Fake. Opowiadania Tom IV - Zenon Rogala - ebook

Fake. Opowiadania Tom IV ebook

Zenon Rogala

0,0

Opis

Mieć odwagę spojrzeć śmierci prosto w twarz…

Ostatni z cyklu tom opowiadań Zenona Rogali – Fake – podejmuje znaną z poprzednich części tematykę, jednak dominującym motywem jest w nim śmierć. Ukazana pośrednio lub wprost, jako partnerka do rozmów, sporów i dyskusji. Jako kobieta i mężczyzna, a także nie do końca uchwytne, choć wyraźnie oczekiwane zjawisko, któremu narrator rzuca osobiste wyzwanie. Charakterystyczny styl opisywania rzeczywistości i tym razem pozwala czytelnikowi na obserwację całości poprzez skupienie na jej wybranych szczegółach.

Chciałem umrzeć. Natychmiast. Nieodwołalnie. Dlaczego jeszcze żyję? Nienawidzę życia. Dość, dziś będzie koniec. Jutro się nie liczy. Najważniejsze, żeby już dziś nie żyć. A teraz uciec, schować się przed wszystkimi.
Biegłem na zatracenie. Biegłem po śmierć. Jak to dobrze, że znalazłem się na Lubawskiej. Tu drogę przecina tor kolejowy i tu na stromej skarpie poczekam. Dwa sierpy szyn chowają się za ostrym zakrętem. Przecież kiedyś będzie jechał dnem tego wąwozu. Wyjedzie niespodziewanie i wtedy… mam przecież dziewięć pierwszych piątków…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Ene, Due, Rike i… Fake – to już czwarty tom opowiadań. Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił mi na dokończenie tego najważniejszego w moim życiu zadania. Przez to czuję się spełniony i jako taki mogę spokojnie myśleć o zamknięciu. Na cztery spusty. A ja siedzę pod piecem w izbie, gdzie są cztery kąty, gdzie teraz jest moje miejsce.

Cztery żywioły: powietrze, głód, ogień, wojna.

Czterej jeźdźcy Apokalipsy.

Zamknąć na cztery spusty.

Cztery kąty, a piec piąty.

Cztery strony świata.

Cztery pory roku.

Czy

Czy jeśli umrę,

to umrę na pewno?

Czy otworzy się ziemia,

czy otworzy niebo?

Czy iść, gdzie święci,

czy zostać w pamięci…

Tylko raz się zdarza

pamięci Wisławy Szymborskiej

 

 

Razie,

pojedynczy, jedyny, ostateczny, nieodwołalny, kategoryczny, bezwzględny, sprawiedliwy, nieprzekupny, beztroski, surowy, żałosny, indywidualny, błazeński, nieubłagany, rzetelny, niespieszny, długotrwały, żartobliwy, niesprawiedliwy, wstydliwy, nudny, lękliwy, szumny, płochliwy, zażenowany, raz po razie, żegnający, wieczny, niepowtarzalny, egoistyczny, razie występujący w jednym egzemplarzu, jedyny na świecie oryginale…

– trwaj.

Wiaro,

jednostronna, płaska, powierzchowna, malownicza, oszukańcza, zwodnicza, płochliwa, bezdenna, malowana, pusta, zbędna, namolna, bezbrzeżna, rozmodlona, małomówna, zimna, małoduszna, ślepa, płytka, szowinistyczna, zabobonna, burząca, perfidna, kojąca, dumna, mściwa, intuicyjna, dojmująca, życiodajna, kwitnąca, burząca, egoistyczna, tuląca, słodka, lecząca…

– nawracaj się.

Nadziejo,

zawodna, pusta, płochliwa, zwodnicza, miła, słodka, ostatnia, nic niewarta, miałka, iluzoryczna, kolorowa, ostateczna, wyżebrana, wypłakana, płochliwa, durna, podstępna, nijaka, iluzoryczna, umykająca, próżna, oszukańcza, płonna, zwycięska, migotliwa…

– umykaj.

Miłości,

ognista, wszechogarniająca, istotna, fundamentalna, kochająca, upragniona, zdeterminowana, ostateczna, zagubiona, domniemana, oszukana, byle jaka, tragiczna, wypłakana, zawrotna, dokuczliwa, niespełniona, wynaturzona, bezkarna, bezwzględna, tyranizująca, rozszalała, dumna, wszechstronna, cicha, wstydliwa, niepokojąca, rzewna, głupia, zwodnicza, daremna, nieodwzajemniona, szalona, wykwintna, krótka, śmiertelna, bezkarna, wzgardzona, jarmarczna, odtrącona, płochliwa…

– panuj.

Śmierci,

nagła, niespodziewana, dziwna, powolna, odrażająca, smutna, zbiorowa, słodka, honorowa, niepotrzebna, bufoniasta, bezwzględna, budująca, bezsensowna, cicha, domniemana, głupia, wyczekiwana, samobójcza, gwałtowna, spokojna…

– przybywaj.

Zawsze

Już nie pamiętam, kiedy ostatnio pokonywałem te schody w dawnym młodzieżowym tempie. Wiodą z parterowej salono-kuchni na pięterko, gdzie jest pięknie urządzona sypialnia i łazienka, i to miejsce nad garażem, gdzie najbardziej lubię przebywać, bo stąd, po zapięciu pasów, mogę wystartować w przestworza. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio pokonałem te schody, nie uświadamiając sobie tego.

Od pewnego czasu dokładnie wiem, kiedy zdobywam tę górę i ile trudu mnie to kosztuje. Schodów, jak zbójców w Powrocie taty, jest dwanaście. Z tym że tamci mieli swojego herszta, który mógł nakazać im wszystko, a moje schody przestały uważać mnie za pana i władcę i powoli zaczynają panować nade mną. Iwona nazywa je schodami do nieba. Może tam prowadzą, ale na pewno nie mnie.

Dzisiaj byłem już prawie na siódmym (ach, te siódemki) i to stało się właściwie między siódmym a ósmym. Po prostu ósmy osunął się całkiem nagle. Zapadł się niespodziewanie, po prostu zapadł się pod moim ciężarem i zamiast wznieść mnie w górę, zepchnął w dół. Kiedy wykonywałem potężnego fikołka, najpierw poczułem jakiś cholerny ciężar w piersi – taki, że chciałem w sposób naturalny ulżyć piersiom i rękami ten ciężar unieść, żeby nie ciążył aż tak bardzo. Nie było to jednak skuteczne, bo zamiast troszczyć się o coś, co w klatce piersiowej się urwało i kamienną lawiną leciało w dół, powinienem pomyśleć o głowie, która też nagle i niespodziewanie zaciążyła mi ołowiem i tu już nie było szans – poleciała z powrotem. Poleciała w dół, a ja za nią, żeby jej całkiem nie stracić, bo sądziłem, że jeszcze na coś może mi się przydać. Ale szybko się okazało, że klops. Zepchnięta niewidzialną ręką przeznaczenia, znów, jak na początku wspinaczki, znalazła się na pierwszym stopniu schodów. Na pierwszym.

Ale co to za radość, już nic nie wiem o bólu i cierpieniu, cóż to za wspaniałe uczucie, choć nie jestem pewien, że to uczucie, raczej stan jakiś, a w nim nieprawdopodobnie cudowny nastrój. Jakaś muzyka z nieodgadnionego źródła i to czułe dotknięcie matczynych rąk. Bo to jest dla mnie największym zaskoczeniem, że widzę nad sobą twarz, tę twarz, którą zobaczyłem siedemdziesiąt lat temu jako pierwszą w swoim życiu i teraz widok tej samej twarzy matki, jak wtedy… jak zawsze…

– Już mnie nie boli – szepcę tylko do niej. – Dziękuję, że jesteś przy mnie, sama tyle wycierpiałaś w życiu, że ja wstydziłbym się mówić o cierpieniu. Jest mi tak dobrze, zwłaszcza w twoich ramionach…

Tam

Ktoś kiedyś powiedział, że łóżko nie powinno stać na wprost drzwi wejściowych do sypialni. Coś mi się zdaje, że nawet wiem kto, bo o ile dobrze pamiętam, takie kategoryczne zdanie wygłosiła babcia, kiedy po wojnie rodzice meblowali nowe mieszkanie.

Dobrze to zapamiętałam, bo babcia mówiła to dokładnie wtedy, gdy ja próbowałam swoich talentów gimnastycznych, skacząc na sprężynach materaca leżącego na szerokim dębowym łożu moich rodziców.

Dzisiaj, za chwilę, na specjalne moje życzenie zawitają do mnie moje córki. Tania jest dość surowa, nie znosi sprzeciwu i, choć tego nie okazuje, wiem, że ma to w dużej mierze po mnie. Sama bowiem pamiętam, jak byłam nieustępliwa, kiedy musiałam ulegać kategorycznym przykazaniom mojej mamy, a jej babci.

Inna jest Ola. Ta doświadczyła w życiu tyle, że obdzieliłaby wiele matek, kobiet, panien, mężatek i chyba także wdów, bo już nie bardzo pamiętam, ale to chyba właśnie ona została na świecie sama.

Jak to dobrze, że pozostawiono to łóżko tak, jak zapamiętałam je z czasów dzieciństwa. Na wprost drzwi wejściowych. Przynajmniej nie muszę odwracać głowy, kiedy ktoś wchodzi do sypialni. Wchodzi i od razu widzę, kto do mnie zawitał. Wczoraj był ten mój najlepszy kolega z czasów studiów. Byłam w nim obłędnie zakochana, a on, jak każdy fanfaron i sowizdrzał, nie docenił, lub może nawet nie dostrzegł, mego uczucia. Nie, na pewno dostrzegł, ale ten dureń najwyraźniej je zlekceważył. Wtedy świata poza nim nie widziałam. Przesłaniał mi widok na innych i dlatego kiedy pojawił się Adam, wyszłam za niego z rozpaczy i wściekłości na tego szaławiłę. Ciągle jednak oglądałam się za tym moim wyśnionym i wymarzonym. Była nawet w tych czasach piosenka, jakby o mnie. Wszyscy ją chwalili, że taka piękna i nastrojowa, ale tylko ja wiedziałam, ile cierpienia kosztowało mnie każdorazowe jej wysłuchanie. Ilekroć teraz ją słyszę, tylko ja wiem, jak bardzo ona jest o mnie.

„O mój wymarzony,

o mój wytęskniony,

nie wiesz przecież o tym ty,

że w małym miasteczku za tobą ktoś

wypłakał z oczu łzy…”

Te dzisiejsze myśli są dla mnie męczące. Muszę, koniecznie muszę teraz odpocząć. Zanim moje córeczki przyjdą, postaram się choć przez chwilę zdrzemnąć. Muszę nabrać sił na tak poważną rozmowę, którą przemyślałam w detalach.

Ach, te dzieci, one nie uszanują mojej słabości. Przypadły z hałasem do mojego łóżka i usiadły „w nogach”. Ach, jakie one śliczne, jakie wesołe. Ale co ich tak bawi? Co ich tak śmieszy? Trzpiotki jakich dawno, a właściwie nigdy, nie widziałam, tak były rozbawione i szczęśliwe. Dokazują i skaczą po całym łóżku. Właściwie to nie skaczą, ale jakby fruną w podskokach i z łatwością przenoszą się z miejsca na miejsce. Nawet mi to, prawdę mówiąc, nie przeszkadza. W ogóle nie czuję ich podskoków. Cieszy mnie to, że są takie szczęśliwe. Zawsze mi zależało, żeby były swobodne i wesołe. Ale, zaraz, zaraz… dlaczego one są prawie golusieńkie, dlaczego zamiast białych fartuszków i plisowanych spódniczek mają jakieś zwiewne muślinowe narzutki? I skąd je mają? Przecież ja nigdy w domu nie ubierałam ich w takie nieziemskie stroje. Owszem, wiele razy widywałam podobne postacie, tak właśnie ubrane, ale na obrazach Rafaela czy Rubensa. Siedziały zwykle na gzymsach barokowych ołtarzy. Takie tłuściutkie dzieciątka tam są wszechobecne, ale u mnie? W moim łóżku?

– Dziewczynki, dość już tego dokazywania. Czekałam na was jako na duże panienki, nawet dorosłe kobiety, a wy znów zrobiłyście mi takiego psikusa. Posłuchajcie wreszcie, co mam wam do powiedzenia. Całe życie myślałam o chwili, kiedy będę się z wami rozstawać, więc uszanujcie mnie, proszę, i wysłuchajcie, co mam wam do powiedzenia.

– Oj, mamo, mamo kochana, my wiemy, dokładnie wiemy, co nam chcesz powiedzieć. Nie musisz się wysilać, nie musisz już odpoczywać w tym łóżku. My przyfrunęłyśmy, żeby cię zabrać ze sobą. Tam o nic nie będziesz się martwić, tam będziemy dla ciebie tańczyć, i zobaczysz, jak tam jest cudownie.

Rozrachunek

Cóż, widzę, że musimy się rozstać. Żal z powodu tej konieczności należy do najbardziej dojmujących. I nie jest to rozstanie z czyjejkolwiek winy, ale to nie ja jestem za ten fakt odpowiedzialny. Nigdy nie sądziłem, że nastąpi to tak szybko. Kiedy patrzę wstecz, ciągle wydaje mi się, że nasze pierwsze spotkanie było tak niedawno. Jeszcze widzę, a właściwie czuję, swój przyspieszony, wtedy jeszcze niewytłumaczalnie przyspieszony oddech.

Poznawałem cię i z niepokojem zagłębiałem się w twoje tajemnice. Labirynt twoich zachowań, kuszący, ale podniecający i nieuchronny. Zawsze gdy patrzę na niego po tylu latach, okazuje się ciekawy i inspirujący. Wiedz, że ilekroć miałem z tobą do czynienia, poza początkowym niepokojem i brakiem pewności, co wydarzy się za chwilę, muszę to przyznać, że byłeś wiernym i ciekawym towarzyszem mojego życia.

Dziś przyszła pora na rozstanie. Całkowicie zgadzam się z czasem i jego wyroki przyjmuję z pokorą, jako jego świadomy lokator. Okres wynajmu się kończy i każdy poważny i lojalny dzierżawca, po upływie stosownego czasu i na wyraźne wezwanie, bez słowa sprzeciwu zbiera swoje manatki i dyskretnie opuszcza lokal. Owszem, wiem, że są tacy, którym się wydaje, że jeszcze nawojują, że jeszcze pokażą, jakie z nich chojraki. Sam mam takich znajomych i przyjaciół, którzy faktu rozstania z tobą nie przyjmują do wiadomości i przez to stają się żałośni i godni politowania.

Bez litości nad sobą przyznaję, że i ja, w pierwszym okresie buntu, miałem to złudne wrażenie, że wszystkim to może się zdarzyć, ale nie mnie. Po krótkiej jednak chwili, kiedy zajrzałem w głąb problemu, dałem za wygraną. To, że rozstanie nastąpi, było pewne, ale styl jego przebiegu świadczyć powinien o klasie i poziomie.

– Nie bądź żałosny…

Pamiętam twoje podszepty w chwili mojego buntu. Powtarzałeś tę prawdę, aż dźwięczała mi w uszach. Tak, miałeś rację, że styl i klasa kapitulacji to wartość sama w sobie.

Mirek w tej sytuacji powtarzał:

– Najważniejsze to zejść ze sceny niepokonanym.

Jeszcze wtedy taką postawę nie całkiem akceptowałem. Jeszcze buntował się we mnie ten kozak hajdamacki, ten watażka stepowy, ten wilk samotnik.

Dziś jednak muszę uznać się za pokonanego i oddać ci cześć jako bezwzględnemu zwycięzcy. Dominację swoją potwierdzasz od wieków, a właściwie od czasów, kiedy pojawiłeś się równo z nami, ludźmi. Jednym słowem, jesteś wielki, nieprzemijający i wieczny. Póki ty istniejesz, my, ludzie, nie jesteśmy zagrożeni. Chwała również i tym, którzy wcześniej zrozumieli i pogodzili się z faktem, że jest na tym świecie jakiś sens i porządek i warto stać na jego straży.

Ruch

ojcu

 

Co ciekawego było za tym oknem, że całymi godzinami wystawał w nim prawie bez ruchu? Przeważnie dłonie opierał na skrajnych punktach parapetu, jak na mównicy, i lekko pochylony trwał w takiej pozycji. Nie było szans, żeby widoczny za oknem las, ta ciemna, poszarpana plama, mogła skrywać coś niespodziewanego, coś, czego nie było wczoraj.

Stojąca nieruchomo i poniżej lasu jasna plama łąk zamieniała się w jeszcze jaśniejszą tuż przy nielicznych zabudowaniach. Tam ewentualnie można było śledzić jakieś indywidualne ruchy pojedynczych osób. Tam dostrzegało się niewielkie urozmaicenie, jak choćby linie ogrodzeń rozrzuconych domostw, pojedyncze wysmukłe drzewa czy przydomowe zabudowania gospodarcze. A wielkie, stojące w terenie metalowe konstrukcje, jak pozbawione żagli maszty wielkich okrętów, dźwigały tylko grube sznury przewodów prądu elektrycznego i podawały je sobie coraz dalej i dalej, aż ginęły daleko za horyzontem. One były najtrwalszym elementem krajobrazu. Owszem, zdarzało się, że jakieś ciemne, średniej wielkości ptaki siadywały na drutach dla krótkiego odpoczynku czy wymiany poglądów na ptasie tematy, ale i one zaraz podrywały się po złapaniu oddechu, aby – gnane obowiązkami rodzinnymi – zdążyć na czas do swoich gniazd.

No tak, były co prawda jeszcze czerwone, pionowe cygara ceglastych kominów opięte metalowymi obręczami, żeby dym i para wydobywające się z podziemnych kotłowni nie rozsadziły ich niespodziewanie. One jednak stały tutaj od niepamiętnych czasów właśnie na straży niezmienności tego krajobrazu, więc tym bardziej żadna zmiana nie odbyłaby się bez ich zgody. Raczej za ich zgodą, czy nawet ich nakazem zapanował bezruch w przepastnych halach fabrycznych, do których nagle przestali przychodzić jeszcze niedawno spieszący się do pracy z rana i wychodzący wieczorem robotnicy. Czerwone maczugi kominów egoistycznie nie dopuszczały nikogo. Stały na straży ciszy i bezruchu, a ostatnie kłęby czarnego dymu dawno już rozrzedziły się w powietrzu nad małym miasteczkiem.

Taki był świat widziany z okna na drugim piętrze. Nieruchomy, szary – jak stary pejzaż wiszący na ścianie.

Nie, jednak nie do końca. Było coś, co mogło dawać powody do wnikliwej obserwacji, coś, co świadczyło nie tylko o istnieniu śladów ruchu, ale stanowiło namacalny dowód na istnienie przemian. Wnikliwa obserwacja mogła być przydatna, aby w razie czego zaświadczyć, że tak właśnie było – że toczy swoje wody niewielki strumień i czyni to bez przerwy. Zaiste, było to chyba jedyne miejsce mogące być polem obserwacji zachodzących zmian. Czy właśnie ten pomarszczony, połyskujący drgającą falą strumyk przykuwał uwagę ojca? Czy dla dostrzeżenia jakiegoś sensu w odwiecznym biegu tego strumykowego nurtu tak uporczywie i uparcie stawał codziennie w oknie?

Niespodziewanie i bez żadnego wytłumaczenia odchodził od niego, jakby nasycony widzianym za oknem bezruchem i wszechogarniającą nicością. Twarz nie wyrażała spokoju i pogody. Nie promieniała zadowoleniem, raczej zapowiadała rychły powrót w to przed chwilą opuszczone miejsce.

Kiedy znikał, odprowadzany pantoflowym szelestem, ja podchodziłem do okna i dokonywałem wnikliwej obserwacji każdego metra widzianego z okna terenu, bo jednak musiało być coś ciekawego, co sprawiało, że całymi godzinami wystawałem w nim prawie bez ruchu. Dłonie opierałem na skrajnych punktach parapetu jak na mównicy i, lekko pochylony, trwałem w takiej pozycji.

Skandal

Oczy miała zamknięte. Można by sądzić, że nie patrzy przed siebie ze zmęczenia i dlatego powieki zamknęły się przed światem. Ale po chwili pomyślałem, że raczej dlatego przesłoniła źrenice powiekami, żeby lepiej widzieć to, co dzieje się w jej wnętrzu. Żeby zobaczyć to, co ma środku, nie mogła przecież rozpraszać się widokiem świata zewnętrznego. Jeszcze raz delikatnym gestem odsunęła nieistniejący kosmyk włosów za ucho, choć przecież przed chwilą umieściła go tam dyskretnie. Głowa jej lekko opadała i kiedy już napatrzyła się na te widoki przed powiekami i kiedy już nieuchronnie nadchodziła właściwa chwila, nagły skurcz brwi oznaczał kolejną przeszkodę uniemożliwiającą rozpoczęcie. Chwila wahania, brwi lekko rozeszły się na swoje miejsca. Jeszcze tylko pokonać ostatnią przeszkodę. Jeszcze tylko poradzić sobie z tym niepokojem, co pod powiekami, jeszcze jeden wysiłek oznaczony ściągnięciem brwi. I palce, które same wiedzą, gdzie i jak ułożyć się do rozpoczęcia. Jakby zastygła w tym geście.

Ale jeszcze palce. Czy dostatecznie rozgrzane, czy starczy im gibkości i zwinności w zmaganiu się i pokonywaniu uparcie wracających na poprzednie miejsca po zetknięciu się z palcami licznych białych i niekiedy krótszych czarnych poziomych klawiszy? Czy palce są dostatecznie elastyczne, czy wystarczająco posłuszne mózgowym i sercowym rozkazom? Więc jeszcze raz, po raz ostatni zbliży do siebie wszystkie dziesięć. Po raz ostatni one, zespolone w delikatnym dotyku, podtrzymują się na swym opuszkowym duchu. Dotyk jest najbardziej wiarygodną formą zaufania. Im bardziej delikatny, tym bardziej wiarygodny. Jak wierni wojownicy przed bitwą potrzebujący skupienia i błogosławieństwa, tak one dotykiem dodają sobie otuchy i odwagi. I choć wiodą osobny pięciopalczasty żywot, po raz pierwszy będą w zespoleniu walczyć o wspólną sprawę piękna. Nie ma przejawów zadzierania opuszkowego nosa, że niby te z lewej ręki są nie wiedzieć czemu lepsze i ważniejsze od tych z prawej. A ten wskazujący czy środkowy jest bardziej precyzyjny od pozornie drętwego kciuka. Wszystkie one są równie ważne i oddane sprawie. Zawsze na tak, nigdy na nie. One dobrze wiedzą, że tylko pełne i szczere wzajemne wsparcie jest szansą na prezentację najwyższego kunsztu. Więc jeszcze raz, chyba po ostatni raz żegnają się ze sobą i każda piątka zajmie się swoimi strefami klawiszy. I tylko opuszki, tylko one, jak delikatne młoteczki, naciskać będą białe prostokąty.

Za