Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica morskiej latarni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 października 2021
Ebook
32,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Tajemnica morskiej latarni - ebook

Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Wciągająca historia poróżnionej rodziny, skrywanej przeszłości i miłości, która nigdy nie umiera.

Ellen Trawton ucieka od swojego płytkiego londyńskiego życia i władczej matki, która rozpaczliwie próbuje ją sobie podporządkować. Czy istnieje lepsza kryjówka niż dom pośród surowej scenerii Connemary, zamieszkany przez skrywaną przed rodziną ciotkę, z którą matka Ellen od lat nie utrzymuje kontaktów?

Jednak dzikość i piękno irlandzkiej ziemi skrywają niewyjawione od lat sekrety i zagadkę z przeszłości, której nikt dotąd nie rozwikłał.

Conor Macausland to nieodgadniony, samotny mężczyzna. Jego żona Caitlin zmarła młodo w tragicznym wypadku w starej latarni morskiej, a jej śmierć doprowadziła go do rozpaczy. Kiedy ścieżki Conora i Ellen krzyżują się, rodzi się między nimi uczucie, jednak niespokojny duch Caitlin gotów jest zrobić wszystko, by Conor już nigdy nikogo nie pokochał.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-115-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Pro­log

Już jesień, ale zdaje się, że to jesz­cze lato. Słońce mocno przy­grzewa i jaśnieje na przej­rzy­stym, bez­chmur­nym nie­bie. Rybi­twy i siewki har­cują po pia­sku, a psz­czoły zbie­rają nek­tar w fio­le­to­wym wrzo­ścu, korzy­sta­jąc z grze­ją­cych je pro­mieni, szczę­śliwe, że nie ma jesz­cze przy­mroz­ków. Zające szu­kają schro­nie­nia wśród wyso­kich traw, a motyle, które wylę­gły się na sku­tek nie­ty­po­wej dla tej pory roku pogody, fru­wają nad żół­tymi kwia­tami kol­co­li­stu w poszu­ki­wa­niu poży­wie­nia. Tylko cie­nie są już dłuż­sze, a noc, wil­gotna, ciemna i zimna, zapada wcze­śnie.

Stoję na szczy­cie klifu i wpa­truję się w ocean, który sięga końca świata – tam, gdzie woda zlewa się w jedno z nie­bem, a wiecz­ność jawi się jako woal utkany z bla­do­nie­bie­skiej mgły. Podmuch wia­tru jest lekki jak szept; jest w nim jakaś ponad­cza­so­wość, jakby oddech Boga wzy­wał mnie do domu. Obej­muję wzro­kiem sze­roką linię wybrzeża Con­ne­mary, roz­cią­ga­ją­cego się w lewo i prawo. Bez­ludne plaże, miękki aksa­mit nakra­piany bielą owiec, poszar­pane skały w miej­scu, gdzie ląd kru­szy się, wpa­da­jąc do morza. Patrzę w dal na wyspę Carn­brey, nie­wielki kopiec ziemi i skał odda­lony ode mnie o nie­spełna kilo­metr jak opusz­czony piracki sta­tek z innej epoki. Stara latar­nia mor­ska nosi wyraźne ślady pożaru, który stra­wił ją od środka, pozo­sta­wia­jąc opu­sto­szałą białą sko­rupę w miej­sce potęż­nej, dum­nej budowli, wska­zu­ją­cej żegla­rzom bez­pieczną drogę do lądu. Teraz zapusz­czają się tam tylko mewy, żeby wydzio­by­wać resztki pecho­wych kra­bów i kre­we­tek uwię­zio­nych w skal­nych bajor­kach i sia­dać na kru­chym szkie­le­cie spa­lo­nego drewna, który upior­nie skrzypi i jęczy na wie­trze. Dostrze­gam roman­tyzm w samot­no­ści budynku i stoję jak zahip­no­ty­zo­wana, tęsk­nie przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nie pierw­szego razu, gdy wkrótce po naszym ślu­bie wypły­nę­łam łodzią na zwiady. Już wtedy latar­nia była ruiną, ale tak jak ocze­ki­wa­łam, pły­nęło z niej tajem­ni­cze cie­pło, jak z dzie­cię­cego domku na drze­wie, w któ­rym echo weso­łych zabaw malu­chów roz­brzmiewa długo po tym, jak zebrały rze­czy i poszły do domu. Zagłę­bi­łam się w świe­cie fan­ta­zji, nie­po­mna nasi­la­ją­cego się wia­tru i burzą­cych się groź­nie fal. Gdy czarne chmury zasnuły niebo i wresz­cie zde­cy­do­wa­łam się powio­sło­wać do brzegu, oka­zało się, że jestem uwię­ziona niczym roz­bi­tek z roz­trza­ska­nego okrętu. Ale w prze­ci­wień­stwie do mnie tacy roz­bit­ko­wie zwy­kle nie mają boha­ter­skich mężów, przy­by­wa­ją­cych na ratu­nek w lśnią­cych moto­rów­kach. Do dziś pamię­tam wykrzy­wioną wście­kło­ścią twarz Conora i strach malu­jący się w jego oczach. Na­dal czuję dreszcz emo­cji, jaki prze­szedł mnie na widok jego lęku. „Mówi­łem, żebyś ni­gdy nie wypły­wała tu w poje­dynkę” – wark­nął, ale drże­nie w jego gło­sie szarp­nęło mnie za serce. Przy­ci­snę­łam usta do warg męża, czu­jąc słodki smak jego miło­ści. Latar­nia ni­gdy nie prze­stała mnie przy­cią­gać; opu­sto­szałe, pełne roman­tyzmu miej­sce było bar­dzo fascy­nu­jące. W pew­nym sen­sie odzwier­cie­dlało moją osa­mot­nioną, roman­tyczną duszę.

Teraz mruga do mnie znad fal świa­tłem, któ­rego nie widzi nikt oprócz mnie, i jestem nie­mal prze­ko­nana, że dostrze­gam postać ubra­nego w biel dziecka, bie­gną­cego po tra­wie z wycią­gnię­tymi rącz­kami. Cóż, zawsze mia­łam bujną wyobraź­nię. To pew­nie tylko duża, piku­jąca mewa.

Odwra­cam się nagle – moją uwagę roz­pro­szyli ludzie zmie­rza­jący do sto­ją­cej za mną kaplicy z sza­rego kamie­nia. To kilka minut drogi pod górkę z par­kingu i z zacie­ka­wie­niem obser­wuję, jak ubrani w czerń żałob­nicy pną się na wzgó­rze niczym drep­czące za sobą prze­piórki. Nasz dom znaj­duje się poza gra­ni­cami wio­ski Bal­ly­mal­doon, która może się pochwa­lić o wiele więk­szym kościo­łem. Jed­nak ta tar­gana wia­trem i desz­czem kaplica ma w sobie coś szcze­gól­nego. Stoi oto­czona sta­rymi nagrob­kami, owiana legendą, co zawsze mnie urze­kało. Krążą wie­ści, że w czter­na­stym wieku pewien młody żeglarz wybu­do­wał ją dla zmar­łej żony, aby mogła czu­wać nad nim, gdy wypływa w morze. Teraz kamie­nie nagrobne noszą widoczne ślady nisz­czy­ciel­skich żywio­łów, unie­moż­li­wia­jące odczy­ta­nie wyry­tych na nich napi­sów. Lubię sobie wyobra­żać, że grób na samym końcu, ten naj­bli­żej szu­mią­cych fal, to miej­sce spo­czynku żony żegla­rza. Jasne, że już jej tam nie ma – zostały tylko kości i ubra­nia, w któ­rych zło­żono ją do grobu. To jed­nak uro­cza opo­wieść i nie­raz zasta­na­wia­łam się, jaki los spo­tkał pogrą­żo­nego w roz­pa­czy mary­na­rza. Musiał darzyć żonę wielką miło­ścią, skoro wybu­do­wał ku jej pamięci kaplicę. Czy Conor postawi dla mnie świą­ty­nię?

Kaplica zapeł­nia się ludźmi, ale ja trzy­mam się na ubo­czu. Widzę moją matkę, spiętą i znu­żoną jak mizerna czarna kura, kry­jącą twarz pod sze­ro­kim ron­dem czar­nego kape­lu­sza ozdo­bio­nego stru­simi pió­rami. To nakry­cie głowy jest zde­cy­do­wa­nie zbyt pre­ten­sjo­nalne na taki skromny pogrzeb, ale ona zawsze sta­rała się zgry­wać wielką damę. Jest i ojciec; kro­czy przy niej, wysoki i dys­tyn­go­wany, ubrany w sto­sowny czarny gar­ni­tur. Ma dopiero sześć­dzie­siąt pięć lat, ale smu­tek i żal spra­wiły, że jego włosy stały się mlecz­no­białe, a plecy przy­gar­biły, przez co wydaje się star­szy. Przy­je­chali z Gal­way. Ostat­nią podróż w te strony odbyli z oka­zji mojego ślubu z Cono­rem, ale wtedy cie­szyli się, że się mnie pozby­wają. Żadna z moich sze­ściu sióstr się nie pofa­ty­go­wała. Nie dziwi mnie to – zawsze byłam czarną owcą i już za późno, by coś zmie­niać.

Rodzice zni­kają w kaplicy i zaj­mują miej­sca wśród sta­łych miesz­kań­ców, a ja się zasta­na­wiam, czy czują wstyd w ośle­pia­ją­cym świe­tle miło­ści – tak, tu jestem nią oto­czona. Nawet męż­czy­zna, któ­rego ni­gdy w życiu nie spo­dzie­wa­ła­bym się tu ujrzeć, sie­dzi w mil­cze­niu w ławce, kry­jąc swoją tajem­nicę za kamienną maską. Pod­cho­dzę nie­pew­nie. Roz­brzmie­wa­jąca muzyka przy­ciąga mnie pod same drzwi, jakby wycią­gała nama­calne ramiona, zamie­rza­jąc mnie objąć. To stara irlandzka bal­lada, którą dobrze znam, bo to ulu­biona pieśń Conora _Kiedy uśmiechną się irlandz­kie oczy_. Na moje usta wypływa smutny uśmiech na wspo­mnie­nie podróży heli­kop­te­rem z Dublina do Con­ne­mary, kiedy wszy­scy śpie­wa­li­śmy na całe gar­dła, prze­krzy­ku­jąc war­kot śmi­gieł. Naszych dwoje małych dzieci sie­działo z wiel­kimi słu­chaw­kami na uszach, sta­ra­jąc się przy­łą­czyć, ale nie mogły nadą­żyć za sło­wami.

Szu­kam schro­nie­nia w prze­szło­ści, ale zostaję z niej nagle wyrwana, prze­no­sząc się znów do teraź­niej­szo­ści, gdzie na ścieżce poja­wia się postawna syl­wetka o roz­wi­chrzo­nych wło­sach – mój mąż. Trzy­letni Fin­bar i pię­cio­let­nia Ida trzy­mają go mocno za ręce. Ich małe stópki poty­kają się co jakiś czas, sta­ra­jąc się dorów­nać dłu­gim kro­kom ojca. Jego ciemne oczy sku­pione są na kaplicy, a na przy­stoj­nej, pocią­głej twa­rzy wid­nieje gry­mas, jak gdyby już odpie­rał oskar­że­nia mam­ro­tane prze­ciw niemu zza dłoni i oparć ławek. Dzieci zdają się oszo­ło­mione. Nie rozu­mieją. Jak mia­łyby to pojąć?

Wtem wzrok Fin­bara pada na mewę o czar­nym grzbie­cie, spa­ce­ru­jącą ścieżką przed nim. Pusz­cza rękę ojca, by pobiec za pta­kiem. Macha ramio­nami i wydaje świsz­czące dźwięki, żeby go prze­stra­szyć, ale ten spo­koj­nie pod­ska­kuje na traw­niku, zacho­wu­jąc jedy­nie bez­pieczną odle­głość. Ida mówi coś do taty, ale Conor jej nie sły­szy. Wbija spoj­rze­nie w kaplicę. Przez chwilę wydaje mi się, że mnie widzi. Patrzy wprost na mnie. Serce bije mi moc­niej. Całe moje jeste­stwo rwie się do niego. Chcę, by wziął mnie w ramiona, tak jak zawsze to robił. Tęsk­nię za jego doty­kiem, tak jak życie pra­gnie miło­ści. Jed­nak wyraz jego twa­rzy nie zmie­nia się, więc wyco­fuję się w cień. Dostrzega tylko cegły i kamień. I wła­sne osa­mot­nie­nie.

Pra­gnie­nie, by przy­gar­nąć do piersi moje dzieci, pali mnie, jak­bym była w pie­kle, i rap­tem zdaję sobie sprawę, czym ono jest. To nie kra­ina ognia i cier­pie­nia wewnątrz kuli ziem­skiej, ale pło­mieni i tor­tur w środku ludz­kiej duszy. Moja tęsk­nota jest cią­gła i nie do znie­sie­nia. Nie mogę uca­ło­wać ślicz­nych czó­łek moich malusz­ków, musnąć war­gami ich skóry, szep­nąć do uszu słów miło­ści. Jestem pewna, że ich ser­duszka dozna­łyby uko­je­nia, gdyby wie­działy, że jestem bli­sko. A jed­nak nie mogę dać im znać. Jestem tu uwię­ziona i tylko bez­rad­nie obser­wuję, jak mijają mnie w dro­dze do kaplicy, kro­cząc przed trumną nie­sioną przez sze­ściu mil­czą­cych żałob­ni­ków. Trumną, która w swym dębo­wym wnę­trzu kryje naj­strasz­niej­sze kłam­stwo.

Jesz­cze chwilę stoję na zewnątrz. Z kaplicy dobiega śpiew. Wiatr nie­sie woń lilii. Sły­szę prze­ni­kliwy głos eks­cen­trycz­nej matki Conora, Daphne, wzbi­ja­jący się ponad zgodny chór pozo­sta­łych żałob­ni­ków, ale nie czuję roz­ba­wie­nia, któ­rego zwy­kle bym doznała. Zamiast tego budzi się we mnie furia, gotu­jąca się, wrząca gdzieś w brzu­chu, bo to Daphne jest tu, by napra­wiać roz­sy­pane kawałki życia i leczyć pęk­nięte serce syna, nie ja. Patrzę na Fin­bara i Idę oraz trumnę, która spo­czywa przed nimi, i zasta­na­wiam się, co czują, sta­jąc ze śmier­cią twa­rzą w twarz po raz pierw­szy w swoim mło­dym życiu.

Muszę zna­leźć spo­sób, żeby ich powia­do­mić. Z pew­no­ścią mogę zro­bić coś, by dowie­dzieli się prawdy.

Zbie­ram się na odwagę jak wojow­nik przy­go­to­wu­jący oręż. Nie podej­rze­wa­łam, że będzie mi aż tak trudno. Sądzi­łam, że na tym eta­pie wszystko okaże się o wiele łatwiej­sze. Jed­nak sama jestem sobie winna, więc dziel­nie zniosę ból. W końcu zna­la­złam się tu z wła­snego wyboru.

Ale teraz się boję. W mil­cze­niu prze­kra­czam próg kaplicy. Śpiew ustał. Ojciec Michael zaj­muje miej­sce na mów­nicy i jego smętny głos pły­nie mono­ton­nie; wie­rzę, że czuje auten­tyczny smu­tek, nie udaje. Zebrani sie­dzą czuj­nie, ani drgną. Na chwilę roz­pra­szają mnie ogromne deko­ra­cje z lilii o dłu­gich łody­gach, usta­wione po obu stro­nach ołta­rza. Wyglą­dają jak piękne białe trąby wycią­ga­jące się bez­gło­śnie ku niebu. Wibruje w nich wyż­sza ener­gia, która mnie do nich przy­ciąga, i muszę zebrać całą siłę woli, by im nie ulec. Jestem niczym strużka dymu ula­tu­jąca przez otwarte okno. Sku­piam się na swoim celu i bez­gło­śnie zmie­rzam ku trum­nie. Stoi ską­pana w pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cych przez zaku­rzone okna, spra­wia­ją­cych wra­że­nie reflek­to­rów na sce­nie. Ni­gdy nie zosta­łam sławną aktorką, choć nie­gdyś o tym marzy­łam. Ale oto wresz­cie docze­ka­łam się momentu chwały. Oczy wszyst­kich zwró­cone są na mnie. Powin­nam pła­wić się w ich odda­niu, ale czuję tylko fru­stra­cję i roz­pacz – i żal, to prawda: dławi mnie poczu­cie żalu. Bo już za późno.

Odwra­cam się i patrzę wprost w twa­rze zebra­nych. A potem krzy­czę – naj­gło­śniej, jak potra­fię. Głos roz­brzmiewa w kaplicy pełną mocą, odbija się od wie­ko­wych ścian i sufitu, ale tylko ptaki na zewnątrz sły­szą mój wrzask i w panice pod­ry­wają się w powie­trze. Conor nie odrywa wzroku od trumny; ból wykrzy­wia mu twarz. Fin­bar i Ida sie­dzą mię­dzy ojcem a babką, matką Conora, nie­ru­chomi jak figurki z wosku, a ja obej­muję wzro­kiem trumnę, w któ­rej spo­czywa moja śmierć. Rozu­mie­cie, śmierć, ale nie moje życie – bo to ja nim jestem, a jestem wieczna.

Nikt nie ma poję­cia, że oto stoję tu przed nimi jako aktorka, która zło­żyła już ostatni ukłon i zeszła ze sceny. Tru­izm nie­sie w sobie prawdę. Mój kostium i maska leżą w tej trum­nie, bo ktoś przez pomyłkę uznał, że to ja, a mój mąż i dzieci opła­kują mnie, jak­bym ode­szła. Jak mogą myśleć, że kie­dy­kol­wiek bym ich opu­ściła? Nie zro­bi­ła­bym tego za wszyst­kie skarby nie­bios. Miłość do nich trzyma mnie tutaj, gdyż jest potęż­niej­sza od naj­moc­niej­szego łań­cu­cha. Dociera do mnie, że miłość jest wszyst­kim – to nasze jeste­stwo, choć nie zda­jemy sobie z tego sprawy.

Pod­cho­dzę do dzieci i wycią­gam rękę, ale sta­no­wię jedy­nie naj­de­li­kat­niej­sze drże­nie, jak świa­tło, więc niczego nie czują, nawet cie­pła mojej miło­ści. Przy­tu­lam twarz do ich buzi, ale nie są świa­dome mojej bli­sko­ści, bo nie mam odde­chu, który poła­sko­tałby ich skórę. Odczu­wają jedy­nie stratę, a ja nie mogę ich pocie­szyć ani otrzeć ich łez. Moje wła­sne łzy płyną wewnątrz, bo jestem duchem, zjawą, wid­mem – nie­ważne, jak mnie nazwie­cie. Nie mam nama­cal­nego ciała, więc ból odczu­wam w duszy. Owład­nięta furią, ciskam się po kościele, licząc na jakąś reak­cję. Rzu­cam się wokół jak osza­lały pies, ale jestem tylko szep­tem i nikt poza pta­kami nie sły­szy, jak wyję.

Naj­dziw­niej­sze w umie­ra­niu jest to, że nie ma w nim nic dziw­nego. W jed­nej chwili żyłam sobie spo­koj­nie, w następ­nej zna­la­złam się poza swoim cia­łem. Była to naj­na­tu­ral­niej­sza rzecz pod słoń­cem, jak­bym setki razy wcze­śniej poza nie wykra­czała, tylko o tym nie pamię­tała. Byłam po pro­stu zasko­czona, że stało się to tak wcze­śnie, kiedy mia­łam jesz­cze tyle spraw do zała­twie­nia. Nie czu­łam bólu ani stra­chu. Przy­naj­mniej nie w tam­tym momen­cie. Praw­dziwe cier­pie­nie miało dopiero nadejść. To, co opo­wia­dają o świe­tle i bli­skich, któ­rzy przy­cho­dzą, by cię odpro­wa­dzić, to prawda. Nikt nie wspo­mina jed­nak o tym, że ma się wybór. Ja posta­no­wi­łam zostać.

Ojciec Michael odchrzą­kuje i spoj­rze­niem wil­got­nych oczu obej­muje poważne twa­rze zebra­nych.

– Caitlin jest teraz z Bogiem, spo­czywa w pokoju – mówi, a we mnie rodzi się nie­moż­liwa do urze­czy­wist­nie­nia chęć wyrwa­nia mu z rąk Biblii i rzu­ce­nia jej na pod­łogę. – Pozo­sta­wiła w żało­bie męża Conora oraz dwoje dzieci, Fin­bara i Idę, któ­rych kochała całym swym gorą­cym, szla­chet­nym ser­cem. – Zwraca się teraz bez­po­śred­nio do moich dzieci i mówi z wiel­kim prze­ję­ciem: – Choć ode­szła do Jezusa, pozo­sta­wiła z nimi część sie­bie: miłość, którą będą nosić w ser­cach przez całe życie.

„Ale ja jestem czymś wię­cej niż tylko wspo­mnie­niem! – chcę krzyk­nąć. – Jestem bar­dziej rze­czy­wi­sta niż wy. Moja miłość jest sil­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek i sta­nowi wszystko, co mi pozo­stało”.

Nabo­żeń­stwo dobiega końca i żałob­nicy wycho­dzą gęsiego na zewnątrz, by pocho­wać mnie na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu. Chcia­ła­bym spo­cząć przy żonie żegla­rza, ale skła­dają mnie przy kamien­nym murze tro­chę dalej w dół zbo­cza. To nie­mal farsa patrzeć, jak trumna znika w głębi ziemi, pod­czas gdy ja sie­dzę na tra­wie nie­opo­dal. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby wokół nie pano­wał przej­mu­jący smu­tek. Conor wrzuca do dołu białą lilię, a moje dzieci ofia­ro­wują wła­sno­ręczne rysunki, po czym wyco­fują się w cień taty i przy­tu­lają lękli­wie do jego nóg, blade i zapła­kane. Jestem zmę­czona pró­bami zwró­ce­nia na sie­bie ich uwagi. Poje­dyn­cza mewa zbliża się do mnie pod­ska­ku­jąc, ale prze­ga­niam ją, czer­piąc przy­jem­ność z faktu, że reaguje.

Tu, gdzie jestem, czas nie ist­nieje. Wła­ści­wie dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że czasu nie ma też tam, gdzie wy się znaj­du­je­cie. Jest tylko i wyłącz­nie chwila, która trwa. Rzecz jasna, na Ziemi obo­wią­zuje pewien psy­cho­lo­giczny czas, który jest w uży­ciu, żeby można było pla­no­wać dzień jutrzej­szy i pamię­tać wczo­raj­szy, ale to tylko sfera abs­trak­cji; rze­czy­wi­stość jest tylko tu i teraz. Tak więc dni, tygo­dnie, lata nic dla mnie nie zna­czą. Roz­ciąga się przede mną tylko wieczna teraź­niej­szość, w któ­rej obser­wuję roz­pad wszyst­kiego, co kocham.

Zdaje się, że wraz z moją śmier­cią życie ule­ciało i z zamku Bal­ly­mal­doon. To tak, jak­by­śmy umarli razem. Patrzę na męż­czyzn za kie­row­ni­cami dużych vanów wjeż­dża­ją­cych na pod­jazd pod dębami, które tło­czą się wzdłuż drogi, two­rząc poma­rań­czowo-czer­wony tunel. Z jego skle­pie­nia sypią się deli­katne liście, trze­po­cząc na wie­trze jak ćmy. Po obu stro­nach drogi cią­gnął się nie­gdyś niski mur z sza­rych kamieni, mający za zada­nie zagro­dzić drogę owcom, któ­rych jed­nak nie ma tu, odkąd nie­mal dwa­dzie­ścia lat temu Conor kupił zamek i przy­le­ga­jące do niego zie­mie, więc teraz pola zaro­sły dziko. Wolę je takie. Wpa­truję się w wyso­kie trawy koły­sane wia­trem – z oddali wyglą­dają jak fale dziw­nego, zie­lo­nego oce­anu. Cię­ża­rówki pod­jeż­dżają pod zamek, gdzie woj­ska Crom­wella sta­nęły cztery wieki temu, żeby zdo­być go dla pew­nego ofi­cera w nagrodę za jego lojal­ność. Teraz zastęp sil­nych męż­czyzn przy­był, by wywieźć cen­niej­sze obrazy i meble, jako że Conor zabija okna deskami i rygluje drzwi – prze­nosi się do mniej­szego domu nad rzeką. Zawsze był samot­ni­kiem; to czę­ste w przy­padku ludzi twór­czych, ale teraz widzę, jak chowa się jesz­cze bar­dziej w głąb sie­bie. Nie jest w sta­nie miesz­kać tu beze mnie, bo to ja tchnę­łam życie w te mury, ale już nie żyję.

Od pierw­szego wej­rze­nia zako­cha­łam się w tym zamku, przy­cup­nię­tym jak kwarc dymny u stóp góry. Wyobra­ża­łam sobie, jak na potężne szare mury wspi­nali się nie­gdyś ksią­żęta przy­by­wa­jący na ratu­nek kró­lew­nom wię­zio­nym w maleń­kich celach w wieży, wzno­szą­cej się ponad dachem jeżą­cym się wie­życz­kami. Oczami wyobraźni widzia­łam łabę­dzie sunące po jezio­rze i zako­cha­nych leżą­cych na brzegu, by w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca pod­glą­dać pta­sie zaloty. Pusz­cza­jąc wodze fan­ta­zji, patrzy­łam, jak trzy koziołki z nor­we­skiej baśni prze­pra­wiają się przez stary kamienny mostek, nie­świa­dome, że poni­żej, w mroku, czai się głodny troll. Przy­wo­ły­wa­łam obrazy ryce­rzy i dam nawie­dza­ją­cych dłu­gie kory­ta­rze wyło­żone czer­wo­nymi dywa­nami, ani przez chwilę nie podej­rze­wa­jąc, że dołą­czę do ich grona, uwię­ziona pra­gnie­niem w moim sercu. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że umrę młodo.

Patrzę bez­rad­nie, jak więk­szość ele­men­tów, które wła­sno­ręcz­nie dobie­ra­łam z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią, jest pod­no­szona, wyno­szona i ukła­dana w coraz wyż­sze sterty na cię­ża­rów­kach pod nad­zo­rem naszego zarządcy Johnny’ego Byrne’a i jego syna Joego. Czuję, jakby roz­bie­rali mnie na czę­ści, kawa­łek po kawałku, i od nowa ukła­dali moje członki w trum­nie; tym razem odczu­wam to z całą pew­no­ścią. Stół biblio­teczny z dębu ogło­wio­nego w stylu Jerzego VI, lustro w pozła­ca­nej ramie, zestaw dwu­dzie­stu krze­seł do jadalni w stylu Jerzego IV, które wyli­cy­to­wa­łam w domu aukcyj­nym Chri­stie’s. Mar­mu­rowe popier­sia, chiń­skie lampy, moje biurko z klo­no­wego drewna. Heba­nowe komody, wik­to­riań­skie fotele i sofy, nie­miec­kie donice ogro­dowe, leżanka w stylu regen­cji, hin­du­skie dywany – biorą wszystko, zosta­wia­jąc tylko przed­mioty bez war­to­ści. Następ­nie się­gają po obrazy i druki, odsła­nia­jąc wybla­kłe kwa­draty na ogo­ło­co­nych ścia­nach, a ja wzdry­gam się, zaże­no­wana ich bra­kiem deli­kat­no­ści, jakby ci siła­cze zdzie­rali ubra­nie z kobiety.

Oba­wiam się, że zaraz usuną naj­więk­szy skarb – mój por­tret, któ­rego nama­lo­wa­nie Conor zle­cił tuż po ślu­bie słyn­nemu irlandz­kiemu mala­rzowi Dara­ghowi Kelly’emu. Pyszni się nad głów­nym komin­kiem w holu. Mam na sobie moją ulu­bioną szma­rag­dową suk­nię wie­czo­rową, pod kolor oczu, a rude włosy spły­wają lśnią­cymi falami na ramiona. Byłam piękna, to prawda. Ale uroda zdaje się na nic, gdy leży się dwa metry pod zie­mią. Wpa­truję się w malo­wi­dło, nie mogąc ode­rwać oczu od twa­rzy, która kie­dyś nale­żała do mnie, ale na zawsze znik­nęła z tego świata. Nie, nie ma sensu ciskać się po zamku jak wtedy, w kaplicy, bo i tak nie usły­szy mnie nikt poza duchami, które z pew­no­ścią tak jak ja czają się w zaka­mar­kach tego czyśćca. Jestem prze­ko­nana o ich obec­no­ści, choć jesz­cze żad­nego nie spo­tka­łam. Chyba chcia­ła­bym je ujrzeć, bo doskwiera mi samot­ność.

A jed­nak obraz zostaje na swoim miej­scu jako jedyny w całym zamku. Nie mogę powstrzy­mać przy­pływu dumy, kiedy po zary­glo­wa­niu drzwi jestem już sama, by podzi­wiać pięk­ność, którą kie­dyś byłam. Znaj­duję pocie­sze­nie w por­tre­cie, jak­bym miała przed sobą kostium, w który mogę się wśli­znąć, żeby znów stać się sobą.

Conor z dziećmi prze­no­szą się do Reed­mace House, zbu­do­wa­nego nad rzeką, bli­sko kamien­nego mostka, gdzie spa­ce­rują wytwo­rzone przez moją wyobraź­nię koziołki i czai się troll. Matka Conora, Daphne, wpro­wa­dza się do nich, żeby ich doglą­dać. Powin­nam się cie­szyć, że dzieci mają miłą i tro­skliwą bab­cię, ale nie potra­fię się wyzbyć zazdro­ści i żalu. To ona je tuli i całuje, a nie ja. Kąpie je i pomaga szczot­ko­wać zęby, co było nie­gdyś moją rolą. Czyta im do snu. Gdy ja to robi­łam, zmie­nia­łam głos, by paso­wał do postaci w bajce. Ona czyta mono­ton­nie, bez mojego polotu, i widzę, że malu­chy szybko się nudzą i żałują, że to nie ja. Wiem, jak bar­dzo tęsk­nią, bo pła­czą cichutko w łóż­kach i wpa­trują się w moje zdję­cie, które Conor powie­sił im w pokoju. Nie mają poję­cia, że ani na chwilę ich nie odstę­puję. Nie wie­dzą, że zawsze będę przy nich, dopóki ich życie nie prze­mi­nie.

I czas mija. Nie mam poję­cia, jak szybko. Pory roku nastę­pują po sobie. Dzieci rosną, stają się wyż­sze. Conor spę­dza czas w Dubli­nie, ale nie ma fil­mów do pro­duk­cji, bo zabra­kło mu już chęci i zapału. W pustym zamku zagnież­dża się chłód, gdy deszcz i wiatr sieką mury tak samo jak skały na wzgó­rzu. Ja wta­piam się w oto­cze­nie jak rośliny i drzewa; poza pta­kami nie mam z kim roz­ma­wiać. I wtem, pew­nej nocy, Fin­bar mnie widzi.

Śpi nie­spo­koj­nie. Jak co noc sie­dzę w nogach jego łóżka, obser­wu­jąc, jak z każ­dym odde­chem jego pierś unosi się i opada deli­kat­nie, ryt­micz­nie. Jed­nak dziś chło­piec prze­wraca się z boku na bok. Wiem, że śni o mnie.

– Już dobrze, kocha­nie – mówię, jak już nie­raz mówi­łam z oddali mojego świata. – Jestem tutaj. Tuż przy tobie.

Nagle chło­piec siada i patrzy na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Wle­pia wzrok wprost we mnie. Nie przeze mnie, ale we mnie. Jestem tego pewna, bo jego spoj­rze­nie obej­muje moje włosy, nos, usta, całe ciało. Pełne zdu­mie­nia, spija każdy szcze­gół mojej postaci, a ja jestem rów­nie zasko­czona jak synek.

– Mama? – szep­cze.

– Mój syneczku – odzy­wam się.

– To naprawdę ty?

– To ja.

– Ale… ty żyjesz.

Uśmie­cham się jak ktoś, kto posiadł prze­cudną tajem­nicę.

– Tak, Fin­ba­rze. Nie umar­łam. Śmierci nie ma. Daję słowo.

Czuję lek­kość w sercu, widząc, jak jego policzki rumie­nią się z rado­ści.

– Ni­gdy mnie nie zosta­wisz?

– Ni­gdy, prze­nigdy, Fin­ba­rze. Wiesz, że cię nie opusz­czę. Zawsze będę przy tobie. Zawsze.

Z pod­eks­cy­to­wa­nia zaczyna się wybu­dzać i powoli prze­staje mnie widzieć.

– Mamo… mamu­siu… jesteś tu jesz­cze?

– Jestem tu – zapew­niam, ale już mnie nie widzi.

Prze­ciera oczy.

– Mamo!

Jego krzyk budzi Daphne, która wbiega do sypialni w koszuli noc­nej. Fin­bar wciąż wle­pia we mnie wzrok, sta­ra­jąc się dostrzec mnie w mroku.

– Fin­ba­rze! – pod­no­szę głos. – Fin­ba­rze, wciąż tu jestem!

Daremny trud. Stra­cił mnie.

– To sen, Fin­ba­rze – uspo­kaja malca Daphne, łagod­nie ukła­da­jąc go w łóżku.

– Wcale nie, bab­ciu. To było naprawdę. Mama sie­działa na moim łóżku.

– Śpij dalej, kocha­nie.

Jego gło­sik staje się moc­niej­szy, a lśniące od łez oczy mru­gają w bez­gra­nicz­nym zdu­mie­niu.

– Była tu. Jestem tego pewien.

Daphne wzdy­cha i gła­dzi go po gło­wie.

– Może i tak. W końcu jest teraz anio­łem, prawda? Myślę, że zawsze jest w pobliżu i nie spusz­cza cię z oka.

Wiem, że w to nie wie­rzy. Na szczę­ście jej słowa zado­wa­lają Fin­bara.

– Pew­nie tak – mru­czy, po czym zamyka oczy i odpływa w sen.

Daphne przez chwilę czuwa przy nim. Czuję jej smu­tek, ciężki jak deszcz. Potem wstaje i wycho­dzi z pokoju, a ja znów zostaję sama. Tylko tym razem w moim sercu tli się iskierka nadziei. Skoro ujrzał mnie raz, może uda się znowu?ROZ­DZIAŁ 2

2

Na dole Peg sie­działa przy kuchen­nym stole i czy­tała gazetę, jedząc kromkę z serem. Wzrok dziew­czyny natych­miast zatrzy­mał się na groź­nie wyglą­da­ją­cym ptaku, przy­cup­nię­tym na opar­ciu krze­sła ciotki. Miał pióra czarne jak smoła, ale oczy jasne jak kwarc.

– To pew­nie kolejny przy­ja­ciel? – spy­tała, wysu­wa­jąc dla sie­bie krze­sło jak naj­bar­dziej odda­lone od pta­szy­ska.

– A, tak, to moja kawka – roz­tkli­wiła się Peg. – Wykar­mi­łam ją, gdy wykluła się z jajka, no i tak już ze mną została. Regu­lar­nie pró­buję ją odgo­nić, ale zawsze wraca. Nie da się jej pozbyć. – Roze­śmiała się i Ellen zro­zu­miała, że ciotka wcale nie chcia­łaby, żeby ptak odfru­nął. – Napi­jesz się teraz her­baty?

– Bar­dzo chęt­nie, dzię­kuję. – Ptak nie spusz­czał oczu z gościa. – Jak ma na imię?

– Kafka – przed­sta­wiła go Peg ze śmie­chem. – Może tro­chę dziw­nie jak na ptaka, ale pasuje mu.

Sły­sząc swoje imię, Kafka sfru­nął na stół i zaczął dzio­bać okruszki her­bat­nika, które zosta­wiła tam dla niego gospo­dyni. Był tak wielki, że puszka na ciastka wyda­wała się przy nim małą miseczką.

– Masz mnó­stwo zwie­rząt.

– Nie umiem odma­wiać, w tym cały pro­blem. W dodatku wszy­scy o tym wie­dzą. Każde bez­domne czy ranne stwo­rze­nie przy­no­szą na mój próg. – Peg podała Ellen kubek z her­batą. – Mleko jest w dzbanku. O szó­stej wpada Oswald na kie­li­szek wina. Ten to nie pocią­gnie na samej her­batce. Trzy­mam butelkę cla­reta na lodówce spe­cjal­nie dla niego, ale jeśli masz ochotę, czę­stuj się śmiało. Jutro przed­sta­wię ci osiołka Char­liego, lamę Larry, kury i owce. Mam tylko tuzin owiec. Śnieżka jest moją ulu­bie­nicą. Wyro­sła już oczy­wi­ście na dużą dziew­czynkę, ale cho­wa­łam ją sama, bo lis zabił jej mamę. Całymi nocami nie spa­łam przez jej zachcianki. Gor­sza niż chłopcy, kiedy byli mali!

Ellen popi­jała her­batę, czu­jąc się dziw­nie na miej­scu.

– Poza kosz­mar­nym Waflem, mama nie lubi zwie­rząt.

– Domy­ślam się, że Wafel to pies. Z takim imie­niem mam nadzieję, że to pies.

– Tak, taki malutki.

– Mad­die nawet jako dziew­czynka zawsze się mar­twiła, że ubru­dzi ubra­nie. Ludzie chyba wiele się nie zmie­niają. Była jak łabędź pośród gęsi.

– Ty nie jesteś gęsią, cio­ciu! – Ellen się roze­śmiała.

– W porów­na­niu z twoją matką bez wąt­pie­nia jestem! Uro­dziła się jako ostat­nia i chyba cała uroda cze­kała na nią. Nie cho­dzi o to, że to ma jakieś zna­cze­nie. Teraz jestem stara i mądra i wiem, że śliczna buzia w ogóle się nie liczy, jeśli czło­wiek nie ma pięk­nego wnę­trza.

– Nie sądzę, żeby matkę inte­re­so­wało czy­je­kol­wiek wnę­trze.

– Cóż, kie­dyś było dla niej ważne. Zresztą niech robi, co chce, skoro jest szczę­śliwa. – Wzru­szyła ramio­nami. – Masz jesz­cze ochotę na papie­ro­ska, zanim przyj­dzie Oswald? Nie lubi zapa­chu dymu, więc sta­ram się zapa­lić tro­chę przed jego wizytą, żeby nie śmier­działo, kiedy się zjawi.

– Z przy­jem­no­ścią – powie­działa Ellen. Rze­czy­wi­ście, Peg nie dorów­ny­wała sio­strze urodą, ale miała sze­roką, przy­ja­zną twarz kogoś, kto zawsze dostrzega w ludziach dobro. – Cie­szę się, że cię odna­la­złam, cio­ciu Peg. I pomy­śleć, że gdy­bym nie dotarła do listów, które wysy­ła­łaś do mamy, ni­gdy nie dowie­dzia­ła­bym się o twoim ist­nie­niu.

Ciotka podała Ellen paczkę i wsu­nęła papie­rosa do ust.

– Ni­gdy nie jest za późno. Wszyst­kie rzeki w końcu wpłyną do morza. Pró­bo­wała utrzy­mać nas w tajem­nicy, ale tra­fi­łaś tu na wła­sną rękę.

Zapa­liły i popi­jały her­batę w przy­tul­nym cie­ple kuchni. Peg traj­ko­tała o swo­jej rodzi­nie, a jej irlandzki akcent zawi­jał się wokół słów jak świń­skie ogonki; Ellen czuła się uko­jona deli­kat­nym wzno­sze­niem i opa­da­niem into­na­cji. Ber­tie chrzą­kał przez sen na swo­jej sło­miance, a Pan Bor­suk zwi­nął się w kłę­bek na poduszce. Kafka wró­cił na opar­cie krze­sła swo­jej pani, ale przy­glą­dał się Ellen z uwagą, jakby jesz­cze nie ufał nie­zna­jo­mej, która zna­la­zła się pośród nich.

Dziew­czyna czuła się w tej kuchni tak wspa­niale, jakby to miej­sce miało ramiona i ją nimi obej­mo­wało. Lon­dyń­ska kuch­nia rodzi­ców była kró­le­stwem pani Leonard. Rodzina spo­ży­wała posiłki w jadalni, a pani Leonard goto­wała i sprzą­tała ze stołu. Jako star­sza kobieta kucharka nale­żała do poko­le­nia, które widziało wyraźną gra­nicę mię­dzy „pań­stwem” a służbą. Podział ten od osiem­na­stego wieku sym­bo­li­zo­wały, obecne w każ­dym bogat­szym domu, drzwi obite zie­lo­nym suk­nem, dzie­lące kuch­nię od salo­nów, i pani Leonard czuła się za nimi dosko­nale. Poza nią w posia­dło­ści pra­co­wała pani Roland, gospo­dyni, która zaj­mo­wała miesz­ka­nie w piw­nicy, a także Janey, ener­giczna dziew­czyna pro­sto po stu­diach, peł­niąca funk­cję oso­bi­stej asy­stentki Made­line Traw­ton, choć Ellen trudno było sobie wyobra­zić, co dziew­czyna robiła całymi dniami, skoro lady sama nie miała żad­nej pracy. Ojciec zatrud­niał kie­rowcę, który więk­szość czasu spę­dzał na woże­niu matki Ellen po skle­pach na Bond Street i na cha­ry­ta­tywne lun­che. Gdy się­gała pamię­cią wstecz, jej dzie­ciń­stwo było zdo­mi­no­wane przez cer­ty­fi­ko­wane nia­nie po naj­lep­szym szko­łach, ubrane w szare mun­durki. W jej wspo­mnie­niach nie było dnia, w któ­rym rezy­den­cja nie byłaby pełna służby.

Ellen zasta­no­wiła się nad swoim domem. W zasa­dzie wcale nie był to dom, ale atrapa na pokaz, ude­ko­ro­wana i regu­lar­nie upięk­szana przez słyn­nego fran­cu­skiego pro­jek­tanta Jacques’a Le Paona, a kuch­nia, którą pani Leonard oku­po­wała niczym zabor­cza kwoka, stała się miej­scem prak­tycz­nym i bez­oso­bo­wym, rzadko odwie­dza­nym przez człon­ków rodziny. Zupeł­nie ina­czej niż u Peg. Ellen oparła się wygod­nie na krze­śle, powoli sta­pia­jąc się w jedno z pomiesz­cze­niem. Kuch­nia ciotki sta­no­wiła serce domu i dziew­czyna z wdzięcz­no­ścią chło­nęła wszech­obecną miłość.

Po chwili Peg wstała, żeby otwo­rzyć okno i zago­to­wać w ron­dlu czarną kawę dla zabi­cia zapa­chu dymu. Zer­k­nęła na zegar ścienny, któ­rego dłuż­sza wska­zówka powoli zbli­żała się ku dwu­na­stce. Za pięć szó­sta wyjęła z szafki dwa kie­liszki i się­gnęła na lodówkę po na wpół już opróż­nioną butelkę cla­reta. Odkor­ko­wała ją i ostroż­nie usta­wiła na kawałku drewna przy piecu, żeby tro­chę ją ogrzać. Pięć minut póź­niej w drzwiach wej­ścio­wych sta­nął chudy jak szczapa męż­czy­zna w wieku około sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, w trzy­czę­ścio­wym twe­edo­wym gar­ni­tu­rze, kasz­kie­cie i oku­la­rach.

– Wiel­kie nieba, to już ta godzina?! – zakrzyk­nął wesoło, wcho­dząc do kuchni. – A to pew­nie piękna Ellen, która przy­była aż z Mia­sta Wiel­kiego Smogu.

– Przed­sta­wiam ci Oswalda, skar­bie – powie­działa Peg, a uśmiech roz­pro­mie­nił całą jej twarz.

Ellen pod­nio­sła się i wycią­gnęła rękę.

– Miło cię poznać – ode­zwała się. – Dużo o tobie sły­sza­łam.

W siwych oczach męż­czy­zny bły­snęły zawa­diac­kie ogniki, kiedy ści­skał dłoń dziew­czyny.

– My, arty­ści, doga­damy się śpie­wa­jąco jak para kaczek na sta­wie – orzekł. Mówił z angiel­skim akcen­tem, dosko­na­łym i ele­ganc­kim jak chiń­ska por­ce­lana. Na oko wcale nie wyglą­dał na mala­rza. Miał mięk­kie, czy­ste dło­nie, a twe­edowy gar­ni­tur i koszula były sta­ran­nie odpra­so­wane.

Peg pospiesz­nie posta­wiła na stole kie­liszki, a po chwili wró­ciła z butelką. Oswald roz­siadł się za sto­łem i pozwo­lił, by przy­ja­ciółka nalała mu porządną por­cję cla­reta.

– Czy nie jest uro­czo? – Upił łyk, a potem uniósł kie­li­szek w geście toa­stu ku Ellen. – Witaj na ojczy­stej ziemi.

Roze­śmiała się, już czu­jąc sym­pa­tię do star­szego pana.

– Dzię­kuję.

– To kra­ina syren i magii. Niech ci się nie wydaje, że histo­rie, które sły­sza­łaś o Irlan­dii, to jakieś ludowe bujdy. Nie, nie ma w nich ani odro­biny kłam­stwa. Miej oczy otwarte, a na pewno zoba­czysz, jak małe zie­lone skrzaty wyglą­dają z wrzo­śca i pod­kra­dają monety, które potem cho­wają w wiel­kim saga­nie znaj­du­ją­cym się na końcu tęczy.

– Doprawdy, Oswal­dzie, łobuz z cie­bie. – Peg śmiała się, poda­jąc Ellen kie­li­szek i zaj­mu­jąc miej­sce na krze­śle z Kafką na opar­ciu. Posta­wiła przed sobą szkla­neczkę Jame­sona, dobrej irlandz­kiej whi­sky, i dzba­nek wody. – Nie wierz w ani jedno jego słowo, skar­bie. W gło­wie tylko mu skrzaty i wróżki.

– Wróżki też są, a jakże! – powie­dział Oswald poważ­nie, zni­ża­jąc głos. Ellen nie była pewna, czy tylko żar­tuje, żeby doku­czyć ciotce. – Sły­szą wszystko – nie dawał za wygraną. – Lepiej trzy­maj cenne rze­czy pod klu­czem, bo ci je ukradną – ostrzegł, roz­glą­da­jąc się ner­wowo wokół.

– Nabiera cię – prze­rwała mu Peg. – A wypił dopiero łyczek.

– Prze­cież to prawda. No, przy­znaj, Peg. Cią­gle mi mówisz, że zna­la­złaś coś nie na swoim miej­scu albo że coś cał­kiem prze­pa­dło.

Potrzą­snęła głową.

– W domu peł­nym zwie­rząt raczej trudno się temu dzi­wić. Ber­tie ma sła­bość do błysz­czą­cych przed­mio­tów.

– Zła­pa­łaś go na gorą­cym uczynku?

– Nie, ale wiem, że to on.

– Sama widzisz – brak jakich­kol­wiek dowo­dów. Mówię ci, że to wróżki. Ellen poznała już Dylana?

– Jesz­cze nie. Pew­nie pozna jutro – odparła Peg. Dziew­czy­nie wyda­wało się, że nieco ner­wo­wym tonem.

Oswald zwró­cił się do Ellen z wyja­śnie­niem.

– Dylan wie, gdzie pocho­wały się wszyst­kie kra­snale, i na pewno podzieli się z tobą tą tajemną wie­dzą, jeśli posta­wisz mu szkla­neczkę whi­sky. Jest twórcą jak my, moja droga, w związku z czym ma bar­dzo wraż­liwą duszę, choć nie­stety na sku­tek picia robi się coraz bar­dziej eks­cen­tryczny. Nie można mieć pew­no­ści, czy skrzaty, które widzi, nie pły­wają w trunku w tej jego zachla­nej łepe­ty­nie. – Uśmiech­nął się, uka­zu­jąc dwa krzywe kły, które nada­wały mu wygląd wilka. – Cóż, na­dal dys­po­nuje jed­nak sporą dawką słyn­nego irlandz­kiego uroku. Nie da się nie lubić Dylana.

– To wszystko może być dosko­na­łym mate­ria­łem do mojej książki – zauwa­żyła Ellen.

– O, tak. Nie zabrak­nie ci tu inspi­ra­cji – zgo­dził się Oswald, uno­sząc brwi. – O czym piszesz?

– O miło­ści, tajem­nicy… no wiesz – odpo­wie­działa wymi­ja­jąco. – Szcze­rze mówiąc, jesz­cze nie jestem pewna.

– Im mniej skon­kre­ty­zo­wany plan, tym lepiej. Będziesz mogła wchło­nąć atmos­ferę i pozwo­lić wyobraźni ponieść cię w nowe, magiczne miej­sca. Zapo­mnij o lon­dyń­skich bajecz­kach, nie ma na nie miej­sce tu, w Con­ne­ma­rze.

Rada Oswalda pod­nio­sła Ellen na duchu. Przy­wy­kła do tego, że matka stu­dzi jej entu­zjazm. Rze­czy­wi­ście nie mogła się docze­kać, aż zacznie odkry­wać oko­licę i znaj­dzie inspi­ra­cję pośród kamien­nych ruin i ska­li­stych wzgórz. Tu, ukry­wa­jąc się w odle­głym zakątku Irlan­dii, mogła spo­koj­nie i bez pośpie­chu pomy­śleć o swo­jej pracy. Peg wyglą­dała na zado­wo­loną z jej towa­rzy­stwa, a Wil­liam i maja­czący na hory­zon­cie ślub oraz przy­tła­cza­jąca, auto­kra­tyczna matka zostali daleko, w bez­piecz­nej odle­gło­ści.

Oswald zdjął twe­edowy kasz­kiet i został na obie­dzie, który ciotka nazy­wała „her­batą”. Ellen zało­żyła, że męż­czy­zna chyba czę­sto sto­łuje się u Peg. Dziś zaser­wo­wała gulasz, kapu­stę na cie­pło i ziem­niaki w mun­dur­kach, na które mówiła „kar­to­fle” i które wyło­żyła na stół, aby każdy sam sobie obrał. Na deser podała domo­wej roboty pla­cek z syro­pem z melasy, który oka­zał się ulu­bio­nym przy­sma­kiem Oswalda, czego jed­nak nikt by się nie domy­ślił, sądząc po jego mizer­nym wyglą­dzie. Przy­po­mi­nał tata­rak zakoń­czony kępą krę­co­nych siwych wło­sów.

Po kola­cji wyszedł z Ellen do holu i poka­zał jej obrazy, które ofia­ro­wał Peg, tłu­ma­cząc, że ile­kroć miał kło­pot z uzbie­ra­niem pie­nię­dzy na czynsz, rów­no­wa­żył to swoim dzie­łem.

– Przyj­dzie dzień, kiedy te widoczki będą warte mają­tek i Peg sta­nie się nie­wy­obra­żal­nie bogata.

– I co mi z tego przyj­dzie?! – zawo­łała Peg z kuchni.

– Sama nie wiesz, co dla cie­bie dobre.

– Pie­nią­dze przy­no­szą tylko zgry­zotę. Świet­nie mi się żyje bez nich, dzię­kuję pięk­nie.

– Pie­nią­dze nie­wiele mają wspól­nego z życiem w szczę­ściu, trudno się z tym nie zgo­dzić, ale jed­nak spra­wiają, że żyje się wygod­niej, gdy gonisz za szczę­ściem – odparł. A potem zni­żył głos i wska­zał na obraz przed­sta­wia­jący latar­nię mor­ską, jesz­cze zanim stra­wił ją ogień.

– Oto twoja tajem­nica – szep­nął, puka­jąc w płótno paznok­ciem.

– Peg opo­wie­działa mi o poża­rze.

– Strasz­liwa histo­ria. Biedna dziew­czyna. Była taka młoda… nie­wiele star­sza od cie­bie… a jaka ładna! Pło­mien­nie rude włosy spły­wa­jące kaskadą po ple­cach, zie­lone oczy, mleczna cera, ale dia­beł pod skórą. Było w niej też coś z dziecka. Chyba znała się z wróż­kami i skrza­tami. – Zachi­cho­tał i jesz­cze ści­szył głos. – Ale nie powta­rzaj tego Peg. Nie przy­zna się, że wie­rzy w takie rze­czy.

– Cio­cia mówiła, że ten mąż…

– Conor, tak, bie­da­czy­sko. Ja na jego miej­scu dawno bym stąd czmych­nął… wyty­kany przez wszyst­kich pal­cami i obrzu­cany mil­czą­cymi oskar­że­niami o mor­der­stwo. Ma jed­nak dom ukryty gdzieś na tere­nie posia­dło­ści i nikomu nie poka­zuje się na oczy. Nie wcho­dzi w rela­cje z nikim, a więk­szość czasu spę­dza w Dubli­nie… przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Odno­sił wiel­kie suk­cesy jako pro­du­cent fil­mowy, ale chyba nie­wiele osią­gnął po śmierci Caitlin. Dzieci posłał do szkoły w mie­ście.

– Podobno miesz­kali w zamku.

– Tak, też go malo­wa­łem. Cie­kawe miej­sce. Johnny i Joe zabiorą cię tam, żebyś mogła się rozej­rzeć. Dla powie­ścio­pi­sarki to chyba wyma­rzona sce­ne­ria.

– Już czuję się zain­spi­ro­wana – zapew­niła entu­zja­stycz­nie.

– Nie masz chło­paka?

– Nie – skła­mała, krzy­żu­jąc ręce na piersi.

– To obronny gest – zauwa­żył cel­nie Oswald.

– Mia­łam, ale to już skoń­czone.

– Ach, więc zosta­wi­łaś jakie­goś nie­szczę­śnika w Lon­dy­nie ze zła­ma­nym ser­cem, tak? – Posłał jej cie­pły uśmiech, zer­ka­jąc znad szkieł oku­la­rów. – Cóż, lepiej zła­mać mu serce teraz, niż potem uniesz­czę­śli­wiać was oboje.

Ellen pomy­ślała, że naj­bo­le­śniej pęka chyba serce jej matki.

Pomo­gła ciotce przy­nieść tacę z kawą. Gospo­dyni już wcze­śniej roz­pa­liła w kominku i zacią­gnęła zasłony. W pokoju przy­jem­nie pach­niało drzew­nym dymem. Pan Bor­suk wszedł za nimi, wspiął się kanapę i zaczął się ukła­dać do snu z psią non­sza­lan­cją. Peg i Oswald zajęli miej­sca przy sto­liku kar­cia­nym usta­wio­nym w okien­nym wyku­szu, a Ellen usia­dła wygod­nie w fotelu przy ogniu i patrzyła, jak Kafka wla­tuje i sadowi się na wyso­kiej komo­dzie w rogu pokoju.

– Masz ochotę zagrać? – zapro­po­no­wała sio­strze­nicy Peg.

– Nie, dzię­kuję. Nie lubię kart – odmó­wiła Ellen, zasta­na­wia­jąc się, gdzie może stać tele­wi­zor i czy ciotka odbiera kanał Sky News.

Peg jakby czy­tała jej w myślach.

– Nie mam tele­wi­zora. Ale jest tu pełna biblio­teczka, z któ­rej możesz korzy­stać pod­czas pisa­nia wła­snej książki. Co lubisz czy­tać?

– Bele­try­stykę. Romanse, tajem­ni­cze histo­rie, opo­wie­ści o pięk­nych miej­scach. Chyba można to nazwać lite­ra­turą eska­pi­styczną – odparła, auto­ma­tycz­nie robiąc w myślach prze­gląd rze­czy, od któ­rych musiała ucie­kać. – Lubię też powie­ści histo­ryczne, uwiel­biam Phi­lippę Gre­gory. Prze­czytałam wszystko, co napi­sała.

– Musisz też czy­ty­wać kla­sykę – wtrą­cił się Oswald, po czym dodał, kiwa­jąc mądrze głową: – „Na dłuż­szą metę, ludzie tra­fiają tylko w to, w co celują. Warto zatem celo­wać wysoko”. Pro­szę, oto cytat w sam raz dla cie­bie. Oscar Wilde, Dumas, Mau­pas­sant, Austen, Dic­kens. Się­gaj po wiel­kich, Ellen, a może będziesz pisać jak oni.

– Sto­su­jesz tę metodę w sto­sunku do swo­jego malar­stwa? – spy­tała z uśmie­chem.

– Nie, bo sta­rzec już ze mnie i osią­gną­łem szczyt moich moż­li­wo­ści. Ty jesteś młoda i masz długą drogę przed sobą.

– Nie wiem, czy masz rację, Oswal­dzie. Chyba ni­gdy nie jest się za sta­rym na bycie wiel­kim.

– Teraz to ty się ze mną dro­czysz – zachi­cho­tał.

– Jak Kuba Bogu…? – Cmok­nęła Peg, patrząc na niego z uczu­ciem.

– Roz­da­waj, Peg, sta­ruszko, grajmy.

Ellen zro­zu­miała, że nie unik­nie się­gnię­cia po książkę, skoro ciotka i Oswald mają zamiar grać w karty co wie­czór, a roz­rywka w postaci tele­wi­zji odpa­dła. Była cie­kawa, co powie­dzia­łaby na to wszystko Emily. Przy­ja­ciółka nie wytrwa­łaby pię­ciu minut w domu bez tele­wi­zora. Sama nie była pewna, czy wytrzyma. Cóż, dom z dwójką eks­cen­trycz­nych sta­rusz­ków i bez seriali był i tak zde­cy­do­wa­nie lep­szy niż miesz­ka­nie w Lon­dy­nie z narze­czo­nym, któ­rego nie kocha, i despo­tyczną matką, która na siłę pcha ją przed ołtarz z ego­istycz­nych powo­dów.

Padła na sofę i wpa­trzyła się w ogień, roz­my­śla­jąc. Wie­działa, że Wil­lia­mowi należy się od niej coś wię­cej niż ese­mes – naprawdę powinna wszystko mu wyja­śnić.

„Potrze­buję czasu do namy­słu” nie było rów­no­znaczne z: „Nie kocham cię, więc nie chcę za Cie­bie wyjść”. Data ślubu została wyzna­czona na czer­wiec, czyli za pięć mie­sięcy. Kościół Nie­po­ka­la­nego Poczę­cia na Farm Street zamó­wiono na sobotę dwu­dzie­stego dru­giego, a przy­ję­cie w Cla­rid­ges sta­no­wiło wyma­rzoną wymówkę dla matki, żeby co tydzień jadać tam lunch z przy­mil­nym panem Sme­ama­nem, orga­ni­za­to­rem przy­jęć. Umó­wiła się już też z Sarah Bur­ton, która pro­jek­to­wała suk­nię księż­nej Cam­bridge, bo Made­line Traw­ton uparła się, że nie może być ubrana gorzej niż jej naj­star­sza córka. Ellen dobrze wie­działa, że zro­bie­nie wra­że­nia na przy­ja­ciół­kach było dla matki prio­ry­te­tem, przy­ćmie­wa­ją­cym chęć spra­wie­nia przy­jem­no­ści wła­snemu dziecku. Śluby Leonory i Lavi­nii były pełne prze­py­chu, ale osta­tecz­nie panny młode stały w cie­niu matki, lśnią­cej jaśniej niż obie córki razem wzięte.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: