Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Daleko od Rueil - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Daleko od Rueil - ebook

Jacques L’Aumône mieszka w Rueil pod Paryżem, codziennie odwiedza kino i marzy o innym życiu, o swoich wielu przyszłych wcieleniach. Kto może mu zabronić być generałem w Chinach, piratem, wynalazcą, papieżem? Jak mówi jego ojciec, lubił strategię i sporządzał mapy. Ciągle rysował statki. Jako dwunastolatek wymyślił nowy sposób pompowania opon w rowerze. Miał modelową komunię, opanował łacinę, żeby czytać brewiarz.

Podobnie jak w innych powieściach Raymonda Queneau elementy ludyczne splatają się tu z erudycyjnymi, a narracja jest pokrewna narracji filmowej.

Przejścia od marzenia do rzeczywistości w obu kierunkach podtrzymują intrygę i pozwalają śnić na jawie. Ironiczny cudzysłów idzie w parze z (czarnym) humorem.

Autor posłowia Harry Mathews tak pisze o twórczości Queneau: „Faktem jest, że nikt jeszcze nie rozszyfrował do końca żadnej z powieści Queneau, i podejrzewam, że nikomu się to nigdy nie uda. Być może o to, między innymi, w nich chodzi. Być może powieści, w równym stopniu te, jak wszystkie inne, nie po to powstają, żeby je rozszyfrowywać, lecz by stanowić pożywkę dla niekończących się prób rozszyfrowania, co sugerowałoby, że sam proces rozszyfrowywania więcej nam daje satysfakcji niż jego ukończenie. Z pewnością przy lekturze Queneau niewyjaśnione osady znaczenia nie pomniejszają przyjemności czytania, wręcz przeciwnie: skłaniają do zwracania szczególnej uwagi na to, co robi autor, gdyż wiemy, że nie poda nam eksplikacji tekstu na talerzu. On sam napisał gdzieś, że tylko literatura trywialna daje odpowiedzi, poważna zaś stawia pytania. Opublikowane w 1944 roku Daleko od Rueil z pewnością zalicza się do literatury poważnej, a zarazem posługuje się takim nagromadzeniem banałów, które w przypadku innego rodzaju pisarstwa szybko by nas zniecierpliwiło – tymczasem wzbudza tylko radosną ciekawość”.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-352-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Odpadki wysypały się z wiadra i z impetem wpadły do śmietnika; skorupki jajek, ogryzki, zatłuszczone papiery, obierzyny. Mdły i gnilny zapach towarzyszył tej erupcji, zapach nie tak znów nieprzyjemny, nieco pokrewny woni wilgotnego mchu w głębokim lesie, ale z cynowym posmakiem z uwagi na pojemnik, obok którego ustawia się mały wózek, służący o świcie śmieciarzom do wywózki wzdłuż chodnika. Wiadro, wolne od zawartości, zawieszone na męskim ramieniu, miało właśnie rozpocząć wędrówkę na szóste piętro, kiedy pojawiła się służąca. Uznała, że opróżnianie wiadra ze śmieci to nie jest robota dla mężczyzny, ale nie pisnęła ani słowa, dyskretnie nie chcąc komentować tej męskiej sylwetki, zaszczycającej swoją obecnością w szlafroku korytarz kuchennych schodów.

Dżentelmen zaproponował pomoc, bo to, co niosła, wyglądało na ciężkie, ale odmówiła. Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj. O czym wiedział, bo znał służbę w kamienicy, jej zwyczaje i nawyki, wyjścia i wejścia. Wspięli się po schodach w milczeniu. Dotarli na górę; on, owinięty w jedwab o deseniu w gałązki, mieszkał na mansardzie z powodu upodobania do pracowni malarskich pod dachem, chociaż nie był malarzem.

Sugeruje dziewczynie, żeby na chwilę weszła. Co też pan, ona na to. On wzrusza ramionami. Za kogo ona go bierze? Robi kilka kroków, żeby dyskretnie zapukać do drzwi, przed którymi biedak nuci kilka taktów z Traviaty. Od razu pojawia się młoda osóbka o jędrnych pośladkach i bez wahania proponuje belotkę we troje, pytając, to ty jesteś ta nowa. Mam na imię Thérèse, mówi, a tamta, że nazywa się Lulu Doumer.

Gość nalega, czy Lulu Doumer nie zagrałaby w belotkę? Ona nie umie. Otworzył drzwi mieszkania i weszli. Światło elektryczne ukazało Lulu Doumer to, czego w swoim krótkim życiu nie miała jeszcze okazji zobaczyć: wnętrze artysty, miękkie dywany, twarde poduszki, chińskie bibeloty, rozproszone oświetlenie, średniowieczne halabardy, bretońskie krucyfiksy, zdjęcia akropoli, przedmioty równie fałszywe, co spurchlałe, i całą masę innych rupieci tego rodzaju.

Całkiem tu fajnie, mówi Lulu Doumer, która ma czternaście lat.

– Zatkało cię, co – mówi Thérèse. – Żadna tam lipa, cały ten bajzel. Podziwiaj konkret.

To ci dopiero, powtórzyła Lulu Doumer, to ci dopiero.

– Nieczęsto uda ci się zobaczyć taką chatę – mówi Thérèse. – Nie każdy jest poetą.

I nie każdy nazywa się Loufifi. Bywalcy w taki sposób upraszczali nazwisko Louis-Philippe’a des Cigales’a, który myszkował teraz w szafie ściennej. Wyjął butelkę alkoholu, kieliszki i ustawił je na tacy. Dołożył sucharki. Thérèse ujęła Lulu Doumer za ramię i pociągnęła ją w stronę wnęki, gdzie grobowe głębie kanapy spoczywały pod nawisem ciężkich oparów.

Usiedli, przegryźli sucharkiem, wypili, a Lulu Doumer rozgrzana czystą wódką nagle poczuła się jak u siebie. Des Cigales rozłożył zielone sukno i wyjął talię kart.

– Szkoda, że ona nie umie grać w belotkę – mówi des Cigales.

– Nie zagramy przecież w wojnę – mówi Thérèse.

– Ona chyba nie zna brydża – mówi des Cigales.

– Nie, proszę pana – mówi Lulu Doumer.

– Ja też nie – mówi Thérèse. – Ilekroć próbowałeś mnie nauczyć, zaczynałam kimać.

– Leniwa z ciebie baba – mówi des Cigales, tasując metodycznie karty. – To co robimy?

– Mogę wam powróżyć – mówi Lulu Doumer.

– Potrafisz? – pyta Thérèse.

– Tak.

– Ja też – mówi Thérèse.

– Ukrywałaś przede mną ten talent – stwierdza des Cigales i przesuwa talię w stronę Lulu Doumer.

– Komu najpierw? – pyta Lulu Doumer.

– Jemu – mówi Thérèse.

– Mnie – mówi des Cigales.

– Pan przełoży trzy razy lewą ręką – mówi Lulu Doumer.

– Zrobione – mówi des Cigales.

– W ostatniej kupce są tylko dwie karty – stwierdza Thérèse.

– Każdy ma swoją metodę – mówi des Cigales. – Nie zawracaj jej tym głowy.

– To pan – mówi Lulu Doumer, wyciągając spomiędzy rozrzuconych kart króla kier.

Des Cigales przytaknął.

– Blondynka – ciągnęła dalej Lulu Doumer. – Trzydzieści pięć lat. Zawód? Spójrzmy. Szwaczka? Nie. A tu mamy ósemkę karo: prowadzi salon fryzjerski.

– Możesz to wyczytać z kart? – spytał des Cigales.

– Zaskoczyła cię – mówi Thérèse.

– A więc to prawda? – pyta Lulu Doumer.

– Znam panią, która uprawia ten zawód – mówi des Cigales.

– Jedziemy dalej. Dziesiątka kier: pan ją kocha. Dziewiątka kier: namiętnie. Dziewiątka pik: ona pana nie kocha. Siódemka trefl: no no, a czy to pana dama?

– Mów dalej – mówi des Cigales.

– Ósemka karo: ona kocha innego. Dama karo: to ci dopiero, nic już nie rozumiem! To kobieta!

– Nie rozumiesz! – krzyczy Thérèse. – To nic trudnego, ale za młoda jesteś.

– Ale to, co mówisz, niczego mi nie wyjaśnia – mówi des Cigales.

Lulu Doumer tasuje karty.

– Nie musisz się obrażać – mówi des Cigales.

– Jedziemy od początku – mówi Thérèse.

– Teraz pani kolej – mówi Lulu Doumer do Thérèse.

– Dziękuję – mówi des Cigales – mam dość.

– To teraz ja – mówi Lulu Doumer.

Thérèse każe jej przełożyć tylko raz lewą ręką. Stawia karty inaczej. Des Cigales zapalił, ponury i milczący, a Thérèse mówiła o utraconych rzeczach, o rodzicach, którzy są daleko, ale ją kochają, o korzyściach z podróży i niegroźnych chorobach. W sumie wypadło nie najgorzej.

– Jest niewesoło – mówi des Cigales. – Ale jakżeby życie mogło być zabawne? Dwa dni wcześniej czy też trzy miesiące później, zawsze ten sam kram. Kiedy się gra, można na chwilę zapomnieć, ale jeśli ma to służyć przywołaniu dawnej udręki, jest gówno warte!

– Bo u pana był pik – mówi Lulu Doumer.

– To co, Loufifi, może zagramy we dwoje partyjkę écarté – proponuje Thérèse.

– Odechciało mi się.

– Nie dał mi pan czasu – mówi Lulu Doumer – może były tam jakieś dobre karty.

– Może.

– Chyba mi pan nie wierzy.

– Loufifi nie ma zaufania – mówi Thérèse – to przez chorobę.

– Co panu jest? – Lulu Doumer pyta des Cigales’a.

– Ontalgia – odpowiada Thérèse.

– Że co?

– Ontalgia.

– Co to?

– Choroba egzystencjalna – odpowiada Thérèse – przypomina astmę, ale jest bardziej dystyngowana.

– Pani to jest obkuta – mówi Lulu Doumer.

– On mnie tego nauczył.

Des Cigales nabija fajkę i zapala. Ruchy ma spokojne i ociężałe. Lulu Doumer przygląda mu się, kiedy Thérèse stawia pasjansa.

– Skąd jesteś?

– Z Tancarville koło Hawru.

– A ja sparysza – mówi Thérèse.

Des Cigales z godnością wyjmuje z dzioba fajkę.

– Z Paryża koło Pontoise.

Po tych słowach statecznie wtyka sobie na powrót faję w paszczękę.

– Byłam raz w Hawrze – mówi Thérèse – pogapić się na morze i statki. Dosyć to osobliwe.

Des Cigales odkręcił swoje nargile:

– Osobliwe to właściwe słowo.

Des Cigales przykręcił cybuch.

– A ja – mówi Lulu Doumer – byłam tam tylko raz, żeby złapać pociąg do Paryża. Morza nawet nie widziałam.

– No a ja – mówi Thérèse – znam ludzi w Rueil, którzy nigdy nie widzieli Notre Dame.

Des Cigales odsunął fajkę o kilka milimetrów od ust i wypuścił kłąb dymu:

– No właśnie – mówi.

Zwarł ponownie szczęki na swojej huce.

– Chyba niezbyt zabawnie jest w tej pani dziurze – mówi Lulu Doumer.

– Spokojnie tu – mówi Thérèse. – W niedzielę kino. A jeśli chcesz potańczyć, możesz zapuścić się aż do Suresnes, gdzie dają mule i dobre frytki. Czego chcieć więcej? Jeszcze kolejkę?

Des Cigales kiwnął głową twierdząco. Thérèse znów napełniła kieliszki.

– Jest i muzeum – ciągnęła dalej – w Malmaison. Pełno w nim pamiątek z czasów Cesarza. Właśnie tam puścił kantem Józefinę, kiedy mu się znudziła. Z Poleona był łobuz, ale mężczyźni już tacy są. Nigdy nie wahają się poświęcić kobiety, byle tylko dojść do zaszczytów. Mówię ci, nigdy nie zadawaj się z gościem, który ma ambicję, prędzej czy później odeśle cię z kwitkiem.

– Nie bardzo wiem, dlaczego sama nie miałabym dojść do zaszczytów – mówi Lulu Doumer.

– Rzuci cię, pamiętaj.

– A dlaczego sama miałabym do nich nie dojść? Tesz chcem być bogata i szanowana.

Des Cigales strząsnął popiół na talerz.

– Jest niczego sobie – mówi Thérèse. – Co o tym sądzisz, Loufifi?

Des Cigales zatrzymał wzrok na Lulu Doumer.

Niezła, orzekł uroczyście.

– No to – mówi Lulu Doumer – dlaczego miałby się we mnie nie zakochać jakiś bogaty gość, może nawet książę. Tak bywa.

– Bywa – mówi Thérèse z godnością.

– Hinduski książę? – pyta des Cigales.

– Dlaczego by nie? Są najbogatsi, mają białe słonie i diamenty wielkości jabłek.

– Wywiózłby cię do siebie.

– Na swoim prywatnym jachcie.

– Biało-złotym, widywałem takie w porcie handlowym Hawru.

– Będę miała służbę, klejnoty i prawo do życia i śmierci poddanych.

– Będziesz się tam nudzić i zatęsknisz za Pontoise.

– Akurat. Wrócę do Francji, kiedy mi się spodoba.

– Jeśli ci twój radża pozwoli.

– Och, będzie chciał tego, co ja zechcę.

Des Cigales spojrzał na nią z uśmiechem.

Mała ma głowę na karku, orzekł po ojcowsku.

I dodał:

– Jest ładna i daleko zajdzie.

– Do Argentyny – mówi Thérèse.

Lulu Doumer uśmiecha się w kierunku sufitu.

– Widzi swojego księcia unoszącego się w powietrzu – mówi Thérèse.

Lulu Doumer patrzy w nieznanym kierunku. Drapie kawałek owłosionej skóry na palcu wskazującym, zgiętym z godnością.

– Masz wszy? – pyta Thérèse.

– Ja? Nie – odpowiada Lulu Doumer.

– A ja miałam – mówi Thérèse.

– Nie tyle, co ja – mówi des Cigales.

– Zwykłe przechwałki, Loufifi – mówi Thérèse.

– Ja tesz je miałam – mówi Lulu Doumer – jak byłam mała.

– Ja miałam w szkole – mówi Thérèse.

– A ja w wojsku – mówi des Cigales.

– Wracam kiedyś do domu. Matka mówi, jesteś rozczochrana, Lulu. Czesze mnie. I co widzi na grzebieniu? Wesz, która się przechadza. Nie ona jedna.

– Matka zawsze mówiła, dlaczego ciągle drapiesz się po głowie, Thérèse. W końcu zagląda mi we włosy. O Boże, mówi, ależ tu są gnidy.

– Raz w pułku patrzę od niechcenia na półkę z ekwipunkiem.

– A mnie wysmarowano czymś, co zaświniło mi poduszkę.

– Ogolono mi głowę i wyszorowano czarnym mydłem. Bolało, płakałam. No a potem kumpelki się ze mnie śmiały, i chłopaki też.

– I co ujrzałem na tej półce z ekwipunkiem? Wesz.

– W końcu wszy zostały ukatrupione, ale ja musiałam spać na tej odrażającej poduszce.

– Dla dziewczyny wygolona głowa to nic zabawnego.

– To nie była moja wesz, pochodziła od sąsiada, brudasa, na którego mówiono Sztokfisz, sam nie wiem dlaczego.

– To dziwne stworzenia – mówi Lulu Doumer. – I po co dobry-pan-bóg je stworzył?

– Mało tego – mówi des Cigales – znacie tylko wesz, co siedzi na głowie, ale gdybyście miały do czynienia, jak ja, z wszą odzieżową, to klnę się na przodków, nie sposób ich się pozbyć. Trzeba je ukatrupiać jedną po drugiej albo odkazić ubrania, jest co robić.

– Najlepiej je ukatrupić – mówi Thérèse – rozgnieść paznokciem.

– To robi prask, fuj! – mówi Lulu Doumer.

– Wszystkie owady robią prask, jak się je rozgniata – mówi Thérèse.

– Istoty ludzkie też robią prask, jak się je rozgniata – mówi des Cigales. – Załóżmy, moja mała, że wkładają cię pod młot mechaniczny, też będzie prask, jak na ciebie spadnie.

– Co za ohyda! – mówi Lulu Doumer, doprowadzając do porządku niesforny kosmyk.

– Coś nie tak? – Thérèse pyta des Cigales’a, który od pięciu minut przygląda jej się uważnie.

Des Cigales nie odpowiada. Thérèse nalega:

– Loufifi, coś nie tak?

Już od pięciu minut miał dziwną minę. Pochmurniał. Twarz zapadała mu się, wydłużona, rozciągnięta. Lulu Doumer nic nie dostrzegła, bo o niczym nie miała pojęcia.

– Coś nie tak, Loufifi?

Potrząsa głową na znak, że nie. Nie oddycha mu się dobrze. Nie chce już mówić. Nawet by nie mógł. Choćby chciał.

– Zrobić ci zastrzyk?

Potrząsa głową na znak, że nie. Jest teraz zgięty wpół, wsparty obiema rękami o kolana.

– To błąd. Dobrze wiesz, że w końcu i tak dostaniesz zastrzyk.

Dorzuca do wiadomości Lulu Doumer:

– Zawsze myśli, że samo mu przejdzie, ale ontalgia nigdy nie przechodzi, on zawsze ma nadzieję, czeka, no i w końcu zawsze sięga po narkotyki.

Lulu Doumer niezbyt dobrze ogarnia, co tu się dzieje, ale czuje niepokój. Boi się, że gość padnie na podłogę, a na podbródek będzie mu się sączyć ślina spomiędzy warg, co widuje się u ludzi na ulicy.

Louis-Philippe des Cigales wsparty pięściami o kolana, Louis-Philippe des Cigales zgięty wpół, po prostu zaczyna oddychać z trudem, to znaczy uzmysławia sobie, że w chwili obecnej jego oddech nie funkcjonuje nadzwyczajnie. Nie można powiedzieć, żeby Louis-Philippe des Cigales dyszał, nie, tak powiedzieć nie można, ale w chwili obecnej jest przygnębiony, chwilę po tym, jak uzmysłowił sobie, że trudno mu się oddycha, Louis-Philippe des Cigales jest przygnębiony z racji zwężenia płuc, mięśni międzyżebrowych, nerwów płucnych, kanalików oskrzelowych, naczyń oskrzelowych, odczuwa coś na kształt duszności, ale nie jest to duszność łapiąca za gardło od góry, to duszność oddolna, która postępuje symetrycznie, duszność klatki piersiowej, blokada klatki piersiowej beczkowatej. A teraz, no a teraz jest całkiem niedobrze. To nie jest duszność, która chwyta za szyję, jak gdyby szyję ściśnięto dwiema mocnymi rękami, nie, to duszność postępująca wzwyż z mroków przepony, rozchodząca się od pachwiny, no i jest to duszność smętna, zapaść duchowa, kryzys świadomości. A teraz, no a teraz jest całkiem niedobrze, bo to coś gorszego od uduszenia, od blokady, to otchłań fizjologiczna, koszmar anatomiczny, trwoga metafizyczna, bunt, skarga, serce, które bije za mocno, ręce, które się zaciskają, skóra, która się poci. Louis-Philippe des Cigales jest już zaledwie rybą rzuconą na dno łodzi, rozpaczliwie otwierającą pysk, bo czuje, że umiera i że naprawdę zaraz umrze. Ale Louis-Philippe des Cigales, który nie ruszając się z fotela, został wrzucony w świat, tam, gdzie ludziom nie udaje się oddychać, podobnie jak wodnym stworzeniom wydartym wodzie, Louis-Philippe des Cigales nie umrze, jakkolwiek czuje, że umiera, tym razem jeszcze nie umrze, oddycha coraz głębiej, ale wstrzymuje oddech, powietrze nie dochodzi do klatki piersiowej, wydaje się, że dłużej już nie da rady, lecz mimo wszystko daje. Masy powietrza spowijające kulę ziemską, na której żyje Louis-Philippe des Cigales, nie większy od wszy, masy powietrza, mimo że on spazmatycznie otwiera dziób, wciąż powiększając amplitudę rozwarcia, nie mogą przedostać się do głębin tego człowieka, nie większego od wszy, jest tam niewielka przestrzeń, dokąd masy powietrza się nie przedostają, niewielka przestrzeń rozgałęziona, przypominająca dubeltowe drzewo, która nie chce wielkich mas powietrza.

Thérèse nalega:

– To jak? Zrobić ci zastrzyk?

On chrząka. Pozwala.

– Filontyna czy Neantyna?

Och, wszystko mu jedno.

Lulu Doumer patrzy na niego przygnębiona. Biedny pan, myśli, nie ma nawet odwagi, żeby wybrać lek, a przecież terapia to poważna sprawa. Thérèse idzie po strzykawkę i lekarstwo, Thérèse idzie wstawić wodę. W ciągu tych minut Loufifi nadal prowadzi walkę, samotny bój, płucne manewry, spływa kwaśnym, obfitym potem. Błądzi wzrokiem dalej niż można by sądzić. Biedny, biedny pan, myśli Lulu Doumer.

– Gotowe – woła Thérèse.

Wstał. Wspierając się na meblach, dociera do łóżka. Odpina szelki, rozporek, podwija szlafrok, opuszcza spodnie, potem kalesony i kładzie się, ukazując pośladki Lulu Doumer, która uważa, że jest tu nietuzinkowo, bez dwóch zdań.

Thérèse obmacuje pośladek, szuka właściwego miejsca, przeciera skórę watą nasączoną spirytusem, i bach, wbija igłę, narkotyk powoli wnika do krwi. Des Cigales, zadyszany, w uniesieniu wpatruje się w sufit; wygląda na to, że odpłynął. Owładnięty doświadczaniem agonii, poci się, konwulsyjnie zaciska palce. Można by pomyśleć, że umiera, jego oczy mówią, że jest już daleko. Nie, on nie umrze, nie, nie umrze, minuty płyną smętnie, ale duszności pomału ustają, pancerz uciskający klatkę piersiową odpuszcza, jemu zaś co pewien czas udaje się wziąć głęboki wdech, upływają kolejne minuty, des Cigales wyciągnięty na łóżku oddycha niemal prawidłowo, płuca świszczą i gulgoczą, wypełnione śluzem w stanie wrzenia. Loufifi trwa nieporuszona i Thérèse, oniemiała, pyta:

– Chcesz tu zostać?

On zamyka oczy i je otwiera, uroczyście. Thérèse nakrywa go kołdrą.

Wyprowadza Lulu Doumer.

Z pokoju Thérèse widać kipiące i roziskrzone wzgórza Paryża, Lulu Doumer patrzy i mówi:

– Prowincja może iść w zawody. To nic fajnego.

Thérèse wyciąga spod łóżka zamelinowaną butelkę chartreuse. Lulu Doumer ma prawo do małej czarki, sama nalewa sobie dawkę do szklanki do mycia zębów.

– Która godzina? – pyta Lulu Doumer.

– Jedenasta.

– Właśnie. Często go tak niańczysz?

– Mów ciszej, jeszcze go obudzisz. Kiedy przeczuwa, że choroba nadchodzi, albo kiedy mnie potrzebuje, stuka w ścianę, a ja przywlekam się, jeśli jestem na miejscu. Ale najczęściej dopada go to w nocy, a w nocy niemal zawsze tu jestem.

– Płaci coś?

– Daje mi drobne prezenty, ale i tak bym go niańczyła. To kumpel.

– Co mu właściwie jest? Ma dławicę?

– Co takiego?

– Dławicę. Tak na to mówią w okolicy Tancarville w Dolnej Sekwanie.

– Twoje kmiotki chyba nie znają tej choroby, bo to choroba zupełnie świeża, do tego egzystencjalna.

– Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?

– Egzystencjalna, mówię. Nazwę znają, ale i tak nie potrafią jej wyleczyć.

– No a wszy mają coś do tego?

– Wszy może też są egzystencjalne. Trzeba by popytać doktora.

– W każdym razie biedak strasznie się męczy.

– A wcale nie jest taki stary.

– Jaki ma zawód?

– Jest poetą.

– Jak Mallarmé?

– Tak.

– Równie sławnym?

– W Rueil jest bardzo znany, ale już w Nanterre i Suresnes trochę mniej.

– No nie, czyli to prawda, co wyczytałam z kart?

– Tak. Żona go rzuciła, i to nie dla innego faceta.

– To niby dla kogo?

– Pomyśl chwilę.

– Nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje.

– Tak, to obrzydliwe, ale wszystko na świecie jest potrzebne.

– A on wciąż kocha tę damulkę?

– Na to wygląda.

Ściana przesłała kilka głuchych uderzeń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: