Sieroty wojny - Laws David - ebook + książka

Sieroty wojny ebook

Laws David

3,9

Opis

CZY ZNALAZŁBYŚ NADZIEJĘ NAWET W NAJCZARNIEJSZEJ GODZINIE?

Na rozległym obszarze przemysłowym wojennego Monachium grupa dwudziestu siedmiu głodnych i przerażonych dzieci ukrywa się przed Gestapo. Ich rodzice zostali wysłani do obozów koncentracyjnych, a one same nie mają dokąd pójść.
Przyjmując pod swój dach dwójkę bezdomnych uciekinierek, nauczycielka Claudia Kellner odkrywa istnienie dzieci i zapewnia im schronienie, ryzykując własnym bezpieczeństwem. W międzyczasie komandos Peter Chesham, szpieg pracujący dla Brytyjczyków, z powodzeniem przedostaje się na terytorium Trzeciej Rzeszy. Jego ściśle tajna misja staje pod znakiem zapytania, gdy odkrywa miejsce, w którym ukrywają się sieroty.
Jeśli będzie ją kontynuował, może się to okazać tragiczne w skutkach. Jeśli tego nie zrobi, naziści mogą wygrać wojnę. Peter staje przed poważnym dylematem – wykonać rozkazy czy uratować dzieci.
JEGO WYBÓR MOŻE ZADECYDOWAĆ O LOSACH ŚWIATA.

POWIEŚĆ OPARTA NA PRAWDZIWYCH WYDARZENIACH DLA FANÓW HEATHER MORRIS, AUTORKI TATUAŻYSTY Z AUSCHWITZ

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (25 ocen)
8
10
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana1011

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca i niezwykle pouczająca historia, od której nie sposób się oderwać. Książka, a którą zdecydowanie warto zwrócić uwagę.
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

BAZA LOTNICZA NORTH WEALD AIRFIELD, ANGLIA,

15 PAŹDZIERNIKA 1940 ROKU

 

 

Oczami wyobraźni widział kamienny wyraz twarzyi oskarżycielskie spojrzenie. Prawie czuł dotyk dłoni na swoim ramieniu. Miał wrażenie, że ojciec leci razemz nim. Peter Chesham nerwowo przełknął ślinęi zapiął pasy, ale metaliczny szczęk klamry ani trochę nie zabrzmiał jak sygnał bezpieczeństwa. Prędzej jak zgrzyt zatrzaskujących się drzwi celi.

Spojrzał na siedzenie obok, wąską aluminiową ławkę, która za chwilę zacznie wibrować, wydającz siebie nieznośne buczenie. Było puste, alew wyobraźni Petera zajmował je jego ojciec, siedzącyw typowej dla siebie pozie. Patrzący krytycznie,z wyraźną dezaprobatą, wiecznie oceniający. Ojciec był nieustannie obecnyw jego życiu. Kierował nimi wytyczał jego ścieżkę. Peter wziął głęboki wdech. Raz kozie śmierć. Obawiał się, że może już nie wrócićz podróży, która mogła okazać się dla niego fatalnaw skutkachi zaprowadzić prosto na szubienicę.

Musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie. Zszedł ponownie pod pokład, by sprawdzić znajdujący się tam sprzęt. Słyszał, jak załoga dokonuje wstępnej kontroli samolotu: główny zapłon włączony, dźwignia wysuwania podwozia opuszczona, zbiornikiz paliwem pełne, instrumenty pokładowew pełni sprawne. Nad tym wszystkim unosił się szum silników.

Drugim pasażerem był Williams, szczupły mężczyznaw kombinezonie lotniczym. Trząsł się, okazując tym pierwsze oznaki strachu. Co prawda nie wkroczył jeszczew stadium paniki, ale Peter zignorował go, bo użerał sięz własnymi demonami. Lot nie podobał mu się od samego początku, ale sam do końca nie potrafił wytłumaczyć dlaczego.I tak by mu nie uwierzyli. Szalony porucznik Chesham, spadochroniarz, który lądował na wysokich zboczach góri zjeżdżał na sam dół dla zabawy? Czym taki człowiek mógł się martwić?

Nie powiedział im jednako wpadce, którą zaliczył podczas ostatniego zrzutu. Fakt, że nie zważał na wysokości ani perspektywę wylądowania na nieprzystępnej, odległej górze, nie czyniłz niego bezmyślnego głupca. Co więcej, nie tylko lot wywoływału niego przypływ niepewności. Obrazy, których nie potrafił wyprzećz umysłu, stale go atakowały. Więzienna cela, oślepiające światło, wrzynające się kajdanki, wrzaskliwe głosyi uderzenia pięści ludzi ubranychw czerń.

Lotnik na zewnątrz sprawdzał stan techniczny wind. Sąsiednie siedzenie skrzypnęło. Williamsw końcu odzyskał głos.

– Ile lat ma ten gruchot?

Peter wzruszył ramionami. Silniki ożyły jeden po drugim,a ich buczenie przeszłow jednostajny, ogłuszający ryk. Mężczyzna drżał jak one.

Williams wskazał na leżący pod stopami spadochron.

– A to co? Mówiłeś, że nie będziemy skakać.

– Przecież obiecałem – odkrzyknął Peter.

Wiedział, że powinien wykazać się przed Williamsem autorytetemi opanowaniem. Ich stosunki nie należały do najłatwiejszych.W niczym nie przypominały gładko przebiegającej współpracy, której oczekiwał. Williams nie był tak swobodnyi towarzyski jak jego przyjaciele. Peter nie potrafił się zrelaksowaćw jego obecności.

Samolot przetoczył się po drodze kołowania,a na końcu pasa zaryczałi zatrząsł się tak mocno, jakby wszystkie nity miały zaraz wystrzelićz podwozia. Po upływie paru minut hamulce zostały zwolnione,a maszyna zaczęła nabierać prędkości. Wstrząsy przybrały na sile, aż w końcu samolot się poderwał.

Gdy już znaleźli sięw powietrzu, sytuacja wcale nie uległa poprawie. Hałasi drgania dwóch silników gwiazdowych nie zmniejszyły się ani na jotę. Peter, który zwykł lubić loty samolotem, teraz zaciskał zesztywniałe dłonie na wsporniku jak jakiś żółtodziób.

Jedenz członków załogi, który jeszcze przed chwilą pochylał się nad mikroskopijnym stolikiem zarzuconym mapamii cyrklami, odwrócił sięi przeszedł niezdarnie przez pokład. Sądząc po naszywkach, był sierżantem lotu. Jego nazwisko, Jenkins, widniało na wąskim białym pasku przytwierdzonym do kombinezonu.

– Musimy trzymać dość niski pułap! – krzyknął Peterowi do ucha, gdy samolot zaczął obniżać lot. – Unikniemy wykrycia przez radar. Zrobimy parę kółek, żeby zmylić Fritza. Przed nami dość długi lot.

Peter miał tego świadomość, bo zdążył już przejrzeć mapy.

Ta krótka rozmowa pomogła. Peter zmusił się do tego, aby uspokoić sięi zachowywać tak jak powinienw trakcie wykonywania misji, której się podjął.

– Wyjrzyj przez okno! – krzyknął do siedzącego sztywno jak kołek Williamsa. – Powinniśmy teraz przelatywać nad morzem.W ciemności będzie doskonale widoczne.

Williams ani drgnął. Wymamrotał pod nosem cośo „cholernej wodzie”.

Peter odwrócił wzrok. Przez myśl przemknęły mu kolejne nieproszone wspomnienia: poirytowany wyraz twarzy ojca, ledwie wykonalny charakter misji oraz dziwnei nagłe zmiany zachowania Danseya. Czy faktycznie mógł zaufać temu osobliwemui przerażającemu pokurczowi? Jakie właściwie miał szanse na powodzenie? Biorąc pod uwagę dość ogólnikowe instrukcjei brak dalszych informacji, ciężko było zachować pewność siebie. Do tego dochodził fakt, że robota była niemalże niewykonalna. Zbyt ważna, zbyt niejasna, nie do pojęcia. Powiedział imo tym, ale go nie posłuchali.

Kolejne zmartwienie skłoniło go do zmiany pozycji. Przykucnął na schodku obok sierżanta.

– Skąd wiecie, że to miejsce nadaje się do lądowania? – spytał.

– Nie wiemy. – Sierżant uśmiechnął się sardonicznie. – Polegamy na informacjach od Francuzów. Ponoć ich eksperci wszystko wyliczyli.

Peter potarł brodę.

– Dwie noce temu musieliśmy przerwać misjęw ostatniej chwili! – krzyknął sierżant. – Okazało się, że na pasie do lądowania rosły jakieś cholerne krzaki. Wariacki pomysł. Uratowało nas światło księżyca.

Peter zmusił się, by się skupići zadać pytania, na które musiał poznać odpowiedzi.

– Jak dokładna jest wasza nawigacja? – spytał, wracając myślami do tamtego nieudanego zrzutu sprzed lat, gdy utknął na niewłaściwej górze.

Sierżant zacisnął usta.

– Albo okaże się dokładna, albo przerwiemy misję.

– Jak bardzo dokładna? – dociekał Peter, wskazując na mapy, ołówkii krzyżujące się linie, przypominając sobie plotki, od których aż huczałow baraku,o bombardierach, którzy chybili celuo całe dziesięć mil.

– Charakterystyczne punkty orientacyjne, niezbaczaniez wyznaczonego kursui światło księżyca. To pewniaki. – Sierżant uśmiechnął się blado. – Mamy jeszcze parę asóww rękawie.

Peter skrzyżował ręce na piesi,a lekki samolot bombowy Lockheed Hudson kontynuował lot nad Kanałemi dalejw głąb wrogiego terytorium. Jego domeną były góryi skoki ze spadochronem. Nawet broń nie stanowiła problemu. Ale tortury to już zupełnie inna bajka. Wyjrzał przez luk, by oderwać się od tych rozmyślań, ale zakazany obraz drzwi celi znów pojawił sięw jego głowie. Czy złamałby się podczas przesłuchania? Odtwarzali tę scenęz Williamsemw Fulbrough Manor wielokrotnie. Wywleczeni nocąz łóżek, przywiązani do krzeseł, pod ostrzałem oślepiających światełi zastraszających pytań. To było zwykłe szkolenie,a teraz musieli zmierzyć sięz rzeczywistością. Każdy boi się przesłuchania, jak to mówiliw obozie. Człowiek nigdy nie wie, jak je zniesie, dopóki nie będzie postawiony przed faktem.

Monotonny szum nie ustawał. Peter zamknął oczy, żałując, że nie jest teraz gdzieś indziej – na przykład na zalanym słońcem ośnieżonym polu, choć teraz było mu już wszystko jedno. Równie dobrze mógł przerzucać żużel na wyrobisku. Gdyby Gabrielle, jego dawna dziewczyna, zobaczyła go terazw tym niemodnym stroju, ciekawe,o jaki zjadliwy komentarz by się pokusiła. Pogrążonyw samotnych rozważaniachw samolocie lecącym nad Francją, poczuł, jak coś wdziera sięw jego stan zawieszenia. Głosy. Podniesione, zaniepokojone głosy. Sierżant stał obok pilota. Trójka załogantów wpatrywała sięw jakiś punkt na sterburcie. Peter usiadłi wyjrzał przez okno. Jego uwagę przykuły płomienie. Pomarańczowe płomienie wystrzeliwującez silnika. Śmigło nadal się obracało. Kolejne głosy. Pilot przechylił się na bok, otworzył pudełkoi przekręcił włącznik, po czym jeszcze raz spojrzałz niepokojem na skrzydło.

Peter patrzył, jak płomienie migocząi gasną. Przesunął się do przodu.

– Wszystkow porządku?

Jenkins odwrócił się, wyraźnie uspokojony.

– Ogień zgasł. Gaśnica zadziałała, ale będziemy musieli wyłączyć silnik.

– Wyłączyć silnik?

– Tak. Polecimy na jednym. Ten jest uszkodzony. Chyba będziemy musieli zawracać.

Peter jęknął przeciągle.

– I co, robić to wszystko od nowa? – Pokręcił głową. – Jak daleko do lądowiska?

– Około dziesięciu minut.

– Dotrzemy tam? Miejmy to już za sobą. Są tam ludzie, którzy na nas czekają.

Zza jego pleców rozległ się ochrypły głos należący do Williamsa:

– Zawracaj. Na litość boską, ta wyprawa od samego początku była pechowa.

Ale Peter wiedział lepiej. Znał swojego człowieka. Wzgardziłby każdym powodem, który podali Danseyowi jako przyczynę przerwania misji. Jego ojciec postąpiłby tak samo.

Załoga stłoczyła się blisko siebie, wszyscy mówili przyciszonymi głosami. Nagle Jenkins oznajmił:

– Spróbujemy.

Drżąci zaciskając dłoniew pięści, Peter usiadłz powrotem na ławcei powiedział do Williamsa:

– Już prawie jesteśmy na miejscu.

Nieustający szum, samolot lecący przed siebie, rosnąca nadzieja Petera, kolejne zamieszaniew kokpicie, drugi pilot za sterami, pusty fotel obok niego.

Peter przyjrzał się uważniej.Z dołu dobiegł go odgłos kaszlu. Pilot leżał plackiem na twardej metalowej podłodze, wstrząsany torsjami.

– Zrobiło mu się niedobrze – powiedział Jenkins – więc drugi pilot przejął ster.

– To chyba jakiś żart – odezwał się drugi pilot. – Jedyne, co do tej pory robiłem, to lot na wprost zgodniez instrukcjąw bezpiecznej przestrzeni lotniczej.

Pilot leżący na podłodze podniósł głowę.

– Tak trzymaj, Larkin – rzucił zdyszanym głosem. – Leć na wprosti nie obniżaj. Zaraz mi przejdzie. Chyba coś mi zaszkodziło… – urwał.

Larkini Jenkins stali bardzo blisko siebie. Sierżant trzymał mapę. Samolot zaczął zataczać łagodne kręgi. Spojrzeliw dół, wypatrując świateł, które miały potwierdzić dokładność ich nawigacji. Jenkins odhaczył główne punkty orientacyjne: połyskującąw ciemności powierzchnię rzeki, wieżę stojącego na wzgórzu kościoła oraz ostry zakręt na głównej drodze.

– Tam!

Sześć mikroskopijnych punkcików po prawej stronie. Światła pochodni trzymane przez grupę osób, która miała ich odebrać.

Na przedzie znów dało się słyszeć przyciszone głosy. Samolot obniżył lot. Przelecieli nad koronami drzew, szukając polanyi wypatrując ewentualnych przeszkód.

– Co teraz? – spytał drugi pilot.

Jenkins zaczął czytać podręcznikz instrukcją.

– Zredukuj prędkość do stu dwudziestu pięciu węzłów, wysuń podwozie…

– No dobra,a zatem lądujemy – oznajmił Larkin.

Odważnai zarazem ryzykowna decyzja, pomyślał Peter, przysłuchując się, jak Jenkins odczytujez podręcznika kolejne polecenia.

– Mieszanka paliwa bogata, klapyw dół, koło ogonowe tylne wysunięte, stery na wprost.

Jenkins odwrócił się do Peterai Williamsa.

– Przygotujcie się. Zapnijcie pasy. Głowa między kolana.

Williams oddychał ciężko.

– Wiedziałem, że tak będzie!

To, że na tak wczesnym etapie misji spadło na nich tak wielkie niebezpieczeństwo, wydało się Peterowi niesprawiedliwe. Jego wyobraźnia szalała, zapewniając emocjonalny przedsmak nadciągającej katastrofy. Śmierć na miejscu, rozczłonkowanie, obrażenia. Czy będzie ich świadomy? Był na to zbyt młody. Miał przed sobą całe życie, gdzie na pewno czekała na niego miłość, której nie zdążył jeszcze odkryć.

Samolot zatoczył kolejne kółko, skręcając ostrow celu wykonania ostatniego podejścia. Pęd skrzydła po sterburcie rozwiewał gałęzie drzew. Hamulec pneumatyczny został zwolniony. Peter pochylił głowę, czując, jak maszyna gwałtownie pikuje. Czekałw napięciu na moment lądowania, obawiając się najgorszego.

W końcu samolot dotknął ziemi. Nawet on nie miał pojęcia, jak potężny będzie mu towarzyszył wstrząs. Twarde jak skała podłoże uderzyłow spodnią część maszyny jak gigantyczna zaciśniętaw pięść dłoń. Hałas był ogłuszający. Wibrowałw całym kadłubie. Przytrzymujące go pasy szarpnęły nim gwałtownie,a jego ciało zdrętwiało pod wpływem szoku.

Dzięki temu, że odbił się od podłoża, samolot znów wzbił sięw powietrze, po czym ponownie opadł. Doszło do kolejnej kolizjii tym razem kabinę wypełniła chmura latających odłamków. Cała masa przedmiotówi sprzęt wysuniętyz zabezpieczeń przewalały się wokół niego, aż w końcu Peter poczuł, jakw ramię wbija mu się coś twardegoi ostrego. Mimo szoku, do jego świadomości dotarły rozdzierające odgłosy pękania, świadcząceo uszkodzeniu cienkiego aluminiowego kadłuba. Hudson zaczął przechylać się na bok, tak jakby pilot całkowicie stracił nad nim kontrolę,a następne zderzenie sprawiło, że maszyna gwałtownie wyhamowała. Poczuli ostre szarpnięciei naparliz całej siły na pasy bezpieczeństwa, czując, jak powietrze ucieka imz płuc.

W ciszy, która nastała po zatrzymaniu się samolotu, Peter słyszał wyraźnie własny oddech.

– Następnym razem będę skakał – powiedział Williams głosemo oktawę wyższym niż poprzednio.

 

 

 

MONACHIUM, NIEMCY, 15 PAŹDZIERNIKA 1940 ROKU

 

Dzieci stojącew rzędzie na szkolnym podwórku przesuwały się powoliw stronę bramy, za którą czekały na nie mamy. Maluchyz malutkimi tornistrami na plecach tłoczyły się przy sobie, chroniąc się przed zimnem. Na głowach miały różnobarwne wełniane czapki.

– Do widzenia, Fraulein Kellner.

– Do widzenia, Heini.

– Do zobaczenia, Fraulein Kellner.

– Do zobaczenia, Anno.

Claudia Kellner miała dyżur na placu zabaw. Jak zwykle zresztą. Większość nauczycieli starała się tego unikać, ale ona lubiła przebywać na zewnątrz, opatulona czarnym płaszczemz obszytym futrem kołnierzem,z dala od sali gimnastycznej, gdzie Karl Drexler, ubranyw wojskowy brązowy mundur, objaśniał nauczycielom zasady narodowosocjalistycznej edukacji. Wszyscy wiedzieli, że to właśnie on był najbardziej zajadłym zwolennikiem zwalniania żydowskich pedagogówi wydalania ze szkoły żydowskich uczniów.

Ktoś pociągnął ją za skraj płaszcza. Gdy spojrzaław dół, dostrzegła wpatrującego sięw nią Dietera Schmidta.

– Czy moja mama możez panią porozmawiać? – zapytał wysokim dziecięcym głosikiem.

Claudia skinęła głową. Rodzice wiedzieli, że mogą się do niej zwrócić. Od reszty nauczycieli usłyszeliby jedynie zwięzłe, wypowiedziane beznamiętnym tonem: „Proszę zaczekać do wywiadówki”. Jednak Claudia ominęła kałużę błotai z szerokim uśmiechem podeszła do szkolnej bramy.

– Wiem, że powinnamz tym poczekać – przyznała Frau Schmidt – ale zwyczajnie nie mogę. Jak on sobie radzi? Jest taki nieśmiałyi martwię się, że jestw tyle za resztą.

Claudia schyliła się tak, by móc spojrzeć chłopcu prostow oczy.

– Postarasz się mocno dla swojej mamusii dla mnie, prawda, Dieter?

Chłopczyk ledwie zauważalnie kiwnął głową. Claudia posłała mu pełen otuchy uśmiechi się wyprostowała. Zapewniła matkę, że Dieter wcale nie odstaje od reszty uczniówi obiecała mieć oko na nieśmiałego malca, który lubił chować się na tyłach klasy.

Do wyjścia zostało już tylko dziesięć minut. Claudia rozejrzała się po placu zabaw, którego skraj był ścięty porannym mrozem.W powietrzu czuć było śnieg. Sto sześćdziesiąt kilometrów stąd, znad Alp, wiał zimny wiatr. Zmarszczyła brwi, przypomniawszy sobieo czymś, po czym ponownie zwróciła się do Frau Schmidt. Czuła, że z matką Dietera łączy ją pewna więź.

– Erika – powiedziała kobieta. – Proszę mi mówić Erika.

Claudia wskazała na drugą stronę ulicy.

– Proszę nie pozwolić mu tamtędy chodzić – odparła, patrząc na teren znany jako Labirynt. Dziką plątaninę zarośli porastających zrujnowane budynki. Rankiem ostrzegła przed tym całą klasę. – Przechodziłam tamtędyw drodze powrotnejz Brienner Strasse. Wydarzyło się coś bardzo dziwnego.

– Tak?

Claudia wróciła myślami do tego, co zobaczyła. Jakiś ruchw paprociach. Twarz dziecka. Zaskoczona, stanęła jak wryta. Czy to możliwe, że w tej dżungli ukrywały się małe dzieci, narażone na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa? Był to dawny obszar przemysłowy, pełen zardzewiałego żelastwai mnóstwa ostrych przedmiotów. Wtedy dostrzegła drugą twarz. Uśmiechnęła sięi zawołała „Witaj!”, ale twarz zniknęłai już się nie pojawiła.

– Proszę się nie martwić – odparła Erika tonem dodającym otuchy. Wiedziała,o co chodzi. – One tylko się bawią. Dzieciaki, którym udało się znaleźć dziuręw ogrodzeniu. Realizują swoje marzeniao przygodziew dziczy.

Claudia pożegnała sięz resztą klasy. Wiele dzieci było dobrze ubranych, jak Wanda ze swoimi blond warkoczykamii modnym płaszczykiem. Dzieci pochodziłyz mieszanych środowisk, począwszy od szerokich aleiz wielkimi bramamii imponującymi drzwiami wejściowymi, przez domki położone przy torach kolejowych,a skończywszy na domach robotniczych znajdujących sięw sąsiedztwie wielkiego magazynu. Dzieci nigdy nie stanowiły dla niej problemu. Zawsze była przy nich radosna, energicznai troskliwa. Frustrowali ją koledzy po fachu. Spojrzała na budynek szkoły, solidnyi stateczny, zbudowanyw stylu wilhelmińskim,z kamieniai szkła. Starała się nie zerkaćw okno na pierwszym piętrze,w nadziei, że nie zobaczy postaci przywołującej ją do siebie ruchem zgiętego palca do tego okropnego gabinetu, bastionu męskości, pełnego czubatych popielniczek, butów do piłki nożneji sprzętu sportowego. Odwróciła wzroki oblizała usta. Jej uwagę przykuł stukot końskich kopyt na bruku sąsiedniej uliczkii turkot kół. Nareszcie koniec. Grupa matek tłoczących się pod szkołą stopniowo malała, aż w końcu znikła zupełnie.

Gdy ostatnie dziecko zostało odebrane, Claudia udała sięw drogę do domu. Wymknęła sięz nadzieją, że nikt nie zauważy jej nieobecności. Nie mogła się już doczekać powrotu, ponieważ miała ku temu istotny powód. Przyłożyła dłoń do zmęczonych oczu. To był długi dzień. Lekcje zaczynały się wcześnie rano,a droga powrotna oznaczała długii nużący spacer wzdłuż Dresdner Strasse do miejsca,w którym znajdował się skład kolejowyi pokój, który nieopodal wynajmowała. Prosty odcinek drogi, liczący sobie prawie dwa kilometry, upstrzony cieniami między wielkimi krzewami rosnącymi wzdłuż pobocza.

Zadrżała, niezupełnie pod wpływem chłodu. Spojrzała na chwilęw niebo, po którym niósł się jednostajny szum przelatującego samolotu,i uznała, że nie podoba jej się ta ulica. Ruch był praktycznie znikomy. Niewielu ludzi miało dostęp do paliwa. Po jednej stronie stały wielkie wille,a po drugiej rosły jesiony, platanyi kasztany. Nie pochodziłaz Monachium. Czuła się tu obco. Miała garstkę znajomych, czuła się zagubionai pozostawiona samej sobie, jakby jej obecność tutaj była formą kary.W dodatku niedojadała. Bywała głodna, ale chęć na jedzenie mijałaz chwilą, gdy tylko wyłożyła je na talerz. Zatopionaw myślach, doznała niemałego zaskoczenia, gdy nagle spośród mrocznych cieni dobiegł ją czyjś cichy głos. Nie byłow nim ani zdziwienia, ani groźby. Był uprzejmyi należał do kryjącej się za krzakami kobiety.

– Jest pani nauczycielką?

Claudia podeszła bliżej. Szczupła kobieta stała nieruchomo.

– Pomoże mi pani? – odezwała się ponownie.

Claudię ogarnęło chwilowe wahaniei niepewność.

– Czemu pani pyta?

– Córeczkai ja…

Claudia wytężyła wzrok. Malutka postać stała obok, przyklejona do matki.

– Musiałyśmy uciekaćz domu. Nie mamy gdzie się podziać.

Claudię przebiegł dreszcz. Odniosła wrażenie, że już tu kiedyś była.

– Może zna pani kogoś, kto nas przyjmie? – spytała błagalnym tonem kobieta. – Wie pani, gdzie mogłybyśmy się zatrzymać? Możeu pani?

Claudia zwlekałaz odpowiedzią, po czym odparła:

– Dlaczegou mnie?

– Kocha pani dzieci. Widziałam panią na placu zabaw. Gołym okiem widać, że jest pani prawdziwie życzliwąi pełną współczucia osobą.

Claudia zbliżyła sięo krok, by móc lepiej przyjrzeć się nieznajomej. Miała matowe, zaniedbane włosy, była ubranaw bezkształtny płaszcz,a z jej ustami było coś nie tak. Dziecko również miało skaleczoną wargę.

– Co wam się stało?

– Chyba domyśla się pani, co dzieje sięz ludźmi, których państwo nie toleruje.

To stwierdzenie idealnie podsumowywało rozterki moralne, przed którymi Claudia tak bardzo starała się uciec. Zaczęła masować kark. Był to gest, przed którym przestrzegała ją matka. Robiła to za każdym razem, gdy znalazła sięw stresującej sytuacji. Miała nadzieję, że już nigdy nie będzie jej dane znaleźć sięw równie kłopotliwym położeniu. Wyjechałaz Pragi po to, by uciec od tragediii problemów przerażonych rodzicówi niechcianych dzieci: Żydów, socjalistów, działaczy związkowychi pozostałych grup, których zniszczenie reżim obrał sobie za cel. Nawetw tej chwili jej niespecjalnie lubiany kolegaz pracy, Karl Drexler, był zajęty głoszeniem swojej mowy nienawiści na szkolnej sali gimnastycznej.

– Zdaje sobie pani sprawęz tego, co dzieje sięz ludźmi, którzy udzielają schronienia?

– Rozpaczliwie potrzebujemy pomocy.

Stojącaw cieniu krzewów Claudia westchnęła głębokoi podjęła decyzję. Dość marny kompromis, alew tej chwili było to najlepsze rozwiązanie, na jakie mogła się zdobyć.

– Dobrze, ale tylko na jedną noc. Jeśli ktoś nas zobaczy, obie będziemy miały kłopoty. Tam, gdzie mieszkam, pokoje są wynajmowane tylko dla jednej osoby… zwyczajnej osoby.

No,w końcu to powiedziała, choć eufemizm, którym się posłużyła, był wyjątkowo strasznyi nietrafiony. „Zwyczajna osoba”. Obie wiedziały, jak się sprawy mają. Ta kobietai jej dziecko nie należały do zwyczajnych osób. Należały do potępionego przez Niemcy społeczeństwa, legionu zagubionych dusz, który żebrał, ukrywał sięi potrafił jakoś przetrwać tuż pod nosem władz, chowając się po stodołach, piwnicachi zakurzonych strychach. Do nieoficjalnej grupy, czającej się tuż pod powierzchnią tego, co oficjalne.

Mówiąc potocznie, Claudia miała teraz na głowie swoje własne dwa „okręty podwodne”.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

GDZIEŚ NA TERYTORIUM FRANCJI

 

 

Peter siedział na skalnym proguw oczekiwaniu na werdykt dotyczący uszkodzonego samolotu. Lotnicy siedzieliw kucki, oglądając to, co zostałoz podwozia, podczas gdy pilot nazwiskiem Mahoney, leżał na ziemi, zajęty rozmasowywaniem skręconej nogii trzymaniem się za obolały brzuch.

Lądowanie awaryjne wywołało niemały szok. Patrząc na poturbowany samolot, Peter nie mógł się nadziwić, że udało im się ujśćz życiem –a tak właśnie się stało. Było mu głupioz powodu retorycznego pytania, które zaraz miał zadać, ale czuł wewnętrzny przymus, by to zrobić.

– Da radę polecieć?

W odpowiedzi otrzymał jedynie chrząknięciai wzruszenia ramion. Nie wyglądało to dobrze.

Zdążył już wyjąćz kadłuba swój sprzęt – radioodbiornik, mapy, narzędzia, aparat fotograficznyi ochraniacze na kolana, którei tak na nic się zdały. Rozważył swoje możliwości. Pierwszą rzeczą, która przyszła mu do głowy, było to, że utknął. Przypomniał sobie maksymę jednegoz instruktoróww ośrodku szkoleniowymw Ringway: „Nawet najlepiej skonstruowany plan może nie przetrwać zderzeniaz rzeczywistością”.

Peter prychnął pod nosem. Sytuacja już zdążyła wymknąć się spod kontroli. Znów zaczął zadawać sobie pytania, które nie dawały mu spokoju przez cały okres szkolenia. Pytania, na które nie potrafił znaleźć zadowalających odpowiedzi.

Jakim cudem sięw to wpakowałem?

Co ja tu, do cholery, robię?

Wziął głęboki wdech. Wszystko zaczęło sięw domu jego rodzicóww Bury St Edmundsw hrabstwie Suffolk zaledwie kilka tygodni temu. To był wieczór poświęcony muzyce. Peter nie miał wtedy pojęcia, jak bardzo zmieni się jego życie…

 

 

Melodia urwała się gwałtownie. Pełen rozmachu kwartet fortepianowy Schumanna rozbrzmiewał wdzięcznie – liryczne skrzypcei dźwięczne klawiszew entuzjastycznym wykonaniu Petera, jego matki, ciotkii uchodźczyni imieniem Helga. Nagle, jakby ktoś zerwał strunęw harfie, wszystko zamarło.

Cała czwórka muzykujących spojrzaław stronę drzwi od salonu, które otwarły się ze zgrzytem starych, mosiężnych zawiasów.W progu stanęła jakaś postać ze zmierzwionymi włosami,w średnim wieku,z gęstymi, czarnymi wąsamii świdrującym spojrzeniem.

Z ust Charlesa Cheshama padły tylko dwa słowa:

– Mamy gościa.

Nikt nie protestował, nie dopraszał sięo pozwolenie na dokończenie utworu. Wyrazili swoje rozczarowanie głębokimi westchnieniami.W końcu matka Petera postanowiła przerwać nagłą ciszę.

– Kto to taki? – spytała męża.

– Andrew.

– Za ile?

– Będzie za dziesięć minut.

Słysząc to, wszyscy się rozeszli. Matka Petera zmarszczyła brwi, zerkającw stronę kuchni, po czym posłała siostrze słaby uśmiech. Klarissa była zajęta pakowaniem wiolonczeli do pokrowca. Helgaz niezwykłą starannością odłożyła skrzypce do wyściełanego błękitnym aksamitem futerału. Peter też był zawiedziony. Właśnie zaczęli graćw przyjemnej atmosferze, siedząc na krzesłachz drewna różanegoi śmiejąc się ze swoich błędów, szczególnie gdy Klarissa zaczepiła stopką instrumentuo róg perskiego dywanu. Peter śmiał się razemz nimi, ale zirytował go fakt, że jedenz klawiszyw starym pianinie jest głuchy. Dlaczego nadal go używali? Przez skąpstwo ojca? Mimo to wspięli się na wyżyny swoich muzycznych umiejętności. Następnyw kolejności miał być Haydn, potem angielska muzyka ludowa, „The Flowers of Ashgill” oraz „Surprise Waltz” Telemanna.

Ale zabawa właśnie została przerwana. Wszyscy opuścili salon. Uściskał ciotkęi dziewczynę, które szykowały się do wyjścia do domu znajdującego się po drugiej stronie miasta. Klarissa miała wesołe usposobienie. Zawsze świetnie bawił sięw jej towarzystwie, czego nie można było powiedziećo jego nad wyraz poważnej matce.A Helga, smukła piętnastoletnia dziewczyna, była równie oddana muzyce, jak podczas ich pierwszego spotkaniaw pociągu Kindertransportu, który wiele miesięcy temu wjechał na peron Liverpool Station.

Gdy drzwi frontowe zostały zamknięte, Peter skierował kroki do kuchni, wiedząc, że ów gość był kimś, kogo jego matka nie darzyła sympatią. Zazwyczaj była mistrzyniąw ukrywaniu urazy, ale tym razem doszło do najścia. Rodzinne sesje muzyczne stanowiły jej ukochaną rozrywkę. Teraz kładłaz trzaskiem najlepsze filiżanki do herbaty na blat stołu, dając upust swojej irytacji.

– Czego on chce? – spytała, gdy Peter zjawił sięw kuchni.

Miała na myśli sir Andrew Truscotta, wysoko postawionego znajomego ojca.

– Dlaczego zadzwonił akurato tej porze? – zadała pytanie. –Zepsuł nam wieczór. Czy to naprawdę nie mogło zaczekać?

Peter przestał myślećo gościu, poirytowany faktem, że jego matce zakłócono mile spędzany czas. To właśnie muzyka podnosiła ją na duchu, ale przez kilka ostatnich tygodni chodziła wiecznie zmartwiona. Przedmiotem jej trosk była rodzina jej brata, mieszkającaw Szwajcarii, niedaleko granicyz nazistowskimi Niemcami.

Poza tym stale martwiła sięo Petera.

– Naprawdę wolałabym, żebyś dalej pracowałz panem Wintonem. Niesienie pomocy uciekinierom too wiele lepsze zajęcie od tego – powiedziała, gładząc palcami wełniany mundur Petera. – Miałeś świetną rękę do tych wszystkich dzieci.

– Ja również – odparł – ale to już należy do przeszłości. – Wzruszył ramionami. – Nie ma już uciekinierów. Wszystko przez wojnę.

– Głupia wojna – westchnęła. – Jakiz niej pożytek? Samo cierpieniei śmierć. Nie chcę, żebyś został odesłany do jakiegoś błotnistego okopui dał się zastrzelić, wysadzićw powietrze, zadźgać albo zagazować. Wiem, jak było ostatnim razem. Czy ci ludzie nigdy się nie nauczą?

– W Cairngorms nie ma zbyt wielu okopów – powiedział, uśmiechając się krzywo.

Spojrzała na niego czule – był jej jedynym dzieckiem. Miał dwadzieścia trzy lata, metr osiemdziesiąt wzrostui przystojną twarzo nieregularnych rysach.

– Nienawidzę ich – dodała. – Bombardowań. Są strasznei całkowicie pozbawione sensu.

Peter westchnął. Znowu przerabiali ten sam temat. Zgadzał sięz nią. Mimo munduru wcale nie uważał się za wojownika. Jednak wypowiedzenie tego na głos sprowadziłoby na niego falę krytyki. Pacyfizm? Wykluczone. Peter pilnował się, żeby nie mówić tego przy ojcu. Ku jego wielkiemu oburzeniu Peter odmówił wstąpienia do sił powietrznychi był zadowolony ze swojej posady instruktoraw wojskowej szkółce narciarskiej.

– Bez przerwy namawia mnie na spadochroniarstwo – powiedział. –O tym, że moje doświadczenie byłoby nieocenione.

Matka Petera uszykowała serwis do herbatyi zrobiła minę.

– Nie ufam temu człowiekowi – odparła, wskazując palcem na bawialnię, do której miał zostać wprowadzony gość. – Mają za dużo tajemnic, oni twój ojciec. Ojciec nigdy mio niczym nie mówi. Co może być na tyle pilne, że musiał tu przyjść akurat dzisiaj wieczorem?

Peter wzruszył ramionami.

– Kto wie? Może chce porozmawiaćo mojej karierze, gdy wojna dobiegnie już końca.

Matka Petera pokiwała przecząco palcem.

– Nie zgadzaj się na nic, czego nie chcesz robić.

Dzwonek do drzwi położył kres ich rozmowie. Oczywiście, Peter wiedział, że miał szczęście znaleźć się na krótkiej liście powojennych kandydatów kwalifikujących się na stażw przedsiębiorstwie kolejowym London and North Eastern Railway Company, którego sir Andrew Truscott był najbardziej znanym członkiem. Mimo to wydało mu się co najmniej dziwne, że spotkanie, które było równoznacznez rozmowąo pracę, miało odbyć sięw jego rodzinnej bawialni.

Sir Andrew miał aparycję osoby, która zawsze przebywała na świeczniku: idealnie ułożone białe włosy, starannie przycięte siwe wąsy. Był ubranyw błękitny garnitur, kamizelkęi pasujący do niego krawat.Z górnej kieszonki marynarki wystawała nieskazitelnie biała chusteczka.W oczy rzucały się jego złote sygnetyi spinki do mankietów.W zamian za zasługi dla kraju nadano mu tytuł szlachecki. Był twórcą kultowych lokomotyw, dzięki którym przedsiębiorstwo stało się synonimem szybkościi nowoczesności, czołową firmą napędzającą gospodarkę.

Jednak nie zawsze był znanąi wielbioną osobistościąz tytułem szlacheckim. Swego czasu razemz ojcem Petera byli młodymi czeladnikami pracującymiw warsztacie. Peter skrzywił sięw duchu, nie mając pewności, czy podziela ich entuzjazm wobec firmy.

Wszedł do bawialnii patrzył, jak dwójka przyjaciół – czy faktycznie nimi byli?A może tylko kolegami? Albo spiskowcami? – rozmawia przyciszonymi głosami przy haftowanym parawanie kominkowym.

Nagle wydarzyło się coś niespodziewanego. Jego rodzice wyszliz pokoju,a Truscott usiadłw fotelu ojca – tymz tapicerowanym podnóżkiem –i zdjąłz półki jakiś opasły tom. Machnięciem ręki przywołał do siebie Petera.

– Czytałeś?

Peter spojrzał na okładkę książki Isambarda Kingdoma Brunelaz ilustracją przedstawiającą szeroki na siedem stóp rozstaw torów kolejowych prowadzących ze stacji Paddington do Bristolu.

– Od małego – odparł. – Wychowałem się na niej.

Truscott stuknął palcemw kartkę.

– Właśnieo tym chcęz tobą porozmawiać.O olbrzymim potencjale kolei.

Czy to był sprawdzian? Część jakiejś subtelnej techniki przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych? Uznawszy to za wskazówkę, Peter zaczął rozwodzić się nad tematem, który był mu doskonale znany. Brunel był wizjonerem. Zbudował piękne mosty, drogii parowiec, który popłynął do Ameryki, ale jedyną rzeczą, jaka mu się nie udała, były szeroko rozstawione tory kolejowe. Brunel był zmuszony zrezygnowaćz nich na rzecz kolejkiz wąskimi drewnianymi torami, wymyślonej przez inżyniera George’a Stephensona, którą wszyscy doskonale znają. Był to wielki przełomw podróżowaniu, który nigdy nie miał okazji zostać zrealizowany. Peter zaczął snuć domysły. Co by było, gdyby Brunelowi się udało? Jak dziś wyglądałaby rzeczywistość?

Truscott ograniczył się do kiwnięcia głową, po czym zapalił cygaretkę. Pachniała intensywnie korąi starym papierem. Peter poczuł ukłucie złościz powodu arogancji tego człowieka. Robił, co chciał, przechadzał się po pokoju, grzebał na półcez książkamii robił, co mu się żywnie podobało. Być może właśnie to skłoniło go do okazania nagłej szczerości. Niby jak miał się przyznać przed Truscottem, że był jedynym nonkonformistąw tej inżynierskiej rodzinie? Że lubił teatr, balet, koncerty, wszystko to, gdzie miał stycznośćz innymi ludźmi, ponieważ to oni interesowali go bardziej niż maszyny.

– Sękw tym, że mam pewne wątpliwości co do mojej karieryw kolei – oznajmił. – Czy aby na pewno ta ścieżka jest dla mnie właściwa?

Starszy mężczyzna zacisnął usta, jakby Peter właśnie wykrzyczał coś wulgarnegow kościele.

– Byłbyś skończonym głupcem, gdybyś zrezygnował – odparł.

– Muszę mieć pewność…

– Niewielu młodych ludzi staje przed taką szansą jak ty –przerwał mu Truscott. – Jasno wytyczoną ścieżkę kariery do kadry kierowniczej wyższego szczebla. Tylko głupiec odrzuciłby rodzinną tradycję, którą jest pracaw przedsiębiorstwiei służba dla kraju.

Truscott zamilkł. Jego policzki poczerwieniały pod wpływem gniewu. Odwrócił się, skupiając wzrok na biblioteczce, tak jakby nie mógł patrzeć na stojącego przed nim niewdzięcznego młodego człowieka. Sprawiał wrażenie, jakby mówił przez zaciśnięte zęby.

– Puszczę twoje ostatnie uwagi mimo uszu… – urwałi wziął głęboki wdech. Peter odniósł wrażenie, że zmusił się do wypowiedzenia następnych słów. Raczej nie należał do osób, które aprobują sprzeciw. – Niemniej jednak musimy kontynuować tę rozmowę.

– Czyżby?

– To leżyw interesie narodu – powiedział Truscott.

Peter poczuł, że jest jeszcze bardziej zdezorientowany niż poprzednio. Truscott miał bzika na punkcie dyskrecji. Przeszli do gabinetu jego ojca. Sprawdzili okna, zaciemniające zasłonyi mówili przyciszonymi głosami.

– Chodzio to, że gdyby Brunel wygrał pojedynek na szerokość torów ze Stephensonem, mielibyśmy dziśo wiele sprawniejsząi szybszą kolej, zdolną do przewożenia znacznie większychi cięższych ładunków. To największy krok naprzód, którego ten kraj nigdy nie miał szansy wykonać.

Peter był zaintrygowany. Czy właśnie to było nawiązanie do interesu narodu?

– Czy dobrze rozumiem, że proponuje pan odwrócenie biegu historii? – Niedowierzanie wzięło górę nad ostrożnością. –Z pewnością nie. Przecież to niewykonalne. Podzielenie całego krajuw celu położenia szerszych torów? Naród nigdy się na to nie zgodzi.

Truscott zesztywniał, po czym niechętnie skinął głową.

– Nie tutaj, niew Wielkiej Brytanii… ale przypuśćmy, że w innym kraju planują stworzenie nowej, rozległej sieci szerokich torów kolejowych, które opasałyby cały kontynent. Jako student inżynieriiz pewnością uznałbyś to za wyjątkowo ekscytujące, nieprawdaż?

Peter westchnął dyskretnie.W tej rozmowie kwalifikacyjnej chodziłoo coś zupełnie innego.

– Skoro już jesteśmy przy szerokości, too jaką szerokość chodzi…w tym innym kraju? – spytał, grając na zwłokę.

W oczach Truscotta pojawił się błysk.

– Trzy metry. Pomyśl tylko. Prawie dziesięć stóp szerokości. Absolutnie gigantyczna. To ogromna zmianai wyzwanie dla każdego inżyniera.

– Czy ten inny kraj ma jakąś nazwę?

Truscott przyglądał mu się bacznie przez krótką chwilę, po czym odparł:

– Hitlerowskie Niemcy.

Zapadła długa cisza. Peter doszedł do wniosku, że to jednak nie jest test. Rozmawialio Niemczech,i to pod nieobecność jego ojca. Truscott postanowił wtajemniczyć gow temat, choć formalnie Peter nie rozpoczął jeszcze pracyw przedsiębiorstwie. Nicz tego nie miało sensu.

– Sir, dlaczego pan mio tym wszystkim mówi?

Truscott nie odpowiedział. Zamiast tego wskazał na wielki atlas świata wiszący na tylnej ścianie gabinetui przywołał do siebie Petera, rozkładając ramionai obejmując nimi całą Europę, od Francji na zachodzie do Rosji na wschodzie,z centrumw Berlinie.

– Hitler rozpoczął budowę nowej trakcji kolejowej – wyjaśnił. – Nazywa ją Breitspurbahn. Szeroki rozstaw szyn. Część linii została już uruchomiona.

– Czyliw końcu zrobił coś dobrego, zgadza się?

– Dokonał czegoś niespotykanegoi fascynującego dla każdego inżyniera. Jednakw kontekście Wielkiej Brytanii udało mu się stworzyć coś bardzo, ale to bardzo niebezpiecznego.

– Nowy rodzaj kolei? Dlaczego miałaby być dla nas niebezpieczna?

– Nie pojmujesz? Zwiększona prędkośći ładowność. To oznacza, że może zabrać swoją armię, gdzie tylko chce,w o wiele szybszym tempie, niż my jesteśmyw stanie zrobić to drogą morską. Może przetransportować całą dywizję pancerną jednym pociągiem na dogodną odległość do ataku na szyby naftowe na Bliskim Wschodzie,i to jeszcze zanim nasze statki opuściłyby port.

Peter zmarszczył brwi.

– Zgadza się, ale przecież Hitler nie kontroluje aż tak rozległego terytorium… przynajmniej na razie!

– Ale wkrótce będzie! Czy to za pośrednictwem negocjacji, gróźb czy wojskowej inwazji. To najświeższe informacje, jakie otrzymaliśmy od wywiadu. Oficjalnie nie wolno mi ich udostępniać.

– Więc dlaczego pan to robi? – spytał Peter.

– Ponieważ pewni ludzie przyszli do mniez prośbąo poradęo charakterze technicznym. Muszę cię ostrzec, że twoje nazwisko padłow trakcie naszych rozmów.

– Moje nazwisko? – Peter nie dowierzał.

Truscott skinął głową.

– Opowiedziałem imo twoim szwajcarskim pochodzeniu, umiejętności posługiwania się niemieckim, znajomości kolei, spadochroniarstwie, chodzeniu na skrzydłach samolotu, narciarstwie…i są tobą bardzo zainteresowani.

Peter rozłożył ręcew geście bezradności.

– Ale dlaczego?

– Dowiesz się tego od nich. Wkrótce sięz tobą skontaktują, więc przyszedłem tu, aby opowiedzieć cio tym, zanim do tego dojdzie. Zrobiłem to, żeby cię przestrzec…i żebyś zdążył się przygotować.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Fuhrer’s Orphans

 

Copyright © 2020 David Laws

First published in 2020 by Bloodhound Books

Published by arrangement with Rights People, London

 

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem

nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Zdjęcia na okładce: © Ivan Cholakov/Shutterstock

© Bernulius/Shutterstock

© PopTika/Shutterstock

 

Redakcja i korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: Sandra Holona-Biegun

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-578-2

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]