Klepka się unio­sła. Odło­żyła ją na bok, a potem wytę­żyła wzrok, patrząc na otwór w pod­ło­dze. Przed oczyma Marii roz­cią­gała się spora prze­strzeń, ale ciem­ność utrud­niała roze­zna­nie się. Maria zaczęła oddy­chać szyb­ciej. Wsa­dziła rękę do dziury, a jej skórę musnęło cie­płe, suche powie­trze. Grze­bała w otwo­rze dło­nią po omacku, z głową i resztą ciała na górze.

Wycią­gnęła rękę wkoło i macała pod­łoże. Wzdry­gnęła się, czu­jąc pod pal­cami baweł­nianą, gąb­cza­stą, paję­czą sieć. Cof­nęła dłoń z prze­ra­że­niem i zoba­czyła, że spo­wi­jają ją białe nici.

Wytarła rękę do czy­sta o spód­nicę, zaci­snęła zęby i wsa­dziła dłoń z powro­tem pod pod­łogę. Skrzy­wiła się, prze­świad­czona, że paję­czyna czai się tam na nią, i już miała wyjąć rękę, gdy nagle natra­fiła na sze­ścienny przed­miot. Postu­kała w niego kilka razy, prze­ko­nała się, że nie jest to żywy orga­nizm, i wyjęła go.

Obej­rzała przed­miot ze wszyst­kich stron. W jej dłoni spo­czy­wało małe pude­łeczko na biżu­te­rię z wybla­kłego kasz­ta­no­wa­tego aksa­mitu. Serce zabiło jej w piersi moc­niej: to puz­derko nale­żało do jakiejś kobiety.

Już miała je otwo­rzyć, lecz się zawa­hała. Czy chciała wie­dzieć, co się w nim kryje? Klepka, zamek w drzwiach – wszystko nabrało głęb­szego zna­cze­nia. Nagle na dole roz­brzmiał nowy odgłos, zatrwa­ża­jąco zna­jomy. Do innego zamka wsu­nięto klucz, tym razem praw­dziwy. Usły­szała, jak ojciec otwiera drzwi fron­towe i wcho­dzi do domu.

– Mario? – zawo­łał.

Krew zasty­gła jej w żyłach. Odło­żyła klepkę na miej­sce i czmych­nęła z pokoju, wło­żyw­szy kasz­ta­no­wate pude­łeczko do kie­szeni.

Klamka na­dal leżała na pod­ło­dze. Marii zaparło dech z prze­ra­że­nia. Mecha­nizm klamki w isto­cie skła­dał się z dwóch czę­ści, czego dziew­czyna wcze­śniej nie spo­strze­gła. Pierw­sza część klamki wycho­dziła na zewnątrz, drugą sta­no­wił ele­ment skie­ro­wany do wewnątrz drzwi.

– Mario? – zawo­łał ponow­nie ojciec. Musiała się ode­zwać.

– Już idę, tatku – oznaj­miła pogod­nym tonem.

– Chcę ci coś poka­zać. – Usły­szała szczęk garnka; ojciec robił coś w kuchni. Maria w myślach zakli­nała go, by tam pozo­stał.

– Zaraz zejdę, tatku – zapew­niła.

Szanse, że się jej upie­cze, nie wyda­wały się duże. W drzwiach sypialni ojca ziała dziura. Nie dałoby się roz­sąd­nie wyja­śnić jej ist­nie­nia, chyba że powie­dzia­łaby prawdę.

Maria wyobra­ziła sobie, co by było, gdyby ojciec odkrył, że wtar­gnęła do jego pry­wat­nej prze­strzeni. Łączyła ją z nim cie­pła zaży­łość, jaką nie mogła się pochwa­lić więk­szość dziew­cząt w mie­ście wzglę­dem wła­snych rodzi­ców. Domi­nik Kar­ski dbał o swoją córkę i dobrze się nią opie­ko­wał. Obse­syj­nie wręcz zadrę­czał się jej odży­wia­niem i tęży­zną fizyczną, w stop­niu wykra­cza­ją­cym poza zawo­dową dumę i zakra­wa­ją­cym na tro­skę irra­cjo­nalną. Ile­kroć skar­żyła się na ból głowy czy uda­wała, że jest chora, przy­no­sił ste­to­skop i w nie­skoń­czo­ność ana­li­zo­wał brzmie­nie jej odde­chu oraz rytm serca, aż w końcu nawet Marię zaczy­nało to nużyć. Wygła­szał następ­nie dia­gnozę, jak zawsze, że córka jest w pełni zdrowa, a wyniki badań jej wzor­co­wych para­me­trów życio­wych prze­cho­wy­wał w teczce. Wyobra­ziła sobie wyraz jego twa­rzy, gdyby ją nakrył na wła­ma­niu do sypialni. Jej łagodny, wspa­nia­ło­myślny ojciec. Nie oka­załby gniewu, lecz coś znacz­nie gor­szego. Roz­cza­ro­wa­nie. Zadrżała na tę myśl – nie mogła do tego dopu­ścić.

Zebrała ele­menty klamki i przyj­rzała się im. Z jed­nego z nich zwi­sały luzem dwie śrubki. Nie roz­krę­ciła zamka, lecz wyjęła z drzwi cały mecha­nizm. Wsu­nęła dwie klamki z powro­tem na miej­sce i zaczęła je skrę­cać nożem do sma­ro­wa­nia.

– Skoń­czyli Świę­tego Bar­tło­mieja. Naresz­cie! – zawo­łał znów z dołu ojciec. Maria wzdry­gnęła się i upu­ściła nóż. Brzęk garn­ków na dole ustał. Prze­łknęła ślinę. Ojciec na­dal mówił o kościele, a głos roz­le­gał się coraz dono­śniej, bo fale dźwięku miały do poko­na­nia krót­szy dystans. Wcho­dził po scho­dach. Dłoń Marii spo­tniała i dziew­czyna zaklęła. Udało jej się upo­rać tylko z jedną śrubką. Wzięła nóż i zaczęła dokrę­cać drugą, ale ojciec wła­śnie dotarł na górę. Wsa­dziła więc śrubkę do kie­szeni i zerwała się na równe nogi.

Ojciec nie patrzył na nią, lecz na ulotkę, którą trzy­mał w ręku. Podał ją córce.

– Pro­szę.

Ulotka infor­mo­wała o ukoń­cze­niu okna w kościele, do któ­rego z ojcem cho­dzili. Na foto­gra­fii w peł­nej oka­za­ło­ści wid­niał witraż przed­sta­wia­jący Świę­tego Bar­tło­mieja żyw­cem obdzie­ra­nego ze skóry – oprawca odci­nał mu nożem pasma tkanki. Mimo że skóra odcho­dziła od ciała krwa­wymi zwo­jami niczym zwi­nięta kora od pnia, twarz Świę­tego Bar­tło­mieja wyra­żała spo­kój, a męczen­nik spo­glą­dał w górę ku Bogu z aniel­skim uśmie­chem. Maria usi­ło­wała wziąć z niego przy­kład i tak jak on zapa­no­wać nad sobą.

– Alle­luja – odparła, tłu­miąc zadyszkę. – Nie spie­szyli się – dodała.

– Mogło to potrwać jesz­cze dłu­żej – zauwa­żył ojciec. Zasia­dał w komi­sji, która miała nad­zo­ro­wać wyko­na­nie okna, uczęsz­czał więc na spo­tka­nia z biu­ro­kra­tami i kle­rem. Maria przy­pa­try­wała mu się badaw­czo, czy nie odkrył jej występku, ale on wodził wzro­kiem wyłącz­nie po swym skó­ro­wa­nym świę­tym. Głos miał jak zwy­kle łagodny i spo­kojny. – Co to takiego? – spy­tał, poka­zu­jąc coś, co miała z boku.

Oto nastała ta chwila, przy­ła­pał ją. On jed­nak się­gnął dło­nią ponad kie­szeń Marii i uniósł jej rękaw.

– Dżem tru­skaw­kowy – odpo­wie­działa z ukry­waną ulgą. Wcze­śniej wytarła usta man­kie­tem. – Prze­pra­szam, tatko.

Ojciec zapo­wie­dział, że kola­cja będzie o siód­mej, jak co wie­czór. Wyra­ził życze­nie, by namo­czyć przez noc bluzkę z tru­skaw­kową plamą, Maria poszła więc do sie­bie, żeby się prze­brać.

Serce dziew­czyny waliło jak mło­tem. Nie miała poję­cia, jakim cudem się jej upie­kło. Cze­kała, aż ojciec wma­sze­ruje do pokoju i oskarży ją o wła­ma­nie. Zauważy brak śrubki. Albo coś innego, czego nie odło­żyła we wła­ściwe miej­sce. Ale ojciec nie przy­szedł. Wes­tchnęła i się roze­brała.

Wyjęła kasz­ta­no­wate pudełko, które paliło ją w kie­szeni przez cały czas, gdy roz­ma­wiała z ojcem. W końcu znaj­dzie spo­sób, by zwró­cić je ojcu i umie­ścić tam, gdzie było. Teraz jed­nak obcho­dziło ją wyłącz­nie to, co znaj­dzie w środku. Przyj­rzała się puz­derku jesz­cze raz, obra­cała je w dłoni, a potem spró­bo­wała otwo­rzyć. Wieczko trzy­mało mocno – nie było skle­jone, lecz zabez­pie­czone czymś innym. Szarp­nęła ponow­nie, tym razem moc­niej, i puściło.

W środku leżało pasmo wło­sów.

Wyjęła je. Przy­po­mi­nało jej wła­sne zło­ci­sto­blond kosmyki, ale wyglą­dało na dłuż­sze i grub­sze – Maria nie miała ni­gdy tak dłu­gich pukli. Nie pocho­dziło z głowy dziecka, nie były to deli­katne loczki, które rodzic zacho­wałby po pierw­szym strzy­że­niu lato­ro­śli. Trzy­mała w dłoni grube pasmo blond wło­sów, sple­cione w war­kocz ciężki niczym sznur. Ktoś zwi­nął je i wci­snął do pudełka. Były to włosy doro­słej kobiety.

Ści­snęło ją w żołądku na myśl o tym, że ojciec ukry­wał pod pod­łogą jakąś cząstkę innej osoby, a ona to odkryła. Włosy ode­rwane od głowy, nawet nie­mow­lę­cej, miały w sobie coś ohyd­nego i choć czuła teraz podobny wstręt, nie mogła się oprzeć, dotknęła war­ko­cza i wtu­liła w niego nos. Pła­wiła się we wła­snym prze­ra­że­niu, porów­ny­wal­nym z pra­gnie­niem wyta­rza­nia się w bło­cie albo pową­cha­nia mleka, które wyglą­dało na zepsute – dla czy­stego dozna­nia i zdo­by­cia wie­dzy o czymś, czego się wcze­śniej nie zaznało. Roz­tarła splot mię­dzy pal­cami. Pasma wło­sów ustą­piły pod jej doty­kiem i się roz­dzie­liły, a na kolana opa­dły czą­steczki kurzu i pyłu. W powie­trze wzbiła się olśnie­wa­jąca nuta wody róża­nej. Słodka woń świe­żych płat­ków cof­nęła ją do chwili, gdy ostatni raz widziała matkę – teraz sobie przy­po­mi­nała, prze­cież jej matka pach­niała wodą różaną! Był to jeden z nie­licz­nych okru­chów wie­dzy o rodzi­cielce, które Maria posia­dała. Nabrała tchu gwał­tow­nie, gdy zaświ­tała jej w gło­wie myśl.

Włosy nale­żały do jej matki.

Maria odno­siła wra­że­nie, jakby trzy­mała ją żywą w dło­niach. Gdyby jesz­cze raz pową­chała włosy, może usły­sza­łaby jej śmiech. Nagle poczuła się jedy­nie na wpół ufor­mo­wana, niczym nie­pełna osoba, któ­rej od ciała odrą­bano frag­ment jeste­stwa. Maria pisała lewą ręką, ojciec prawą. Kim była lewo­ręczna osoba, która ofia­ro­wała jej połowę swo­ich genów i stwo­rzyła pięć­dzie­siąt pro­cent Marii? Palce Marii miały inny kształt niż palce ojca – jej paznok­cie były podłużne i zwień­czone ele­ganc­kimi pół­księ­ży­cami, pod­czas gdy kwa­dra­towe i kan­cia­ste paznok­cie rodzica osa­dzone były mocno na koń­cach pal­ców. Czy odzie­dzi­czyła je po matce? Ist­niały też inne, głęb­sze kwe­stie niż paznok­cie czy lewo­ręcz­ność. Jak na dłoni widać było, że Maria nie przy­po­mina ojca ani z wyglądu, ani z cha­rak­teru. O ile Domi­nik ni­gdy nie pod­no­sił głosu, o tyle Maria czer­pała satys­fak­cję z krzyku. Uwiel­biała się śmiać, pod­czas gdy jej dobry i wyzbyty rado­ści ojciec ni­gdy się nie uśmie­chał. Domi­nik trwał na podo­bień­stwo głę­bo­kiej sadzawki czy tysiąc­let­niego jeziora, któ­rego powierzchni ni­gdy nie zabu­rzały fale. Maria żyła niczym pożoga tra­wiąca napo­ty­kany po dro­dze las. Patrzyła nie­kiedy na rodzica i zasta­na­wiała się, czy w ogóle go zna. Marzyła o tym, by spo­tkać osobę, która obda­rzyła ją swym ogniem.

Maria prze­żyła na świe­cie nie­spełna dwa lata, gdy ode­szła jej matka. Od szes­na­stu lat ojciec utrzy­my­wał, że opu­ściła ich z przy­czyn nie­zna­nych. Ni­gdy nic wię­cej na ten temat nie mówił, a jeśli pró­bo­wała dopy­ty­wać, jesz­cze moc­niej się w sobie zamy­kał. Dla­czego prze­cho­wy­wał włosy matki przez te wszyst­kie lata? Ni­gdy nie uwa­żała go za roman­tyka. Czy mil­cząco i w skry­to­ści serca za nią tęsk­nił? Czy na­dal ją kochał?

Otarła wil­goć, która zebrała się jej w oku, po czym zmu­siła się, by z powro­tem zwi­nąć włosy i wło­żyć do pudełka. Doci­snęła wieczko, by jak naj­le­piej je zatrza­snąć. Tej nocy jesz­cze trzy razy otwie­rała puz­derko, aby pową­chać i pogła­dzić kosmyk. Następ­nego ranka odło­żyła włosy na miej­sce pod pod­łogę u ojca, gdy ten był w pracy, potem porząd­nie napra­wiła uszko­dzone drzwi i zamknęła je za sobą.

Maria wła­mała się do sypialni ojca w nadziei, że znaj­dzie strzęp infor­ma­cji, dzięki któ­remu oznajmi sąsia­dom, iż matka ode­szła ze szla­chet­nych pobu­dek, i zmaże zosta­wioną przez jej nie­obec­ność skazę na wła­snej repu­ta­cji. Teraz jed­nak, gdy zna­la­zła coś, co naprawdę nale­żało do matki, nie dbała już o zaspo­ko­je­nie wymo­gów popraw­no­ści w oczach miesz­czan, lecz poczuła chęć po sto­kroć gor­szą. Roz­warła się w niej otchłań tęsk­noty, z oko­wów wyrwał się potwór. Odkry­cie pukla wło­sów – tak maka­bryczne, oso­bliwe, nie­spo­dzie­wane – wszystko zmie­niło. Nie mogła już wró­cić do prze­szło­ści. Odło­żyła na bok docie­ka­nie przy­czyn odej­ścia matki i sku­piła się na tym, by ją odszu­kać.

Gdyby Maria Kar­ska wie­działa, ile przyj­dzie jej się dowie­dzieć w roku tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, może życzy­łaby sobie cze­goś innego. Teraz jed­nak pewna była jed­nego: nie spo­cznie, dopóki nie odkryje, co spo­tkało jej matkę.2. BAK­TE­RIO­BÓJ­STWO

2

Bak­te­rio­bój­stwo

Domi­nik Kar­ski od pra­wie sze­ściu mie­sięcy nie stra­cił ani jed­nego pacjenta, co praw­do­po­dob­nie zakra­wało na rekord w szpi­talu, w któ­rym pra­co­wał. Kra­ków cie­szył się złą sławą ze względu na wysoką śmier­tel­ność, mia­sto nękały bowiem typowe dole­gli­wo­ści i plagi, jak rów­nież kilka egzo­tycz­nych przy­pa­dło­ści. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że spory odse­tek popu­la­cji sta­no­wili rol­nicy, któ­rzy naj­wy­raź­niej uparli się toczyć boje ze swo­imi żni­wiar­kami. Mimo to dok­tor Kar­ski w ciągu ostat­nich stu sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech dni nie był świad­kiem zgonu ani jed­nej osoby znaj­du­ją­cej się pod jego pie­czą. Rzadko kiedy można było liczyć na takie szczę­ście. Pie­lę­gniarki zakła­dały się nawet mię­dzy sobą, jak długo potrwa szczę­śliwa passa. Jed­nak gdy spoj­rzał na leżące na łóżku dziecko i jego spa­ni­ko­waną matkę, uznał, że nie­ba­wem ktoś zgar­nie pulę.

Chłop­czyk mar­niał w oczach na szpi­tal­nym łóżku. Matka ocie­rała mu brew, trzy­ma­jąc w drżą­cej dłoni fla­ne­lową ście­reczkę. Sio­stra Emi­lia ścią­gnęła Domi­nika z obchodu i zapro­wa­dziła go na oddział dzie­cięcy.

– Pomy­śla­ły­śmy, że może pan spoj­rzy, dok­to­rze – wymam­ro­tała. Nie patrzyła mu w oczy. Może było jej głu­pio, że prze­rwie jego mistrzow­ską serię.

Domi­nik sta­nął przy łóżku chłop­czyka i prze­su­nął oku­lary na nosie. Dziecko leżało bez­wład­nie, przy­kuc­nął więc, by popa­trzeć mu w oczy.

– Jak się nazy­wasz, mło­dzień­cze?

Chłop­czyk prze­to­czył głowę w jego stronę.

– Daniel – odparł ponu­rym tonem.

Tcha­wicę miał pełną śluzu. Gdy dziecko się ode­zwało, z jego ust dobył się paskudny fetor. Domi­nik nie wzdry­gnął się, czu­jąc odór, wręcz prze­ciw­nie – pochy­lił się w stronę pacjenta i zaczerp­nął tchu, by prze­ana­li­zo­wać cha­rak­ter infek­cji.

– Czy mogę osłu­chać ci płuca, Danielu?

Dziecko ski­nęło głową. Domi­nik zdjął ste­to­skop z szyi, roz­piął koszulę chłopca i obrzu­cił spoj­rze­niem tułów. W drob­nej syl­wetce podob­nej do ptaszka odzna­czał się ogromny, wysta­jący brzuch. Oboj­czyki ster­czały pod cie­niutką jak papier skórą, guzki wyła­ziły ku górze jak śle­dzie od namiotu. Ich zarys przy­po­mniał Domi­nikowi o daw­niej­szym życiu, które z wdzięcz­no­ścią zosta­wił za sobą.

Roz­grzał ste­to­skop chu­cha­niem, a potem wło­żył go dziecku pod koszulę i popro­sił, by chłop­czyk zro­bił wdech. Daniel nabrał powie­trza z łatwo­ścią, lecz skrzy­wił się, gdy je wypusz­czał. Domi­nik nasłu­chi­wał odgło­sów. Oddech zdro­wego czło­wieka rezo­nuje i szumi, uka­zu­jąc swo­bodny prze­pływ powie­trza przez płuca. Odde­chowi tego dziecka nie towa­rzy­szyły żadne dźwięki tego rodzaju – chrzę­ścił niczym opony na nie­utwar­dzo­nej nawierzchni drogi. Nie doce­nia się rado­ści pły­ną­cej ze swo­bod­nego oddy­cha­nia, dopóki się jej nie utraci. Ten chło­piec, bio­rąc haust powie­trza, musiał się czuć, jakby oddy­chał przez mokrą szmatę.

Każdy prak­ty­ku­jący lekarz przy­go­to­wuje się na znaki umie­ra­nia, które są zawsze takie same. Oddech przy­spie­sza i staje się płyt­szy, członki opa­dają. Trze­wia się roz­kur­czają. Jest jesz­cze jeden symp­tom, nieco bar­dziej sub­telny i swo­isty dla ssa­ków – spoj­rze­nie utkwione w nico­ści, sygna­li­zu­jące rezy­gna­cję ciała, zmianę nastroju, zgodę na to, że życie szy­kuje się do drogi. Wbrew domi­nu­ją­cym prze­świad­cze­niom więk­szość kona­ją­cych odcho­dzi łatwo, nie wyra­ża­jąc gniewu, lecz z akcep­ta­cją kolei rze­czy. U tego malu­cha widać było każdą pozy­cję na liście oznak śmierci oprócz tej jed­nej. Dziecko nie spo­glą­dało w dal, pogod­nie ocze­ku­jąc końca; nie chciało odcho­dzić. Oczy patrzą­cego na Domi­nika chłopca nie wyra­żały łagod­nej akcep­ta­cji, lecz gorący bunt. Przy­po­mi­nały parę gra­na­to­wych mar­mu­ro­wych kulek – kolo­rem dorów­ny­wały pió­rom modraszki. Lustro­wały szybko twarz leka­rza, wpa­try­wały się w niego dziko, roz­pacz­li­wie. Chło­piec nie oka­zy­wał nawet śladu chęci, by przejść na drugą stronę. Spoj­rzał za Domi­nika, jak gdyby sama Śmierć stała za jego ple­cami, zakap­tu­rzona i spo­wita pele­ryną, macha­jąc kosą, a on mie­rzył się z nią wzro­kiem buń­czucz­nie: „Dziś mnie nie zabie­rzesz”. Potem znów wbił sza­leń­cze spoj­rze­nie w leka­rza, jak gdyby zawie­rał umowę. „Pomóż mi”, mówił Daniel. „Pró­buj wszyst­kiego”. Wła­śnie ten wyraz oczu dziecka, rzadki w podob­nym kon­tek­ście i nie­po­ko­jący, wywarł na Domi­niku wra­że­nie tak wiel­kie, że lekarz poczuł się zmu­szony do dzia­ła­nia.

– Pokaż mi się na sie­dząco, mło­dzień­cze – roz­ka­zał Domi­nik.

Daniel popa­trzył na niego nie­pew­nie.

– On jest zmę­czony, panie dok­to­rze – zaopo­no­wała matka.

Lekarz wie­dział, że jego prośba jawi się jako para­dok­salna – pro­sić kona­ją­cego, by usiadł.

– Wiem, że wymaga to ogrom­nego wysiłku, lecz jesteś sil­nym chłop­cem. Pew­nie szybko bie­gasz i wysoko ska­czesz?

Chło­piec poki­wał głową z prze­ję­ciem, potwier­dza­jąc, że jest atletą, i spró­bo­wał się unieść do pozy­cji sie­dzą­cej. Chude ramiona chwiały się i trzę­sły, spo­cił się z wysiłku, nie udało mu się. Wysta­wił język bokiem z ust i zamie­rzył się jesz­cze raz. Zaparł się łok­ciami z deter­mi­na­cją i w końcu się pod­niósł. Spoj­rzał na Domi­nika, cze­ka­jąc na pochwałę.

– Dosko­nale – rzekł lekarz. W jed­nej chwili oddech się popra­wił, w miej­sce mokrego szmeru poja­wił się kla­row­niej­szy i bar­dziej suchy sze­lest. – Sio­stro. Pozy­cja Fow­lera.

Sio­stra Emi­lia pode­szła pospiesz­nie i unio­sła opar­cie łóżka do czter­dzie­stu pię­ciu stopni, by chło­piec mógł sie­dzieć.

Matka chłopca – sio­stra Emi­lia zwra­cała się do niej imie­niem Rut – uśmiech­nęła się z rado­ścią. Domi­nik skwi­to­wał roz­wój sytu­acji lek­kim ski­nię­ciem głowy, potem jed­nak na powrót sku­pił się na pacjen­cie, albo­wiem sku­tecz­ność tego roz­wią­za­nia miała się wyczer­pać. Obec­nie zaka­żony płyn zbie­rał się na dnie płuc, lecz jego poziom będzie wzra­stał i jeśli nie podej­mie się lecze­nia, obez­władni cały narząd. Ten pacjent utopi się od środka.

– Próżny trud, to przy­pa­dek bez­na­dziejny – oświad­czył jakiś męż­czy­zna za ich ple­cami. Domi­nik roz­po­znał głos i poha­mo­wał wes­tchnie­nie. Dok­tor Igor Wolań­ski poma­sze­ro­wał ku niemu z roz­sier­dzoną miną i pul­su­jącą na czole żyłką. – Ma zaawan­so­waną influ­encę – orzekł. Sły­sząc to słowo, matka Daniela zady­go­tała, jak gdyby zaklął albo wypo­wie­dział bluź­nier­stwo. Całe poko­le­nie Pola­ków przy­pła­ciło życiem tę zarazę. – Zabija go to – dodał dok­tor Wolań­ski nie­po­trzeb­nie. – Nic nie da się zro­bić. Po co go sadzasz? Musi się poło­żyć, żeby umrzeć w spo­koju. To mój oddział i mój pacjent. Wra­caj do sie­bie, Domi­niku.

Domi­nik był chi­rur­giem, lecz coraz czę­ściej pro­szono go o pomoc w spra­wie infek­cji. W zszytą ranę w ciągu kilku godzin może się wdać zaka­że­nie, jeżeli się o nią pra­wi­dłowo nie zadba. Z tego względu stał się wręcz eks­per­tem w tej dzie­dzi­nie, a pie­lę­gniarki z oddziału zakaź­nego – a wła­ści­wie każ­dego – czę­sto pro­siły, by zer­k­nął na ich pacjen­tów. Nie­rzadko oglą­dał nęka­nych gron­kow­cem czy pacior­kow­cem ludzi leżą­cych na oddzia­łach dla cho­rych na cho­roby wene­ryczne, płucne, a nie­kiedy na dzie­cię­cym.

Tutaj to dok­tor Wolań­ski ucho­dził za spe­cja­li­stę – był wszak pedia­trą – Domi­nik wkra­czał zatem na jego teren. Inny lekarz może oka­załby wdzięcz­ność za pomoc, ale nie dok­tor Wolań­ski. Kro­iła się kłót­nia.

– Co mu podano? – zapy­tał Domi­nik, zwra­ca­jąc się do pie­lę­gniarki i igno­ru­jąc Wolań­skiego.

– Lau­da­num. Cztery kro­ple – odparła.

Domi­nik mil­czał. Taka ilość opium zwa­li­łaby z nóg doro­słego męż­czy­znę.

– Po lau­da­num prze­sta­wał kasz­leć – wtrą­cił dok­tor Wolań­ski ostrym tonem. – I cier­pieć. Dziecko nie powinno zazna­wać bólu. Nie zamie­rzam się tłu­ma­czyć ze swo­ich decy­zji, Domi­niku – dodał, choć dokład­nie to wła­śnie robił.

– Ból jest przy­datny – odpo­wie­dział Kar­ski spo­koj­nie i ski­nął głową. – Zdra­dza, że coś jest nie tak, jak powinno. Kaszel także odgrywa istotną rolę. Usuwa tok­syny z orga­ni­zmu. – Mówił łagod­nym tonem, który przy­bie­rał pod­czas każ­dej roz­mowy z dok­to­rem Wolań­skim. Nie chciał go roz­draż­nić. – Zga­dzam się z two­imi począt­ko­wymi uwa­gami, lecz z całym sza­cun­kiem, z pozo­sta­łymi już nie.

Dok­tor Wolań­ski pio­ru­no­wał Domi­nika wzro­kiem.

– Może odbę­dziemy tę roz­mowę na osob­no­ści. – Kar­ski zer­k­nął prze­lot­nie na matkę chłopca, Rut, która gor­li­wie przy­słu­chi­wała się wymia­nie zdań.

– Wyklu­czone – odpa­ro­wał Wolań­ski. – Moja dia­gnoza i zasto­so­wane lecze­nie są wła­ściwe. Jeśli bra­kuje ci wie­dzy w tej mate­rii, to już twoje zmar­twie­nie.

– Dosko­nale. – Domi­nik popra­wił oku­lary na nosie i cią­gnął roz­mowę przy łóżku dziecka. – Twój pacjent ma zaawan­so­waną influ­encę. Lecz to nie grypa go zabija. I można by coś wskó­rać.

Pedia­tra się roze­śmiał.

– Twier­dzisz, że influ­enca nie zbiera śmier­tel­nego żniwa? Że cho­roba, która zmio­tła ćwierć naszych mło­dych żoł­nie­rzy, naj­sil­niej­szych i naj­dziel­niej wal­czą­cych pod­czas Wiel­kiej Wojny, nie zabija? – Czę­sto wygła­szał podobne tyrady, usta­wia­jąc się na tle sta­ty­styk i wyda­rzeń histo­rycz­nych, jak gdyby nie był leka­rzem, lecz poli­ty­kiem prze­ma­wia­ją­cym do tłumu i ubie­ga­ją­cym się o urzędy.

– Influ­enca rzadko pro­wa­dzi do zgonu – odparł Domi­nik. Takie uwagi na ogół wywo­ły­wały pogar­dliwe prych­nię­cia i dzi­siaj nie było ina­czej. Dok­tor Wolań­ski zaśmiał się drwiąco i cmok­nął, a matka chłopca popa­trzyła na Domi­nika, jakby osza­lał. Nawet Daniel na łożu bole­ści zadarł brew. – Ten chło­piec nie umrze na grypę, cho­ciaż rze­czy­wi­ście kona.

Dok­tor Wolań­ski zało­żył rękę na rękę.

– Na co więc umrze?

– Na zapa­le­nie płuc. – Domi­nik się rozej­rzał. Wszy­scy mil­czeli, więc cią­gnął: – Wirus grypy zaata­ko­wał i osła­bił jego sys­tem odpor­no­ściowy. Drob­no­ustroje opor­tu­ni­stycz­nie wyko­rzy­stały oka­zję i zało­żyły w jego płu­cach nie­wielką osadę.

Dok­tor Wolań­ski mach­nął ręką.

– Dobrze, w takim razie cierpi rów­nież na zapa­le­nie płuc. Co za róż­nica, zapa­le­nie płuc jest rów­nie śmier­telne jak grypa. Nie ist­nieje na to lekar­stwo. Już nie­ba­wem będzie _tot_.

Domi­nik ścierpł, sły­sząc nie­miecki wyraz. Dok­tor Wolań­ski miał zwy­czaj okra­szać dys­ku­sje ger­ma­ni­zmami. Podzi­wiał obecną nie­miecką poli­tykę medyczną, któ­rej pewne ele­menty można by uznać za anty­spo­łeczne.

– Mam lekar­stwo na zapa­le­nie płuc – odparł Domi­nik.

– Co pro­szę? – zapy­tał zdu­miony Wolań­ski.

– To nowy lek. – Domi­nik wbił wzrok w pod­łogę. – Sam go zro­bi­łem.

Dok­tor Wolań­ski wybuch­nął grom­kim śmie­chem.

– Oto pan i zbawca! – Zwró­cił się do Rut: – Sza­lony nauko­wiec, co warzy elik­siry u sie­bie w wychodku. Pro­szę go nie słu­chać, nic nie da się zro­bić. Niech pani nie naraża swo­jego chłopca na nie­po­trzebny ból.

Domi­nik pokrę­cił głową.

– Pro­szę wyba­czyć, dok­to­rze, ale jeśli będziemy kon­ty­nu­ować tera­pię bez zmian, dziecko umrze.

Wolań­ski znów zwró­cił się do matki dziecka:

– Wybór należy do dro­giej pani. Możemy kon­ty­nu­ować lecze­nie prze­pi­sane przez waszego leka­rza, zgod­nie z tym, co dla uśmie­rze­nia bólu od dzie­sią­tek lat zale­cają wszy­scy cie­szący się sza­cun­kiem fachowcy. Albo może pani pozwo­lić, by ten sza­le­niec zadał swoim toni­kiem wię­cej cier­pie­nia.

Kar­ski przy­glą­dał się kobie­cie, która wodziła wzro­kiem po leka­rzach, sta­ra­jąc się pod­jąć decy­zję. Gdyby opie­rać się wyłącz­nie na wyglą­dzie, wybór byłby oczy­wi­sty. Domi­nik nie spraw­dziłby się w roli pedia­try. Nie znał żar­tów, a minę robił tak kwa­śną, że na jej widok zsia­dłoby się mleko. Syl­wetkę miał drobną, lecz krzepką, nosił cięż­kie oku­lary w masyw­nych opraw­kach. Poza tym ni­gdy, przeni­gdy się nie uśmie­chał. Ponie­kąd przed kimś wła­śnie takim jak on matki mogłyby ostrze­gać swoje potom­stwo: był niczym zbir z bajki czy pory­wacz dzieci.

Jego kolega za to pre­zen­to­wał pozorną pogodę i jeśli się go dobrze nie znało, można było go uznać za wyba­wi­ciela dzia­twy. Policzki dok­tora Wolań­skiego kwi­tły weso­łym rumień­cem, a obli­cze miał nie­mal ide­al­nie okrą­głe. Z ramion i postury koja­rzył się mile z wańką-wstańką, a głowę zdo­biły mu puszy­ste blond włosy. Gdyby zapu­ścił brodę, byłby z niego zna­ko­mity Święty Miko­łaj na nowo­cze­sną modłę. Gdy szło zatem o sam wygląd, nale­żało roz­strzy­gnąć mię­dzy pory­wa­czem dzieci a Świę­tym Miko­łajem. Domi­nik nie dzi­wiłby się kobie­cie, gdyby wybrała jego prze­ciw­nika. Tak się jed­nak nie­szczę­śli­wie zło­żyło, że Święty Miko­łaj doko­ny­wał stop­nio­wej euta­na­zji jej dziecka za pomocą opium, pod­czas gdy pory­wacz chciał przy­naj­mniej spró­bo­wać ura­to­wać chłopcu życie.

Matka Daniela popa­trzyła na Wolań­skiego, na Domi­nika, a potem znowu na pedia­trę.

– Dzię­kuję, panie dok­to­rze – zwró­ciła się do niego. Mówiła cicho i z pokorą. – Ni­gdy nie zdo­łamy się panu odwdzię­czyć za oka­zaną tro­skę. – Domi­nik roz­po­zna­wał ten głos, ten układny, kobiecy ton. – Ale jestem córką pro­stego szewca – dodała. – Chcia­ła­bym wypró­bo­wać cza­ro­dziej­ski elik­sir.

Dok­tor Wolań­ski pokra­śniał jak burak. Zro­bił wdech, wydech, potem ski­nął głową, jak gdyby z nagła wez­brała w nim burza, która rów­nie szybko minęła. Czę­sto się tak zacho­wy­wał – ogar­niało go roz­tar­gnie­nie, popa­dał w obse­sję na jakimś punk­cie, a potem sku­piał się na czymś innym, jakby ni­gdy nic.

– Bie­daczko. Ale nie wie pani, co czyni. Modlę się za duszę pani syna. – Wolań­ski odwró­cił się do Domi­nika i wymam­ro­tał szorstko: – Niech ci będzie. Krew tego dziecka będziesz miał na rękach. – Potem ode­zwał się do pie­lę­gniarki: – Sio­stro, ja umy­wam ręce od tego przy­padku, a na akcie zgonu tego chłopca jako przy­czynę śmierci należy podać: „Mor­der­stwo doko­nane przez dok­tora Kar­skiego”.

Domi­nik zasta­na­wiał się, czy wspo­mnieć, że na akcie zgonu na ogół nie ma rubryczki na imię i nazwi­sko zabójcy, ale ugryzł się w język. Dok­tor Wolań­ski odda­lił się nie­zdar­nie kory­ta­rzem, poty­ka­jąc się po dro­dze o sta­lowy wózek z przy­rzą­dami medycz­nymi. Meta­liczny brzęk odbił się echem po całym oddziale.

Trzeba przy­znać uczci­wie, że w kwe­stii lecze­nia tego dziecka Domi­nik miał nad dok­to­rem Wolań­skim nie­jaką prze­wagę. Po pierw­sze, dawno temu widy­wał wiele podob­nych przy­pad­ków. Po dru­gie, przez ostat­nie jede­na­ście lat łączyła go ukrad­kowa zaży­łość z bak­te­riami, tymi nowymi zwie­rzę­tami, które choć drob­niej­sze niż główka szpilki, zdolne były oba­lić sło­nia. Podzi­wiał ich moc i stu­dio­wał ich oso­bliwe wędrówki przez ściany i tkanki, przez arte­rie do żył. Cza­sami nawet, gdy pie­lę­gniarki poszły już do domu, mówił do nich w swoim labo­ra­to­rium. „Spry­ciula z cie­bie”, rzu­cał do gram-dodat­niej komórki gron­kowca.

Pie­lę­gniarka nachy­liła się w jego stronę.

– Co pan zamie­rza, dok­to­rze?

– Podam mu lekar­stwo – odparł Domi­nik drżą­cym gło­sem.

– Które sam pan zro­bił?

Poki­wał głową.

– Z czego je pan zro­bił?

– Z ple­śni. – Odchrząk­nął.

– Z ple­śni? – powtó­rzyła pie­lę­gniarka, jakby dzięki temu słowa miały się oka­zać nie­praw­dziwe. – Zamie­rza pan wstrzyk­nąć dziecku pleśń? – Na­dal się w niego wpa­try­wała.

– Niech sio­stra przy­nie­sie z chłodni fiolkę z żółtą ety­kietą. Pro­szę nabrać sześć jed­no­stek. – Osza­co­wał wagę dziecka z namy­słem. – Osiem jed­no­stek. Igła dwu­dziestka szóstka.

Sio­stra Emi­lia wes­tchnęła i wyszła na kory­tarz.

Domi­nik, podob­nie jak zapewne co drugi lekarz w Euro­pie, prze­czy­tał pracę Szkota Ale­xan­dra Fle­minga o tym, jak zabić bak­te­rie za pomocą ple­śni. Więk­szość ją odrzu­ciła, jego jed­nak arty­kuł zafa­scy­no­wał. Jako nauko­wiec był sta­ro­świecki i wyzna­wał zasadę _nul­lius in verba_ – nie wie­rzyć nikomu na słowo, wypró­bo­wał więc kon­cep­cję wysu­niętą przez Fle­minga. W pierw­szej kolej­no­ści odkrył, że Fle­ming nie znał się na che­mii orga­nicz­nej. Gdy umiesz­czało się pleśń na szalce Petriego, wbrew zapo­wie­dziom szkoc­kiego medyka nie zabi­jała ona bak­te­rii. W nie­któ­rych przy­pad­kach wręcz pod­no­siła dłu­gość życia drob­no­ustro­jów. Jed­nakże choć Fle­ming nie doli­czył się mole­kuł węgla, Domi­nik nie popeł­nił takiego błędu. Ponow­nie wymie­szał roz­twór i za dwu­na­stym razem pędz­lak zabił bak­te­rie. Było to raczej osią­gnię­cie inży­nie­ryjne niż zaawan­so­wane odkry­cie naukowe: pleśń prze­nik­nęła ścianę komór­kową i osła­biła ją, a komórka się zło­żyła i umarła.

Domi­nik popa­trzył na matkę chłopca. Nie miała na nogach poń­czoch. W ustach w miej­scu lewego sie­ka­cza ziała czarna dziura.

– Nie gwa­ran­tuję, że wszystko się powie­dzie, pro­szę pani – ode­zwał się do niej. – Nie­wy­klu­czone, że zabije to syna.

Brak zęba przy­da­wał jej swo­istego hartu, twar­do­ści niczym u ste­ra­nego przez bitwy żoł­nie­rza, który napa­trzył się, jak jego przy­ja­ciele idą na śmierć.

– A czy on i tak umrze? – zapy­tała.

– Tak – odparł.

Umil­kła i owi­nęła się cia­śniej płasz­czem. Mate­riał okry­cia zda­wał się zbyt cienki jak na luty. Zbli­żała się wio­sna, lecz w nocy był przy­mro­zek. Czy całą zimę cho­dziła w tym zno­szo­nym płasz­czu? Sły­szał, jak szczęka zębami, i wyobra­ził sobie, jakie to uczu­cie mar­z­nąć przez dłu­gie mie­siące, ni­gdy się nie roz­grze­wać. Popa­trzyła leka­rzowi w oczy, a on odniósł wra­że­nie, że odpy­tuje go spoj­rze­niem, tak samo jak wcze­śniej jej syn – się­ga­jąc w głąb niego. Wów­czas Domi­nik pomy­ślał o wła­snym dziecku; on także był rodzi­cem. Rozu­miał, co ta kobieta prze­żywa w tej chwili. Roz­wa­żała wielce praw­do­po­dobną per­spek­tywę rychłej utraty syna i prze­czu­wała bez­sens, który póź­niej może zawład­nąć jej życiem. Nie będzie już matką. Domi­nik prze­łknął ślinę, czu­jąc brze­mię czy­je­goś ist­nie­nia, które spo­czy­wało w jego rękach.

– Niech pan to zrobi – rze­kła w końcu, kiwa­jąc głową. – Niech pan mu poda mik­sturę.

Sio­stra Emi­lia wró­ciła ze strzy­kawką. Cze­kała na końcu kory­ta­rza, Domi­nik musiał więc do niej podejść, zosta­wia­jąc matkę przy leżą­cym w łóżku dziecku.

– Asy­sto­wał pan kie­dyś przy takim zabiegu? – zapy­tała go.

Spoj­rzał na nią.

– Sam pod­ją­łem próbę. Na świni.

– Jaki był rezul­tat?

Odkaszl­nął.

– Zwie­rzę zmarło. – Pie­lę­gniarka zro­biła minę, jakby żało­wała, że skie­ro­wała pacjenta do Domi­nika. – Choć nie­po­dobna z pew­no­ścią stwier­dzić, czy przy­czyną była pleśń – zauwa­żył pogod­nym tonem, chcąc dodać jej otu­chy. – Nie wycią­gam nauko­wych wnio­sków z próby ogra­ni­cza­ją­cej się do jed­nego wie­prza.

– Nie uważa pan, że nale­ża­łoby wypró­bo­wać pre­pa­rat na oso­bie doro­słej, zanim poda się go dziecku?

Domi­nik wes­tchnął.

– Próby kli­niczne potrwają dłu­gie mie­siące, sio­stro. Chło­piec umrze dziś po połu­dniu, nie­za­leż­nie od tego, czy podam mu zastrzyk.

Pie­lę­gniarka mil­czała. Wpa­try­wał się w nią przez chwilę, potem wes­tchnął ponow­nie. Wziął strzy­kawkę i prze­szedł za róg do pokoju zabie­go­wego, odsło­nił pośla­dek i wra­ził igłę we wła­sne ciało. Wci­snął tłok, a spo­rzą­dzona przez niego mik­stura roze­szła się pod skórą, gdzie wchłoną ją naczy­nia krwio­no­śne, następ­nie zaś powę­druje żyłami do jego serca, które będzie roz­pro­wa­dzać tru­jącą pleśń po jego ciele, aż trafi do każ­dego organu i wszyst­kich komó­rek. Wró­cił do pie­lę­gniarki.

– Co pan dok­tor zro­bił? – zapy­tała, wbi­ja­jąc wzrok w strzy­kawkę.

– Zgod­nie z zale­ce­niem poda­łem to naj­pierw oso­bie doro­słej, nim wypró­buję pre­pa­rat na dziecku.

Wyba­łu­szyła oczy.

– Co teraz będzie?

– Pro­szę odcze­kać pół godziny. – Domi­nik zer­k­nął na zega­rek. – Jeżeli w tym cza­sie mnie to nie zabije, pro­szę podać chłopcu połowę tej dawki.

Sio­stra Emi­lia spraw­dziła czas na wła­snym zegarku, który wisiał na łań­cuszku przy­pię­tym na jej piersi.

– Odcze­kajmy godzinę. Pan dok­tor jest więk­szy niż on. – Uśmiech­nęła się. – Uśmier­ce­nie pana może zająć mik­stu­rze wię­cej czasu.

Domi­nik ski­nął głową, wyszedł z dzie­cię­cego i wró­cił na obchód. Odwie­dził pacjenta, któ­remu dzień wcze­śniej wyciął śle­dzionę, oraz cię­żarną, któ­rej dziecko uło­żyło się poślad­kowo, więc nie­wy­klu­czone, że potrzebne będzie cesar­skie cię­cie. Gdy ją badał, by się prze­ko­nać, czy dziecko się odwró­ciło, wyobra­żał sobie, jak pleśń, którą sobie wstrzyk­nął, prze­miesz­cza się po jego ciele i wnika w każdą komórkę. Przed oczyma miał taką pleśń, jaką zdra­puje się z chleba – te zie­lo­no­szare kręgi wykwi­ta­jące pie­rza­stymi obło­kami, które obec­nie falo­wały w jego krwio­biegu. Po godzi­nie wciąż żył, wró­cił więc na dzie­cięcy. Pod jego dyk­tando sio­stra Emi­lia podała chłopcu cztery jed­nostki ple­śni z pędz­laka.

– I co teraz? – zapy­tała.

– Cze­kamy – odparł Domi­nik. Oboje odwró­cili się i obser­wo­wali chłopca.

Dziecko pode­rwało się w ataku kaszlu.

– Co się dzieje? – krzyk­nęła jego matka prze­szy­wa­jąco. – On się dławi!

– Panie dok­to­rze? – zapy­tała sio­stra Emi­lia oskar­ży­ciel­skim tonem. Mie­rzyła go takim wzro­kiem, jakby już zabił dziecko. – Czy pleśń wywo­łała u pacjenta nie­ko­rzystne skutki, ina­czej niż u pana? – Chło­piec krztu­sił się, oddy­cha­jąc głę­boko, z udręką. Potem poczer­wie­niał i zła­pał się za gar­dło, jak gdyby pró­bo­wał odpę­dzić duszącą go zjawę.

Domi­nik pokrę­cił głową.

– Nie sądzę. – Odsło­nił pierś dziecka i osłu­chał je ponow­nie ste­to­sko­pem. – To nie pędz­lak. Lau­da­num prze­stało dzia­łać. Tłu­miło skur­cze klatki pier­sio­wej, teraz jed­nak kaszel wraca. To dobrze. – Dziecko rzę­ziło. – Trzeba roz­bić flegmę, nim się w niej utopi.

Sio­stra Emi­lia wie­działa, co robić. Wzięła mied­nicę.

– Pluj! – roz­ka­zała.

To zwró­ciło uwagę dziecka, które pod­nio­sło na nią wzrok, jakby chciało się upew­nić co do nie­grzecz­nego nakazu. Pie­lę­gniarka poki­wała głową, a ból uległ wobec dzie­cię­cego impulsu. Chło­piec wypluł do miski dużą brą­zową grudkę flegmy. Przyj­rzał się ośli­zgłej kulce z uśmie­chem.

– Dosko­nale! – zakrzyk­nął Domi­nik. Dziecko wydęło wątłą, zajętą cho­robą pierś z dumą. – Nie prze­sta­waj, dopóki wszyst­kiego nie wykasz­lesz.

– W takim razie jesz­cze raz! – pole­ciła chłopcu pie­lę­gniarka niczym gene­rał wyda­jący roz­kaz naj­dziel­niej­szemu kapra­lowi. Pokle­pała go po ple­cach zde­cy­do­wa­nie i ryt­micz­nie jak do mar­sza.

Chło­piec chwy­cił mied­nicę. Pobu­dził płuca jesz­cze raz, tym razem moc­niej i głę­biej. Do miski wpa­dła kolejna grudka. W ciągu godziny wypluł jesz­cze dzie­sięć zie­lo­nych kulek, pod­bar­wio­nych czer­wo­na­wym, rdza­wym brą­zem.

Domi­nik poszedł do domu przy­go­to­wać dla córki kola­cję, a gdy poło­żyła się spać, wró­cił do szpi­tala. Gdy przy­szedł, dziecko spało spo­koj­nie. Gorączka zelżała. Skoro pierw­sza iniek­cja go nie zabiła, Domi­nik zle­cił, by o pół­nocy podano mu drugą, dwu­krot­nie więk­szą dawkę. Przy­niósł sobie skó­rzany fotel z gabi­netu i spał na dyżurce pie­lę­gnia­rek. Oddzia­łowa dzienna zbu­dziła go o siód­mej.

– Niech pan pój­dzie odwie­dzić pacjenta, dok­to­rze – powie­działa, kła­dąc mu dłoń na ramie­niu.

Domi­nik prze­łknął ślinę i poszedł szyb­kim, acz rów­nym kro­kiem, nie chcąc oka­zać paniki. Jeżeli dziecko zmarło, konieczna okaże się dal­sza praca, należy zmie­nić para­me­try. Będzie musiał nieco się cof­nąć. Dotarł na koniec kory­ta­rza i skrę­cił za róg. Szedł prędko, więc pośli­zgnął się i zatrzy­mał na skraju łóżka Daniela. Chło­piec sie­dział i pił z kubka rosół. Policzki miał zaru­mie­nione. Domi­nik pomo­dlił się w duchu z wdzięcz­no­ści.

Dziecko opu­ściło szpi­tal w pod­sko­kach cztery dni póź­niej. W ręku trzy­mało kan­dy­zo­wane jabłko, które dała mu sio­stra Emi­lia, i lizało je z ucie­chą. Zale­d­wie jeden na dzie­sięć tysięcy leka­rzy w Euro­pie wypró­bo­wał tech­nikę Fle­minga. Ponoć woj­sko ame­ry­kań­skie nad czymś pra­co­wało, podob­nie jak Wehr­macht. W ciągu wie­ków bak­te­rie zabiły miliardy ludzi. Teraz, w swoim jed­no­oso­bo­wym labo­ra­to­rium, Domi­nik opra­co­wał metodę, by je powstrzy­mać, przy uży­ciu kuchen­nej ple­śni. Ame­ry­ka­nie mówili na to „anty­bio­tyki”.

Gdy wycho­dzili, matka chłopca pode­szła do Domi­nika, a następ­nie uklę­kła przed nim na pod­ło­dze jak rycerz przed kró­lem. Leżący w łóż­kach pacjenci odwra­cali się i szep­tem komen­to­wali nie­sto­sowny widok.

– Niech pani wsta­nie – powie­dział do niej Domi­nik.

Pokrę­ciła głową i nie ruszyła się z pod­łogi, a potem zdjęła z szyi cynową bły­skotkę i wetknęła mu ją do ręki. Były to dwa trój­kąty – pierw­szy zwró­cony do góry, drugi w dół. Uło­żone jeden na dru­gim, two­rzyły gwiazdę Dawida.

– Jeśli czło­wiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby ura­to­wał cały świat – rze­kła do niego. Domi­nik roz­po­znał słowa z Tal­mudu, sły­szał je już wcze­śniej.

Ujął gwiazdę i musnął kciu­kiem jej powierzch­nię. Pro­mie­nie poran­nego słońca wpa­da­jące przez oprawne w ołów okna oddziału migo­tały na taniej lśnią­cej powierzchni. Chciał oddać kobie­cie gwiazdę, lecz ona zaopo­no­wała gwał­tow­nie.

– To moja zapłata – oznaj­miła. Nie pokry­łaby w ten spo­sób dzie­sią­tej czę­ści kosz­tów pobytu dziecka w szpi­talu.

Domi­nik poki­wał głową, a potem pomógł matce chłopca wstać z pod­łogi. Deli­katne zmarszczki na twa­rzy suge­ro­wały, że miała około trzy­dzie­stu lat, lecz praw­do­po­dob­nie była znacz­nie młod­sza. Gdy ujął ją pod rękę, jej łokieć ukłuł go jak igła. Pew­nie ważyła led­wie czter­dzie­ści kilo­gra­mów.

– Resztę długu odpra­cuję – oznaj­miła.

– Wszystko jest opła­cone. Pro­szę zabrać syna do domu.

Domi­nik przy­jął od reszty per­so­nelu gra­tu­la­cje, że ura­to­wał komuś życie, a pie­lę­gniarki powin­szo­wały mu nie­prze­rwa­nej zwy­cię­skiej passy. Potem udał się do swo­jego gabi­netu, by w ciszy i samot­no­ści świę­to­wać oca­lone życie. Osu­nął się na fotel i przez chwilę cie­szył się tym uczu­ciem, lecz potem prze­ko­nał się, że w ciszy jak zwy­kle ucie­kał myślami do wła­snego dziecka, Marii. Zna­lazł się w tym miej­scu ze względu na swoją córkę – wszystko to robił dla niej. I nagle zakra­dło się do niego wspo­mnie­nie tego, co uczy­nił, jak wiele lat temu usu­nął matkę Marii z życia córki. Owład­nęło nim zna­jome mroczne uczu­cie, popra­wił więc oku­lary i odwró­cił się w stronę okna, by je odpę­dzić. Był zły, że wła­śnie teraz wró­ciło do niego wspo­mnie­nie o tym wyda­rze­niu. W takie dni, gdy dopi­sał do bilansu czy­jąś duszę, powi­nien mieć prawo powie­dzieć, że warto było popeł­nić ten dwu­znaczny czyn, jakiego się dopu­ścił pięt­na­ście lat temu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: