Śmierć jest tylko początkiem - Mike OKON  - ebook

Śmierć jest tylko początkiem ebook

Mike OKON

4,7

Opis

Kiedy śmierć jednego człowieka staje się początkiem międzynarodowej afery

Stanisław Groszkowski, dyrektor finansowy firmy Wadex, niespodziewanie umiera na zawał. Komisarz Rafał Kłopocki, który po powrocie z urlopu przejmuje śledztwo, odkrywa, że ktoś pomógł finansiście odejść z tego świata. Wkrótce nieznani sprawcy włamują się do mieszkania Groszkowskiego i jego córki, a z wynajmowanego magazynu znika kilka komputerów. Kolejne zabójstwa znaczą ścieżkę, po której stąpa córka ofiary, mimowolnie starając się wypełnić wolę ojca zapisaną w jego testamencie. Ale nawet ona nie zdaje sobie sprawy z tego, jak cenny, a zarazem niebezpieczny majątek odziedziczyła, i kim są ci, którzy ją otaczają.

Dziewczyna wstała i weszła do środka, bacznie się rozglądając. Nagle zamarła. Na podłodze tuż za drzwiami leżało ciało mężczyzny. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że to pracownik firmy. Wiedziała, że nie żyje. Stanisław Groszkowski był przeraźliwie biały. Tylko ktoś, kto nie żyje, może mieć taki kolor skóry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piątek, drugi grudnia, Warszawa, centrum miasta

– Cholerna pogoda – stwierdził młody mężczyzna zajęty wkładaniem zimowej kurtki na polarową bluzę. – Nigdy nie przypuszczałem, że będę zakładał na siebie cztery warstwy ciuchów i ciągle będzie mi zimno.

Jego towarzysz, który siedział po drugiej stronie pokoju przed dwoma otwartymi notebookami, uśmiechnął się szeroko.

– Wy, mieszczuchy z południa, nawet nie wiecie, co to są mrozy. To dopiero początek grudnia i uwierz mi, że może być dużo gorzej niż teraz. – Gestem wskazał aurę za oknem. – ­Jestem tu już trzeci rok i powiem ci, że najgorsza była ostatnia zima, minus dwadzieścia osiem stopni. Rozumiesz? Na zewnątrz było minus dwadzieścia osiem stop­­­­ni i wszystko w tym kraju działało. A teraz jest marne zero i narzekasz!

– No dobra, a ile to jest minus dwadzieścia osiem w normalnych jednostkach?

– Jakieś minus dwadzieścia Fahrenheitów. Musisz się w końcu przestawić na tutejszy system, bo się pogubisz.

– Pewnie – odparł Jim.

Mężczyzna zasunął szczelnie kurtkę i wyszedł przez główne drzwi.

Po wyjściu skierował się w stronę schodów, minął recepcję i wyszedł na ulicę. Spojrzał na zegarek – było pięć po siódmej rano. Jego kontakt mógł pojawić się najwcześniej za piętnaście minut.

Od apartamentowca, w którym mieszkali, do miejsca umówionego spotkania było około pięć minut drogi. Miał bezpieczny zapas czasu.

Spokojnym krokiem podążał w górę wzniesienia, kierując się w kierunku placu Trzech Krzyży. Jeszcze nie zdążył przywyknąć do tutejszych warunków pogodowych, a już na pewno nie mógł się przyzwyczaić do ciężkich ubrań, które ograniczały ruchy. Gdy składał podanie o przeniesienie do sekcji łączności operacyjnej, zakładał, że dostanie przydział tam, gdzie większość jego kolegów z wojska, czyli do Afganistanu, Iraku lub któregoś z krajów Zatoki Perskiej i Bliskiego Wschodu. Przydział do pracy w Polsce był dla niego jak zesłanie w kosmos. Nie miał żadnych doświadczeń związanych z tą częścią świata, nie znał języka i nic nie wiedział o tym kraju. W ciągu tygodnia musiał przygotować się do wyjazdu, poznać topografię, podstawowe zwroty, szczegółowe plany strefy otaczającej ambasadę oraz kody i systemy działania całej sekcji, w której miał pracować. Samo zadanie, a właściwie zadania, miał poznać po przybyciu na miejsce i uwierzytelnieniu się w placówce ambasady. Jedynym, czego dowiedział się przed przyjazdem, było to, że lokalna kuchnia jest dobra i to akurat się potwierdziło.

Od sześciu miesięcy – czyli od dnia, w którym wylądował na międzynarodowym lotnisku w Warszawie – codziennie podążał do wyznaczonych miejsc spotkań. Lokalizacje miał wyryte w pamięci, podobnie jak obrazy, które wcześniej, przed przyjazdem, studiował na pamięć. Oglądał setki zdjęć zrobionych przez innych pracowników wywiadu, analizował mapy, fotki i filmiki podróżnych umieszczone w internecie. Topografia miasta, nazwy ulic, punkty handlowe, kawiarnie, muzea – musiał je poznać, aby zapewnić bezpieczeństwo operacji prowadzonych na miejscu w Warszawie, jak również bezpieczeństwo agentów działających bardziej i mniej oficjalnie.

Spojrzał na zegarek. Do chwili, w której miał pojawić się w strefie spotkania, miał jeszcze siedem minut.

Od zawsze obowiązywały go dokładnie określone czas i miejsce spotkań, a także precyzyjnie opisane procedury obowiązujące przed, w trakcie i po spotkaniu. Każde z nich odbywało się według takiego samego scenariusza. Bez słowa, bez wymiany spojrzeń, bez przekazywania żadnych przedmiotów. Jego rola była prosta – miał zweryfikować, czy kontakt pojawił się osobiście, i odebrać meldunek. Tylko tyle i aż tyle. Gdyby kontakt – agent nie pojawił się, miał działać według innej, ściśle określonej procedury.

Dotarł na miejsce.

W kawiarni Coffeeheaven unosił się orzeźwiający zapach porannej kawy, tym przyjemniejszy, że w momencie otworzenia drzwi mieszał się z mroźnym grudniowym powietrzem z dworu. Jim skierował się prosto do lady.

– Jeden dużo americano poprosza – powiedział łamanym polskim.

Był dumny z tego, że potrafił już tyle powiedzieć. Zjednywał sobie tym sympatię osób na ulicy.

Często spotykał tutaj takich jak on – mówiących tylko kilka zdań po polsku Amerykanów i Brytyjczyków posługujących się jego ojczystym językiem. Mógł bez obaw wdać się z nimi w krótką rozmowę. Oficjalnie był pracownikiem amerykańskiej fundacji zajmującej się poszukiwaniem talentów artystycznych w Polsce: malarzy, rzeźbiarzy, plastyków. Rzekoma fundacja mogłaby sponsorować i promować ich w świecie. Takie spotkania były dla niego świetną okazją, aby ukryć prawdziwy cel wizyty w kawiarni.

Młoda dziewczyna po drugiej stronie lady zwinnie poruszała się przy ekspresie ciśnieniowym. Już po chwili stał przed nim kubek gorącego, aromatycznego czarnego napoju.

– Proszę bardzo i miłego dnia – powiedziała i zajęła się przygotowaniem kolejnego zamówienia.

Jim rozejrzał się po sali. Spośród wielu wolnych miejsc wybrał to przy ladzie, wzdłuż szklanej witryny z widokiem na ulicę. Usiadł na wysokim krześle barowym i położył przed sobą wyjętą z kieszeni książkę oraz telefon marki Blackberry. Spojrzał na zegarek. Nadszedł już czas spotkania. Okno czasowe na kontakt wynosiło trzydzieści minut, czyli tyle, ile bez budzenia zbędnych podejrzeń mógł spędzić w kawiarni, pijąc kawę i zagłębiając się w lekturze.

Tym razem nie musiał długo czekać. Agent zjawił się dokładnie po jedenastu minutach. Jim ze swojego miejsca doskonale widział, jak wchodzi, i od razu go zauważył. Sam cały czas czytał książkę.

Przybysz stanął na końcu kolejki i kilka minut później zamówił swoją kawę. Wyglądał zupełnie zwyczajnie, dokładnie tak samo jak poprzednio.

Sygnalizacyjna dioda na blackberrym zaświeciła się na czerwono i zaczęła regularnie migać w równych odstępach czasu. Jakąś minutę później pulsowanie czerwonego światła zmieniło częstotliwość na co kilka sekund i światło w końcu zgasło. Spotkanie się odbyło. Mógł już wracać, podobnie jak jego kontakt, który stojąc przy ladzie, oczekiwał na wydanie kawy i bawił się trzymaną w ręku komórką.

Piątek, drugi grudnia, Warszawa, Cmentarz Powązkowski

Białe ziarenka śniegu tylko przez kilka sekund utrzymywały się na drżących płatkach dorodnej róży, którą Dorota trzymała w dłoni.

Był początek grudnia i zwykle o tej porze śnieg pokrywał większą część kraju. Tego roku było jednak nadzwyczaj ciepło jak na możliwości pogodowe wschodniej Europy – temperatury oscylowały wokół zera, a gęsty, prawdziwy śnieg padał po raz pierwszy. Białe płatki po dotknięciu ziemi prawie natychmiast zamieniały się w przezroczystą wodę i wąskimi kanalikami wsiąkały w podłoże.

Dorota powoli zbliżała się do celu. Listki róży lekko drżały na wietrze i pod naciskiem drobinek śniegu odchylały się miarowo w rytm ruchu jej dłoni.

Ubrana w ciemnoszary płaszcz i czarne skórzane rękawiczki wyglądała dużo poważniej niż w rzeczywistości. Dla postronnego obserwatora mogła wydawać się dojrzałą, elegancką kobietą po trzydziestce. Faktycznie była dużo młodsza. Miała dwadzieścia cztery lata, ukończone studia i dobrą pracę. Była nieźle zapowiadającą się finansistką z perspektywami na spore zarobki. Życie stało przed nią otworem. Jedynym, co łączyło ją z przykrą przeszłością, było wspomnienie matki, przed której grobem właśnie się zatrzymała.

Czerwona róża spoczęła tuż obok krzyża nagrobkowego. Dorota położyła ją w poprzek płyty. Zawsze przychodziła tylko z różą i małą lampką – dzięki temu czuła się tak jak kiedyś, gdy matka nazywała ją swoją małą dziewczynką i broniła przed okrucieństwem świata dorosłych, którego dziecko nie potrafiło wtedy zrozumieć.

Blask lampki rozświetlił słabym światłem napis na płycie – „Jadwiga Groszkowska. Żyj w naszej pamięci”.

– Przepraszam i dziękuję, mamo – wyszeptała Dorota zapatrzona w płomień.

Obróciła się i odeszła w kierunku wyjścia z cmentarza.

Piątek, drugi grudnia, Warszawa, centrum miasta

Mieszkanie na czwartym piętrze apartamentowca w pobliżu budynku Giełdy Papierów Wartościowych zawsze miało wyglądać jak normalne wnętrze przystosowane do potrzeb ­biurowych. Drukarki, kopiarka, komputery i masa papierów.

Starszy sierżant Jim Kerry siedział przy jednym z monitorów i przeglądał wiadomości. Jego notebook był podłączony do satelitarnego łącza, które zapewniało mu bezpośrednie połączenie z operatorem nadzorującym po drugiej stronie kuli ziemskiej. To od operatora dowiadywał się, co ma zrobić danego dnia, to jemu raportował wykonanie zadań i przekazywał wszystkie meldunki. Ich komunikacja była wyłącznie formalna. Jedynym przejawem ludzkiej strony operatora były życzenia w dniu jego urodzin, a raczej ich namiastka przekazana w postaci komunikatu HB2U, co miało oznaczać happy birthday to you1. Odpowiedź Jima była równie wylewna: THX, czyli thanks2. To było kilka miesięcy temu.

Dzisiaj zdarzył się drugi niestandardowy komunikat. Na ekranie komunikatora Jim zobaczył 2DAY1STEPUP4U–CONGRATS. Przeczytał na głos:

– Today one step up for you, congratulations 3.

Coś się musiało wydarzyć… i najwyraźniej coś miało się zmienić w jego życiu zawodowym.

Jim nie miał zbyt dużo czasu na rozmyślanie, bo właśnie w tej chwili zadzwonił jego telefon komórkowy. Dzwonił jego zmiennik Timmy.

– Timmy? – rzucił do słuchawki.

– Jim, właśnie wychodzę z ambasady – odezwał się Timmy. – Musimy pogadać jeszcze dzisiaj. Mam dla ciebie małą niespodziankę.

– Okej, nigdzie się na razie nie wybieram.

– Dobra, będę za kwadrans, bo strasznie pada – odparł Timmy i się rozłączył.

Piętnaście minut – pomyślał Jim. Zdąży w tym czasie nadać przekaz od agenta, który przejął rano w kawiarni. Zaczął wstukiwać w komunikator szereg komend, które ustawiły operatora w tryb odbioru informacji kodowanej w sposób absolutnie bezpieczny. Rozpoczął transmisję. Przez pięć minut jego komputer wymieniał i uzgadniał klucze szyfrujące z komputerem operatora, by następnie stworzyć bezpieczne połączenie tunelowe i przesłać w nim zaszyfrowaną wiadomość. Na koniec komputer zamknął połączenie i wysłał do wszystkich pośredniczących serwerów informację o usunięciu logów z tej sesji.

Operator znajdujący się w bazie Andrews w Kalifornii rozpoczął odszyfrowywanie wiadomości. Dołączył ją do czterech poprzednich z tego tygodnia, napisał zbiorczy raport, znowu zaszyfrował treść, a następnie wysłał całość do szefa sekcji, który rezydował w Pentagonie.

1Happy birthday to you (ang.) – wszystkiego najlepszego z okazji ­urodzin.

2Thanks (ang.) – dziękuję.

3Today one step up for you, congratulations (ang.) – dziś jeden krok do przodu, gratulacje.

Wtorek, szósty grudnia, Warszawa, biuro Wadex Trade

Przegląd porannej prasy i sprawdzanie maili w cichym biurze zawsze sprawiały mu przyjemność. Zwykle pojawiał się na miejscu koło wpół do ósmej rano, ale dzień zaczynał znacznie wcześniej. Po porannym, pięciokilometrowym biegu w lesie siadał przy biurku z kubkiem gorącej czarnej kawy i analizował wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin. Lubił to. Najświeższe wiadomości z gospodarki, polityki, giełdy. Wszystko pod jego palcami – w najbardziej tradycyjnej, papierowej formie. Miał też dostęp do serwisu agencji prasowej i mógł do woli przeglądać bieżące doniesienia oraz raporty spółek giełdowych prawie w tym samym momencie, w którym były one oddawane do publikacji. Miał świadomość, że wiedza jest jego orężem i najlepszą bronią. Tylko dzięki niej osiągał sukcesy, a w firmie, w której pracował, miał ich na swoim koncie już całkiem sporo. Dostęp do informacji z różnych źródeł miał jeszcze jedną zaletę – cały czas był obserwatorem zmieniających się strategii informacyjnych różnych podmiotów. Jak na dłoni widział, co niektóre spółki ukrywają przed inwestorami. Wiedział też, że inne firmy pompują informacje kompletnie bez sensu w nadziei na zwiększenie kursu akcji.

Jeden z maili szczególnie przykuł jego uwagę – wiadomość od pracownicy z jego zespołu. Opatrzona była wykrzyknikiem, a umówili się, że będą oznaczać w ten sposób wiadomości tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Kliknął w pasek maila. Jak wynikało z treści, prokurent spółki znowu wstrzymał płatność za faktury dla usługodawców marketingowych i reklamowych, którzy w odwecie zagrozili, że przestaną świadczyć swoje usługi. Znowu spotykał się z taką ignorancją człowieka, który kontrolował finanse firmy. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz będzie musiał odbyć ze Stanisławem Groszkowskim długą i burzliwą rozmowę na temat tego, dlaczego firma ponosi wydatki na reklamę. Groszkowski czepiał się każdej złotówki wydawanej na marketing, a im wyższe były kwoty, tym częstsze i agresywniejsze działania podejmował. W ogóle nie przekonywały go tłumaczenia o widocznych efektach wydatków w postaci zwiększonej bazy klientów. Szczególnym konikiem Groszkowskiego, popularnie zwanego Grochem, były wydatki na działania z inwestorami giełdowymi. Cała firma wiedziała o awanturach, które urządzał on Orłowskiemu.

Zadzwonił telefon na biurku szefa działu marketingu. Nie odrywając oczu od gazety, Michał Orłowski sięgnął po słuchawkę.

– Słucham – powiedział do mikrofonu.

– Cześć, Mike. – Orłowski rozpoznał głos Leszka na drugim końcu linii. Tak jak wszyscy w firmie, Leszek miał zwyczaj mówić do niego Mike zamiast Michał. – Mamy dziś komunikat na giełdę. Pan Groszkowski sprzedał akcje. – W tle dało się słyszeć charakterystyczny pogłos samochodowego zestawu głośnomówiącego. Leszek był w drodze. Mike spojrzał na zegarek. Była dopiero siódma czterdzieści – to wyjaśniało, dlaczego Leszek dzwonił z auta.

– Dużo? – spytał.

– Za osiemdziesiąt tysięcy, więc całkiem sporo.

– Cholera, niedobrze. Przy naszym obecnym free floacie 4 trochę nam to zaniży cenę, a jeśli dodamy komunikat o niezrealizowanej prognozie zysku, to leżymy na całej linii.

Leszek nie wiedział, co powiedzieć. W końcu to nie on podejmował tu decyzje. To Orłowski odpowiadał za cały marketing oraz sprawy giełdy. Leszek niejednokrotnie zastanawiał się, jakim cudem ten młody człowiek w tak krótkim czasie zaskarbił sobie zaufanie zarządu, rady nadzorczej i tak wielu pracowników.

Orłowski odezwał się po chwili milczenia.

– Dobra, puścimy to dziś, ale dopiero po dwudziestej drugiej, żeby nie trafiło przypadkiem do porannych gazet. O tej porze większość tytułów, które nas interesują, będzie miała zamknięte makiety wydawnicze. Podeślij mi proszę tekst do akceptacji, jak będziesz miał gotowy.

Odłożył słuchawkę.

4Free float (ang.) – akcje w wolnym obrocie.

Środa, siódmy grudnia, Warszawa, centrum miasta

Początkowa euforia ustąpiła miejsca zmęczeniu. Trzeci dzień szkolenia do nowych zadań, a on ciągle nie widział końca pracy i nauki. Kilka dni wcześniej cieszył się jak dziecko, gdy dowiedział się, że jego kolega i zarazem szef aktualnej zmiany został odwołany do domu i to on przejmie obowiązki rezydenta komórki wywiadu. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie go to kosztowało tyle pracy. Poza normalnymi obowiązkami, które codziennie wykonywał, każde popołudnie i część wieczoru spędzali teraz na nauce. Czasu mieli niewiele, bo Timmy miał opuścić kraj na kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Załatwił sobie transport do Berlina, a stamtąd miał się dostać prosto do domu razem z innymi chłopakami wracającymi z różnych zakątków świata.

Była dziewiętnasta, za oknem kolejny dzień z rzędu sypał gęsty śnieg, a temperatura utrzymywała się kilka stopni poniżej zera. Całe miasto, a przynajmniej to, które widział z okien apartamentu w centrum i to, które znał ze służbowych wypadów po meldunki lub na spotkania z agentami operacyjnymi, pokryte było białym puchem. Gdy pierwszy raz wyszedł na zaśnieżoną ulicę, czuł się jak ktoś, kto od nowa musi nauczyć się chodzić. Był kompletnie nieprzygotowany na taką pogodę. Jego buty z płaskimi podeszwami uciekały niekontrolowanie w przeciwne strony i tylko dzięki intensywnemu machaniu rękami udało mu się przebrnąć do najbliższego sklepu z pieczywem. Jeszcze tego samego dnia odbył podróż do galerii handlowej i nabył parę porządnych zimowych butów.

Timmy, jeszcze przez kilka dni rezydent tej komórki, przerabiał z nim wszystkie procedury.

– Jim, wiem, że jesteś w niekomfortowej sytuacji. Ja uczyłem się tego przez ponad pół roku, a tobie każą wchłonąć te informacje w dwa tygodnie – powiedział współczująco. – Jedynym pocieszeniem jest to, że jeśli czegoś zapomnisz albo będziesz chciał się sam dokształcić, to książka procedur jest w ambasadzie. Możesz mieć do niej dostęp o każdej porze dnia i nocy, pozwala na to twój aktualny poziom certyfikatu bezpieczeństwa.

– Wiem, wiem – odparł Jim od niechcenia. – A masz jakieś informacje o tym, kogo teraz przyślą… i kiedy?

– Jeszcze nie. Wczoraj operator przekazał mi, że tę informację podadzą bezpośrednio tobie wraz ze sposobem weryfikacji tożsamości i kluczami szyfrującymi dla tego, kogo przyślą. Ale to dopiero po moim wylocie. Wcześniej nie mogą tego zrobić, taka procedura.

– Jasne…

Środa, siódmy grudnia, Warszawa

– Panie Leszku! Jak to do cholery jest możliwe, że w listo­padzie były takie same koszty leasingu i wynagrodzeń, jak w październiku? – wykrzykiwał wzburzony Groszkowski, stojąc na środku pokoju, który dzielił z dyrektorem administracyjnym. – Zwolniliśmy czterech ludzi i zdaliśmy ich auta do firmy leasingowej, kolejnych dwunastu zwolniliśmy z magazynu. To miało dać oszczędności na poziomie co najmniej stu dwudziestu tysięcy… i to w samej centrali.

Stanisław Groszkowski rzucił trzymanym w ręku pękiem wydruków na biurko dyrektora administracyjnego.

– Nie mam pojęcia – powiedział nieśmiało i bez przekonania Leszek Zaklikowski. – Ja również uważam, że te dane powinny być o wiele mniejsze, niż pokazują to tabelki.

– To co się do cholery stało? Jak to możliwe? Niech pan spojrzy. – Wskazał na dwie kartki z tabelami. – Te wielkości nie są podobne ani przybliżone. One są dokładnie takie same.

– Może w zestawieniu jest jakiś błąd?

– Może, może… – Groszkowski, pełnomocnik zarządu i zarazem dyrektor finansowy Wadeksu, energicznie otworzył drzwi prowadzące na korytarz i skierował się do sąsiedniego gabinetu.

Drzwi wejściowe do pokoju księgowych otworzył z takim impetem, że na biurku stojącym najbliżej wejścia uniosły się wszystkie kartki, targnięte nagłym podmuchem powietrza.

– Panie Stanisławie, ostrożnie – odezwała się kobieta siedząca najbliżej wejścia.

– Pani Jadwigo! Jestem ostrożny, ale jestem też wkurzony, bo robicie gównianą robotę.

– Słucham?! – spytała kobieta siedząca na wprost wejścia, na której twarzy malował się wyraz najwyższego zdziwienia. – O co panu chodzi?

– A o to, pani Tereso, że dostałem dane, które są gówno warte. Nic z nich nie wynika poza tym, że w naszej księgowości pracują sami idioci.

Teresa Kondraciuk, główna księgowa, poczerwieniała na twarzy. Nie była przyzwyczajona do takiego traktowania, pomimo że z dyrektorem finansowym współpracowała już prawie dziesięć lat. Znała jego impulsywny charakter i wiedziała, czego może się po nim spodziewać.

– Ale o co dokładnie chodzi? – zapytała, starając się zachować spokój.

– O to! – powiedział Groszkowski dużo głośniej, niż było to konieczne, wymachując drugim kompletem danych, który ciągle trzymał w ręku. – To jest zestawienie kosztów, które dostałem od pani dzisiaj rano. Bzdury! Kompletne bzdury! Zrobiliśmy w poprzednim miesiącu redukcje, a według tego zestawienia nic się nie zmieniło.

– Czy mogę to zobaczyć? – Główna księgowa wyciąg­­­­­­­nę­­­­ła rękę w kierunku Groszkowskiego, żeby przejrzeć dane, którymi cały czas wymachiwał.

– Gówno, nic pani nie dostanie! Ze wszystkim pójdę do prezesa i on się z wami rozprawi – wyrzucił z siebie mężczyzna.

Wyszedł z pokoju i skierował się w wiadomym sobie kierunku, ciągle krzycząc.

– Już ja wam pokażę, jak trzeba pracować, wy leniwe baby! Darmozjady jedne!

Tego było dla księgowej za dużo. Spojrzała na dwie podwładne, które podczas całego zajścia siedziały w osłupieniu przy swoich biurkach, szybko wstała, otworzyła drzwi i podążyła za Groszkowskim. Kilka metrów dzielących gabinet księgowych od pokoju dyrektora finansowego pokonała tak energicznie, że nawet nie zauważyła prezesa i wiceprezesa, którzy właśnie wchodzili do biura. Adrenalina działała. Wpadła do pokoju Groszkowskiego, który siadał za biurkiem.

– Ty nadęty dupku! Co ty sobie myślisz? Jak śmiesz odzywać się do nas w taki sposób?! – wykrzyczała mu prosto w twarz. – Dawaj te papiery i powiedz, o co chodzi!

Wyrwała mu z ręki wydruki, z którymi chwilę wcześniej był przy jej biurku. Wystarczył rzut oka na zestawienie i jej wzburzenie się spotęgowało.

– Patrz! Patrz i czytaj! – Podsunęła mu pod nos kartki, wskazując coś palcem. – Widzisz? Tu masz wyraźnie napisane, że to jest zestawienie nieuwzględniające wszystkich danych. Nie uwzględnia wszystkich danych, bo ich jeszcze nie ma! A poza tym – kontynuowała, nie dając mu dojść do głosu – na rozliczenie miesiąca mamy czas do dwudziestego grudnia. Część faktur i zestawień jeszcze nawet do nas nie przyszła, nie ma ich więc w papierach. Wystarczyło chwilę pomyśleć albo grzecznie zapytać, zamiast niepotrzebnie wyzywać ludzi.

– Panie Stanisławie, myślę, że pani Teresie należą się przeprosiny. – Zza pleców księgowej dobiegł głos prezesa zarządu spółki.

Żadne z nich – ani księgowa, ani dyrektor finansowy – nie zauważyło, że Marek Skrzeczkowski obserwował ich, stojąc przy drzwiach.

Groszkowski zmieszał się, spojrzał na prezesa i na księgową.

– Przepraszam – burknął, nie patrząc kobiecie w oczy, i zaczął porządkować dokumenty na biurku.

Wszyscy rozeszli się do swoich pokojów.

Po niecałych dwóch minutach zadzwonił telefon na biurku Groszkowskiego. Mężczyzna podniósł słuchawkę.

– Panie Stanisławie – rozpoznał głos prezesa – niech pan podejdzie do mnie na chwilę.

Odłożył słuchawkę i poszedł do gabinetu Skrzeczkowskiego. Ten siedział jak zwykle za swoim mahoniowym biurkiem, którego kolor ukryty był pod stertą teczek z dokumentami, toną papierów, zamówień i wielu innych wydruków, które codziennie do niego trafiały. Skrzeczkowski miał w zwyczaju osobiście sprawdzać wszystkie ważne dokumenty, podobnie jak kluczowe dla firmy oferty. W tej kwestii nie ufał ludziom, ale jednocześnie dobrze się na nich znał. Umiał rozwiązać większość problemów, z którymi przychodziło mu się mierzyć w pracy. Była to tym bardziej cenna umiejętność, że nie był z wykształcenia menadżerem, lecz inżynierem chemikiem. Do branży logistycznej trafił przypadkiem jako młody chłopak i tak zafascynował się pracą w sprzedaży, że po pięciu latach prowadził już własny zespół sprzedażowy, a po kolejnych pięciu był dyrektorem oddziału centralnego i członkiem zarządu. Awans do funkcji prezesa zdarzył się po trzynastu latach pracy w branży, a jedenastu latach pracy dla Wadeksu. Pomimo że miał wtedy za sobą wiele kursów i szkoleń z zakresu zarządzania, księgowości i sprzedaży, czuł ciężar wyzwania, które przed nim stało, i przez kolejny rok po nominacji intensywnie się szkolił.

Dyrektor finansowy wszedł do pokoju bez pukania. Czuł się do tego upoważniony, widząc uchylone drzwi gabinetu prezesa. Skrzeczkowski rozmawiał przez komórkę, Groszkowski usiadł więc na krześle ustawionym centralnie na wprost biurka.

Prezes odłożył telefon.

– Panie Stanisławie – zaczął – o co znowu chodzi?

– Panie Marku… – Skrzeczkowski nie lubił tytułowania go prezesem i prosił, aby raczej używać zwrotu „panie Marku”. – Minął już tydzień od zakończenia miesiąca i nasze dane księgowe są znowu w lesie.

– I to dlatego wydaje się panu, że ktokolwiek z nas ma prawo poniżać naszych pracowników? Przecież rozmawialiśmy o tym wcześniej. Najpierw był pan skonfliktowany z sekretarkami, które nie wykonywały poleceń, później z szefem oddziału w Poznaniu, bo miał za duże koszty ruchu biura, tydzień temu wielka awantura z Orłowskim w sprawie komunikatów giełdowych i wydatków na marketing, a teraz to. Czy naprawdę nie potrafi się pan opanować?

Groszkowski milczał. Denerwowało go wytykanie mu błędów, nawet gdy działo się to w wąskim, dwuosobowym gronie. Przez lata pracy zawodowej, szczególnie tej odbywającej się w innych realiach i w innym ustroju, jego zachowania były uznawane za absolutnie normalne. Jako zawodowy wojskowy przez trzydzieści mógł swobodnie besztać podwładnych.

– Panie Stanisławie, jest pan dyrektorem finansowym i członkiem zarządu spółki giełdowej. Oczekujemy od pana szacunku dla wszystkich pracowników: począwszy ode mnie, a skończywszy na pani, która sprząta rano biuro. Nawet posiadanie dużego pakietu akcji, którymi pan dysponuje, nie daje panu prawa do takich zachowań. Oczekuję, że jeszcze dziś przeprosi pan wszystkie panie z działu księgowości, które były świadkiem tego zdarzenia. Czy się rozumiemy?

– Tak jest, panie prezesie. – Groszkowski krótko i po żołniersku przyjął dyspozycję przełożonego, pomimo że się z nią nie zgadzał.

Skrzeczkowski wiedział, że tylko w ten sposób można zarządzać tym człowiekiem. Znał doskonale jego przeszłość zawodową i charakter. W ich relacji nie było miejsca na niepotrzebne zwroty, gesty czy kurtuazję. Tylko prosty komunikat i ciągłe trzymanie ręki na pulsie pozwalało z byłego wojskowego i finansisty wykreować dobrego i wiernego dyrektora finansowego spółki giełdowej.

Czwartek, ósmy grudnia, Waszyngton, Pentagon

Błyszczący czarny Cadillac Escalade podjechał pod szlaban. Przyciemniana szyba po stronie kierowcy bezszelestnie zjechała w dół, odsłaniając wnętrze wozu.

– Witaj, Hank.

– Dzień dobry, panie pułkowniku – odpowiedział strażnik w mundurze z insygniami sierżanta. Zasalutował i wyprostował się sprężyście.

Sierżant wpisał do karty kontrolnej numer tablicy rejestracyjnej wraz z godziną wjazdu, po czym ponownie zasalutował i otworzył szlaban wjazdowy na teren wojskowego obiektu. Czarny Cadillac majestatycznie przejechał wzdłuż szeregów aut i zaparkował na wyznaczonym miejscu – tym samym, które zajmował codziennie.

Pułkownik Mayers wysiadł z auta i tak jak co dzień ruszył w kierunku najbliższego wejścia do budynku.

– Pułkowniku, generał Stankins prosił, aby od razu udał się pan do jego gabinetu – oznajmiła młoda dziewczyna w recepcji, ubrana w mundur marynarki wojennej bez insygniów.

Mayers bez słowa wszedł do windy i wcisnął przycisk. Pojechał jedno piętro wyżej niż zazwyczaj. Od razu zdeponował teczkę na biurku ochrony i odczekał, aż młody człowiek z sekretariatu generała zaanonsuje jego przyjście.

– Pułkowniku, Conrad – przywitał go starszy siwy mężczyzna.

– Generale – przywitał się równie zdawkowo, podając rękę.

– Czy mamy jakieś wieści z Polski? – spytał generał.

– Na razie nasz człowiek regularnie raportuje. Poznaliśmy mechanizm transferu środków do centralnego punktu i późniejszej redystrybucji. Cały czas pracujemy jeszcze nad ustaleniem miejsc magazynowania danych. Jak tylko poznamy te miejsca, będziemy mogli zająć się samym Grochem i wyeliminować go w sposób definitywny.

– Conrad, wiesz, że ten projekt jest oznaczony pomarańczowym priorytetem?

– Tak jest, generale.

– Senator i jego brat chcieliby widzieć efekty naszej pracy bardzo szybko, na pewno przed rozpoczęciem kolejnej kampanii wyborczej. Ujawnienie nawet ułamka informacji, w których posiadaniu jest Groch, może doprowadzić do dużej destabilizacji na naszej arenie politycznej. Pamiętaj, że senator jest powiązany z wieloma politykami i osobami piastującymi wysokie i ważne funkcje w administracji. Niepotrzebny jest nam drugi Watergate ani afera rozporkowa Clintona. Poza tym jest bardzo wysokie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że w nadchodzących wyborach senator będzie wystawiony jako kandydat na wiceprezydenta. A to oznacza, że musi być czysty jak łza. Każda rysa na jego historii na pewno zostanie wyciągnięta na światło dzienne.

– Zapewniam, że wszystko robimy zgodnie z wcześniej ustalonym planem, a nasz agent doskonale się sprawdza. Musimy mieć pewność, że będziemy w posiadaniu wszystkich materiałów. Nie możemy sobie pozwolić, żeby jakakolwiek kopia lub fragment tych informacji znalazły się poza naszym zasięgiem.

– Conrad, robienie wszystkiego może nam tym razem nie wystarczyć. Musimy zrobić więcej. Dlatego właśnie chciałbym, żebyś kogoś poznał. – W tym momencie generał wcisnął na biurku guzik interkomu i wydał krótką komendę. – Wprowadzić!

Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł cywil. Niewysoki, ciemnowłosy mężczyzna w dobrze dobranym ciemnoszarym garniturze. Podszedł do generała i się przywitał.

– Pułkownik Conrad Mayers, kontrwywiad wojskowy. – Generał przedstawił pułkownika. – Agent specjalny Nick Brown, NSA. – Wskazał przybysza.

– NSA? – spytał zdziwiony pułkownik. – Mamy teraz coś wspólnego z agencją bezpieczeństwa?

– Siądźmy – zarządził generał i kontynuował: – Widzisz, Conrad, otrzymaliśmy informację, że twój projekt może mieć coś wspólnego z tym, co robi NSA. Agent Brown zajmuje się zorganizowanymi grupami, które działają jak prywatne armie albo raczej jak prywatne agencje wywiadowcze z własnymi grupami operacyjnymi i uderzeniowymi. To bardzo skomplikowany mechanizm. Ostatnie dane pokazują, że jest on związany ze sprawą Grocha. Agencie Brown, proszę, niech pan kontynuuje.

Człowiek kompletnie niewyglądający na agenta Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, a dzięki swojej niewielkiej posturze przypominający raczej analityka danych, wyjął z teczki komputer z przygotowaną prezentacją. Wpisał hasło i rozpoczął pokaz.

Na ekranie pojawiła się mapa krajów europejskich.

– Od początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia prowadzimy akcję obserwacyjną i inwigilacyjną pod kryptonimem „Szara stal”. Akcja ma na celu monitorowanie kluczowych pracowników różnych struktur wywiadów krajów europejskich sprzed okresu obalenia komunizmu. Te kraje – powiedział, wskazując na ekranie rejon wschodniej Europy – to kraje komunistyczne, w których sieci wywiadowcze były rozbudowane do ogromnych rozmiarów. Po zachodniej stronie kontynentu siatki wywiadowcze były mniej rozbudowane, lecz działały równie sprawnie. Wraz ze zmianami politycznymi w tej części świata mieliśmy do czynienia z ogromnym procesem wymiany ludzi w strukturach wywiadu cywilnego oraz wojskowego. Kilkanaście tysięcy ludzi straciło pracę dosłownie z dnia na dzień. Wśród nich byli tacy, którzy nie potrafili się odnaleźć zawodowo w normalnym świecie i jednocześnie posiadali niezwykle ważne oraz cenne informacje.

Kolejny slajd przedstawiał kolorowe zdjęcie trzech mężczyzn przy kawiarnianym stoliku. Siedzieli pod rozłożystym parasolem w miejskim otoczeniu. Sądząc po kamienicy w tle zdjęcia oraz po wyglądzie witryn kawiarni, mogły to być Włochy lub Francja.

Agent Brown kontynuował.

– „Szara stal” koncentruje się właśnie na takich ludziach. Ich jednym sposobem na życie była działalność wywiadowcza i kontrwywiadowcza, więc nie zaprzestali jej po obaleniu komunizmu. Działali dalej według znanych sobie sposobów i struktur. Robili to już bez wsparcia rządowego, ale za to z ogromnym zapleczem wiedzy, kontaktów i przede wszystkim pieniędzy. Stworzyli sprawną i świetnie zorganizowaną sieć grup przestępczych, które handlują głównie informacjami, zajmują się szantażami, porwaniami lub wykonywanymi na zlecenie kradzieżami.

– Okej. Zaczynam widzieć związek z operacją, którą prowadzę – przerwał pułkownik Mayers – ale nie bardzo rozumiem, jak ta sieć może działać przez tyle lat. Mamy już przecież dwudziesty pierwszy wiek i od tamtego czasu minęły dekady.

– Ten organizm żyje własnym życiem – odparł Brown. – Stara gwardia pełni tylko funkcje zarządcze i wydaje dyspozycje oraz załatwia korzystne interesy. Operacyjnie wykorzystuje młodych ludzi, którzy nigdy nie byli związani ze służbami specjalnymi w formacie, w jakim istniały one przed obaleniem komunizmu. Tak naprawdę to zwykli najemnicy, którzy zamiast zasilić szeregi handlarzy broni czy narkotyków, zostali zagospodarowani przez tę część nieoficjalnego rynku pracy. Ważne przy tym jest to, że znakomita większość tych ludzi formalnie nie popełnia przestępstwa.

Na ekranie komputera ukazał się kolejny slajd.

– To – powiedział agent Brown, wskazując na ekran – są obszary działania największych lub najgroźniejszych dla USA sieci w ramach „Szarej stali”. Wiemy o jednej sieci, która wywodzi się z Niemiec, i o dwóch z Francji. W Polsce działa jedna organizacja, dużo mniejsza niż te we Francji i Niemczech.

– Co wiemy o sieci z Polski? – spytał Mayers. – Czy wiemy, kto nią kieruje i czym się zajmują?

– Na jej czele stoją byli wojskowi, którzy wcześniej pracowali w strukturach wojskowego wywiadu i kontrwywiadu. Część z nich to ludzie z bardzo bogatą kartoteką. Gdyby ich akta osobowe wyszły na światło dzienne, mogłoby dojść do wielu zawirowań i konfliktów na szczytach lokalnej władzy. Ci ludzie pozostają raczej w cieniu i nie biorą udziału w publicznym życiu. Co innego jeśli chodzi o ludzi, których oni zatrudniają. Ci działają w dwóch strukturach. Jedna struktura zajmuje się zapewnianiem im bezpieczeństwa, a druga wykonuje różne działania, powiedzmy z zakresu działań operacyjnych.

– A gdzie związek z naszą operacją? – Mayers szukał wspólnego punktu działań obu agencji.

– Otóż dwa miesiące temu otrzymaliśmy meldunek od jednego z naszych agentów, któremu udało się spenetrować tę sieć. Ustalił, że ci trzej – Brown wskazał na ekran, na którym teraz widniały zdjęcia mężczyzn – są szantażowani w związku ze swoją przeszłością w wywiadzie. Ci panowie to nie byle kto. Zajmowali się likwidowaniem ludzi, łącznie mają grubo ponad setkę zabójstw na koncie. To byli bezwzględni agenci i zarazem mistrzowie w swoim fachu. Pracowali niemal we wszystkich krajach Europy, czasem wykonywali też zadania na innych kontynentach. Jak wynika z naszych obserwacji, ktoś ma informacje o ich przeszłości, informacje, które mogłyby z dnia na dzień przenieść ich do więziennej celi, i to przy optymistycznym scenariuszu. W wersji pesymistycznej jeśli nie dorwałby ich wymiar sprawiedliwości, tylko wywiady innych krajów lub koledzy z dawnych lat, nie zdążyliby nawet zmówić pacierza przed wyzionięciem ducha. Podejrzewamy też, że człowiek lub ludzie, którzy szantażują tych trzech, to ci sami, którzy są związani z pańską sprawą, pułkowniku. Nasze źródło wskazuje, że osób, które mogą być szantażowane przez to samo źródło, może być znacznie więcej. Niestety nie udało nam się wytropić, w jaki sposób przekazują szantażystom pieniądze ani jak się kontaktują. Od generała wiem, że szantażysta, którego macie pod obserwacją, bardzo się pilnuje. Samych materiałów nie macie, ale ponoć poznaliście mechanizm transferu środków. Wydaje mi się, że możemy sobie nawzajem bardzo pomóc.

Mayers wiedział już wystarczająco, żeby zrozumieć wagę informacji i docenić ewentualną współpracę.

– Generale – odezwał się do przełożonego – jak widzi pan dalsze działania? Czy zapadły już jakieś decyzje w tym zakresie?

– Tak, Conrad – odparł – wszystko mamy już zaplanowane. Potrzebujemy tylko twojej zgody.

Piątek, szesnasty grudnia, Beskidy,Przełęcz Salmopolska

Kozlovsky nie czuł się dobrze w tym ubraniu. Sam nie rozumiał, dlaczego tak często i tak łatwo ulegał tej ­dziewczynie. Czarne lateksowe spodnie przylegały ściśle do jego nóg, znacznie ograniczając ruchy. Siatkowy podkoszulek był tak cienki, jakby wcale go nie było. I do tego ta obroża na szyi. Cały zestaw przypomniał mu sytuację sprzed lat. Podobna sceneria, podobne ciuchy – pomyślał. Na szczęście tym razem to jest kobieta…

Miał nadzieję, że mu się to opłaci. W końcu cel uświęca środki, a cel był wart wysiłku.

Dochodziła ósma, a jej jeszcze nie było. Miała tylko pojechać do sklepu w dolinie i wrócić. Zaczynał się niecierpliwić i obawiać, że tabletka, którą połknął pół godziny temu, nie zadziała we właściwym momencie. Sprzedawca w sex shopie powiedział co prawda, że „efekt murowany przez trzy godziny”, ale on wiedział swoje. Poważnie zaczął rozważać zaaplikowanie sobie jeszcze jednej pastylki, gdy dobiegł go warkot zbliżającego się pojazdu i po chwili przed garażem zaparkował granatowy Ford Mondeo. Po kilku sekundach silnik ucichł. Z auta wysiadła kobieta i skierowała się w stronę domu. Rozpoznał płynny ruch jej ciała, na który czekał.

Otworzyła drzwi.

Odetchnął z ulgą.

– Czy mój wilczek czekał na swoją panią?! – bardziej stwierdziła niż zapytała, patrząc na niego z błyskiem w oczach. Wiedział, że nie oczekiwała odpowiedzi. Nie lubiła, kiedy się odzywał. Tego dnia był psem, a psy nie mówią. Posłusznie siedział, podczas gdy ona zrzuciła z ramion płaszcz i powoli do niego podeszła.

Jej pierwszy dotyk przeszył go dreszczem. Jednocześnie brzydził się tego, co robi, i czuł ogromną potrzebę robienia tego oraz czerpania z tego przyjemności.

Zaskamlał cicho, wywołując delikatny grymas uśmiechu na jej twarzy.

Piątek, szesnasty grudnia, Warszawa

Cztery zegary na ścianie odmierzały czas w czterech miejscach świata. Gdyby nie one, nie wiedziałby, jaka jest pora dnia w miejscu, w którym się znajdował. Pomieszczenie bez okien, z minimalnym oświetleniem, dwa piętra pod ziemią.

Cztery zegary, cztery komputery, potężny serwer i on. Na pierwszy rzut oka wychudzony i ledwo stojący na nogach biedny informatyk. W rzeczywistości ktoś potężny, kto obserwując skaczące na ekranach cyferki, steruje rynkami finansowymi w stopniu umożliwiającym efektywne działanie wielu ludzi. Ktoś, dzięki komu w różnych zakątkach globu można czynić w takim samym stopniu dobro i zło.

Dla niego roboczy tydzień właśnie dobiegał końca. Za dwie godziny zamknie się giełda papierów wartościowych w Nowym Jorku i będzie mógł udać się do domu. Miał jeszcze do przelania między konta swoich klientów około pięćdziesiąt tysięcy dolarów i dwie godziny, żeby to zrealizować. Musiał to zrobić w taki sam sposób jak przez ostatnie lata – żeby nikt nie wykrył tych transferów ani nie skojarzył ze sobą odbiorców i nadawców pieniędzy. Jak zawsze cicho i dyskretnie, tak jak cenił to jego klient. Klient, który dobrze płacił za tę pracę.

Poniedziałek, dziewiętnasty grudnia, Poznań

– Kurwa – zaklął pod nosem.

Był zły na siebie i na niego. Dał się wmanewrować w idiotyczną rozmowę i odsłonił się jak dziecko. Na dodatek nie miał żadnej pewności, że ten człowiek tego nie nagrywał. Powinien był to przewidzieć od samego początku.

Wszytko zaczęło się tydzień temu. Był wtedy jeszcze na urlopie. Dzwoniła asystentka zarządu Wadeksu.

– Dzień dobry, czy dodzwoniłam się do pana Łukasza Sołtysiuka?

– Tak – odparł od razu.

– Przepraszam, że niepokoję pana i telefonuję w czasie urlopu, ale otrzymałam od pana Groszkowskiego polecenie, by pilnie się z panem skontaktować i połączyć rozmowę, a służbowy telefon ma pan wyłączony.

W sumie nie miał nic lepszego do roboty tego popołudnia.

– Okej. Niech pani łączy.

Groszkowski nie miał ochoty prowadzić konwersacji. Stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu głosem wygłosił oświadczenie. Poinformował go, że w trakcie jego nieobecności będzie w jego oddziale w Poznaniu i wykona przegląd wszystkich dokumentów finansowych za ostatnie dwa lata. Oznajmił też, że w dniu audytu będzie musiał się z nim spotkać.

Sołtysiuk nie miał innej możliwości, jak tylko się zgodzić.

Kilka dni później podjechał pod hotel Ibis w centrum Poznania. W recepcji czekała na niego wiadomość od prokurenta spółki i zarazem dyrektora finansowego – oczekiwał na niego w swoim pokoju. Gdy dotarł na trzecie piętro i został wpuszczony do środka, zastał Groszkowskiego w wybitnie weekendowym ubraniu. Wytarte jeansy, polo zamiast koszuli, miękkie brązowe mokasyny, które dopełniały całości i totalnie nie pasowały do grudniowego krajobrazu za oknem.

Wskazał młodemu dyrektorowi oddziału miejsce przy niewielkim stole pod oknem. Nie zaproponował nic do picia, od razu przeszedł do sedna sprawy.

– Panie Łukaszu – zaczął – mamy problem.

Zawiesił na chwilę głos, oczekując, aż słowa zapadną głęboko w umysł jego rozmówcy. Sołtysiuk nie przerywał.

– Dokładnie to pan ma problem, a ja jestem tutaj, żeby pomóc go panu rozwiązać.

– Co ma pan na myśli, panie dyrektorze? – odparł uprzejmie mężczyzna.

– Powiem wprost. Oszukiwał pan naszą firmę – mówił te słowa bardzo powoli i patrzył mu prosto w oczy.

To stwierdzenie zaskoczyło Sołtysiuka. Pracował w Wadeksie od prawie dwóch lat i zawsze zarządzał oddziałem w jego zdaniem najlepszy możliwy sposób. Nie miał sobie nic do zarzucenia zarówno w kwestiach zarządzania pracownikami, jak i powierzonym mieniem, a szczególnie finansami.

– Czy mógłby pan powiedzieć jaśniej? – odpowiedział.

Groszkowski podniósł się z krzesła, zrobił krok w kierunku środka pokoju i powiedział:

– Wiem i mam na to dowody, że celowo zawyżał pan faktury od firm, z którymi współpracowaliśmy i współpracujemy.

– Słucham?! – Sołtysiuk nie wierzył własnym uszom.

– Tak. Dokładnie tak. Wszystko się wydało, panie dyrektorze. I mam na to wystarczające dowody.

– Człowieku, o czym ty opowiadasz? – Sołtysiuk był wyraźnie wzburzony. – To są jakieś brednie i totalne bzdury.

Groszkowski podszedł do nocnego stolika przy łóżku i podniósł z niego gruby plik kartek.

– Masz – rzucił je na stół. – Patrz i czytaj.

Dyrektor oddziału rozsunął ręką kartki po stole. Były to kserokopie dokumentów księgowych jego oddziału. Nie wszystkich dokumentów. Szybko zorientował się, że dokumenty, które przed nim leżały, pochodzą od czterech stałych dostawców firmy i od trzech firm remontowo-budowlanych, które wykonywały prace w trakcie modernizacji budynku oddziału.

– No i co? Przecież z tego nic nie wynika – powiedział już spokojniej Sołtysiuk.

– Może nie, a może tak. Te faktury same w sobie nic nie mówią, ale jeśli zestawimy je z innymi ofertami na te prace i porównamy z kosztami tych samych usług ponoszonymi przez inne oddziały w naszej firmie, widzimy, że kwoty są zawyżone. Mówiąc inaczej, panie Łukaszu, można było zrobić to taniej.

– Panie Stanisławie, to jakaś fikcja, przecież to pan wydał polecenie skorzystania z tych firm!

– Ma pan na to jakiś dowód? – zapytał chłodno Groszkowski.

– Jaki dowód? – Sołtysiuk nie dawał za wygraną. – Przecież za każdym razem dzwoniłem do pana w sprawie wyboru firm.

Groszkowski spojrzał mu prosto w oczy.

– Ale czy ma pan na to jakiś dowód? Bo jeśli nie, to znaczy, że to była wyłącznie pana decyzja.

– Panie Stanisławie, ja nie wiem, do czego pan dąży, ale to jest jakaś fikcja. Nie wiem, czego pan ode mnie chce i co ma na celu to spotkanie, ale uważam je za zakończone i proszę być pewnym, że tak tego nie pozostawię – powiedział, po czym wyszedł z hotelowego pokoju, trzaskając drzwiami.

Teraz, gdy minęło siedem dni od spotkania, żałował, że tak potoczyła się ta rozmowa. Gdyby mógł, w ogóle nie rozpocząłby wymiany zdań na temat tych faktur. Zastanawiał się, czemu miało to służyć. W tym zdarzeniu było coś, co go niepokoiło. Groszkowski nie chciał się spotkać w biurze, tylko w hotelu. Pierwszy raz, odkąd pracował w Wadeksie, kontrola odbyła się podczas jego urlopu. Od zdarzenia minął już tydzień, a Groszkowski chyba nie podjął dalszych działań, bo nikt z zarządu nie kontaktował się z nim w tej sprawie.

Wtorek, dwudziesty grudnia, Warszawa

Cholerne święta – pomyślała Dorota, wciskając pedał hamulca mocno i gwałtowniej niż zwykle.

Od ponad godziny próbowała przedostać się na drugą stronę miasta, gdzie miała umówione spotkanie ze swoim mężczyzną.

Jak to możliwe, że ci wszyscy ludzie nie są teraz w pracy, tylko na mieście – snuła dalej rozważania. Tego dnia specjalnie przyjechała do firmy wcześniej. Już o siódmej siedziała za biurkiem i przed piętnastą zrobiła wszystko, co zaplanowała na ten dzień. Miała nawet wystarczająco dużo czasu, żeby poprawić makijaż w damskiej toalecie i zrobić eyelinerem delikatne kreski, które tak bardzo lubił. Cieszyła się z tych kilku minut, które udało jej się wygospodarować. Nie potrafiła malować się w trakcie jazdy i zawsze podziwiała kobiety, które stojąc na czerwonym świetle, pokrywały kredką usta, a na kolejnym skrzyżowaniu robiły sobie cienie. Robienie makijażu uważała zresztą za czynność raczej intymną i pudrowanie nosa na środku ulicy, nawet we własnym samochodzie, było dla niej niepotrzebną ekstrawersją.

Z makijażem miała jeszcze jedno nieprzyjemne skojarzenie. Kiedy jako trzynastolatka pierwszy raz malowała się razem z mamą, dopadł je ojciec. Obie wiedziały, że w ogóle nie pochwalał malowania, ale pokusa poczucia się kobietą, nawet tylko przez chwilę i tylko przed własnym, domowym lustrem, była zbyt silna. Szczególnie dla wchodzącej w okres dojrzewania nastolatki.

Dokładnie pamiętała, co zdarzyło się, gdy ojciec stanął w drzwiach pokoju, w którym siedziały. Przez długą, pełną napięcia chwilę stał w drzwiach, a ona czuła, jak wzbiera w nim złość. W mundurze i wojskowych butach wydawał się naprawdę potężny i silny. Służbowa broń w brązowej, skórzanej kaburze tylko dodawała mu siły – siły, której ona i matka doświadczyły wcześniej niejednokrotnie i której bały się wtedy bardziej niż czegokolwiek na świecie.

W pewnym momencie ruszył do przodu. Milczał. W kilka sekund okrążył łóżko i podszedł do nich. Pierwszy cios spadł na Dorotę. Był tak silny, że dziewczyna przeleciała przez łóżko i wylądowała po drugiej stronie. Upadając na podłogę, dostrzegła kątem oka, jak ojciec zamachnął się tą samą ręką na matkę. Ta bez krzyku przyjęła cios i kolejne razy.

Dorota poczuła słony smak w ustach. Dotykając ręką krwawiącego nosa i gorącej, pulsującej coraz mocniej war­­­gi, słuchała, jak mężczyzna, który był jej ojcem, a którego w tam­­­­­­­­tym momencie nienawidziła z całych sił, wykrzykiwał w kółko te same słowa: „Co mówiłem? No co mówiłem?”.

Dźwięk klaksonu wyrwał ją z zadumy. Samochody ruszyły i tuż przed nią powstała kilkudziesięciometrowa luka. Wrzuciła bieg i szybko ruszyła naprzód. Poczuła, jak po jej policzku spływa łza. Nie lubiła tych wspomnień. Za każdym razem, gdy próbowała przywołać jakieś pozytywne zdarzenie z tego okresu, wracały sceny przemocy i ból. Taki jak wtedy, gdy wróciła ze szkoły i zobaczyła, że ojciec zniszczył jej jedyną i ulubioną zabawkę.

Jako córka wojskowego była wychowywana w sposób szczególny. Surowe normy zachowania i wychowania obowiązywały ją od najmłodszych lat. Ojciec zakazał matce i rodzinie kupowania jej zabawek. Sam wybrał misia, który miał być jej jedyną maskotką. Po jednym ze swoich awanturniczych napadów postanowił jednak, że wypoleruje swoje oficerskie obuwie pluszakiem swojej córki. Rozerwał zwierzaka na kawałki, usiadł na stołku w kuchni i ze starannością godną lepszej sprawy nakładał pastę i polerował skórzane cholewy resztkami materiału zabawki.

Trauma, której doświadczyła pięcioletnia dziewczynka, była nie do opisania. Jedyna zabawka. Przyjaciel w płaczu, zabawie, samotności i ciężkich chwilach leżał rozdarty na podłodze w kuchni. Powiernik największych sekretów dziecka został zniszczony. Gdy tamtego dnia wróciła do domu z przedszkola i stanęła w drzwiach kuchni, po raz pierwszy coś zabolało ją w środku. Poczuła jednocześnie ból i straszną złość. Przysięgła sobie wtedy, że przyjdzie czas, kiedy ten mężczyzna, ten potwór, zapłaci za to, co zrobił.

W późniejszych latach, w okresie szkoły średniej i studiów, niejednokrotnie próbowała usprawiedliwiać ojca. Jako przeciętny młody chłopak w wieku dwudziestu lat trafił do wojska i szybko awansował. Kiedy przyszła na świat, był dorosłym mężczyzną w sile wieku. Miał spore doświadczenie i poważanie w armii. Miał też poważny problem. Stres, polowe warunki życia, koledzy i psychiczne obciążenie tak mocno osłabiły jego psychikę, że wpadł w nałóg. Zaczęło się jeszcze przed jej narodzinami. Coraz częstsze zakrapiane imprezy. Picie dla rozgrzewki na poligonie, na pobudkę przed wczesnymi ćwiczeniami lub po prostu z okazji spotkania się z kompanami. O ile popijanie niewielkich ilości w ciągu dnia nie było groźne dla niej i dla matki, o tyle większe imprezy miały zawsze swoje drugie oblicze w domu. Ojciec przychodził chwiejnym krokiem i tuż po przekroczeniu progu pokazywał, kto jest panem gospodarstwa – tłukł naczynia, wypijał zawartość niewielkiego barku z alkoholami, bił ją i matkę. Wiele razy zdarzyło się, że jego agresja zmuszała je do szukania schronienia u sąsiadów. Zwykle takie agresywne i destruktywne działania trwały trzy, cztery dni i później wszystko wracało do normy. Na jakiś czas…

Chociaż te wydarzenia dawno już minęły, ból pozostał. Cały czas czuła dreszcze na samą myśl, że ojciec znowu mógł­­by ją uderzyć, jak to wielokrotnie miało miejsce w przeszłości. Lżejsze pobicia maskowała ubraniem, zwolnieniem z zajęć wychowania fizycznego, tłumaczyła przewróceniem się na ulicy. Cięższe zmuszały ją do kilkudniowego pobytu w domu i niepokazywaniu się światu.

Ruszyła spod świateł.

– Ostatnia prosta – szepnęła, wciskając pedał gazu i rozpędzając auto po trzypasmowej jezdni prowadzącej na drugi brzeg rzeki.

Za chwilę miała nadzieję znaleźć się w ramionach mężczyzny, który był motorem jej działań. Miała nadzieję, że z jego pomocą uda jej się zapomnieć o wielu zdarzeniach z przeszłości.

Poniedziałek, dwudziesty piąty kwietnia, Warszawa

Arleta Adamczyk była asystentką zarządu od niecałych dwóch miesięcy. W tym krótkim czasie zaskarbiła sobie sympatię wielu pracowników. Cieszyła się z tego, co robiła. Wadex nie był dużą firmą, ale był spółką giełdową i ten fakt wiązał się z dużym prestiżem, który odczuwała na każdym kroku.

Powiew ciepłego, kwietniowego powietrza i myśl, że spędzi kolejny dzień w pracy, którą lubi, napawały ją radością. Kiedy szła z metra w kierunku biura, wstąpiła do sklepu spożywczego. Miała ochotę na dużą drożdżówkę i kefir. Jakbym była w ciąży – pomyślała o swoich nagłych zachciankach kulinarnych. Od jakiegoś czasu nachodziło ją niespodziewane pragnienie zjedzenia czegoś, czego akurat nie było w zasięgu ręki. Na początku łączyła to z wiosną i inną przemianą materii. Następnie próbowała wytłumaczyć to sobie zwiększoną aktywnością seksualną męża. Odkąd zaczęło się robić ciepło i ubierała się zdecydowanie lżej, ich gniazdko przypominało częściej fermę królików niż dom małżonków z trzyletnim stażem. W ciągu dwóch tygodni zrobili to w każdym pomieszczeniu, w każdej możliwej pozycji. Codzienne odkrywali w sobie nowe pokłady energii i chęci robienia tego, co sprawiało im taką przyjemność.

Drożdżówka smakowała wyśmienicie. Kefir wylądował w torebce obok telefonu, pomadki i kilku innych damskich niezbędników.

– Dzień dobry, pani Arleto – przywitał ją ochroniarz w recepcji budynku.

– Dzień dobry, dzień dobry. Śliczny dzień się dzisiaj zapowiada – odparła i obdarzyła uśmiechem mężczyznę za kontuarem.

– No właśnie. Piękną wiosnę mamy tego roku. Mam nadzieję, że lato będzie równie pogodne.

Ochroniarz podał jej klucz.

– Miłego dnia, panie Darku.

– Dziękuję, nawzajem – odparł mężczyzna.

Weszła po schodach, pokonując po dwa schodki naraz. Większość osób korzystała z windy, ona jednak konsekwentnie wędrowała na pierwsze piętro na piechotę. Po kilku tygodniach wchodzenia i schodzenia odczuwała wyraźną poprawę kondycji, szczególnie że robiła to kilka razy dziennie, za każdym razem, kiedy tylko była ku temu sposobność.

W korytarzu prowadzącym do biur zarządu jak zwykle o tej porze panował półmrok. O wpół do ósmej nikt poza nią nie zapuszczał się w tę część budynku. Ręką odszukała przełącznik światła na ścianie. Halogenowe lampy pod sufitem rozbłysły ciepłym żółtym blaskiem.

Jej biurko, które było recepcją, stało w zagłębieniu korytarza. Odłożyła na nie torbę i gazetę. Na krześle wylądował wiosenny płaszczyk, którego używała od kilku dni. Chwyciła kubek i skierowała się do firmowej kuchenki po świeżą i gorącą kawę.

W połowie korytarza, w części, która pozostawała w półmroku, zauważyła niewyraźny kształt na podłodze. Po kilku sekundach dotarło do niej, że na ziemi leży człowiek.

Podbiegła.

W bladym świetle otwartych drzwi jednego z pokoi rozpoznała kierownika administracyjnego. Leżał pod ścianą, był blady i nieprzytomny.

– Panie Leszku! – krzyknęła, jednocześnie unosząc jego głowę. – Co się stało?

Mężczyzna nie reagował.

– Czy pan mnie słyszy? – Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyparowały jej z głowy wszystkie informacje o tym, jak postępować z nieprzytomną osobą.

– Panie Leszku! – powtórzyła, tym razem głośniej, i lekko poklepała go otwartą dłonią po policzku.

Tym razem z pozytywnym skutkiem. Mężczyzna poruszył się, otworzył oczy, oblizał spierzchnięte wargi i wziął głębszy oddech. Skrzywił się w grymasie bólu, powoli podniósł rękę do klatki piersiowej.

– Dobrze się pan czuje? – Arleta próbowała rozeznać się w sytuacji. Nie wiedziała, jak może pomóc. – Może wezwać pogotowie?

W odpowiedzi Leszek Zaklikowski podniósł rękę i wskazał wnętrze pokoju, do którego drzwi były otwarte. Arleta powiodła wzrokiem za jego dłonią.

– W środku – wyszeptał ledwie słyszalnie.

Dziewczyna wstała i weszła do środka, bacznie się rozglądając. Nagle zamarła. Na podłodze tuż za drzwiami leżało ciało mężczyzny. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że to pracownik firmy. Wiedziała, że nie żyje. Stanisław Groszkowski był przeraźliwie biały. Tylko ktoś, kto nie żyje, może mieć taki kolor skóry. Zwłoki dyrektora finan­sowego Wadeksu spoczywały w pozycji półsiedzącej. Opar­­ty plecami o szafę, z odchyloną do tyłu głową i szeroko otwartymi ustami, patrzył na nią trupim wzrokiem. Mętne źrenice wydawały się jednocześnie krzyczeć i przewiercać ją na wylot okrutnym spojrzeniem śmierci.

Poczuła, jak jej żołądek przewraca się do góry nogami.

Wybiegła z pokoju.

Na korytarzu tuż za drzwiami potknęła się o nogi kierownika administracyjnego. Upadła, uderzając głową o posadzkę.

Przez chwilę świat wirował i nie wiedziała, co się dzieje.

– Pani Arleto! – Tym razem to Leszek ją nawoływał.

Wirowanie ustało. Przed oczy powrócił obraz dyrektora Groszkowskiego. Nie wytrzymała. Skurcz był tak silny, że nawet nie próbowała go opóźnić, żeby mieć szansę na dojście do toalety. Cała treść pokarmowa: drożdżówka, śniadanie i resztki obiadu z poprzedniego dnia znalazły się na podłodze.

Otarła usta.

Podniosła się na łokciu i rozejrzała dookoła.

– Nie żyje! – bardziej stwierdziła niż zapytała.

– Tak – usłyszała w odpowiedzi.

Leszek Zaklikowski zaczynał czuć się lepiej, chociaż ciągle odczuwał ból w klatce piersiowej.

– Chyba musimy zadzwonić po policję – znowu stwierdziła, oczekując potwierdzenia.

– Tak. Niech pani to zrobi.

– Zaraz zadzwonię, tylko… – Wskazała na podłogę.

– Niech się pani odświeży, nie ma pośpiechu.

Arleta podniosła się z podłogi i opierając się o ścianę, ruszyła w kierunku łazienki.

Poniedziałek, dwudziesty piąty kwietnia, Zakopane

Był z siebie zadowolony. Dziesięć i pół kilometra w czterdzieści osiem minut, po górskim terenie i przy niecałych ośmiu stopniach Celsjusza. To wszystko po dość intensywnym wieczorze i niezbyt spokojnej nocy.

Górski, chłodny wiosenny poranek i niesamowite widoki Tatr stanowiły dla niego dopełnienie ostatnich kilkunastu godzin. Wiosna w górach zawsze jest piękna i kompletnie inna niż na nizinach. Lubił ją podziwiać, szczególnie w takich momentach jak ten. To był tylko i wyłącznie jego czas – bez telefonu, bez e-maili.

Michał Orłowski wszedł do hotelowego lobby.

Elektroniczny zegar na ścianie recepcji wskazywał szóstą pięćdziesiąt. Pomachał ręką w kierunku recepcjonistki, która sennym wzrokiem spojrzała na niego, uśmiechnęła się i wróciła do swojej pracy.

Lobby było o tej porze puste. Podszedł do recepcyjnego ekspresu do kawy. Przez chwilę było słychać, jak urządzenie mieli ziarna, kompresuje i pod ciśnieniem przepuszcza gorącą wodę przez kawowy pył.

Z pobliskiego stojaka z gazetami wyciągnął po egzemplarzu lokalnych i krajowych gazet. Z filiżanką kawy usiadł w jednym z foteli i rozpoczął poranny przegląd prasy.

Hotel o tej porze był jeszcze kompletnie martwy. Zauważył tylko dwóch gości, którzy pojawili się w zasięgu jego wzroku. Jeden wyszedł przed hotel zapalić papierosa, a drugi zszedł piętro niżej w kierunku wejścia do basenu. Niecałe dwadzieścia minut zajęło Orłowskiemu wypicie kawy i przebrnięcie przez wszystkie gazety.

Gdy dotarł do swojego pokoju, otworzył balkonowe okno, ustawił telewizor na kanale z wiadomościami, zrzucił przepocone ubranie i wszedł pod prysznic. Ciepła woda jak zwykle dała mu ukojenie. Im dłużej biegał, tym bardziej restrykcyjnie podchodził do późniejszych zabiegów. Jego ulubionym ćwiczeniem był naprzemienny natrysk gorącą i lodowato zimną wodą.

Właśnie sięgał do kranu, gdy usłyszał charakterystyczny dźwięk. Przykręcił kurek. Ktoś pukał. Po chwili stwierdził, że właściwie było to nieprzerwane walenie pięścią w drzwi.

Spojrzał na zegarek. Było pięć po ósmej. Na pewno nie był jeszcze nigdzie spóźniony.

– Mike! Otwórz! – rozpoznał głos.

Kasia Stawicka potrafiła się wydrzeć i wyegzekwować to, co chciała. W końcu pracowała w firmie, w której dziewięćdziesiąt trzy procent stanu osobowego stanowili faceci.

– Już. Moment. Mokry jestem! – krzyknął w stronę drzwi.

Wyłączył wodę, chwycił ręcznik z wieszaka i owijając się nim wokół pasa, pomaszerował w kierunku drzwi wejściowych. Na dywanie zostały mokre ślady jego stóp.

– Co tak długo? – przywitała go tuż po otwarciu drzwi – Głuchy jesteś czy co?!

Pomimo że Orłowski był jej bezpośrednim przełożonym, ich rozmowy nigdy nie były formalne, traktowali się raczej po koleżeńsku.

– Co się dzieje? – spytał, gdy weszła i zaczęła chodzić w kółko po wolnej przestrzeni hotelowego apartamentu.

– Groch nie żyje – wypaliła i spojrzała mu prosto w twarz.

– Jak to? Groch? To znaczy Groszkowski? Kiedy?

– Przed chwilą dzwoniła Monika. Rano znaleźli go w biurze w jego pokoju.

– Jak to się stało?

– Nie mam pojęcia. Podejrzewają zawał. Tak przynajmniej mówi Monika i nie dowiedziałam się od niej niczego więcej, bo cała była w nerwach i przy tej jej astmie co drugie słowo musiała używać inhalatora.

Nagle dostrzegła ruszający się na łóżku kształt. Spojrzała pytająco na Orłowskiego i bez słowa podniosła brwi. Na białej hotelowej pościeli szerokim łukiem rozłożone były bujne włosy w kasztanowym kolorze, częściowo przygniecione dłonią z pomalowanymi na ciemnoczerwony kolor paznokciami. Nagi bark kobiety się poruszył.

Zignorował jej pytające spojrzenie i machnął ręką. Ten gest miał wystarczyć za całe tłumaczenie faktu, że w jego łóżku jest jakaś kobieta.

W tym momencie zorientował się, że ma na sobie tylko ręcznik kąpielowy.

– A wiadomo chociaż, kiedy to się stało? – spytał.

– Nie mam pojęcia, o tym nic nie wspomniała. – Stawicka wyjęła z kieszeni spodni zmiętą paczkę papierosów i zaczęła jednego wyciągać.

– U mnie nie możesz. To jest pokój dla niepalących, włączysz alarm. Możesz na balkonie.

Bez słowa odepchnęła mocniej skrzydło drzwi i wyszła na balkon. Od razu zaciągnęła się głęboko, po czym puściła przed siebie ogromny kłąb dymu. Orłowski dokończył toaletę i się ubrał. W tym czasie leżąca na łóżku kobieta zdołała wysunąć głowę spod prześcieradeł i machnęła do Stawickiej na przywitanie. Krótkim „cześć, Julka” Kaśka załatwiła całość porannych uprzejmości i zajęła się paleniem.

Po trzech minutach Mike był gotowy do zejścia na śniadanie, chociaż wcale nie miał apetytu. Śmierć Groszkowskiego – niezależnie, czy z przyczyn naturalnych czy też nie – miała wpływ na jego pracę. Tak jak wiele osób był z nim skonfliktowany, a w biurze Groszkowskiego znajdowały się notatki na temat podejrzeń wobec wielu ludzi. Groszkowski był też akcjonariuszem (i to dość dużym) Wadeksu. Każda informacja związana z takim pakietem akcji była obserwowana przez inwestorów. Gdyby wiadomość o śmierci Groszkowskiego została odebrana przez rynek w niewłaściwy sposób, mogłoby dojść do załamania wzrostowej tendencji kursu akcji, nad którą pracował przez ostatnie dziesięć miesięcy. Już raz, kilka miesięcy wcześniej, pod koniec poprzedniego roku, Groszkowski rzucił mu kłodę pod nogi, gdy sprzedał pokaźny pakiet akcji bez konsultacji z nim i z zarządem spółki, czym wywołał spadek kursu o ponad pięć procent.

Orłowski wziął z biurka kartę wejściową do pokoju i skierował się w stronę wyjścia.

– Chodź, idziemy na śniadanie – zarządził, jednocześnie sprawdzając dłonią, czy jego włosy nie są zbyt mokre i nie kapią na koszulę, bo nie miał czasu na ich suszenie.

Gdy wyszli z pokoju, Stawicka wskazała palcem na zamykające się za nimi drzwi i spytała:

– Wy… dawno…?

– Coś ty – odparł bez namysłu. – Po prostu spędziliśmy miło czas na wyjeździe.

Nie odpowiedziała i przez chwilę podążali korytarzem w milczeniu.

– Trzeba przygotować komunikat w tej sprawie – zmieniła temat, gdy zatrzymali się przed drzwiami windy.

– Tak. Skontaktujesz się z Leszkiem i ustalicie zarys komunikatu, a ja w tym czasie zadzwonię do prezesa i ustalimy, kiedy i w jakim duchu puścimy tę informację w rynek. Trzeba się też dowiedzieć, co policja sądzi o jego śmierci i czy na pewno to zawał czy może ktoś mu pomógł…

– Jak to? – spytała z przerażeniem w głosie. – Sądzisz, że ktoś mógł mu pomóc? Że ktoś go…

– Nic nie sądzę. Muszę brać pod uwagę wszystkie ewentualności. Groszkowski miał na pieńku z wieloma osobami z firmy. Prawda?

– Tak – odparła bezwiednie.

– W piątek w centrali tuż pod jego nosem były praktycznie wszystkie osoby, z którymi udało mu się zadrzeć w ciągu ostatnich dwóch lat. Racja?

– Tak – kiwnęła głową i szybko dodała: – ale czekaj, on przecież w piątek miał wyjechać na jakiś zjazd do swojej uczelni czy jakiegoś klubu albo stowarzyszenia. Na pewno miał pociąg koło trzynastej, bo Arleta załatwiała mu bilet.

– Okej, to w takim razie może wrócił wcześniej albo w ogóle nie wyjechał. Policja na pewno da nam znać, kiedy to się stało. Poza tym zawsze będzie można sprawdzić na nagraniach z kamer, czy on w ogóle wychodził z budynku.

Dojechali na dolny poziom hotelu i drzwi windy otworzyły się bezszelestnie. Restauracja na parterze była już prawie pełna. Udało im się szybko przebrnąć przez tłum dobudzających się uczestników konferencji przy bufetach z jedzeniem. Znaleźli miejsce przy oknach w rogu sali z widokiem na góry. Orłowski wyjął swoje blackberry i odszukał numer w książce telefonicznej. Po chwili usłyszał dźwięk na drugim końcu linii.

– Cześć, Monika, Orłowski z tej strony – zakomunikował.

– Hej – odparła, a w jej głosie słychać było, że niedawno płakała. – Już wiesz?

– Tak, właśnie siedzimy z Kasią na śniadaniu.

– Jejku, że macie jeszcze apetyt po tym wszystkim. Ja już dwa razy rzygałam – relacjonowała, nie oszczędzając mu szczegółów. – On tam jeszcze jest. Robią mu cały czas zdjęcia i kilka minut temu przyjechali goście z ogromnym czarnym workiem i noszami.

– Słuchaj, czy prezes jest już w firmie?

– Nie wiem. Mogę poszukać i dam ci znać.

– Dobra, poszukaj. Powiedz jeszcze, co mówi policja? Czy wiadomo, kiedy to się stało i czy ktoś mu pomógł?

– No co ty! – prawie krzyknęła z oburzeniem. – Jak to pomógł?

– Normalnie. Pytam, czy miał zawał czy ktoś go stuknął.

– A po co ci taka informacja?

Orłowski szybko zripostował:

– Przecież tej informacji długo nie utrzymamy w firmie w tajemnicy. W końcu będziemy musieli powiedzieć o tym mediom i analitykom, co więcej, będziemy musieli poinformować wszystkich, co stanie się z udziałami Groszkowskiego.

– No tak. W sumie racja. Daj mi chwilę, to poszukam Skrzeczkowskiego. – Rozłączyła się.

Już po kilku minutach telefon delikatnie zawibrował. Na ekranie pojawiła się treść SMS-a: „Jest już w firmie. Gada z policją”. Teraz Orłowski musiał tylko chwilę odczekać, aż prezes będzie w miarę wolny, żeby móc do niego zadzwonić.

Dokończyli śniadanie i ruszyli w kierunku części hotelowej.

– Pamiętaj o ustaleniu treści komunikatu z Leszkiem – przypomniał Stawickiej. – Jeśli on jest w stanie…

– Dobra, dam ci znać, jak skończymy.

Stawicka skierowała się do windy, on zaś przeszedł przez lobby i poszedł w stronę centrum. Do targowiska z regionalnymi produktami miał około dziesięć minut spacerem. Po drodze zadzwonił do prezesa Skrzeczkowskiego, dowiedział się jednak niewiele więcej. Groszkowskiego znalazł ­Leszek, druga na miejscu była recepcjonistka, Arleta. Według policji był to zawał, który najpewniej zdarzył się w piątkowe południe jeszcze przed planowanym wyjściem dyrektora finansowego na pociąg. W ten sposób miał dotrzeć na spotkanie absolwentów swojej uczelni. Ustalili, że komunikat do mediów pójdzie późnym wieczorem, żeby nie było na niego miejsca na pierwszych miejscach sekcji inwestorskich w gazetach i portalach internetowych.

Orłowski dotarł na targ. Spośród wielu straganów wybrał dwa – jeden z lokalnymi serkami, które zawsze uwodziły go unikalnym smakiem, drugi z drewnianymi zabawkami i pamiątkami.

W powrotnej drodze do hotelu wstąpił do pobliskiej kawiarni po kawę na wynos.

Gdy wchodził do hotelowego lobby z kubkiem w połowie wypitej kawy, jego blackberry wyświetlił e-maila od Lesz­ka Zaklikowskiego z proponowaną treścią komunikatu. Uśmiechnął się. Dzięki takim ludziom jego praca była łatwiejsza.

Śmierć jest tylko początkiem

ISBN: 978-83-8219-297-1

 

© Mike Okon i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Magdalena Siemiginowska

KOREKTA: Kinga Dolczewska

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

lassedesignen / shutterstock.com

Andrey_Kuzmin / shutterstock.com

dot.studio / shutterstock.com

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.