Czas niepogody - Agnieszka Markowska - ebook

Czas niepogody ebook

Agnieszka Markowska

4,2

Opis

Nowa niesamowita historia fantasy!

Sarune jest młodą, obiecującą akolitką w służbie Pana Światła. Gorliwie przestrzega zasad zakonu i przyjmuje Insomnium, specyfik blokujący sny. Podobnie jak większość mieszkańców wioski, robi to, aby oczyścić się z grzechu i zapewnić sobie ochronę przed sługami bogini ciemności – Tkaczami Nocy.

Choć Sarune stara się postępować właściwie, nie każda decyzja jest prosta. Przyjaźń z pół-Tkaczką Rhianną budzi zastrzeżenia przełożonej zakonu, a uczucia żywione do inkwizytora Anselma utrudniają dochowanie czystości.

Gdy do osady przybywa arcykapłanka Enklawy Słońca, marzenie Sarune, aby dołączyć do tamtejszej świty, okazuje się bliższe spełnienia niż kiedykolwiek. Sprawy jednak mocno się komplikują, kiedy na drodze dziewczyny staje charyzmatyczny Tkacz Nocy, który ma jej wiele do powiedzenia.

Lecz czy istocie zrodzonej z mroku można zaufać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (127 ocen)
62
38
16
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo się cieszę, że jest coraz więcej książek (z tego gatunku) polskich autorek, których czytanie nie powoduje zażenowania a wręcz sprawiaja dużą przyjemność. Oryginalny pomysł na historię, styl pisania, konstrukcja bohaterów - to wszystko sprawia, że od książki nie można się oderwać. Szczerze polecam i liczę na więcej historii Pani Agnieszki
10
ErikoKurosaki

Dobrze spędzony czas

podobało mi się nie zachwyciło ale miło spędziłam czas szkoda tylko że nie powstał drugi tom
00
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny debiut polskiej autorki, który zdecydowanie przekonuje mnie do polskiej fantastyki :) książka bardzo ciekawa, choć miałam wrażenie, że wszystko dzieje się bardzo szybko, za szybko. Bohaterowie przedstawieni po łebkach. Nie poznajemy ich bliżej, żadnej przeszłości, przemyśleń, czego trochę mi brakowało, aby lepiej wyrobić sobie o nich zdanie. Mimo to książkę przeczytałam jednym tchem i z pewnością sięgnę po inne książki też autorki :)
00
Poziomexo

Nie oderwiesz się od lektury

nie przepadam za polską fantastyką ale przy tej książce przepadłam. Koncepcja ciekawa, jak dla mnie niepowtarzalna. To
00
quass

Z braku laku…

Książka miała potencjał, jednak według mnie nie wykorzystany. Pomysł był bardzo interesujący, natomiast poprowadzenie go mocno mnie zawiodło. Bohaterowie są jednostronni - albo ktoś jest dobry, albo zły. Nie ma tutaj żadnej zmiany czy plot twistów. Historia od początku do końca zmierza jednostajnym tempem, ani nie przyspiesza, ani nie zwalnia. Niby coś się dzieje, ale tętno od tego nie skaczę. Miałam wielkie oczekiwania do tej książki i niestety się zawiodłam.
00

Popularność




Agnieszka Markowska

Czas Niepogody

OŚWIĘCIM 2020

Copyright ©

Agnieszka Markowska

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

All rights reserved

Redakcja:

Katarzyna Moch

Korekta:

Anna Powązka

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Agnieszka Zawadka

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8178-464-1

PROLOG

Kiedyś nie baliśmy się pragnąć.

Jako lud zrodzony ze światła nieustannie ulegaliśmy zmiennemu rytmowi dnia. Chętnie wpatrywaliśmy się w chmury, poddawaliśmy delikatnym pieszczotom wiatru, celebrowaliśmy wschody i zachody słońca. Kiedy z nieba siąpił deszcz, płakaliśmy ogarnięci przemożnym smutkiem, a świat skryty pod pajęczą osnową mgły wprawiał nas w głęboką zadumę. Błyskawice rozdzierające tłuste, smoliste obłoki nie budziły naszego lęku, lecz uczyły, że nawet najpiękniejsze zjawisko ma swoją drugą, ciemniejszą stronę. Byliśmy dziećmi słońca i chmur, deszczu i mgły, wiatru i błyskawic.

Ale nie dziećmi nocy.

Stąpając po ziemi skąpani w ożywczym blasku słońca, ponad wszystko wystrzegaliśmy się ciemności. Nie ufaliśmy złowróżbnemu sierpowi księżyca ani srebrzystemu pyłowi gwiazd zdmuchniętemu na atramentowy płaszcz nieba. Ofiarowane przez nie światło było zupełnie różne od przyjaznych objęć dnia. Przyciągało oko, nęciło zmysły, szeptało o tajemnicach, których nie znała ognista tarcza słońca. Co noc obiecywało, że nam je zdradzi, jeśli zgodzimy się na nie spojrzeć. Bardzo długo opieraliśmy się tej pokusie.

A jednak nic nie trwa wiecznie.

Z czasem spowszedniały nam obserwacje nieba. Znużyło śledzenie powolnej wędrówki obłoków, wiatr łaskoczący skórę. Przejadło się bicie pokłonów przed płonącą kulą pogrążoną w tej samej, żmudnej wspinaczce, co zawsze. Nasze niewinne, złaknione uniesień dusze obumierały w szarudze codzienności. Coraz tęskniej wyglądaliśmy za nocą w nadziei, że to właśnie ona przywróci nam dawny blask. Wypełni pustkę w duszach, ujawni nowe cuda, których widokiem będziemy mogli znów się zachłysnąć. Które przypomną nam, jak to jest czuć i smakować chwilę. Jak cieszyć się życiem.

Wreszcie wyszliśmy do Pani Nocy, by zdradziła nam swoje sekrety. Zesłała nam sny tajemnicze jak gwiazdy i piękne niczym światło księżyca odbite w tafli jeziora. Nauczyła, jak marzyć, a potem te marzenia urzeczywistniać. Podarowała nam magię.

Opanowanie magii przyszło nam nadzwyczaj lekko. Zasklepiła pustkę w naszych duszach, dopasowała się do nich, jakby była tam od zawsze. Nagle zrozumieliśmy, że nie musimy już oddawać nikomu czci. Że sami możemy kształtować świat, czyniąc cuda równie zjawiskowe, co te oferowane przez naturę. Spętaliśmy więc słońce i chmury, deszcz i mgłę, wiatr i błyskawice. Poczuliśmy, jak to jest mieć coś na własność. I spodobało nam się to.

Pani Nocy była jednak podstępna. Od zarania dziejów toczyła bój z Panem Światła, a nie mogąc zwyciężyć, robiła to, co umiała najlepiej. Obdarowując nasz lud mocą zdolną ujarzmiać pogodę, skazała go na powolny upadek. Magia była niczym najsłodsza trucizna, która mimo swego zabójczego działania nieustannie zaostrzała apetyt na więcej. My, Świetliści, zatraciliśmy się w niej, nie zauważając, kiedy do naszego świata wdarły się inne, nie tak łatwowierne istoty. Dzieci Pani Nocy, wyrachowane twory zrodzone z mroku i zimnego blasku księżyca.

Nazywaliśmy ich Tkaczami Nocy bądź Kroczącymi wśród Snów. Mieli ciemne, atramentowe skóry przywodzące na myśl nocne niebo, włosy blade jak księżyc i srebrne niczym pajęcza sieć. Przemierzali nasze sny, podsycali najgłębiej skrywane lęki, szeptali, by pragnąć więcej, bardziej, mocniej. Drzemiąca w naszych duszach magia wabiła ich do siebie jak ćmy, a wyjątkowa namiętność Tkaczy stała się dla mojego ludu kolejnym po nocy obiektem fascynacji. Kroczący wśród Snów i Skąpani w Świetle przypadli sobie do gustu tak bardzo, że nawiązywały się nowe, dość płomienne, niekiedy wręcz straszliwe sojusze. Świetliści nierozważnie wchodzili w relacje z Tkaczami, ofiarowując im swoją magię w zamian za ochronę. Podobne związki stawały się coraz powszechniejszą praktyką.

Wypaczona natura dzieci światła w końcu zaczęła powodować konflikty. Podjudzani przez swoje mroczne odpowiedniki stawali się paranoiczni, chciwi i pożądliwi. Notorycznie odgradzali się od braci, podejrzewali o nieczyste intencje, wyrzynali w brutalnych sporach o terytorium. Nasz świat ulegał coraz wyraźniejszym podziałom, na czoło wysuwali się kolejni liderzy. Tak powstały Enklawy Słońca, Chmur, Deszczu oraz Błyskawic.

Ale podział władzy wcale nie stłumił konfliktu. Jedynie bardziej zaognił sprawę. Drogi Skąpanych w Świetle oraz Kroczących wśród Snów schodziły się i rozchodziły, dzieląc mój lud na tych, którzy trwali w pasożytniczych układach z Tkaczami oraz tych, którzy robili, co mogli, by ich uniknąć. Tymczasem napięcie między Enklawami rosło. Kiedy przywódcy Błyskawic i Deszczu zjednoczyli siły pod wspólnym sztandarem Burzy, Najwyższa Kapłanka Enklawy Słońca wypowiedziała im wojnę. W obawie, że Burza zjedna sobie Chmury, podbiła ich siedzibę i zdetronizowała tamtejszą kapłankę, obwołując się władczynią pogody.

W całym tym chaosie byliśmy jeszcze my, niepogodni. Mieszańcy zbyt słabi, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie, sieroty, odrzutki oraz ludzie, którzy świadomie odcinali się od magii, uznając ją za największą skazę tego świata. Niepogodni wierzyli, że aby zadośćuczynić za grzechy, muszą chronić się przed Tkaczami, zapobiegać snom i wznosić modły ku Panu Światła, a Najwyższa Słońca te dążenia poparła. Wkrótce też powołała do życia Zakon Inkwizytorów, którego zadaniem było strzec bezpieczeństwa enklawy i polować na Tkaczy Nocy, by wytępić ich rodzaj raz na zawsze.

Niektórzy mawiali, że nastały ponure czasy. Nie miałam powodów, by im nie wierzyć, choć sama patrzyłam na to raczej jak na przejściowe zachmurzenie.

Czas niepogody, po którym wzejdzie słońce.

ROZDZIAŁ 1

Siedziałam w kaplicy, cierpliwie oczekując nadejścia świtu. Większość akolitek dopiero wychodziła z łóżek i wiedziałam, że nie postawią tu stopy tak długo, póki pierwsze promienie słońca nie padną na szklane witraże, racząc komnatę ciepłym, złocistym blaskiem.

Półmrok panujący w pomieszczeniu nie robił na mnie żadnego wrażenia. Uparcie wpatrywałam się w stojący przede mną ołtarz z wizerunkiem słońca, jakby wyłącznie od tego zależało, czy jego tarcza w ogóle wzejdzie. Wątpiłam co prawda, by moja skromna obecność zmieniała coś w odwiecznym pojedynku dnia i nocy, lecz lubiłam pocieszać się myślą, że wsparcie okazywane Panu Światła nadaje owej walce większego sensu.

Każdy niepogodny czekał na ten moment. Na chwilę, w której potęga słońca przezwycięży ciemności, a magia kalająca nasze dusze wreszcie odejdzie w zapomnienie. Kiedyś Pan Światła wybaczy swoim dzieciom to, że uległy podszeptom Pani Nocy. Jako świeżo upieczona akolitka w Jego służbie wierzyłam w to szczególnie mocno.

W końcu światło wygrało. Przedarło się przez okna i wlało do środka, rozświetlając nieskazitelnie białą powierzchnię ołtarza, aż musiałam zmrużyć oczy. Kiedy promienie zetknęły się z wyrytą na płycie podobizną słońca, otworzyłam usta i zaczęłam śpiewać najczystszym głosem, na jaki było mnie stać:

Niech blask odegna ciemności,

a noc ulegnie pod dniem,

księżycem słońce zawładnie

i dobro zwycięży nad złem

Wybacz nam, Panie Światła,

do ciebie zwracamy się,

gdy Pani Noc precz odejdzie,

a dobro zwycięży nad złem

Pozwoliłam, by mój śpiew rozlał się po całej kapliczce jak światło, wypełnił każdy jej kąt. Jak urzeczona podziwiałam subtelną grę świateł, nie mogąc powstrzymać wkradającego się na usta uśmiechu. Kiedy ciemność zniknęła na dobre, cicho podniosłam się z ławy i wyszłam na zewnątrz, gdzie czekała moja zniecierpliwiona przyjaciółka.

Rhianna opierała się o ścianę, nucąc pod nosem sprośną melodię, której na pewno nie podchwyciła ode mnie. Pokręciłam głową, zastanawiając się, z kim tym razem przyszło jej spędzić noc bądź włóczyć się do bladego świtu, byleby nie wracać do przytułku. Ostatnio robiła to szczególnie często, zupełnie jakby zatrzymanie się w miejscu i zastanowienie nad sobą było równoznaczne ze śmiercią. Wątpiłam, by kiedykolwiek miała dorosnąć. Tymczasem ja uspokoiłam się, spoważniałam i zostawiłam za sobą dziecięcą beztroskę. Wiedziałam, że dla ludzi takich jak Rhianna brzmiało to przeraźliwie nudno, ale jako akolitka i kandydatka na jedną z Sióstr Jutrzenki nie mogłam pozwolić sobie na żadne wybryki.

Niestety moja przyjaciółka zdawała się tego nie rozumieć. Odkąd matka przełożona zakonu w końcu doceniła moje starania i pozwoliła mi do niego wstąpić, Rhianna nie dawała mi żyć. Nieustannie drwiła z wiary w Pana Światła, przedrzeźniała inne akolitki, marudziła i stękała. Słowem – robiła wszystko, co mogła, by odwieść mnie od złożenia ślubów.

Zupełnie jakby to miało stać się jutro.

Kiedy stanęłam w progu kaplicy, Rhianna odbiła się od ściany i z prychnięciem odrzuciła białe włosy na plecy. Oparła rękę o biodro, jakby stawiała mi wyzwanie.

– Jeszcze się nie znudziłaś? – spytała, unosząc brew. – Słowo daję, odkąd te akolitki przyjęły cię w swoje świątobliwe szeregi, strasznie jesteś porządnicka. – Przybrała smutną, godną pożałowania minę, lecz w kąciku jej ust zamajaczył uśmiech. – Pewnie niedługo całkiem zapomnisz o biednej, samotnej Rhiannie!

Westchnęłam i spojrzałam na nią, jakby była niespełna rozumu. Starała się pozować na wyluzowaną, ale widziałam, jak bardzo jest spięta. Znałyśmy się stanowczo zbyt długo, by zmyliło mnie to dogryzanie. Po latach spędzonych w przytułku byłyśmy dla siebie jak siostry.

– Daj spokój, Rhi. Gadasz głupoty. – Posłałam jej ciepły uśmiech.

– No nie wiem. Czy widziałaś, żeby jakakolwiek akolitka zadawała się z mieszańcem?

Rozważyłam jej słowa. Wiedziałam, że ma rację, ale gdybym to przyznała, odniosłaby zwycięstwo. Chodziło tu nie tyle o samych mieszańców, co o fakt, do jakiego rodzaju mieszańców należała Rhianna. Sama byłam córką Świetlistych pochodzących z dwóch różnych Enklaw, ale podobne związki, choć niezbyt lubiane, nie budziły większego zaskoczenia.

Inaczej sprawa miała się z tymi, których podejrzewano o związki z Tkaczami Nocy.

Białe włosy Rhianny oraz jej szara skóra zdradzały, że musiała mieć w rodzinie Tkacza. Czystej krwi Kroczących wśród Snów rozpoznawano po granatowych skórach, a mieszańców – sinych lub niebieskawych. Jeśli komuś wystarczająco się poszczęściło, a Tkacz był jego dalszym przodkiem – nie odstawał wyglądem od Świetlistych. Niestety najczęściej dziedziczyło się po nich przynajmniej siwe włosy.

Nawet jeśli Rhianna nie utrzymywała kontaktów z rodziną ani nie czuła się Tkaczką, ten nieszczęsny kolor skóry był w oczach ludzi jak wyrok. Nieraz proponowałam jej, by przeniosła się do Enklawy Burzy, gdzie takich jak ona nie wytykano palcami. Rhianna nie zamierzała jednak iść na łatwiznę. Zawsze powtarzała, że odrobina pogardy dobrze robi człowiekowi na duszę, chociaż domyślałam się, co za tym stoi. Po prostu nie chciała zostawiać mnie samej.

– Tak – odparłam z przekonaniem. – Znam taką jedną. Ma na imię Sarune.

– To nie jest śmieszne, Sar. – Rhianna przewróciła oczami i złożyła ręce na piersi.

– Może i nieśmieszne, ale przynajmniej prawdziwe.

Spojrzałyśmy po sobie i uśmiechnęłyśmy się. Przyznam, że było w tym coś, co chwyciło mnie za serce. Nie potrafiłam stwierdzić, czy spowodował to widok jej szczerze rozpromienionej twarzy, czy świadomość, że wkrótce pewien rozdział mojego życia zostanie bezpowrotnie zamknięty. To znaczy o ile mnie awansują.

– Przemyśl to jeszcze. Mówię poważnie. – Pogroziła mi palcem. – Anselm też przeszedł na stronę światła i jak na tym wyszedł, hę? Zupełnie jakby członkostwo w Inkwizycji wymagało wetknięcia sobie kija w tyłek.

Zmrużyłam oczy. Dziwne, że wspomniała akurat o Anselmie. Niegdyś nasza trójka była nierozłączna, ale chłopak okazał się na tyle obiecujący, że oddano go pod skrzydła inkwizytorów. Ja za nim tęskniłam, Rhianna nie. Nigdy nie należał do jej ulubieńców.

– Czekaj, czekaj. Znam tę minę. Nie przyszłaś tu tylko dlatego, że się stęskniłaś, prawda? – spytałam, bawiąc się złotą obręczą na szyi.

Rhianna wzruszyła ramionami i przekrzywiła głowę, spoglądając na mnie z miną niewiniątka. Nigdy nie posądzałabym jej o niewinność, więc oczywiste stało się, że diablica coś knuje. Albo ma do przekazania wieść, która zatrzęsie moim światem w posadach.

Czekałam, czekałam... i nic. Uśmiechała się głupkowato, pogwizdywała i grzebała butem w ziemi, jakby jeszcze przed chwilą wcale nie dała mi powodu do zmartwień. Ewidentnie grała na zwłokę, żeby mnie zdenerwować, ale ja byłam ponad te dziecinne gierki. Wyprostowałam się dumnie, wygładziłam szatę i ruszyłam naprzód, by wyminąć przyjaciółkę.

– Ptaszki ćwierkają, że pewien przystojny inkwizytor niedługo zawita do naszej wioski – rzuciła, wprawiając mnie w osłupienie. Zatrzymałam się i zamrugałam, niepewna tego, czy chcę usłyszeć ciąg dalszy. – Jak sądzisz, kogo odwiedzi najpierw?

Poczułam, jak moje policzki oblewa rumieniec. Nagle zrobiło mi się bardzo, bardzo gorąco.

Przeklęta Rhianna doskonale wiedziała, gdzie uderzyć.

– Nie wiem, co masz na myśli – bąknęłam, dotykając rozgrzanej twarzy. Nie odwróciłam się, a jednocześnie modliłam, by nie zostać nakryta. Oczyma wyobraźni widziałam już, jak Rhianna staje naprzeciw, patrzy na moje rumieńce i wytyka je palcem do wtóru głośnego, perlistego śmiechu. Na samą myśl się wzdrygnęłam.

– Najważniejsze, że ja wiem – odparła melodyjnie. Słyszałam jej kroki, sprężyste i lekkie jak zefir, kiedy była coraz bliżej. Wkrótce moje lęki miały się urzeczywistnić. – Nie jestem ślepa, Sar. Nieważne, ile razy Anselm wpada tu ze swoimi rycerzykami, zawsze musi zakręcić się koło ciebie. A te jego powłóczyste, tęskne spojrzenia... Mmm, nawet nie zdajesz sobie sprawy.

Zadrżałam. Wcale nie chciałam słuchać tych wynurzeń, ale gdybym tylko okazała rozdrażnienie, Rhianna rozkręciłaby się na dobre. Potrafiła być równie kochana, co nieznośna. A kiedy już wbiła sobie coś do łba, nic nie mogło jej powstrzymać.

– Nawet gdyby tak było, oboje mamy zbyt dużo obowiązków, by...

– Sar, Sar, Sar. – Rhianna zacmokała. – Uwielbiam, jak zaprzeczasz rzeczywistości. Anselm ma do ciebie słabość, nie uciekniesz przed tym. On zresztą też nie jest ci obojętny.

Umilkłam przytłoczona prawdą płynącą z ust przyjaciółki. Anselm faktycznie widywał się ze mną, ilekroć nadarzała się okazja. Jeszcze do niedawna żyłam w błogiej nieświadomości, tłumacząc sobie, że zainteresowanie Anselma to wytwór bujnej wyobraźni Rhianny. Doceniałam serdeczność i szacunek, jakimi obdarzał mnie na co dzień, lecz nigdy nie dopatrywałam się w tym czegoś więcej, a wręcz – nie chciałam się dopatrywać.

Z czasem otworzyłam oczy. Anselm nigdy nie ukrywał, że mnie lubi, ale odkąd oboje podrośliśmy, a on stał się mężczyzną, pomiędzy nami powstało prawie namacalne, trudne do zniesienia napięcie. Wbrew temu, co sądziła Rhianna, zauważałam to, w jaki sposób na mnie patrzył. Czułam każde niby przypadkowe muśnięcie ręki czy przyjemny, głęboki tembr głosu, na dźwięk którego nogi uginały się pode mną, jakby były zrobione z waty.

Doceniałam zainteresowanie Anselma i coraz częściej przyłapywałam się na tym, że myślę o nim jak o kimś więcej niż przyjacielu z dzieciństwa. Niestety kłóciło się to z moim marzeniem. Jako potencjalna Siostra Jutrzenki nie mogłam pozwolić sobie na związki, a burzliwe, pełne niebezpieczeństw życie inkwizytora nie sprzyjało relacjom dłuższym niż na jedną noc.

– To bez znaczenia – odparłam najspokojniej, jak potrafiłam. Upewniwszy się, że zapanowałam nad wstydem, sama odwróciłam się do Rhianny i zmierzyłam ją wzrokiem. – Powiedz mi lepiej, czego szukają tu inkwizytorzy. Grozi nam coś ze strony Tkaczy?

– A bo ja wiem? – Wzruszyła ramionami. – Spytaj swoich akolitek, pewnie one coś słyszały. Słowo daję, jak na przyszłe kapłanki i wzór wszelkich cnót straszne z nich plotkary. O, patrz, o wilku mowa! Idą tu – rzuciła konspiracyjnym szeptem i wyszczerzyła się, machając do grupy, jakby była ich serdeczną przyjaciółką. Wszystkie, tak jak ja, miały na sobie kremowe, obszyte na złoto szaty, a na szyjach lśniące obręcze z podobizną słońca.

Entuzjazm Rhianny był zaraźliwy. Dla dobra sprawy ukryłam uśmiech za rękawem szaty i pochyliłam głowę, by powitać siostry akolitki z należytym szacunkiem. Jak zawsze zignorowały istnienie Rhianny, sunąc przed siebie niczym gromada chmur. Krocząca na czele, niezmiennie poważna matka przełożona zerknęła na mnie w milczącym upomnieniu, bym darowała sobie kontakty z przyjaciółką. Nie żebym nie wiedziała, co Alathea sądzi na temat naszej przyjaźni, ale wykonywałam swoje obowiązki na tyle sumiennie, że nie mogła zarzucić mi nieposłuszeństwa. Z tego względu przymykała oko na naszą relację, choć nie omieszkała okazywać niezadowolenia przy każdej możliwej okazji.

– Powiedz mi, że nie będziesz taka jak one – jęknęła Rhianna, gdy akolitki zostawiły nas za plecami i zniknęły za drzwiami kaplicy. Wyglądała na autentycznie przejętą.

– Grzeczna, skromna, odpowiedzialna? – spytałam.

– Nudna – odparła z odrazą i skrzywiła się, jakby zjadła coś kwaśnego.

– No cóż, nic nie obiecuję. Ale jeśli jeszcze raz wspomnisz o Anselmie, z miejsca udam się do kaplicy – zagroziłam. Oczy Rhianny niebezpiecznie błysnęły, a ja uznałam, że tylko ją tym zachęciłam. Westchnęłam ciężko i ruszyłam przed siebie, w stronę wioski, gdzie pierwsi mieszkańcy już wynurzali się z domostw, zachęceni wschodzącym słońcem. – Chodź, powłóczymy się trochę. Może ktoś wie coś o inkwizytorach.

– Więcej niż ty? – spytała niedbale, patrząc na paznokcie.

Panie Światła, daj mi siłę, żeby jakoś znieść te perfidne przytyki.

***

Ludzie rozmawiali z nami chętnie jak nigdy w życiu. Już z oddali przywoływali nas ręką, pozdrawiali i zagajali o to, jak też czuję się w nowej roli. Wstąpienie w szeregi zakonu było rzadkim zaszczytem, a ten w Cesaphere otwierał swoje podwoje wyłącznie przed najbardziej obiecującymi. Matka przełożona miała względem naszej wioski spore ambicje i nie pozwalała sobie przyjmować więcej niż garstki kandydatek. Każda z nas musiała odznaczać się szczerością, posłuszeństwem, czystością ciała i ducha, a przede wszystkim nigdy, ale to nigdy nie dopuszczać do siebie snów. Aby osiągnąć ostatni warunek, aspirujące kapłanki regularnie spożywały specjalną miksturę wytłumiającą sny, a także magię, która je powodowała. Niestety wiązało się z tym trochę nieprzyjemności. Niektóre dziewczęta uskarżały się na przelotne bóle lub złe samopoczucie, ale nie wydawało mi się, aby doświadczały ich tak często jak ja. Oczywiście przy Alathei wszystkie udawałyśmy okazy zdrowia.

Pożegnałam się z kolejną osobą i zerknęłam na przyjaciółkę. Nie była przyzwyczajona do wymiany uprzejmości ani pozdrowień ze strony ludzi. Nie miałam złudzeń, że większość z nich robiła to ze względu na mnie. W wiosce tak małej jak nasza nikt nie mógł cieszyć się anonimowością i doskonale wiedziano, jak bardzo Rhianna jest mi bliska. Choć dzieciństwo zostało daleko za nami, wciąż kojarzono nas jako dwójkę niesfornych szkrabów, które przyciągały same kłopoty. Teraz, gdy piastowałam znaczące stanowisko, wszyscy zdawali się dobierać słowa jakby uważniej. Nikt nie chciał narazić się wysłanniczce Pana Światła.

Miałam wrażenie, że życie stało się trudniejsze. Ci, którzy niegdyś otwarcie okazywali niechęć, teraz przybierali maski pozorów. Część z nich była mi dobrze znana, innych ciągle uczyłam się rozpoznawać, ale na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć ludzi, którzy wciąż byli wobec mnie najzupełniej szczerzy. Dlatego tak bardzo ceniłam sobie towarzystwo Rhianny.

Zatrzymałam się, zauważając Bertę, wioskową zielarkę, opuszczającą chatę w wielkim pośpiechu. Staruszka zwykle zrywała się z łóżka bladym świtem i udawała na zbiory albo wybywała tam, gdzie akurat jej potrzebowano. Pomagając ludziom, nigdy nie szczędziła sobie opryskliwych komentarzy, ale puszczano je mimo uszu dlatego, że jako jedyna znała recepturę specyfiku zapobiegającego snom. Raz w miesiącu, kiedy goniec z Enklawy Słońca przybywał do Cesaphere z dostawą nowych składników, zamykała się w chacie i warzyła Insomnium od zmierzchu do świtu. Bywała wtedy szczególnie zgryźliwa.

– Berta! – zawołałam za nią, zastanawiając się, dokąd tak pędzi. Rozmiar tobołka, który ze sobą niosła, wskazywał, że tym razem wybierała się nieco dalej. Kiedy usłyszała mój głos, odwróciła się z wypisanym na twarzy, cierpiętniczym grymasem.

– Sarune. Jakże miło cię widzieć – wymruczała tonem wskazującym na coś zupełnie innego i ruszyła w stronę naszej dwójki, podpierając się laską. Berta nikomu nie zdradzała, ile ma lat, ale nie ulegało wątpliwości, że życie nie obeszło się z nią zbyt lekko. Przynajmniej tak tłumaczyli to sobie wszyscy, którzy padli ofiarą jej szyderstw.

– Kolejne zbiory? Nie byłaś aby na nich wczoraj? – spytałam z uśmiechem na ustach, a Rhianna chrząknęła cicho i odwróciła wzrok od pochmurnego oblicza zielarki.

– Powiedziałabym, że każda okazja jest dobra, żeby wyrwać się z tej pipidówy, ale nie tym razem. Jakiś kapuściany łeb zwinął mi zapasy Insomnium, więc muszę robić za trzech i liczyć, że do mojego powrotu cała wioska nie zbałwanieje do reszty.

– Ukradziono serum? Co za podłość! – Oburzyłam się. – Kto mógł zrobić coś takiego?!

– Nie wiem, ale jak gagatka dorwę, to mu nogi z...

Rhianna parsknęła cicho i zasłoniła się dłonią. Berta uniosła brwi, a ja otworzyłam usta, posyłając przyjaciółce niedowierzające spojrzenie.

– Rhianna... Tylko mi nie mów, że maczałaś w tym palce.

– Ja? Skądże. Łatwo rzucać oskarżeniami, nie mając żadnych dowodów – odparła lekko, ale zdradzały ją drżące kąciki ust. Nie do wiary, jak mogła śmiać mi się w żywe oczy? Nigdy nie kryła się z pogardą wobec Insomnium, a wręcz sprzeciwiała się mu jako jedna z nielicznych. Nieraz próbowała przekonać mnie, żebym odstawiła serum i otwarcie nazywała je świństwem.

Problem w tym, że gdyby nie to „świństwo”, wielu z nas dawno padłoby ofiarą Tkaczy. Te podłe kreatury uwielbiały nawiedzać ludzi w snach i poznawać ich tajemnice. A od tego niedaleko już do manipulacji.

– Czy... Czy zapasów starczy, żebyśmy... – zaczęłam, choć ledwie panowałam nad głosem.

– Nie bój nic, dziewczyno. – Staruszka poklepała mnie po ramieniu. – Stara Berta raz-dwa wybierze się tam, gdzie trzeba i nawarzy mikstury na zapas. Bylebyście nikomu tego nie rozgadały, bo od razu dostaną szmergla – mruknęła.

Odetchnęłam z ulgą i skinęłam głową. Wszystkim akolitkom starczyło mikstury jeszcze na parę dni, ale później miałybyśmy poważny problem. Ufałam Bercie i byłam pewna, że stanie na wysokości zadania. Co nie zmieniało moich uczuć względem Rhianny. Oczywiście nie mogłam jej niczego udowodnić, ale czułam, że to ona stoi za zniknięciem Insomnium i miałam wobec niej ogromny żal. Sama nie musiała go brać, lecz to nie dawało jej prawa do decydowania za innych. Zupełnie nie pojmowała wagi problemu. Jeden zbłąkany Tkacz wystarczył, by zasiać niezgodę w całej wiosce. Nawet Berta to wiedziała!

– No, wybaczcie staruszce, ale musi już ruszać – powiedziała, poprawiając tobołek. Zastanawiałam się, skąd bierze w sobie tyle energii. Ruszyła naprzód, lecz po chwili zatrzymała się i odwróciła do nas bokiem. – Trzeba przecież zdążyć przed odwiedzinami Najwyższej. – Uśmiechnęła się krzywo i oddaliła żwawym krokiem.

Otworzyłam szeroko oczy i spojrzałam na Rhiannę z niedowierzaniem.

Najwyższa Kapłanka Imszar. Jedyna prawowita Władczyni Pogody i matriarchini Enklawy Słońca tutaj, w naszej skromnej wiosce.

A tam gdzie ona, tam i Siostry Jutrzenki.

***

Tej nocy czułam się fatalnie. Skóra mi płonęła, a ręce trzęsły się tak, że kompletnie nie mogłam nad nimi zapanować. Zacisnęłam zęby. Podjęłam nierówną walkę z tępym, nieznośnym bólem, który wziął w posiadanie całe moje ciało i ani myślał ustać.

Przysiadłam na łóżku i wyciągnęłam rękę, na ślepo grzebiąc w stojącej przy nim szafce. Otworzyłam szufladę i panicznie rozgarnęłam jej zawartość w poszukiwaniu jednej, jedynej rzeczy, która mogła mi teraz pomóc. Z ulgą wymacałam chłodne szkło ze srebrzystym płynem. Wyciągnęłam buteleczkę z wnętrza szuflady, odkorkowałam ją i wypiłam duszkiem całą zawartość. Dopiero wtedy odsapnęłam.

Od pewnego czasu moje zdrowie zdawało się sypać. Zaczęło się niepozornie – od przejściowej bezsenności, ale wkrótce dołączyły do niej inne, bardziej dokuczliwe objawy. Nasilały się głównie nocą i mijały z chwilą, kiedy przyjmowałam Insomnium. Jako że serum miało swoje skutki uboczne, starałam się nie uskarżać. Była to cena, jaką płaciłam za bezpieczeństwo nie tylko własne, ale i wszystkich otaczających mnie ludzi.

Leżałam na posłaniu, żeby przeczekać najgorsze. Insomnium miało paskudny, gorzki posmak i niemal czułam, jak lodowata ciecz rozchodzi się po moich żyłach, niosąc upragnione ukojenie. Bezwiednie wpatrywałam się w dłonie. Drżały coraz mniej. Kiedy ból stał się jedynie echem, do moich uszu dobiegły szepty z korytarza.

Wstałam, mając wrażenie, że cały świat stał się wariacką karuzelą, na której za wszelką cenę starałam się utrzymać. Otępienie wywołane Insomnium miało trwać jeszcze przez parę chwil, ale stłumione chichoty wzbudzały we mnie dziwny niepokój.

Ruszyłam naprzód, kroczek po kroczku, jakbym dopiero uczyła się chodzić. Sunęłam ręką po ścianie, czując jej chropowatą powierzchnię oraz własną klatkę piersiową unoszącą się w płytkich oddechach. Moje ciało też się unosiło albo tak mi się tylko zdawało.

Stanęłam w progu. Nie wychylałam się, bo mogłabym zostać zauważona. Uważnie nasłuchiwałam.

– Mówię wam, to nic strasznego – szeptał głos, po którym rozpoznałam Tarę, akolitkę z najdłuższym stażem w zakonie. – Sny są całkiem piękne.

– Opowiedz jeszcze raz, ze szczegółami – prosiła jej koleżanka. Miała ciepłą, miłą dla uszu barwę głosu. Taką mogła mieć tylko Eyla, nasza najmłodsza członkini. Dobra dusza, ale wierzyła we wszystko, co jej mówiono. I tym razem nie było inaczej.

– Pojawiły się znikąd, nawet nie zauważyłam kiedy. Wszystko wydawało się takie piękne, pełne życia i barw. Nie to co tutaj. – Westchnęła. – Alathea zawsze powtarza, że sny to pierwszy krok do zatracenia, ale ja nie czułam się zatracona. Raczej… odnaleziona. Na swoim miejscu. Widziałam nawet rodziców. – Głos zadrżał. – Uśmiechali się do mnie.

– Przecież oni nie żyją – odparła ponuro Annice, grupowy głos rozsądku. To pozwoliło mi nieco się uspokoić. Kto inny, jak nie Annice miałby sprowadzić dziewczynę na ziemię? Z pewnością zaraz weźmie ją w obroty i każe iść spać.

Cisza. Długie, stanowczo zbyt długie milczenie. Stukot paznokci o ławę.

Dlaczego nic się nie działo?

– Dzięki za przypomnienie, Ann. Może powiesz coś jeszcze o ogniu, warsztacie i…

– Wiesz, że nie to miałam na myśli.

– Ale tak właśnie to zabrzmiało! – Sądząc po trzeszczeniu drewna, dziewczyna poderwała się z miejsca. – Myślisz, że nie pamiętam ich krzyków? Że nie widzę przed oczami ojca, który przebija się przez ścianę ognia? Do dzisiaj czuję na policzkach ten żar. Do dzisiaj!

Przylgnęłam do ściany, bo ja również pamiętałam. Byłam wtedy bardzo mała, trochę młodsza od Tary. Cała wioska zleciała się, żeby ugasić ten pożar. Nikt nie wiedział, co było jego przyczyną, ale ojciec dziewczyny często pracował w kuźni. Być może nie zauważył, jak zbłąkana iskra pada nie tam, gdzie trzeba. A kiedy się zorientował, było już za późno.

Poczułam wstyd. Nie powinno mnie tu być. Nie powinnam stać przyklejona do ściany i podsłuchiwać, kiedy w grę wchodziło coś tak osobistego. Czas wracać do łóżka.

– Nieważne. To wszystko nieistotne. – Pociąganie nosem. Stłumiony głos, jak zza rękawa. Płakała. – Nie, kiedy miałam okazję ich zobaczyć. Takich spokojnych, szczęśliwych jak za dawnych lat. Żebyście ich widziały. Stali na tle naszego domu, patrzyli się i uśmiechali. Tak po prostu. Może… Może gdybym zobaczyła się z nimi jeszcze raz…

Tego już było za wiele. Odbiłam się od ściany i przeszłam przez próg, głośno tupiąc. Na mój widok akolitki zamarły. Chociaż jeszcze przed chwilą było mi głupio, teraz o to nie dbałam. Liczyło się tylko to, o czym mówiła dziewczyna i czego mówić nie powinna.

Nie mogłam uwierzyć w jej naiwność. Nawet jeśli tęskniła, odstawienie Insomnium było najgorszym, co mogła zrobić dla siebie i wioski. Oczywiście, że sny musiały być kuszące, jak inaczej Tkacze zarzucaliby przynętę? Ten kolorowy, obiecujący świat był jedynie wprawką mającą uśpić czujność śniącego. Uczynić go nieostrożnym do tego stopnia, aż przestanie rozróżniać, co jest częścią jego własnych myśli, a co podszeptami Tkaczy.

– Opamiętaj się, Tara! – syknęłam, porządnie ją pesząc. – Sny to grzech, a gdyby nie magia, nasi ludzie wciąż byliby zjednoczeni. Poddając się pokusie, pokazujesz jedynie, że toczymy naszą walkę na próżno. Tego właśnie chcesz? Kolejnych ofiar? Bo jeśli zupełnie odstawisz Insomnium, jakiś Tkacz na pewno w końcu tu przyjdzie.

Tara skuliła się w sobie. Eyla i Annice wyglądały na zażenowane własną ciekawością. Jedna miętosiła szatę dłońmi, a druga siedziała sztywno, gapiąc się w ścianę. Nie wyglądało na to, by miały coś do powiedzenia. Cała sytuacja była już dostatecznie niezręczna.

Nie byłam miła, owszem, ale należało ustawić dziewczynę do pionu. Stanowiła zagrożenie dla wszystkich w okolicy, w tym również dla samej siebie. Nawet najkrótszy sen zasiewał w człowieku ziarno niepewności, a dla akolitki oznaczało to natychmiastowe wykluczenie z zakonu. Ten zaś był dla Tary jedynym, którego mogła nazywać domem.

– Lepiej idźcie spać, zanim postanowię wspomnieć o tej rozmowie Alathei. Ale jeśli zauważę, że nie bierzecie Insomnium, będę zmuszona na was donieść – dodałam, choć czułam się podle. Było mi żal tej dziewczyny, jej rodziców oraz tęsknoty tak niewyobrażalnej, że aż przysłaniającej niebezpieczeństwo. Jak mogłabym na nią naskarżyć?

Akolitki wstały z ławy i rozeszły się, posyłając mi niepewne spojrzenia. Być może spodziewały się, że i tak zrobię swoje, ale wbrew wszystkiemu zamierzałam dotrzymać słowa.

Kiedy wróciłam do pokoju, by położyć się spać, z niepokojem odkryłam, że zostało mi tylko siedem fiolek Insomnium. To dawało równy tydzień względnego spokoju. W teorii.

Pozostawało wierzyć, że zielarka uwinie się z pracą.

***

Czas upływał niepostrzeżenie i wkrótce nie tylko ja zaczęłam się martwić. Berty ciągle nie było, zasoby Insomnium topniały w zastraszającym tempie i nawet matce przełożonej zdarzało się podnieść głos, kiedy coś nie szło po jej myśli. Sama coraz częściej zerkałam na dno szuflady, odliczając szklane buteleczki, aż z siedmiu zrobiły się cztery. Podczas gdy reszta kandydatek pocieszała się, że to dużo, ja zastanawiałam się, jak przetrwam kolejną noc.

Pochmurne nastroje akolitek odegnał nieco przyjazd inkwizytorów. Wszystkie dziewczęta wyszły gościom naprzeciw i podziwiały sznur koni z opancerzonymi jeźdźcami na grzbietach.

Niektórzy witali się z tłumem kiwnięciem głowy, a co pewniejsi siebie nawet uśmiechem spod odsłoniętej przyłbicy hełmu. Akolitki machały do nich i wdzięczyły się, jakby śluby czystości dotyczyły kogoś innego. Nie mogłam ich winić. Sama przecież uwikłałam się w coś, z czego trudno będzie się wyplątać. Uświadomiłam to sobie z chwilą, w której Anselm zszedł z siwego wałacha, by się ze mną przywitać.

Skuliłam się w sobie, bo zaraz osaczyły mnie podejrzliwe spojrzenia sióstr akolitek. Tymczasem Anselm stanął naprzeciw, zdjął hełm i przytrzymał go pod ręką. Włosy przystrzyżone na wojskową modłę i drobna bródka dodawały mu charakteru.

– Witaj, Sarune. Dawno się nie widzieliśmy.

Całe dwa miesiące, policzyłam w myślach. Okropnie długie dwa miesiące, w czasie których gorączkowo rozważałam, co takiego mogę mu powiedzieć. Nic nie wydawało się właściwe ani na tyle przekonujące, żebym sama zdołała w to uwierzyć.

Wpatrywałam się w jego duże, niebieskie oczy, nie mogąc wykrztusić nic sensownego. Przeklinałam się za tę słabość oraz fakt, że Rhianna miała zupełną rację. Anselm wyraźnie się mną interesował, a ja nie byłam w stanie przed tym uciec. Nie wiedziałam nawet, czy tego chcę.

– Witaj, Anselm – wydusiłam, bo tylko na tyle było mnie stać pod bystrym spojrzeniem jego oczu. Emanowały ciepłem i tańczyły w nich wesołe iskierki, przez co topniałam jak lód. Nie przypominałam sobie, by ostatnim razem wzbudzał we mnie aż takie sensacje. Długa rozłąka chyba musiała mi zaszkodzić. Albo Rhianna nieustannie przypominająca o tym, jak to pewien paladyn żywi do mnie słabość.

Anselm wyciągnął rękę, jakby chciał musnąć mój policzek albo przyciągnąć mnie bliżej. Na szczęście ograniczył się do odgarnięcia zbłąkanego pasma włosów, które lubił porównywać do światła poranka. Mrugnął porozumiewawczo, po czym odsunął się, dając mi trochę przestrzeni. Podziękowałabym mu już za sam ten ruch. Sytuacja była wystarczająco skomplikowana i bez matki przełożonej patrzącej na nas spod byka.

– Muszę iść, ale niedługo do ciebie zajrzę – rzucił na odchodne, dołączając do kompanów.

Jeden z paladynów poklepał go po ramieniu, ale Anselm strząsnął jego dłoń z gwałtownością, której nigdy u niego nie widywałam. Po chwili wszyscy podążyli śladem dowódcy, na plac otoczony niską zabudową całego klasztoru. To tam mieszkałyśmy. Nieco dalej, ponad naszymi kwaterami, górowała wieża kościoła, gdzie mieli wstęp wyłącznie wybrani. Niepogodni uważali, że po odwróceniu się od Pana Światła każdy przedstawiciel naszego ludu nosił w sobie skazę. Aby nie prowokować boskiego gniewu, modły w głównych świątyniach wznosiły osoby po stosownych święceniach. Wybrani, którzy pośredniczyli między maluczkimi a niegdyś zdradzonym bóstwem. W to zacne grono wliczały się przełożone klasztorów, Siostry Jutrzenki oraz matriarchini Enklawy Słońca. Zaś nam, akolitkom, zostawały pomniejsze kaplice. W Cesaphere mieliśmy takie dwie: jedną bezpośrednio za murami klasztoru i drugą, znajdującą się poza zakonem, na uboczu wioski.

Rhianna przecisnęła się przez tłum i zaczaiła, łapiąc mnie za ramię. Tak zapatrzyłam się na odchodzącego Anselma, że nie zauważyłam, kiedy nadeszła. Prawie podskoczyłam.

Odwróciłam się, żeby zgromić przyjaciółkę wzrokiem, ale na widok jej ponurej miny znieruchomiałam.

– Berty nadal nie ma? – zagaiła cicho.

– Jak widać. Wiesz coś o tym? – spytałam, może nieco zbyt oschle, ale gdyby nie głupi wybryk Rhianny, zielarka nie musiałaby udawać się w podróż. Chociaż nikt nie mówił tego na głos, domyślano się, kto stoi za zniknięciem Insomnium. Coraz częściej zerkano w stronę Rhianny i jedynie kwestią czasu było to, aż matka przełożona zakaże mi się z nią zadawać.

– Nie, ale... – Nachyliła się do mnie i szepnęła: – Pamiętasz te akolitki, na które mi się żaliłaś? I śniącą dziewczynę?

– Też mi pytanie. Nadal mam wyrzuty sumienia – mruknęłam, pocierając ramię. Nagle zrobiło mi się jakoś zimno. Może serum przestawało działać albo wszelkie ciepło uciekło ze mnie wraz z odejściem Anselma.

– Chyba jednak niepotrzebnie. – Rhianna zapatrzyła się w ziemię.

– Co masz na myśli? – Zniżyłam głos do szeptu. Tłum zaczął się rozchodzić, tylko akolitki wciąż stały w miejscu, przysłuchując się Alathei z uwagą. Chciałam dokończyć rozmowę i do nich pójść, ale Rhianna położyła mi dłoń na ramieniu.

– Ta dziewczyna, Tara… zaginęła.

Od słów przyjaciółki przeszły mnie dreszcze. Jeśli wcześniej było mi zimno, to teraz przemarzłam na kość. Zacinająca, szalona śnieżyca myśli bombardowała mnie, krążąc wokół możliwego wyjaśnienia. W tle rozbrzmiały płaczliwe głosy akolitek, które towarzyszyły Tarze w przeddzień zniknięcia. Opowiadały właśnie, że przestała pić serum i zaczęła doświadczać snów, a siostra Sarune nakryła je, kiedy o tym rozmawiały. Gdy twarz Alathei zwróciła się w moją stronę, wiedziałam już, że nie ma odwrotu.

– Podejrzewają Tkaczy – wtrąciła Rhianna. – Ostatnio widziano jednego w pobliżu wioski, a skoro dziewczyna miewała sny...

– Nie dołączysz do nas, Sarune? – Surowy głos matki przełożonej uderzył mnie jak trzaśnięcie bicza. Jeśli do tej pory nie wiedziałam, o co chodzi, dziwne zachowanie Rhianny oraz ściągnięte usta Alathei powiedziały mi wszystko.

Dziewczyna śniła, a ani ja, ani jej koleżanki nie wspomniałyśmy o tym słowem.

Czyli polowanie na czarownice czas zacząć.

ROZDZIAŁ 2

Siedziałam w gabinecie matki przełożonej, podziwiając grę świateł za jej plecami. Światło wpadające do komnaty przez okno tańczyło na regale, wkradało się w jego zakamarki i rzucało blask na eleganckie, pozłacane litery z grzbietów opasłych tomiszczy. „Krótka historia grzechu”, „Rzecz o pokusach snu” oraz „Upadek ludu światła” krzyczały do mojego sumienia, strącając mnie w czeluść zwaną poczuciem winy.

Alathea zastukała w blat, by przypomnieć, że wciąż tutaj jest. Z ociąganiem odwróciłam wzrok od załamań światła i spojrzałam mojej zwierzchniczce w oczy. Tak jak się spodziewałam, nie było tam niczego, co napawałoby optymizmem.

– Zawiodłaś mnie, Sarune. Nawet nie wiesz jak bardzo.

Nic nie bolało tak jak reprymenda od przełożonej akolitek. Zwłaszcza gdy zakon był jedynym, z czym wiązało się nadzieje na przyszłość, a człowiek całe życie starał się, byleby zostać do niego przyjętym. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że im wyżej wdrapywało się na drabinę oczekiwań, tym dotkliwszym stawał się upadek z jej szczebli.

– Ale Eyla i Annice...

– Po Eyli i Annice nie spodziewałam się niczego innego – ucięła Alathea. – Nie bez powodu żadna z nich jeszcze nie awansowała na Siostrę. Ale ty, Sarune, byłaś moją ulubienicą. Sumienna, taktowna, gorliwa w obliczu naszego Pana. Miałaś wszystkie cechy, jakie powinna reprezentować sobą aspirująca Siostra Jutrzenki.

Niemal słyszałam chrzęst kości towarzyszący temu upadkowi. Przygarbiłam się, struchlałam i wpatrzyłam w czubki własnych butów. Było to o stokroć lepsze niż oglądanie zawodu kobiety siedzącej przede mną. Przełknęłam ślinę, zastanawiając się, czy to już koniec.

Moje niedoczekanie.

– Przykro mi. Bardzo mi przykro. Jesteś tu najkrócej ze wszystkich, ale radziłaś sobie tak dobrze, że rozważałam podsunięcie twojej kandydatury Najwyższej. A teraz… sama już nie wiem. – Matka przełożona potarła czoło. – Obawiam się, że nie jesteś gotowa dostąpić tego zaszczytu.

Zmięłam szatę w dłoniach i zagryzłam zęby. Nie miałam pojęcia, że Alathea chce mnie zarekomendować, dlatego zabolało podwójnie. Poczułam się, jakby ktoś wręczył mi prezent, a zaraz potem wytrącił go z rąk i z premedytacją podeptał.

Wielcy uczeni mieli rację. Niewiedza jednak bywała błogosławieństwem.

– Możesz już iść – rzuciła oschle. – Chyba że masz mi do powiedzenia coś jeszcze.

Zaszurałam butami i podniosłam głowę, by raz jeszcze zmierzyć się ze spojrzeniem Alathei.

Wyobraziłam sobie, jak mogłaby potoczyć się ta rozmowa. Jak otwieram usta i wyznaję jej, że Rhianna jest odpowiedzialna za ostatnie braki w zapasach, że podkochuje się we mnie paladyn, a mi przestaje wystarczać jedna buteleczka Insomnium dziennie. Opowiadam o drżących rękach, nieprzespanych nocach, strachu przed tym, co będzie, jeśli Berta nie wróci do wieczora. Czy uratowałoby to moją sytuację? Czy wówczas Alathea spojrzałaby na mnie inaczej?

Nie. Szczerość nie wchodziła w rachubę. Gdybym wyznała chociaż jedną rzecz więcej, straciłabym nie tylko szacunek matki przełożonej, ale i tytuł akolitki. Tyle lat marzyłam o tym, by wstąpić na drogę do zakonu, a kiedy wreszcie udało mi się chwycić wiatr w żagle, miałabym zejść z niej na własne życzenie?

Toczyłam nierówny pojedynek z własnym sumieniem. Wiara kontra moje ambicje, prawda kontra reputacja Rhianny, obowiązek kontra zranione uczucia Anselma. Cokolwiek bym nie wybrała, wszystko wiązało się z jakąś krzywdą. Poświęceniem siebie albo poświęceniem wiary.

Nigdy bym nie pomyślała, że życie akolitki może być takie skomplikowane.

– Nie. To wszystko, matko przełożona – odparłam, podnosząc się z krzesła.

Alathea przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła się i zaczęła przebierać wśród książek wypełniających regał. Gdy zamykałam drzwi, pożegnał mnie jedynie widok jej chudych, przygarbionych pleców. Było to bardziej wymowne od tysiąca najlepiej dobranych słów.

***

Wróciłam do pokoju pełna niespokojnych myśli. Wpatrywałam się w marmurową posadzkę, jakbym to tam miała znaleźć odpowiedź, czy dobrze postąpiłam.

Przed pokojem czekał na mnie Anselm. Byłam tak przejęta naganą Alathei, że nawet go nie zauważyłam. Wpadliśmy na siebie i niewiele brakowało, żebym runęła jak długa na posadzkę. Mój przyjaciel popisał się znakomitym refleksem, chwytając mnie w pasie i chroniąc przed upadkiem.

– Tu jesteś, Sar. Szukałem cię – powiedział miękko i roześmiał się na widok mojej zaskoczonej miny. Wciąż podtrzymywał mnie w pasie, nie poruszał się, tylko patrzył mi w oczy, jakby próbował coś z nich wyczytać.

Odsunęłam się delikatnie, chrząknęłam, po czym wygładziłam materiał szaty.

– Masz ochotę na mały spacer? – spytał, a ja kiwnęłam głową. Pogodziłam się z myślą, że przy nim zawsze wypadam na niemowę albo ofiarę losu. Uśmiechnęłam się z trudem, złożyłam drżące dłonie za plecami i wyszłam na dziedziniec u jego boku.

Słońce już zachodziło. Chmury płynęły leniwie po ciemniejącym niebie niczym utkane z puchu. Promienie zachodzącego słońca barwiły je na odcienie pomarańczu, różu i fioletu, tworząc miłą dla oka, urokliwą mozaikę. Szliśmy w ciszy, napawając się chwilą spokoju oraz własnym towarzystwem. Milczenie wcale nam nie ciążyło, było raczej... odprężające. Stanowiło idealne zwieńczenie nie tak idealnego dnia.

Nie mogłam powstrzymać się, by nie spojrzeć na Anselma choćby kątem oka. Poza paroma nowymi bliznami, których musiał dorobić się w czasie służby, zauważyłam też podkrążone oczy i zaciśnięte usta. Może czymś się martwił, albo po prostu za mało sypiał?

– Ja... – zaczęliśmy oboje, a kiedy to do nas dotarło, speszyliśmy się jak dwójka dzieciaków.

Anselm odzyskał rezon pierwszy. Wyprostował się, przeczesał włosy ręką i zdobył się na kolejny uśmiech. Starał się ukryć nerwy, ale wychodziło mu to równie dobrze, jak mi wysławianie się w jego towarzystwie.

– Słyszałem, że wzorowa z ciebie akolitka – mruknął, a ja zastanawiałam się, czy przypadkiem nie chciał powiedzieć czegoś innego. Czułam, że gra na zwłokę i brakowało tylko, żebyśmy zaczęli pogawędkę o dzisiejszej pogodzie.

– Tak – rzuciłam markotnie, bo na wspomnienie o akolitkach jakoś zrzedła mi mina. – Tak wzorowa, że właśnie straciłam szansę na zostanie Siostrą Jutrzenki.

Uniósł brwi. Przystanął i przekrzywił głowę, przypatrując się mojej twarzy.

– To... przykro mi. Chyba.

Zdziwiłam się, bo mogłabym przysiąc, że się przesłyszałam.

– Chyba?

– Nie zrozum mnie źle... – Chrząknął. – Zawsze wspierałem twoje dążenia, ale gdybyś została Siostrą Jutrzenki, nie moglibyśmy się już widywać. Cały ten kodeks, śluby i przyrzeczenia raczej wykluczają...

– Wykluczają co? – drążyłam, nie ułatwiając mu zadania. Nie podobało mi się, że wypowiada się o Siostrach z taką rezerwą. Pewnie nigdy nie traktował poważnie moich deklaracji, a ja łudziłam się, że mam jego wsparcie. Poczułam żal.

Anselm westchnął i stanął przede mną z poważną miną. W pełnej zbroi i z mieczem u pasa prezentował się jak na rycerza przystało. Takiego, na którego przybycie czekają wszystkie wioskowe dziewczęta. Być może Anselm przyjechałby na białym rumaku i porwał jedną z nich, gdyby tylko nie uwziął się na mnie. Akurat tę, której nie mógł mieć.

– Nie będę ukrywał, że mi na tobie zależy – odparł. – A jeśli choć trochę odwzajemniasz...

– Anselm, tu chodzi o coś więcej niż moje uczucia! – wybuchnęłam. Po raz drugi tego dnia zwracałam się do przyjaciół ostrzej, niż zamierzałam. Chyba czas zrobić rachunek sumienia. – Przepraszam. – Spuściłam wzrok.

– Nie masz za co. Nie powinienem naciskać – powiedział cicho.

– Czy w życiu inkwizytora nie ma miejsca na powołanie? Poświęcenie? Ideały?

Anselm zacisnął szczęki, bijąc się z myślami. W jego oczach tliły się żar i tęsknota, ale także głęboki smutek. Zrobił krok w moją stronę, zatrzymał się i otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć. Umilkł jednak, spochmurniał, a potem ujął mnie za podbródek.

– Ideały? Poświęcenie? – Zaśmiał się gorzko. – Zlituj się, Sar. Na cholerę mi one, kiedy nawet nie mogę być z tą, której pragnę?

Dotyk Anselma palił mi skórę, a to, co powiedział, rozbrzmiewało echem w myślach. Zaniemówiłam, bo nie znalazłam słów odpowiednich, by wyrazić to, co czuję. Serce waliło mi tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi, tym mocniej, im mniejsza odległość dzieliła nasze usta. A kiedy już miał mnie pocałować, odwróciłam głowę i odsunęłam się ze łzami w oczach.

– Przepraszam, Anselm. Muszę już iść – powiedziałam zduszonym głosem, zostawiając mojego rycerza na tle zachodzącego słońca.

***

Siedziałam na łóżku z bolącą głową i dojmującym poczuciem pustki. Słońce już dawno wstało, tylko ja wciąż zalegałam w komnacie, wpatrując się w zamkniętą szufladę. Jedna z trzech kryjących się w niej buteleczek Insomnium zdawała się szeptać moje imię i być wszystkim, czego potrzebuję. Wiedziałam, że nie mogę się złamać, zwłaszcza że poprzednią dawkę wzięłam krótko przed zaśnięciem.

Insomnium nie tylko tłumiło sny. Było zastępstwem dla magii, która drzemała w naszych ciałach i stanowiła pożywkę dla Tkaczy. Wypełniało pustkę. A chociaż każdy z nas miał inny potencjał, to właśnie dzięki Insomnium stawaliśmy się równi. Niemagiczni. Może nie mieliśmy na wezwanie wiatru ani nie rozpraszaliśmy chmur skinięciem dłoni, ale nikt za tym nie tęsknił. Wszak to niezaspokojony głód mocy oraz krętactwa Tkaczy sprawiły, że nasz lud uległ rozbiciu.

Na tym nie kończyły się problemy z Insomnium. O pewnych sprawach nie wspominało się nawet w szeregach akolitek. Wszystkie nieprzespane noce, napady drgawek, myśli ustawicznie wracające do tego, kiedy przyjdzie czas na następną dawkę. Nasze ciała buntowały się i na różne sposoby żądały kolejnej fiolki srebrzystego płynu. Smutna prawda była taka, że za bezpieczeństwo przyszło nam płacić uzależnieniem.

Nie zauważyłam, kiedy moje palce samoistnie zacisnęły się na uchwycie szuflady. Zamrugałam i przerażona cofnęłam dłoń. Jak źle musiało być, żeby ciało przejmowało władzę nad wolną wolą?

Wygładziłam pościel i szybko zamieniłam koszulę nocną na kremową szatę. Długo zakładałam na szyję obręcz, mocując się z trzęsącymi rękoma i topornym zapięciem. Skończyłam w sam raz na nadejście matki przełożonej.

– Sarune, co ty tu jeszcze robisz? Reszta już czeka.

Spojrzałam na Alatheę i zmarszczyłam brwi. Czułam się, jakby ominęło mnie coś bardzo ważnego. Nie wiedziałam tylko co. Próbowałam sobie przypomnieć, ale umysł zasnuwała mi mgła. Po ostatnim zajściu z Anselmem nie byłam w stanie zebrać myśli.

– Czeka na co? – spytałam półprzytomnie.

Twarz Alathei ściągnęła się w ponurym wyrazie.

– Na przyjazd Najwyższej.

Słowa docierały do mnie z opóźnieniem. Musiały przecież jakoś przedrzeć się przez tę mgłę. W końcu wszystkie zastygłe tryby mojego umysłu powoli podjęły pracę. Wtem waga tego, co oznajmiła mi Alathea, uderzyła mnie z całą mocą. Arcykapłanka. Siostry Jutrzenki. Tutaj!

– Oczywiście – wybełkotałam, ledwo tłumiąc panikę. Wzięłam głęboki wdech. Wyprostowałam się, odgarnęłam włosy i wystrzeliłam z komnaty w ślad za Alatheą.

Na usta cisnęły mi się dziesiątki pytań. Dlaczego Imszar wybrała naszą wioskę? Jaki był cel jej wizyty? Nie mogło przecież chodzić o wybór nowej Siostry. Ceremonia inicjacji odbywała się co roku, w dzień przesilenia letniego, kiedy słońce gościło u nas najdłużej. Wówczas moc Pana Światła nie miała sobie równych. Do przesilenia został jeszcze niecały miesiąc, a sama ceremonia odbywała się za murami Enklawy Słońca.

– Nie muszę mówić, jak istotne jest, żebyś nie wspominała o ostatnich problemach? – kontynuowała Alathea. Oprócz zwyczajowej surowości w jej głosie czaiło się coś jeszcze. Martwiła się. – Nie mamy prawa zaprzątać głowy Najwyższej takimi błahostkami.

Przyjęłam jej prośbę ze spokojem i wyrozumiałością. Oczywiście, że Najwyższa nie mogła się dowiedzieć. Gdyby na jaw wyszło zniknięcie akolitki oraz braki w Insomnium, reputacja Alathei, jeżeli nie całej wioski, zostałaby narażona na szwank. Co to za zakon, skoro przyjęte w jego szeregi akolitki nie potrafiły dochować czystości ślubów? Na dodatek w Cesaphere, miejscu znanym z żelaznych reguł i ludzi żyjących w ascezie. Odrzucaliśmy magię jako źródło wszelkiego zła, ale przeoczyliśmy kogoś, kto mógł doprowadzić do jej przebudzenia.

Powinnam była powiedzieć Alathei o tej dziewczynie. Wystarczyło zrobić swoje i przekazać informacje wyżej, a może skończyłoby się jedynie na reprymendzie. Zamiast tego pozwoliłam Tarze sączyć truciznę do uszu koleżanek, po czym litościwie puściłam ją wolno. Czego się spodziewałam? Że mnie posłucha? W ludzkiej naturze leżało pragnienie tego, co nieosiągalne. Folgowano sobie, chcąc coraz więcej i więcej, bo kiedy już raz uległo się pokusie, nie było drogi powrotnej. A granica przesuwała się dalej.

– Nie miałam okazji przeprosić…

– Bo nie dałam ci takiej szansy – ucięła Alathea. Szła tak szybko, że musiałam podciągać szatę, żeby nadążyć i nie zabić się o własne nogi. – Wiem, że ci przykro, Sarune, ale to nie wpłynie na moją decyzję. Jeżeli Najwyższa zapyta, kogo polecam na Siostrę, nie wspomnę o tobie.

Skrzywiłam się, bo wcale nie o to mi chodziło. Nie chciałam wkupić się w łaski Alathei. Naprawdę żałowałam. Niewinna dziewczyna zaginęła i nikt z wioski nie wiedział, co się mogło z nią stać. Moje milczenie mogło kosztować ją życie. A jeśli przyciągnęła uwagę jakiegoś Tkacza, w grę wchodziło coś znacznie większego.

– Chyba że Najwyższa wybierze cię sama – dodała po chwili, zwracając moją uwagę. Stanęłam w miejscu jak wryta, ale prędko poprawiłam się i zrównałam krokiem z Alatheą. Próbowałam jakoś przetrawić te słowa bądź odnaleźć w jej twarzy coś, co świadczyłoby, że mnie sprawdza. Być może chciała wybadać, jak bardzo zależy mi na tym awansie i czy przypadkiem nie uniosę się pychą. Albo zacznę stroszyć piórka, kiedy tylko padnie na mnie spojrzenie Imszar.

Alathea pchnęła wrota i wyszła na zewnątrz, skąpana w złocistym blasku słońca. Wkrótce światło powitało i mnie. Z ledwością powstrzymałam się przed zasłonięciem oczu, bo piekły tak, jakby ktoś dmuchnął w nie ogniem.

Zanim odzyskałam zdolność widzenia, matka przełożona dyskretnie popchnęła mnie w stronę pozostałych akolitek. Wszystkie stały równo w szeregu i czekały na najważniejszą osobę w całym Velune – głowę Enklawy Słońca.

Dookoła zebrał się spory tłumek. Inkwizytorzy utworzyli szpaler, torując drogę arcykapłance oraz jej świcie. Wśród nich, jako jeden z wielu, stał przygaszony Anselm. Jego posągowa sylwetka pozostawała nieruchoma, ale oczy… oczy błądziły po okolicy, nader często zatrzymując się na mnie. W pewnym momencie nasze spojrzenia się spotkały, ale szybko zagryzłam wargę i odwróciłam wzrok. Drżące dłonie schowałam za plecami. Ta jedna rzecz nie była jednak zasługą Anselma.

Wkrótce na horyzoncie pojawiła się Najwyższa. W lśniącej, złotej sukni z wysokim kołnierzem prezentowała się jak na głowę enklawy przystało. Nic jednak nie podziałało na moją wyobraźnię tak, jak otaczające ją ciasnym kręgiem służki, których oczy były przysłonięte delikatnymi, karminowymi woalami. W niemym zachwycie obserwowałam ich płynne, emanujące gracją ruchy. Nieprzezroczysta tkanina woalu ani trochę nie zaburzała orientacji przestrzennej Sióstr. Kroczyły tak, jakby sam Pan Światła szeptał im do ucha, co znajduje się wokół.

Imszar zatrzymała się przed budynkiem i naprędce omiotła go wzrokiem. Smagnięta słońcem cera zlewała się z jej elegancką kreacją, nadając całej postaci wrażenia, jakby była odlana ze złota.

– Niechaj światło spłynie na twą duszę – zwróciła się do Alathei tonem tak oficjalnym, że przeszły mnie ciarki. Była wysoka i smukła, perfekcyjna pod każdym względem. Niczym rzeźba, która przerosła swych twórców i opuściła przeznaczony jej cokół.

– Albowiem Jego moc rozproszy wszelkie cienie. – Alathea odpowiedziała na pozdrowienie, z dumą stając przed obliczem Najwyższej. Choć ubrała swoją najlepszą szatę, nie prezentowała się nawet w połowie tak dostojnie jak Imszar.