Pogrom samobójców - Damian Ciesielski - ebook

Pogrom samobójców ebook

Damian Ciesielski

2,0

Opis

Czy samobójca nadaje się na zakładnika? Czy może być szczęśliwy? Czy zabicie samobójcy jest ratowaniem życia? Znalezienie odpowiedzi na te absurdalne pytania, to tylko część wyzwań, przed jakimi stają bohaterowie. Jedyne czego mogą być pewni, to rosnący z nieznanych przyczyn wskaźnik samobójstw. A czas ucieka. Ale czy politycy, duchowni, lekarze i terroryści są w stanie się zjednoczyć, by powstrzymać ten niepokojący trend? Szczególnie jeśli odpowiedź na wszystkie pytania brzmiałaby … tak?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Damian Ciesielski

Pogrom samobójców

Ilustracja na okładkę i projekt okładkiArdea ART

Zdjęcie na okładcePrzemysław Woleńszczak

© Damian Ciesielski, 2017

Czy samobójca nadaje się na zakładnika? Czy może być szczęśliwy? Czy zabicie samobójcy jest ratowaniem życia? Znalezienie odpowiedzi na te absurdalne pytania, to tylko część wyzwań, przed jakimi stają bohaterowie. Jedyne czego mogą być pewni, to rosnący z nieznanych przyczyn wskaźnik samobójstw. A czas ucieka. Ale czy politycy, duchowni, lekarze i terroryści są w stanie się zjednoczyć, by powstrzymać ten niepokojący trend? Szczególnie jeśli odpowiedź na wszystkie pytania brzmiałaby … tak?

ISBN 978-83-8104-345-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

samobójcom

nieporadni autorzy mają problem ze wstępem

Doczepiam się do stanowiska, iż rozpoczynanie książek, lub jakiejkolwiek innej formy wypowiedzi literackiej, od opowiadania snów, czy choćby przytaczania i odwoływania się do tego motywu, jest zabiegiem nader banalnym, a nawet impertynenckim i niestosownym wobec czytelnika. Niejednoznaczność tego frapującego zjawiska, zgadzam się owszem, jest nad wyraz kusząca, szczególnie we wstępie, gdy nieporadny autor musi stosować ten fortel w celu zachęcenia czytelnika do dalszej lektury, jednak wybranie takiej drogi, prawie zawsze skutkuje wniesieniem do przedstawianej historii elementów kiczu i tandety. Skutkiem tego osoba, która dumnie wśród swoich towarzyszy zwie się krytykiem, już na tak wczesnym etapie powinna rozważyć kontynuację lektury. Nie czyniąc tego, świadomie zgadza się na dalszy udział w tej prowokacji.

Nie wierzę w sny symboliczne! Nie wierzę w sny przełomowe! A już na pewno nigdy nie dam się przekonać, że istnieją jakieś sny prorocze! Sen jest jedną z tych rzeczy, nad którymi specjalnie się nie zastanawiam. Sądzę, iż jedyne, na co zasługują, to potraktowanie, jako ciekawostkę. Wszakże, jako człowiek zawsze ciekawy otaczającego go świata, nie ukrywam, iż z lubością śledzę najnowsze wyniki badań poświęconych tej tematyce, ale z przykrością stwierdzam, że ich przełomowość jest podobna jak snów samych w sobie.

Wszystko to stawia mnie w niezwykle kłopotliwej i niezręcznej pozycji, bowiem wobec braku odpowiednich umiejętności i ja zostałem zmuszony do zastosowania tego niezbyt chwalebnego manewru. Chciałbym zaznaczyć jednoznacznie, że choć przytoczony w dalszym fragmencie sen de facto nie ma wielkiego znaczenia dla samej treści, to jednak warto, chociaż pobieżnie, się z nim zaznajomić z zupełnie innych powodów. Dla wielu bohaterów i osób towarzyszących spisywaniu tej historii stanowi on nie tylko niezaprzeczalne źródło proroczych wizji zwiastujących dalsze wydarzenia, ale także zawiera całą masę ukrytych symboli, do których potem wielokrotnie się będziemy odnosić.

A to czy w tym śnie faktycznie można doszukać się czegoś więcej niż po prostu bałaganu w ludzkim umyśle, zostawiam już do indywidualnej oceny każdego czytelnika. Osobiście myślę, że jeśli ktoś chce się doszukiwać jakiś ukrytych znaczeń, zawsze je znajdzie.

sen po raz pierwszy

Było już dobrych kilka minut po północy, gdy jak wielokroć po trafnym wieczorze z książką i z piwem, odpłynąłem na mojej cieplutkiej kanapie…

Ocknąłem się w jakimś wielgachnym i całkowicie obcym mi pomieszczeniu. Najpierw czymś na wzór restauracji, a więc otaczali mnie zewsząd ludzie spożywający posiłek i zabiegani kelnerzy. Później pomieszczenie zamieniło się w salę balową, czyli pięknie ubrane damy i eleganccy gentlemani tańczący walca angielskiego, aż ostatecznie stało się czymś pomiędzy. Zgodnie z tym, co nabazgrałem wcześniej, sny rządzą się swoimi prawami, których próba zrozumienia jest istną stratą czasu.

Takich dziwacznych rozwiązań była cała masa. Przykładowo, gdy zawieszałem wzrok przez dłuższy czas na jednej z obecnych tam osób, rychło zamieniała się ona w kogoś mi bliskiego. Czy to w członków mojej rodziny ( jedna pani zamieniła się przez chwilę w moją od dawna nieżyjącą siostrę), innym razem w znajomych ze szkoły podstawowej, nauczycieli z tego i innych okresów, ale też ludzi sławnych i takich, których kojarzyłem tylko z widzenia. Uśmiechali się do mnie, machali, mniej lub bardziej uprzejmie pozdrawiali. I tyle. Reasumując, moje pojawienie się niewiele wniosło do samych wydarzeń, jako takich. Obecni na sali widzieli mnie, ale nie reagowali specjalnie na moją obecność. Za każdym razem kończyło się na zdawkowych gestach i krótkich powitaniach. Po prostu tam byłem, ale nikogo nie obchodziłem. Każdy z nich wydawał się skupiony na swoich sprawach.

Aż wreszcie w dalszej części snu, pojawia się, woli ścisłości nie weszła drzwiami, bo na tym etapie snu, jeszcze chyba ich nie było, ogromna — jej wielkość się zmieniała, co bądź — zakapturzona postać. Mój ograniczony przez wąski obszar kulturowy umysł, tak zapewne wygenerował moje wyobrażenie Śmierci, czyli takie coś, przypominające znaną wszystkim kostuchę. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to jej długie kościste dłonie, z charakterystyczną na górnej część rudą sierścią. Nie to jednak obrazowało potworność tego stworzenia. Pod jej kapturem kryła się na wskroś idealnie czarna otchłań. Zupełna pustka. Trudno było też pozostać obojętnym na egzemplaryczny głos, wydobywający się spod kaptura, który nie miał ani cech męskich, ani żeńskich. Te elementy kompozycji też pewnie mój umysł zapożyczył z jakiejś książki z dawnych lat.

Co było dalej? Sporo wspomnianego przeze mnie na początku kiczu i niedorzeczności. Otóż owa postać, czyli to moje wyobrażenie Śmierci, nieporadnie wgramoliła się na jeden ze stolików i oznajmiła:

— Witam! Jestem straszną, legendarną Śmiercią. Zaraz wszyscy, bez wyjątku, zginiecie!

Po krótkiej pauzie powtórzyła te słowa jeszcze raz:

— Po krótkiej pauzie powtarzam te słowa jeszcze raz, jestem straszną, legendarną Śmiercią i zaraz wszyscy, bez wyjątku, zginiecie!

Trudno przewidzieć, jakie miały być intencje takiego osobliwego przemówienia, ale można żywić przekonanie, że pożądany efekt nie tak miał wyglądać. Jedzący kontynuowali posiłek, tańczący taniec, a rozmawiający rozmowę. Jedna z kelnerek, śpiesząca do rozgniewanego klienta, który zgłosił chwilę wcześniej reklamację na spalonego kurczaka, w pewnym momencie nawet otarła się o Śmierć. A ktoś z drugiego końca sali krzyknął:

— Zamknij się cudaku, daj ludziom zjeść!

I wtedy — sam byłem pełen podziwu dla wyobraźni mojego umysłu, bo oczywiście go obarczałem za wszelkie rodzynki w scenariuszowym cieście — kwadratowo obrany kartofel przefrunął dobre pół sali i rozbił się na głowie niespodziewanego gościa. Wzburzona kostucha z obrzydzeniem strzepała resztki warzywa ze swojego idealnie wyprasowanego płaszcza.

— Jak śmiesz drwić ze Śmierci!? Zapłacisz za to głupcze! — syknęła i wzbiła się wysoko w górę, aż po samo sklepienie, gdzie lekko zahaczyła o lampy sufitowe, po czym dopadła do pozbawionego wyobraźni kałmuka i jednym cięciem kosy (w tym właśnie momencie pojawia się ten atrybut pierwszy raz) pozbawiła śmiałka głowy.

Na sali rozległy się piski i krzyki. Ktoś zaczął szlochać, a co wrażliwsze kobiety odwracały wzrok od turlającej się po podłodze głowy. Gdy zdawało się, że wreszcie zapanuje na sali ład i porządek, nieoczekiwanie głos zabrał jakiś szczerbaty delikwent.

— Ale to nie on to powiedział — wybuchnął oburzony — To przecież tamten — wyjaśnił z pełnym przekonaniem, wskazując na czarnoskórego faceta, wciąż jak gdyby nigdy nic wcinającego jajecznicę.

Nieuznająca braku subordynacji Śmierć wpadła teraz w taką furię, że tym razem bez popisowych lotów doskoczyła do nowego podejrzanego.

— Nie prawda! — spotkała się jednak z kolejnym protestem — On mnie wskazuje, bo jestem Czarny! — zaczął bronić się oskarżony — To rasista, a Śmierć powinna być równa wobec wszystkich!

Kostucha ze złości kilkukrotnie postukała bukowym drzewcem o dębową podłogę wydobywając przy tym z siebie sowi pisk. A potem cisnęła w tłum pierwszym lepszym przedmiotem, który wpadł jej w kościste ręce (kiełbasa wieprzowa) i w bliżej nieokreślonym celu chwyciła się za kaptur.

— Więc kto to powiedział? — wrzasnęła z dziką wściekłością na całą salę.

To musiało doprowadzić do kolejnego płaczu. Przerażana matka nieskutecznie próbowała udobruchać swojego bobasa.

— Mówcie, bo tracę cierpliwość! — starała się nie okazywać żadnej litości — Jak się nie przyznacie, zabiję was obu naraz. Tak też umiem — dodała z dumą.

Ale żaden z mężczyzn nie ustępował. Obaj wciąż uparcie tkwili w swoich oskarżeniach.

— Wasz wybór głupcy. W takim razie zginiecie obaj!

Śmierć znów pofrunęła, zrobiła zamaszysty zamach i …

— Zaczekaj! To ja! — oznajmił ktoś inny wstrzymując jednocześnie kolejną egzekucję.

Wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli na drobną staruszkę siedzącą przy jednym ze stolików na uboczu.

— Ja to powiedziałam — wyznała półszeptem, gdy już miała pewność, że cała uwaga zwróciła się wokół jej osoby.

— Mamo, jakikolwiek cel ci przyświeca, natychmiast odwołaj te słowa! — starał się ratować beznadziejną sytuację towarzyszący jej sporo młodszy, pulchny mężczyzna — Ona cię zabije! — powiedział głośno to, co wszyscy pomyśleli.

— Ale to ja syneczku! Naprawdę ja.

— Niech kochana Śmierć jej nie słucha, to starsza kobiecinka, nie wie co mówi — zdesperowany postawił już wszystko na jedną kartę — Głowa już nie ta, a pamięć woła o pomstę do nieba!

— Siedź misiu, to nie twoja sprawa — gromiła go w rewanżu.

— Mamo, bierz torebkę, zaraz wychodzimy — zadecydował w końcu.

— Ale co wy mówicie. To ten czarny! — odezwał się jeszcze inny głos — Też widziałem! Nie mam żadnych wątpliwości!

— Wcale nie, bo tak naprawdę to był on — zgłosił się jeszcze jeden nadgorliwiec, by wskazać jeszcze innego winowajcę.

— Przestańcie — wrzasnęła kostucha — Ludzie, dość! — zrezygnowana opadła na jedyne wolne krzesło, pomimo faktu, iż wszystkie miejsca były zajęte — Dawno już tak się nie zmęczyłam — przyznała z bólem.

I o to tym sposobem wreszcie na sali zapanowała totalna cisza. Uczestnicy snu z zatrwożeniem gapili się w czarną otchłań pod kapturem, a ci bliżej siedzący mogli nawet usłyszeć coś na wzór pomrukiwania odległej burzy.

— Oj ludzie, ludzie, śmieszne, małe istotki — w końcu zdołała na nowo zebrać swoje myśli — Nigdy się nie zmienicie. Z pokolenia na pokolenie jest z wami coraz gorzej. Wszyscy wiecie, że każdy musi umrzeć. Tak?

Kilka osób skinęło głową na znak, że wie.

— Niezależnie, kim się jest. Tak?

Jeszcze więcej głów przyznało jej rację.

— Ale nikt nie chce umierać pierwszy! — wybuchła w końcu — Nikt nie traktuje mnie poważnie, a jak potem przychodzi co do czego, macie pretensje do wszystkich. Pana Boga wzywacie, świat przeklinacie. Winny sąsiad, los, rząd, mąż, pieniądze. Wszyscy są winni, tylko nie wy! Jak ja mam was traktować poważnie. Przykro mi was poinformować, ale zapadł taki wyrok. Waszym przeznaczaniem jest ginąć dzisiaj, o tej porze. Musicie być posłuszni.

I po tych wyjaśnieniach rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Bo nikt nie był posłuszny. Krotochwilny sen zamienił się w krwawą jatkę, niespotykaną nawet w amerykańskich horrorach kategorii B. Po białych obrusach latały ludzkie głowy, kończyny i wnętrzności. W międzyczasie zaczęły się pojawiać też drzwi, wiele par drzwi. Większość rzuciła się pędem w ich kierunku. Część obrała inną strategię i pobiegła do kuchni i świątyń dumania. Zgodnie z zapowiedzią, dla nikogo nie było litości. Starcy, dzieci, wszyscy szli po ostrze.

Aż zostałem tylko ja. Jako bierny obserwator wydarzeń byłem tym wszystkim oczywiście wstrząśnięty, zniesmaczony, zbulwersowany i takie tam inne, ale nie martwiłem się dotąd o własny los. Przecież to tylko idiotyczny sen. To tak, jakbym samotnie w sali kinowej oglądał najnowszą część Scream. Ale rychło przestałem się czuć bezpiecznie. W ułamku sennej sekundy wnet wszystko stało się bardzo realne. Poczułem nieprzyjemny ziąb, usłyszałem wciąż wydobywającego się z głośników walca, a w gardle ukłuła mnie suchość. Prawdziwy dyskomfort poczułem, gdy okazało się, że nie tylko jestem ostatnią żywą istotą na sali, ale kostucha z ciekawością patrzy w moim kierunku. Pozbawiając mnie jakiekolwiek szansy reakcji, sunąc kilka centymetrów nad ludzkimi ciałami, w mgnieniu oka zbliżyła się do mnie na trzy łokcie.

Żeby mieć możliwość podania więcej szczegółów tego osobliwego spotkania, wciągnąłem nosem powietrze. Stworzenie to jednak nie miało żadnego zapachu. Ale za to udało mi się dostrzec jej facjatę. W ciemnej przestrzeni pod kapturem dostrzegłem twarz dziecka. Dziecka, które miało łzy w oczach.

— Ty mnie rozumiesz, prawda? — zagaiła i zaraz potem w niewiadomym celu położyła swoją włochatą dłoń na moim ramieniu i zaczęła lekko poszczypywać. Co ona wyprawia? Czy spotkanie ze Śmiercią może mieć inny cel niż śmierć? Czyli mnie zabije? I co ją tak zaciekawiło w mojej osobie? To, że nie było nikogo innego? A może to, że byłem autorem tego snu. Cokolwiek było na rzeczy, za nic nie mogłem wydusić z siebie ani jednego słowa. Poczułem też dygoczące jak galareta nogi.

— Nic się nie martw, to tylko sen — zacząłem się pocieszać.

Żeby przyspieszyć proces budzenia, czym prędzej zamknąłem oczy. Zapadła ciemność. Straszny widok zniknął, ale wcale się nie budziłem! Gdy odważyłem się je w końcu powtórnie otworzyć, okazało się, że, co prawda już bez zmasakrowanych ciał dookoła, wciąż stałem w obliczu Śmierci. Podała mi zakrwawioną kosę mówiąc:

— Dobrze, że chociaż wy mnie odciążacie od mojej roboty.

— Wy? — wydusiłem z siebie — Nie rozumiem, o co chodzi.

— Wy, Samobójcy…

partia

Pewna anegdota mówi, że decyzja o założeniu Partii zapadła na jakiejś głęboko zakrapianej imprezie; inna z kolei, wspomina coś o przegranym zakładzie. Prawda nigdy nie wypłynęła do mediów, nie mniej warto zwrócić uwagę, że obie teorie wcale się nie wykluczają.

Z początku przyjęli nazwę Meteor. Miała ona bezpośrednio nawiązywać do jednego z ich pierwszych sloganów: Zagłada politycznych dinozaurów. Za falą krytyki w parze przyszło też przyklejenie etykiety kolejnej ciekawostki w świecie polityki. Wiele miesięcy upłynęło nim osiągnięto jakikolwiek efekt, który można by mianować jakimś sukcesem.

Spisana i udostępniona opinii publicznej wewnętrzna konstytucja Partii, mimo swojego amatorskiego charakteru i braku specjalnej promocji, do czego od początku sami przekonywali i nikt wtedy jeszcze nie rozumiał, dlaczego; zrobiła sporo szumu, ba, w wielu środowiskach wywołała prawdziwą burzę. Na pewno wszyscy byli zgodni co do tego, że wyraźnie zakomunikowali obecność nowej myśli politycznej.

Pierwsza część kontrowersyjnego dokumentu mówiła o wybaczeniu wszystkim wszystkiego(pkt.1 6a.54t). Członkowie nowej partii odcięli się od lustracji, szpiegów, konfliktów, roszczeń, sporów i zdrajców z poprzednich systemów. Uważali, że ludzkość wreszcie powinna zacząć żyć teraźniejszością, a nie rozpamiętywaniem duchów przeszłości.

Kolejnym fundamentalnym elementem, na którym się opierali, było stwierdzenie, że każdy ma prawo być taki, jaki jest.

— Czyli jak to mamy rozumieć? Chorzy ludzie, zbrodniarze, pedofile mają prawo być, kim są? — prowokowali ich dziennikarze.

— A nie dosłyszałem, kogo pan reprezentuje? — obracali trudne pytania w żart przedstawiciele Partii — Póki nikt nie łamie prawa i nie zabrania drugiej osobie być taką, jaką chce, to my jesteśmy zadowoleni.

Inną oryginalną i zarazem kontrowersyjną kwestią było zmniejszenie wagi patriotyzmu w kraju i światowej polityce. Choć Partia nie przyznawała się otwarcie do propagowania globalizacji, uważała ją za rzecz nieuchronną w nowoczesnym świecie. Sentencja powinno się myśleć globalnie, a nie lokalnie regularnie pojawiała się w spotach i ulotkach.

— Dobry obcokrajowiec powinien być wyżej ceniony od złego rodaka. Nie dzielmy drzewa na pół, które rośnie na granicy dwóch krajów. Grajcie w gry planszowe, uprawiajcie miłość, pijcie. Co chcecie. Tylko szanujcie się nawzajem. Zapomnijmy na chwilę, z kim nasz dziadek i o co walczył — zaciekle przekonywali na swoich konwentach.

Nie obeszło się bez sporów także na punkcie religii.

— Wierzymy przede wszystkim w człowieka — oznajmiali wprost.

Spora część poglądów pokrywała się z tymi, jakie prezentowały partie lewicowe, szczególnie Sojusz Nowej Lewicy, przez wiele lat największa partia z lewej strony sceny politycznej. Obie frakcje były za całkowitym odcięciem spraw religii od polityki i gospodarki.

— Każdy ma prawo wierzyć, w co chce. Religia jest czymś ważnym. Ale szacunek drugiego człowieka powinien stać zawsze ponad podziałami na religie. To najważniejsza zasada, jaka powinna obowiązywać, gdy dochodzi do jakichś konfliktów na tle religijnym.

— Gdy w kraju kościoły lub inne obiekty religijne mają podobny standard do tego, co szkoły i szpitale, nikt nie powinien czynić zarzutów. Ludzie wrzucają na tacę z własnej woli. Nie nam oceniać, czy kilka dolarów na ofiarę jest mniej warte niż wydane na piwo, czy kino. Gdy jednak duchowni opływają w bogactwa, a naród cierpi biedę, to znak, że trzeba się zastanowić nad niektórymi sprawami.

— Może i Bóg istnieje — uparcie wyjaśniali — Tego nie wie nikt. Może w tej chwili sobie siedzi i myśli jak nas usunąć z tego miejsca. Może. A może nas specjalnie tu postawił? Może. Może. Ciągle może. Na Boga, nie jesteśmy rybakami. Może czas zająć się czymś pewnym? Na przykład nami. A zapewniam, że jest co robić. Bieda, bezrobocie, problemy społeczne, gospodarcze. My, ludzie, na pewno istniejemy. I wraz z nami nasze ludzkie sprawy. Wierzymy, że Bóg woli ludzi, którzy wątpią w niego, ale zawsze szanują drugiego człowieka; od tych, którzy wierzą, a do innych odnoszą się z pogardą. Jeżeli taki nie jest, to my nie chcemy takiego Boga w ogóle i otwarcie, jako cała Partia, się od niego odcinamy!

Toczone coraz zacieklejsze boje o miejsce religii w nowoczesnym państwie przyczyniły się nadania ostatecznej nazwy Partii:

Naszym bogiem Człowiek — w skrócie NbC.

Takie śmiałe słowa nie pozwalały spokojnie pospać reszcie Lewicy. Utożsamianie ich z debiutantami wielu nie było na rękę.

— Cieszymy się, że inni w wielu kwestiach mają podobne do nas zdanie. Nie chciałbym jednak martwić nikogo, ale porównywanie tych odgrzewanych kotletów, ubranych w nową populistyczną panierkę, do dziesiątek lat tradycji Lewicy, jest bynajmniej drobnym nieporozumieniem — mówił w swoim oświadczeniu zaniepokojony lider głównej partii lewicowej Peter Oil.

Nie trzeba było długo czekać nim padła krótka odpowiedź ze strony przedstawicieli Partii NbC.

— Też się cieszymy i wcale się nie martwimy.

Pierwszą osobą, która w jakikolwiek sposób poważnie potraktowała nową partię i przewidziała ich wielki sukces, był bardzo popularny swego czasu komik George Fuchs, znany ze swoich felietonów poświęconych polityce.

— Ja już jestem stary, wielu spraw nie rozumiem, przyznaję — zmienił kiedyś nieoczekiwanie wątek podczas jednego z wywiadów — Ale dziwię się, że wszyscy wierzą w to, że kilku studencików, nagle przebiło się do parlamentu, tylko dlatego, że są przystojni i mają poczucie humoru.

— Czy pan coś sugeruje?

— Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.

Tą niewinną uwagą, w programie na żywo z kilkunastomilionową oglądalnością, zapoczątkował wielką krajową debatę na temat przyczyn rosnącego powodzenia nowej frakcji. Wraz z ich sukcesami, dyskusja narastała. Kilka procent w wyborach, główna opozycja w kraju, zwycięstwo i rok temu ponowna wygrana. Z rekordowym wynikiem 76 procent.

— Ich siłą są ludzie — starali się tłumaczyć nową polityczną rzeczywistość jedni.

Ale kto tak naprawdę stał u władzy nowej siły? Teorii spiskowych nie było końca. Wśród podejrzanych byli tradycyjnie Masoni, Żydzi, wywiad chiński, kosmici. Ktokolwiek był prawdziwym liderem, wiadomo, że przybrał postać młodego, przystojnego mężczyzny, o nazwisku Kevin Moore.

Pochodzenie wiejskie. W dniu, w którym został prezydentem jednego z najpotężniejszych państw świata miał 39 lat. Dziennikarze opisywali go, jako człowieka znikąd. Ci czerpiący z tego większe korzyści pisali, że owszem, nie ma on żadnej przeszłości, bo pewnie pochodzi z przyszłości.

Zaocznie ukończył anglistykę i biotechnologię. Zdobył też tytuł licencjata politologii. Wszystko na przeciętnych uczelniach. Wykonywał różne zawody. Kilka lat pracował fizycznie, głównie za granicą. Z zamiłowania podróżnik; wśród znajomych, o czym dobitnie swego czasu przekonywał jeden z brukowców, znany imprezowicz i podrywacz. Z drugiej strony jednak wszyscy wiedzieli, jak wielkim błędem może być lekceważenie młodego polityka i jego kolegów. Od początku kariery, czyli wiele lat przed jego nominacją na głowę państwa i wyborem na człowieka roku, wrogie siły polityczne czyniły zakrojone na wielką skalę starania w celu, najpierw osłabienia, potem całkowitej eliminacji nowego z życia politycznego. Po latach można znaleźć coraz więcej dowodów potwierdzających krążące ówcześnie plotki, o specjalnych jednostkach, których jedynym zadaniem było szukanie haków, wpadek, choćby najdrobniejszych nieścisłości. Kontroli i ciągłej inwigilacji poddawano na pewno całą rodzinę Moore; w znalezionych po latach dokumentach można zobaczyć na przykład, że bratanicę Anastazję, uznano za szczególnie obiecujący obiekt. Można śmiało uznać, że Kevina i jego najbliższe otoczenie przez te wszystkie lata śledzono, podsłuchiwano i szpiegowano na wszelkie znane wtedy sposoby 24 godziny na dobę. Przeznaczony do odstrzału, nie tylko utrzymał swoją pozycję, ale zdołał ją umocnić.

Jego prawą ręką był imigrant ukraińskiego pochodzenia, Thomas Kadliczek. Kevin szybko poznał się na skromnym koledze ze szkolnych lat. Największa gapa klasowa i nieśmiały Tomcio opierający się o ściany na dyskotekach wykształcił się na wybitnego prawnika i księgowego. To on poukładał wszystkie klocki w jedną całość. Później już twardą ręką trzymał w ryzach najważniejszą partię w kraju. Była też wieloletnia przyjaciółka, piękna, Katy Robert, obecnie minister edukacji, Alan Hooper, człowiek od robienia kasy, dziś minister finansów, George Lewicki, w szkolnej ławie Gruby, a teraz największe odkrycie w tym rządzie, minister transportu. Wszyscy stosunkowo młodzi, bez pochodzenia, ambitni i wybitni w swoich dziedzinach. Wielokrotnie podkreślano, nawet we wrogich frakcjach, że za poczuciem humoru, młodością, a czasem nawet błazeństwem kryje się prawdziwy profesjonalizm i zaangażowanie.

Lista zarzutów wobec Kevina, Thomasa i zresztą całej partii NbC była bardzo zróżnicowana. Krytykowali lewicowcy, jak i prawicowcy. Wspólną cechą był kierunek krytyki. Nieprzewidywalność. Kevina starano się kreować na niewiarygodnego celebrytę. Na każdym kroku przypominano o braku jego pochodzenia i tajemniczych znajomościach. Wytykano mu wreszcie wszystko to, z czym sami się wcześniej musieli się skonfrontować. Faktem było, że Kevin obiecywał jeszcze więcej niż inni, od początku nie ukrywał swojej fantastycznej wizji kraju. Jako pierwszy poruszał trudne tematy tak dobitnie i tak zdecydowanie, jednocześnie nikogo przy tym nie obrażając i lekceważąc i co najważniejsze nigdy nie dając się przy tym w żaden sposób sprowokować. Na starych wyjadaczach światowej polityki te i podobne sztuczki nie robiły większego wrażenia. Przez lata robili to samo. Wszyscy uczyli się tego od tych samych, najlepszych specjalistów. Dlatego zapewne właśnie ta świadomość, że Kevinowi uwierzono, tak bardzo ich bolała.

Partia błyskawicznie rosła w siłę. Werbowani byli głównie ludzie młodzi i dobrze wykształceni. Z roku na rok, z każdym milionem wydanym na zniszczenie wizerunku Kevina Moore, poparcie lidera NbC rosło. A wszystkiemu cały czas towarzyszyło przyzwoite show. Samobójcza, mogłoby się wydawać, strategia bycia szczerym w najtrudniejszych momentach aż do bólu, okazała się całkiem skuteczna. Gdy przyłapano go na zapaleniu papierosa ze swoją piętnastoletnią bratanicą (wspomniana Anastazja) jak gdyby nigdy nic, oznajmił, że sam zaczął palić jeszcze wcześniej, a teraz jest prezydentem. Gdy wytknięto mu, że reforma zdrowia ( dziś oceniana za najlepszą na kontynencie) jest przygotowywana zbyt wolno, jeszcze bardziej opóźnił prace nad nią, argumentując przy tym, że woli jeszcze raz ją przemyśleć, żeby potem nie pojawiły się zarzuty:

— Nie dość, że wolno, to jeszcze z błędami.

Bystry, zabawny, przy tym elokwentny i nieziemsko przystojny. Jak sam twierdził, lepiej oceniać po czynach, niż po słowach. Wielokrotnie prosił, aby ludzie zobaczyli w nim człowieka, a nie idola.

— Jeśli za kilka lat okaże się, że was oszukałem, rozliczcie mnie uczciwie, nie zważając na moją buźkę — szokował świat publiczny swoją bezpośredniością.

Na każdym kroku podkreślał swoje wady. Zarzucał sobie kobieciarstwo, upodobania do leniwych poranków, nerwowość. Wyznał, że boi się ciemności. Ale gdyby trzeba było, przestawał żartować i zamieniał się w godnego podziwu męża stanu. Obywatele mogli być dumni, że ich wybraniec i bądź co bądź przecież główny reprezentant, biegle mówi kilkoma językami, wie, do czego służą wszystkie sztućce na królewskich stołach i nie boi się całować po rękach, choćby ich posiadaczkami były najbrzydsze kobiety polityki. Z początku lekceważony, potem niedoceniony, doczekał się ostatecznie miana ewenementu w historii światowej polityki. Na pytania, czy jest geniuszem, zawsze odpowiadał w podobny sposób:

— Mam tylko jedną cenną umiejętność. Jak nikt inny potrafię wynajdować geniuszy, którzy znają się na rzeczy.

Ale to był kolejny chwyt marketingowy. Bo wszystkim nominacjom i odznaczeniom też towarzyszyły niebywałe kontrowersje. Społeczeństwo przyzwyczajone do odwiecznych sporów wokół politycznych układów i układzików, pierwszy raz nie narzekało. Zamiast agresji i prostactwa, przekupstwa i sztuczności, w swoich oknach na świat mogli obserwować dobry humor i błysk inteligencji. Gdy pojawił się przeciek w Internecie, że w ministerstwie sportu pracę dostanie kuzyn Thomasa Kadliczka, partii zarzucono kolesiostwo. Kilka dni później okazało się, że Kevin zatrudnił go na pół etatu do bufetu. Gdy stanowisko wiceministra finansów zaproponowano 89-letniemu, byłemu profesorowi uniwersytetu na Kamczatce, posądzono go o tworzenie domu starców z rządu. Tydzień później powołanie na analogiczne stanowisko do ministerstwa spraw zagranicznych rządu, dostała 18-letnia studentka z Dakoty Południowej. W kuluarach grzmiało, wytykano mu, iż drwi sobie ze sprawowanej przez niego funkcji. Zdesperowani przeciwnicy tylko dokładali kolejne procenty młodszym i bardziej pracowitym kolegom po fachu. Wiele czasu upłynęło, zanim inne partie zrozumiały, że już dawno dały się wciągnąć w grę ekipy Kevina. Tylko że wtedy było już za późno na jakiekolwiek zmiany.

Krajowe podwórko było tylko rozgrzewką do polityki zagranicznej. Tutaj przekroczono wszystkie zasady dobrego smaku. Kevin od początku oznajmił, że chce mieć dobre kontakty ze wszystkim państwami na świecie. I nawet ten największy banał w historii kontaktów międzynarodowych odebrano pozytywnie. Często podróżował. Wybaczał i przepraszał na każdym kroku. W ciągu dwóch lat załagodził lub całkowicie rozwiązał prawie wszystkie historyczne zaszłości swojego kraju. Na każdej wizycie zagranicznej podkreślał jak ważny jest obiektywizm w ocenie trudnych wydarzeń, z drugiej strony zwracał uwagę, na niezwykłą złożoność wielu międzynarodowych problemów.

Efekt był podobny jak na domowym podwórku, choć światowa opinia publiczna postrzegała go, jako bajkopisarza i celebrytę, gdziekolwiek się pojawiał, wywoływał bardzo pozytywne emocje. Doszło w końcu do takiego absurdu, że powszechnie potępiani dyktatorzy uważali, że w Świecie Zachodu jest tylko jedna konkretna osoba, z którą można porozmawiać. I rozmawiała. Skutecznie.

Wybitny socjolog, Even Green, często pytany o fenomen Kevina Moora, posługiwał się przykładem systemu karnego.

— Kevin zaostrzył prawo. Dobrze. Większość ludzi mówi, że chce zaostrzenia prawa. Szczególnie przypodobał się prawicowcom. Potem oznajmił, że więzień musi mieć możliwość poprawy, a nawet najgorszy zbrodniarz zasługuje na drugą szansę. Dał mi swobodny dostęp do bibliotek, siłowni, telewizji i Internetu. Tym się przypodobał Kościołowi i lewicy. Na koniec, jako kolejny polityk powrócił do oklepanego pomysłu, aby umożliwić skrócenie kary poprzez prace na rzecz państwa. Co więcej, skazani musieli także zarobić na samych siebie. Wszystko to miało składać się na system, który po raz pierwszy faworyzował uczciwych zamiast przestępców. Zwracał uwagę na ciekawą argumentację Kevina:

— Jak więzień nie zarobi na siebie, to nie zje. Nie zje, umrze. Będziecie tym oburzeni? To, czemu się nie oburzacie, jak uczciwi ludzie walczą o przetrwanie na wolności? Na przykład samotna matka musi wychowywać czwórkę dzieci, bo straciła męża w napadzie, a przyznana renta jest groszowa? Ona rano wstaje i musi myśleć co dać dzieciom na śniadanie. A morderca męża i prezes złodziej wstają o 12:00 i czeka na nich ciepły obiadek. Coś tu nie gra, prawda?

Tam, gdzie było to możliwe, zamiast kosztownego utrzymywania więźniów wybierano wariant wysokich, ale realnych kar pieniężnych do zapłacenia na rzecz tych wszystkich, którzy bezpośrednio ucierpieli w wyniki złamania prawa, a do nadzoru nad skutecznością tego rozwiązania zatrudniono tysiące komorników.

— Gnojek popił, poszedł na miasto, pobił kilka przypadkowych osób, zgwałcił parę dziewczyn. Złapali go. I co? Mamy go trzymać 5 lat w więzieniu i płacić za niego? Do roboty! A nie leżeć i grać w karty z kolegami z celi!

I zrobił wszystko, aby system, choć kulawy, szedł naprzód. Nie bez kłopotów, ale znów się udało. Zajmowane majątki i praca przynosiła wymierne korzyści dla budżetu państwa. Gwarantował też dostęp do taniej siły roboczej. Tym przypodobał się prywaciarzom. Wreszcie na koniec oznajmił, że poczynione wyliczenia rządu są błędne i system, choć z wielu względów bardzo korzystny, jest droższy, niż oczekiwano. Skrupulatnie podawano też przypadki ucieczek i problemów z restytucją. W ten sposób zamknął usta tym, którym się nie zdołał się przypodobać. Perfekcyjny populizm.

Inny wybitny socjolog, pani Helen Richardson zapoczątkowała jeszcze inną teorię. Przekonywała, że Kevin jest ikoną, nowoczesnym politykiem, bohaterem pokolenia MTV.

— Dinozaury polityki zostały ze swoim planem lustracji i rozliczania za poprzednie systemy — wyjaśniała — Ale nowe pokolenia już niewiele to obchodzi. Od dziecka żyli z Internetem, MTV, krzykliwym i szybkim cyfrowym światem. Jak żadne inne pokolenie wcześniej, oceniają po wyglądzie, kochają ludzi na luzie, bystrych i zabawnych. Młodzież chce chodzić na dyskoteki, nie chce rozpamiętywać starych zatargów pomiędzy ich dziadkami. Ekipa Kevina to pierwsi politycy w historii tego kraju, z którym to pokolenie może się utożsamiać. Na kogo ma zagłosować młody człowiek? Na dobrze wyglądającego faceta, który ma obycie w świecie, czy podstarzałego pracownika archiwum, który nie zna podstaw angielskiego?

— I jeszcze jedno. To pokolenie nie potrzebuje już religii. Nastał nowy czas. To pokolenie potrzebuje człowieka. Prawdziwego człowieka.

zmyślony świat

Ja Kevina zobaczyłem pierwszy raz wiele lat temu, w jakiejś drugorzędnej stacji telewizyjnej. Nieopierzona prezenterka przedstawiła go, jako lidera małej, ale perspektywicznej partii i z pełną konsekwencją maglowała go pytaniami z leżącej na stoliku kartki. Pijąc leniwie piwko nie chciało mi się wstać po pilota, by przełączyć na inny kanał. I zacząłem słuchać…

— To on! — wykrzyknąłem tak głośno, że pewnie można mnie usłyszeć na całej klatce schodowej. Wymalowana blondynka, producenci programu, przede wszystkim tysiące oglądających, nikt nie był świadom, kto siedzi w tym studio. Stało się. Tyle lat zastanawiałem się, czy możliwe jest, aby ktoś z nas zapragnął robić karierę polityczną. Tyle wątpliwości, czy taki manewr ma choćby najmniejsze szanse na powodzenie. Tymczasem wiele wskazywało, że jednak tak. Sam kiedyś nosiłem się z podobnym pomysłem, porzuciłem go jednak definitywnie, nie dając większych szans własnej kandydaturze. Ale Kevin to coś innego. Po pierwsze był przystojniejszy, a po drugie zuchwalszy. A w tych czasach to bardzo ważne cechy, których w żaden sposób nie da się przecenić. Miał też to coś. Przede wszystkim miał plecy. Tylko mu znanych, potężnych przyjaciół, którymi prawdopodobnie też byli jedni z nas. Po wielu latach biernej postawy teraz zapewne wyczuli szansę i właśnie przy pomocy Kevina realizowali plan, który miał zmienić kraj, a być może cały kontynent. Czy powinienem im tego zazdrościć?

Mimo lekkiego niepokoju związanego z nieprzewidywalnością tego, co będzie, odczuwałem sporą satysfakcję, gdy Partia doszła do władzy. Chyba nie umiałem rozpatrywać tego w kategoriach coś lepszego — coś gorszego. Ale na pewno ciekawszego! Od tamtego niewinnego wystąpienia pilniej śledziłem to, co się dzieje wokół mnie. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się oglądać wielogodzinne obrady kongresu, relacje z komisji śledczych czy gorące spory między kawą i herbatą. Za każdym razem, gdy Kevin i jego ludzie deklasowali pieniącą się ze złości konkurencję, mi poprawiał się humor. Z drugiej strony nie mogłem się nadziwić, jak stosunkowo łatwo udało im się wszystkich wyprowadzić w pole.

Doskonale zdaję sobie sprawę, co ludzie mówią na ulicy. Kevin to, Kevin tamto. Co tu mówić. Poszło mu doskonale. Opozycja dla przeciętnego obywatela z dnia na dzień stała się czymś gorszym, synonimem obciachu, prostactwa, wieśniactwa i dużo gorszych określeń. Ze względu na przynależność do innej partii niż rządząca dostało się nawet naprawdę wybitnym i światłym politykom. Kevina za to, bez względu na cokolwiek, wszyscy bezgranicznie pokochali. Choć tak niewielu potrafiło go zrozumieć i pojąć, co siedzi w jego głowie.

Ale przejdźmy do sedna sprawy. Ja nazywam się Naimad Vokoban, dla większości ludzi, z którymi jestem na ty, zaradny przedsiębiorca i całkiem w porządku facet. Na tym etapie podarujmy sobie szczegóły dotyczące mojego dzieciństwa, pochodzenia czy kariery zawodowej ( będzie na to miejsce później), bo chciałbym przejść od razu do rozwiązania tej zagadki. Czyli tego, co łączy mnie z Kevinem i jeszcze pewną grupkę innych ludzi.

Najprościej rzecz ujmując, uważamy, konsekwentnie, że jedyne, co jest na świecie pewne, to fakt, że człowiek jest jakimś tam bytem. I tyle! To cała odpowiedź na pytanie. Niby banał. Ale w tym całym zdaniu mieści się wiedza naszego gatunku o otaczającym nas świecie i o nas samych. Taka wiedza wystarcza, aby rządzić światem.

Świadomość, że wszystko inne, w mniejszym lub większym stopniu, zostało wymyślone! Tak, tak. Człowiek strasznie lubi wymyślać, zmyślać i rozmyślać. To właśnie człowiek jest tym, który tworzy na własne podobieństwo. Stwórcą niedoskonałym, stwórcą nieumiejętnym. Ale taka jest nasza wiara. W stwórcę człowieka.

Wymyśliliśmy świat od samych podstaw. Oczywiście zaczęliśmy od wymyślania odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Taką to sobie wymyśliliśmy przecież naturę. Istota skomplikowana. Ale wymyśliliśmy, że nie na tyle skomplikowaną, by wymyślić samych siebie i samą możliwość wymyślania. Z tego powodu niektórzy wymyśli sobie, że nas wymyślił sobie jakiś inny byt, którego jednak nikt nie musiał już wymyślać, bo wymyślili sobie, że on był zawsze. Logiczne. Ale inni już wymyślili sobie, bo nikt nie twierdzi, że wszyscy wymyślamy to samo, że nikt nas nie wymyślił, a wszystko jest efektem funkcjonowania jakiś wymyślonych praw, które nazwali naturą. Jedni i drudzy wymyślili sobie, że to oni na pewno mają rację, bez przerwy wymyślając argumenty rzekomo potwierdzające ich wymysły. Jeszcze inni patrzą na tamtych z góry, bo wymyślili sobie, że nie ma sensu zawracać sobie głowy, kto nas wymyślił, bo i tak nie można dojść prawdy.

Czegoś nie wiemy? Wymyślmy, że wiemy. Czegoś nie rozumiemy? Przecież wymyśliliśmy sobie, że jesteśmy na szczycie drabiny, wymyślonej ewolucji. Wymyślmy, że wiemy. Konsekwentnie, od początków cywilizacji, każde pokolenia uznawały swoje wymysły, za najlepsze i ostateczne.

Ale tu nie chodzi nawet o egzystencjalne dywagacje. Prawda jest taka, że religia i cały ten Bóg nikogo nie obchodzi, sięgamy po nie tylko, gdy mamy coś innego do załatwienia. Poza tym, spory o nasze pochodzenie, cel i przeznaczanie, są wyjątkowo ubogie merytorycznie, skoro 100% uczestników debaty wie tyle samo. Czyli nic.

Mamy większy problem. Każdego dnia, bowiem wymyślamy też samych siebie. Wymyślamy coś, co trzeba zrobić, aby zostać kimś, kogo sobie wymyśliliśmy. Wymyślamy spojrzenie na świat, poglądy, problemy, odczucia, uczucia. Wymyśliliśmy sens życia i spełnienie. Wymyśliliśmy sukces życiowy! Wszyscy teraz chcą go mieć. Tak bardzo, że nikt nie zastanawia się, czym on jest i jakie są koszty. Wymyśliliśmy uczucia. Miłość? Czemu nie? Dwóch ludzi kocha się, nigdy nie oszukuje, wiecznie się wspiera, nie zazdrości i jest sobie zawsze wierna. Ile takich par każdy zna?

Z kolei chwile zachowania i podejmowane w pośpiechu decyzje, dodatkowo kształtowane przez los i zbiegi okoliczności, zależne od sytuacji, humoru czy ilości snu zamieniliśmy w cechy charakteru. Mądry, głupi, bystry, odważny, fajny, spóźnialski, zaradny. Kochamy wymyślać nazwy, słowa i określenia. Ktoś się naprawdę dziwi, że tak trudno się ludziom porozumieć, skoro odbieramy innych za pomocą cech, które są subiektywnym i indywidualnym wymysłem każdego, kto wymyśla, a odniesienie się do jednolitej definicji jest niemożliwe?

Wymyśliliśmy miary. Nie wystarczyło, uznać, że coś się od siebie różni. Trzeba było te różnice sklasyfikować. Wszystko mierzymy i oceniamy. Owszem. Wymyśliliśmy sobie prawo do oceniania. Wymyśliliśmy sobie prawo do poddawania dalszym konsekwencjom wyniki naszych ocen! Już prawie cała ludzkość wierzy, że bezdomny z dworca jest gorszy od gwiazdy muzyki pop. Że ktoś, kto włada dziesięcioma językami, jest lepszy od kogoś, kto nie umie czytać i pisać.

Ktoś zapyta: i co z tego? Przecież musieliśmy wymyślać? Czy nie o to właśnie chodziło? Czy nie tym powinien zajmować się człowiek? Przecież udało nam się wiele zjawisk i spraw wytłumaczyć. Stworzyliśmy społeczeństwo, stworzyliśmy cywilizację…

Chyba Wy!

Mnie zasadniczo od zawsze towarzyszył jakiś taki większy dystans do tego całego życia. Już, jako dziecko czułem pewną różnicę. Tylko wtedy nie rozumiałem, z czego ona wynika. Dopiero, jako nastolatek, już na progu dorosłego życia zacząłem zdawać sobie sprawę, że coś więcej kryje się w moim nietypowym odbiorze świata, niż jakieś tam różnice charakteru. Nagle okazało się, prawie z dnia na dzień, że rówieśnicy toną w bagnie problemów. Narkotyki, nieszczęśliwe miłości, subkultury, szkolne problemy, brak kontaktu z rodziną, konflikty z prawem, głupie pomysły, kompleksy, które trzeba leczyć nowinkami techniki lub modnymi ciuchami, albo zdobywanie szacunku przez posługiwanie się kłamliwymi historiami, o które nikt nie pyta i których nikt nie chce słuchać. Naturalnie, ja też zawsze lubiłem się oddawać różnym przyjemnościom, nie byłem też idealnym uczniem, a zgrabne dziewczyny przyciągały mój wzrok tak jak i innych kolegów. Ba, mimo oczywistych konsekwencji też ciągnęło mnie do rzeczy zakazanych. Ale na litość boską, to wszystko przebiegało jakoś tak spokojniej niż u innych! Też ulegałem emocjom, też spotykały mnie ciężkie chwile. Ale zawsze nad tym panowałem. Nie obrażałem losu i wszystkich z powodu złej oceny z klasówki. Nie płakałem po nocach, bo jakaś dziewczyna nie chciała ze mną iść do kina. Nie musiałem brać używek, aby się dowartościować. Nie szukałem naokoło ludzi, którzy mają gorzej do jasnej cholery! Którzy mogliby mi czegoś pozazdrościć! Co z tego wynikło? W zasadzie to samo, co w dzieciństwie. Doprawiono mi łatkę opanowanego, spokojnego, ba nawet nudziarza i człowieka niemającego dystansu! Tym przebili wszystko!

Na szczęście nawet miałem dystans do zarzucania mi braku dystansu. Nie mniej, z każdym rokiem różnice były nie tylko coraz większe, wręcz zaczęła tworzyć się gigantyczna przepaść. Jakiekolwiek porównania już w ogóle zatraciły sens. Bo co tu porównywać? Dobrze! Nigdy nie twierdziłem, że życie jest idealne i zawsze piękne. Ale mimo wszystko traktowałem je, jako prezent, który czeka na rozpakowanie. Niewiele mnie obchodziło, kto był darczyńcą. Gdyby ten chciał mi to powiedzieć, to przecież zrobiłby to sam. Więc może nie chce po prostu tego zrobić? Nie wiem, co dostali inni, ale ja całkiem przyzwoity i na pewno bardzo kolorowy świat, pełen wartych przeżycia chwil. Tak wiele rzeczy chciałem zrobić, przeżyć, spróbować, dotknąć, pomacać, zobaczyć. Świat był jednym wielkim wesołym miasteczkiem, a każdy nowy dzień niezwykłą karuzelą!

Żyłem i bawiłem się na przedstawieniach teatralnych, pomagając innym ludziom, grając w piłkę, biegając, ośmieszając się przy ładnych dziewczynach na kursach tańca, łapiąc autostop, wyciągając miód z uli, jedząc czekoladę z pełnymi orzechami, rozmawiając o gwiazdach przy ogniskach, spędzając święta z rodzicami, myjąc akwarium, patrząc na atlas świata, kupując nowe ubrania, całując się, oglądając olimpiady, czytając książki i wychodząc od dentysty z myślą, że szybko tam nie wrócę. Tak wyglądały moje karuzele. Niestety nie bardzo było, z kim na nich jeździć. Mało, kto w ogóle stał w kolejce. Inni zamiast wesołego miasteczka widzieli więzienie. A każdy dzień był kolejnym dniem w pułapce, z której przecież musi istnieć jakieś wyjście! Dla mnie, problemy życia codziennego były wyzwaniem i dobrą zabawą. Ile satysfakcji dawało ich rozwiązywanie. A w skrajnych przypadkach, gdy naprawdę los pokazał złowrogie oblicze, czymś, co po prostu trzeba przeczekać. Też łapał mnie ból brzucha, moi bliscy umierali, niektóre przedstawicielki płci przeciwnej miały mnie za nic, a bliskie mi osoby miały mnie w głębokim poważaniu. Bywałem głodny i nierozumiany.

W odpowiedzi powszechnie uważano, że coś ze mną nie tak, lub ewentualnie brano mnie za jednego z wielu niepoprawnych optymistów, których jednak każda większa burza mogła połamać. Ale co w związku z tym? Trzeba zaciskać zęby, bo następnego dnia znów dzień w wesołym miasteczku! Dla wielu nawet najdrobniejsze niedogodności stawały się życiowym problemem. Zupełnie nie do pojęcia dla mnie było jak wiele spraw można wyolbrzymić. Jak wiele problemów może nieść jeden tylko dzionek. Już całkowicie pomijam, jak łatwo innym przychodziło krytykowanie niemal wszystkich aspektów życia. Zaczynałem wierzyć, że naprawdę istnieje liczna grupa osób, która woli problemów nie rozwiązywać, tylko zatrzymać je na najdłużej, aby przypadkiem nie zniknęły powody do narzekania. A prawdziwy popis kompromitacji ludzkiego oblicza zaczynał się, gdy faktycznie coś wydarzało się poważniejszego. Aż żal czasami było patrzeć na bezradność człowieka. Z przerażeniem w oczach patrzyłem na innych ludzi, którzy rozpadają się w biały dzień. Drobnostki rozbijały kolosów! Człowiek, tak genialny twór, potrafił unicestwić się z powodu jakiegoś tam długu czy nieporozumienia z ukochaną osobą.

I to ciągłe wrażenie, że wszyscy robią tak wiele rzeczy tylko, dlatego, że tak wypada! Wymyślona konieczność wchodzenia w związki, choćby najbardziej absurdalne, posiadania dzieci, potrzeby osiągnięcia czegoś, posiadania czegoś, ciągłego udowadniania tym, których się nie lubi, że dajemy radę.

Nigdy nie uważałem się za kogoś wyjątkowo szczęśliwego. Choć nie rzadko towarzyszyły mi łzy szczęścia, nigdy nie starałem się podchodzić do tego wszystkiego zbyt emocjonalnie. Nawet podczas chwil największej radości, największych sukcesów, nie opuszczała mnie myśl, że życie jest na chwilę. Że jak bardzo bym się nim nie przejmował, ono zawsze, będzie się mną jeszcze mniej. Że to pieprzone monstrum, które w gniewie gruchota ludzików jak zapałki. Nie miałem wątpliwości, że jakkolwiek na nie spojrzeć, jest niesprawiedliwe. Że kieruje się niezrozumiałą dla człowieka logiką. Jeszcze mniej przewidywalną niż chaos czy przypadek. Że bywa brutalniejsze niż Ottis Toole. Że nigdy go nie zrozumiem. Że to jakiś dziwaczny twór, który w każdym momencie może obrócić wszystko w pył. Niepohamowana siła, której nigdy nie ogarniemy.

Ostatecznie, więc życie wywoływało we mnie mieszane uczucia. Miałem do niego szacunek, byłem wdzięczny, że jestem, ale też podchodziłem do niego z należytym dystansem. Zawsze uważałem, że niegodne jest traktowanie swojego życia, jako coś wyjątkowego. Owszem, dla każdego z nas może ono być najważniejsze. Nie powinno się też krzywdzić drugiej istoty. Ale czym tak naprawdę jesteś dla całego świata? Wobec nieskończenie wielkiego wszechświata, a że taki on jest, uparcie przekonuje nas wymyślona nauka, nie powinnyśmy zapominać, że identycznych w 100% istotach jak każdy z nas jest nieskończenie wiele. Nasze życie jest chwilą. A my jesteśmy właścicielami tej chwili. Niczego więcej.

Jaki jest mój sens życia? Żyć i nie zastanawiać się nad sensem życia. Nigdy nie miałem jakiegoś określonego celu. Na pewno chciałem skorzystać z jego wielu atrakcji. Na pewno zawsze chciałem pomóc tym, którzy dla świata byli śmieciami. Ludziom, którzy już naprawdę zostawali pozostawieni na placu boju sami sobie. Ostatnimi czasy, kreuje się pewna moda, by stawać w obronie Czarnych, kobiet, Indian, homoseksualistów, mniejszości narodowych, muzułmanów. Tych ostatnich oczywiście pod warunkiem, że akurat na ich ziemiach nie ma surowców naturalnych. Takie tendencje chwali się, nawet, jeśli to tylko chwilowa moda. Ale wciąż jest problem z pedofilami, alkoholikami, złodziejami, już nie mówiąc o mordercach. Nie bronię ich. Gnoja, który gwałci i zabija bezbronną dziewczynkę, potrafię uszeregować w odpowiednim miejscu. Ale ludzie nie rodzą się mordercami. Oni są tylko sumieniem pozostałych. Owocem twojej i mojej obojętności. Miałeś satysfakcję, że wyżyłeś się słownie na najgorzej ubranym koledze z klasy? Albo stałeś obok i głośno się śmiałeś? Albo stałeś daleko, ale po prostu nic nie zrobiłeś? Właśnie wtedy tworzyłeś tych potworów!

Wiemy tylko tyle na ile nas sprawdzono, bądźmy, więc dumni i dziękujmy za to, co mamy, ale nie czujmy się lepsi od naszych braci, którym życie dało dziwne role w udziale. Wierzę, że każdy ma jakiejś swoje miejsce na świecie. Ale ja na pewno nigdy nie zamierzałem przekładać klocków. Gdybym nawet zapragnął narzucić innym mój sposób odbierania świata, nawet nie wiedziałbym jak się do tego zabrać. Tym bardziej podziwiam Kevina za jego próbę.

Ludzie lubią słuchać tego, co chcą usłyszeć. Oczywiście, że nie raz dyskutowało się całą noc, pod gwiaździstym niebem, przy ognisku, z jakąś bardzo mądrą i bardzo świadomą osobą; o świecie, bogu, naturze, śmierci, człowieku. Ale, na co dzień nawet nie mam ochoty zaczynać tych tematów. Gdy ktoś się mnie pyta:

— Czy wszystko u ciebie w porządku? — A po prostu chce się tylko dowartościować, staram się go nie rozczarowywać. Z zatroskaną miną, opowiadam jak bardzo przejmuję się tym i tamtym.

Z czasem nawet wymyśliłem sobie kilka problemów, którymi mogę się podzielić. Dawno odkryłem, że człowiek, który nie ma problemów nie ma też przyjaciół. Często wiązały się ze stanem zdrowia, ze wglądu na fakt, iż zawsze był to kłopotliwy temat dla większości osób. I tak o to obdarowywałem rożnymi dolegliwościami moje ciotki, znajomych, psa, chomika, a nie rzadko samego siebie. Lubiłem tez opowiadać o problemach w mojej firmie, najczęściej z pracownikami i z kredytami. Narzekania na rząd, prawo i niesprawiedliwość na świecie to również niezawodne tematy. Wobec niektórych rozmówców trzeba było stosować najstarszy fortel świata — tajemniczy problem, o którym nie chcemy rozmawiać. Dzięki tym wszystkim drobnym wymysłom, najbliższa rodzina, przyjaciele czy przypadkowo poznawane osoby widziały we mnie jedynie trochę większego optymistę. Kogoś, kto irytuje trochę swoją racją i sukcesami, ale ostatecznie można go zaakceptować.

I tak mi życie leciało. Od czasu do czasu spotykałem na swojej drodze takich jak ja, jeszcze raz zaznaczam, nie optymistów, ale ludzi z dystansem, nie ludzi, którzy wegetują, ale ludzi, którzy korzystają w pełni z życia, nie wariatów, lecz ludzi rozsądnych, nie odważnych, lecz pogodzonych z losem i świadomych, nie szczęśliwych, ale nie tych, co by wiele żałowali.

Czy Kevin jest identyczny? Czy w jego głowie można znaleźć podobne założenia? Jestem przekonany, że w zdecydowanej większości tak. Po co w takim razie poszedł do polityki? Czy faktycznie chce coś zmienić? Moim zdaniem prawda leży po środku. Kevin ma swój kraj i rodaków jeszcze głębiej w dupie niż wszyscy inni przywódcy, ale z drugiej strony jest niezależny i otwarty na wszystkich jednakowo. Oczywiście z wieloma poglądami nigdy się nie ujawni publicznie. Tylko dla ludzi takich jak ja, niektóre kwestie będą w pełni klarowne.

To, co wydarzyło się wiosną tamtego roku, do dziś przez świat jest postrzegane, jako jedno z najdziwniejszych wydarzeń w historii człowieka. Ale to i tak, nic przy fakcie, że to właśnie ja będę przewodnikiem po tych wydarzeniach…

ludzie się zabijają

— To stało się zaraz na początku roku — wspominał po latach jeden z najbliższych współpracowników Kevina — od pierwszych dni nowego roku można było wyczuć nerwową sytuację. Poniekąd wszystko było w porządku, spotkania i uroczystości odbywały się terminowo, wszystkim dopisywał humor, ale można było wyczuć, że coś się zmieniło, czuliśmy to…

— Tak, oczywiście. W opozycji mieliśmy pewne przecieki, że u Kevina dzieje się coś niepokojącego, ale nikomu z nas nawet nie przyszło do głowy, co za tym się kryje — czytamy z kolei w biografii lidera jednej z ówczesnych partii opozycyjnych — Mieliśmy wszystko podane jak na tacy, mogliśmy ich zniszczyć totalnie, do dziś nie mogę uwierzyć, że tak to się potoczyło wszystko dziwacznie.

Wszystko, co jest związane z tą sprawą, zawsze było owiane nutką tajemniczości. Dziennikarze, co raz to wyciągali na jaw jakieś strzępkowe informacje. To był prawdziwy raj dla lubiących kopać w poszukiwaniu medialnych skarbów. Sęk w tym, że te wszystkie odkrycia wcale nie układały się w logiczną całość.

— Schemat był podobny — pokrętnie wyjaśniał jeden z wiceministrów rządu NbC — Na początku wszystko rozgrywało się na linii Kevin — Thomas. My, ministrowie, wiceministrowie to był dopiero drugi lub dalszy etap — opowiadał tak, jakby specjalnie chciał uwypuklić swoją dezaprobatę wobec takich praktyk.

— Ma pan na myśli te słynne spotkania tam gdzie zawsze? To mit, czy faktycznie coś takiego miewało miejsce? — poruszali swój ulubiony wątek dziennikarze.

— To chyba normalne, że niektóre sprawy były omawiane po cichu w ustronnych miejscach. A co do informacji, kto tam bywał, o dziwnych obcokrajowcach, trudno mi je zweryfikować.

— Czasem prezydent kazał skręcić w jakąś uliczkę, gdzie potem się okazywało, stał jakiś facet, albo kobieta, przekazywali sobie jakieś informacje, karteczki — konsekwentnie relacjonował po latach swoje niestworzone historie kierowca rządowej limuzyny.

— Potem do akcji wkroczyli specjaliści w danej dziedzinie. Pod koniec stycznia wreszcie chodzące plotki znalazły potwierdzenie. Dostaliśmy wiadomość, że dnia następnego odbędzie się nadzwyczajne, ale nieoficjalne spotkanie szefa rządu i wszystkich ministrów wraz z wiceministrami.

— I naprawdę do samego końca nie wiedzieliście, jaki będzie temat spotkania?

Ten polityk, podobnie jak inni, mimo zgody na przeprowadzenie wywiadu, także wymijająco odpowiadał na niektóre pytania.

— Bo to było tak inaczej.

— Tak, czy nie?

— W pewien sposób tylko — nieporadnie manewrował między pytaniami — Kate sugerowała, pamiętam, że może chodzić o służbę zdrowia, Spencer coś nagabywał o wojnie domowej w środkowej Afryce i konieczności wycofania naszych wojsk. Niech pan redaktor przyzna, że ciężko było wpaść na właściwy trop!

Dziennikarze błądzili po omacku. Szczegółowo porównywali relacje tych, co odważyli się mówić. Pytali o każdy szczegół.

— A jak wyglądało to spotkanie? Coś pana zaskoczyło?

— Tak. Jedna rzecz — przyznał emerytowany polityk — Oprócz nas byli tam faktycznie jacyś dziwni ludzie. Zdarzało się, że ludzie z zewnątrz uczestniczyli w naszych spotkaniach, ale zawsze byli nam przedstawiani, uprzedzano nas o ich obecności. Na przykład, gdy przygotowywaliśmy reformę finansów podczas debat, ciągle towarzyszyli nam profesorowie ekonomii, matematycy, analitycy, w tym wielu obcokrajowców. Kevin zawsze dbał, aby wszystko było perfekcyjne merytorycznie. Przyzwyczajaliśmy się do tego.

— Więc i może tym razem byli to fachowcy, tylko z dziedziny psychologii, lekarze — zasugerował dziennikarz.

— Część z nich owszem — zgodził się.

— Ale nie wszyscy?

— No właśnie mówię, że nie — warknął znużony taką dociekliwością — Do dziś nie wiem, kim były pozostałe osoby. Szczególnie utkwił mi w pamięci wysoki mężczyzna, o ciemnej karnacji.

— Miał obcy akcent?

— Mało zabierał głos. Też go nikt o nic nie pytał.

— To, co w nim było takiego niezwykłego?

— Coś — odpowiedział tajemniczo polityk.

— Nie było tam żadnych osób spoza rządu — uciął krótko inny były wiceminister — Spotkanie prowadził Thomas. Było swobodnie. Żartowaliśmy. Tak, wiedzieliśmy, że sprawa jest poważna, ale tak wyglądały nasze spotkania. Praktycznie zawsze miały przyjacielską atmosferę. Zwracaliśmy się po imieniu. Były dowcipy. Jedzenie, picie. Część z nas nawet nie zakładała garniturów.

— Atmosfera się zepsuła, gdy w końcu wyjaśniło się, o co chodzi?

— Tak. Po teczkach.

— Po teczkach?

— Po kwadransie nam rozdano teczki — wyjaśnił pośpiesznie — Każdemu z osobna. Takie tanie. Szare. Za dolara.

— Jak to jest, że każdy polityk zapamiętał inny kolor teczki? Już słyszałem o teczkach zielonych, czerwonych — dopytywał zdezorientowany przedstawiciel mediów.

— Trudno mi to wytłumaczyć — wzruszył ramionami pytany.

— Może każdy miał inny kolor teczki.

— Może, ale ja i wszyscy koło mnie mieli tylko szare.

Większa zgodność dotyczyła ich zawartości.

— Co było w tych teczkach?

Emerytowany polityk sięgnął po szklankę wody. Dziennikarz wykorzystał sytuację, aby znów porozumieć się z ekipą, coś przekazał operatorowi kamery.

— To była praca magisterska — wrócił do opowieści polityk.

— Aron Shell? — błyskawicznie odszukał w swoich notatkach młody pracownik Global News.

— Tak. Raport i praca magisterska tej dziewczyny.

— Znaliście ją wcześniej?

— Oczywiście, że nie — odpowiedział profesor trochę zdziwionym głosem — Potem — zrobił krótką pauzę — Powiedzieli, co było przedmiotem naszego spotkania.

— Że ludzie z jakiegoś powodu się zabijają?

Na twarzy byłego ministra po raz pierwszy pojawił się delikatny uśmiech.

— On oczywiście ujął to bardziej oficjalnie. Używał chyba określenia:

Zjawisko wzrostu wskaźnika samobójstw wśród obywateli.

— Pamięta pan, jaka była wasze reakcja.

— Wszyscy byliśmy …

— W szoku?

— Nie, to za mocne słowa. Po prostu zdziwieni. Zaskoczeni. To chyba zrozumiałe?

— Co było dalej?

— Na początku potraktowaliśmy to, jako jakiś żart. Nawet gdy dotarło do nas, że prezentowane dane są prawdziwe, nie od razu uświadomiliśmy sobie, jakie to może mieć konsekwencje. Ale z każdym zdaniem raportu, z każdymi liczbami czar pryskał. W końcu dotarło do nas, że najlepszy rząd, jaki świat widział, stoi na krawędzi przepaści. Że wszystko, na co tak ciężko pracowaliśmy latami, zostanie obrócone w pył. I nie za sprawą opozycji, nie za sprawą naszego błędu, tylko za sprawą czegoś, czego nikt nie rozumiał. Że nawet oskarżenia o korupcję, wzrost bezrobocia, zły stan służby zdrowia, spowolnienie rozwoju gospodarki byłyby mniej groźne dla naszego poparcia.

— Proszę mi wybaczyć — przerwał mu — Ale naprawdę trudne do uwierzenia jest, przeze mnie i słuchaczy też, bądź co bądź, że praca magisterska jakiejś studentki miała podważyć wszystko to, co stworzyliście? Czy nie opieraliście się na innych źródłach?