Trzy kaczki. Historia pewnej rodziny - Ewelina Chudzik - ebook + audiobook

Trzy kaczki. Historia pewnej rodziny ebook i audiobook

Ewelina Chudzik

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie codzienne toksycznej rodziny oczami trzech sióstr

Pola, Róża i Bogusia. Trzy siostry w różnym wieku. Każda z nich boryka się z traumami i złymi wspomnieniami wyniesionymi z rodzinnego domu. Domu, w którym panował wieczny lęk przed wybuchami agresji ojca, a toksyczne relacje, jakie wytworzyły się między rodzicami a dziećmi, stały się dla obu stron źródłem wstydu i żalu. Pomimo upływu lat siostry wciąż zmagają się z cieniami dawnych wydarzeń. Depresja, odrzucenie, poczucie braku sensu w życiu i nieszczęśliwa miłość… Czy uda im się znaleźć sposób, by w końcu odciąć się od przeszłości i zacząć szukać swojego szczęścia?

„Trzy kaczki” to poruszająca, pełna ciepła opowieść o codziennym życiu i wszystkich jego blaskach i cieniach. To urywek z życia pewnej rodziny, gdzie nastroje zmieniają się szybciej niż pogoda w górach. To wreszcie frapujący miszmasz emocji, refleksji i doświadczeń, który prowokuje do baczniejszego przyjrzenia się sobie i swoim bliskim.

Za każdym razem, kiedy pomyślała o długopisie, przed oczami stawała jej twarz przestraszonej pani Trudy trzymającej w ramionach słaniającą się na nogach Polę.
Tamtej niedzieli sprzed trzech lat Pola wybiegła z domu, zanim zrobiło się jasno, ale nikt za nią nie pobiegł. Osiedle było spokojnie, a ona zawsze wracała po godzinie lub dwóch, ale kiedy domowa burza przeszła, a Pola nie wracała, mama zaczęła się niepokoić. Ojciec wyszedł już do kościoła. „Do kościoła” – huczało ironicznie w uszach Bogusi. Kiedy zadzwonił domofon, wszystkie dziewczyny, które czekały w domu, odetchnęły z ulgą, ale to uczucie nie trwało długo. Z białej słuchawki nie dobiegło otwierające wszystkie polskie drzwi „to ja”. Zamiast tego usłyszały głos obcej kobiety.
– Mam pani córkę – powiedziała.


Ewelina Chudzik
Jestem absolwentką filologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszkam w Walii wraz z mężem Adamem. Zawodowo zajmuję się logistyką, która nauczyła mnie szerokiego spojrzenia na świat. Pasjonuję się ruchem. Chętnie biegam i uprawiam trekking. Staram się dużo podróżować, a wolne chwile poświęcać czytaniu lub rozwijaniu umiejętności krawieckich. Swoją przyszłość wiążę z pisarstwem, choć w procesie twórczym skutecznie przeszkadzają mi dwa koty, które notorycznie stąpają po klawiaturze. Za życiową mantrę uznaję ostatnią zwrotkę wiersza „Pielgrzym” Norwida: „Przecież i ja ziemi tyle mam/ Ile jej stopa ma pokrywa/ Dopokąd idę!…”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 43 min

Lektor: Joanna Derengowska
Oceny
3,8 (9 ocen)
1
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POLA

„To już druga” – pomyślała Pola, mając przed oczami twarz siostry, jednocześnie zdając sobie sprawę, że zrobiło się późno i mama niedługo wróci z pracy. Sprawdziła, czy zamek we frontowych drzwiach jest otwarty, i spokojnym krokiem zaczęła przemierzać pokoje. Przestrzeni nie było dużo, ale wystarczy. Szczególnie teraz, kiedy została sama. Miała wrażenie, że pierwszy raz w życiu patrzy na długi przedpokój prowadzący do trzech jasnych, różniących się wielkością pomieszczeń. Pierwszy na lewo miał zielone, nieco szpitalne ściany i okna wychodzące na mały park. To była jego zdecydowana zaleta. Od kilku lat był używany jako biblioteczka, graciarnia, pracownia i schowek jednocześnie. Pod oknem stały dwa drewniane biurka, każde wyposażone w małą lampkę. Na lewym dumnie prezentował się komputer Róży. Nie zdążyła go zabrać. Podobno cud techniki. Nie miało to dla Poli znaczenia. Do kontaktów z przyjaciółmi i szastania zdjęciami po portalach społecznościowych całkowicie wystarczały jej odrobinę przestarzały laptop i smartfon. Całą resztę pokoju zajmowały szafy, szafeczki, pufy, do których upchano prześcieradła, firanki i zapasy ręczników. Jedna z tych koronkowych fanaberii mamy wystawała spod górnej części pufu, wisząc trochę leniwie, trochę nonszalancko aż do ziemi. Na lewo od drzwi uginała się pod ciężarem książek drewniana komódka zbudowana przez tatę kilka lat wcześniej. Dywan chyba kiedyś był czerwony, ale nie miała pewności. Jego środek zdobił wielki kwiat. Założyłaby się, że to mak, ale nie o więcej niż pięć złotych, ostatecznie nie miała więcej niż pięć złotych, więc przegrana mogłaby ją skompromitować. Przesunęła palcem po komodzie, wyobrażając sobie, że robi to jak w filmach, w zwolnionym tempie, po czym zdała sobie sprawę, że na filmach meble nigdy nie są zakurzone. Jeśli wybierze ten pokój, na pewno nie pozwoli, żeby zalegał w nim kurz.

– Jeszcze nie zdecydowałam – powiedziała mocnym głosem, kierując się w stronę biurka, przy którym od lat uczyła się i czytała. „Czy to będzie zdrada, jeśli wybiorę ten drugi?”.

Drugi pokój, mieszczący się po prawej stronie od drzwi, był nieco większy. Okna wychodziły wprost na blok naprzeciwko. Pola i Róża musiały zawsze pamiętać o zasłanianiu ich wieczorami. Zazwyczaj robiła to Róża. Pokój wypełniały pojedyncze schludne łóżko starszej siostry i rozkładana kanapa, na której sypiała Pola, mały stolik, stojąca lampa i gigantyczna paprotka, której nikt nie lubił, ale każdemu szkoda było wyrzucić. Siostry trzymały bieliznę i najważniejsze części garderoby w małej szafeczce przy drzwiach. Po całą resztę musiały przechodzić naprzeciwko, do zielonego. Teraz, kiedy Róża odeszła, jeden z tych pokoi miał stać się centrum dowodzenia Poli, a nawet Apolonii, bo w końcu miała mieć swój kąt, więc mogła też myśleć o sobie pełnym imieniem. Drugiego pokoju po prawej nie mogła brać pod uwagę. Aktualnie pleśniała w nim starodawna meblościanka, ława i sofa rodziców, które już wkrótce miały być zastąpione nowiutkimi meblami z Ikei. Mama zdecydowała, że zielony albo dziewczynek zostanie zamieniony w sypialnię, a drugie pomieszczenie będzie oddane do użytku najmłodszej córce, chwale rodziny (jak lubiła o sobie myśleć), piętnastoletniej Apolonii. Termin decyzji został wyznaczony na dzień po wyprowadzce Róży. Miały wtedy ruszyć przygotowania do przemeblowania, zakupy farb i drobnych dekoracji. Dzień ten nadszedł, a Pola nadal nie wiedziała. W zielonym czytała, a właściwie uciekała w czytanie, ilekroć miała bóle brzucha albo się bała. W sypialni mama przed świętami zawsze stawiała w rogu małą choinkę przykrytą od drewnianych pięt po zieloną szyję orzechami w sreberkach. Pola i Róża chowały się pod kołdrą i rozmawiały o prezentach. Bogusia, najstarsza z trzech sióstr, przewracała oczami i powtarzała, że to dziecinada. Była tylko trzy lata starsza od Róży, ale różnica wydawała się znacznie większa. Pola zastanawiała się czasem, która z sióstr bardziej pasuje do swojego wieku, ale nie umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nie umiała odpowiedzieć sobie na wiele pytań, ale to nie powstrzymywało jej od zadawania jednego za drugim.

Spokojnym krokiem minęła małą łazienkę wyłożoną kafelkami w fioletowe muszelki i weszła do kuchni. W tygodniu to było jej ulubione miejsce w domu. Zawsze pierwsza wracała ze szkoły, więc miała kuchnię tylko dla siebie, włączała mały telewizor na kanał z muzyką, parzyła herbatę i wyobrażała sobie, że jest wielką gwiazdą. Raz aktorką, innym razem pisarką, ale zawsze kimś. Tego dnia nie włączyła telewizora. Upływał termin, a ona musiała podjąć pierwszą naprawdę ważną decyzję w swoim życiu. Świat skurczył się do rozmiarów mieszkania na trzecim piętrze małego osiedla. Wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jedyna w rodzinie lubiła czarną, mocną i bardzo słodką herbatę. Tato pijał słabą i słodką, mama mocną i gorzką, Róża i Bogusia wiecznie wybierały kawkę i zagryzały herbatniczkiem. Nie było do końca jasne, czy lubiły kawkę z herbatniczkiem, czy może zobaczyły to w jakimś serialu. Kiedy zaczynały jedną z wielu bardzo szybko kończących się spektakularnym fiaskiem diet odchudzających, wybierały zieloną herbatę. „Świństwo” – myślała Pola.

W ciszy dało się usłyszeć szum drzew z parku za oknem, śmiech dzieci bawiących się w małej piaskownicy, do której nocami sikały koty sąsiadów, i coś jeszcze. Najgłośniejszy i najbardziej irytujący dźwięk w mieszkaniu – tykanie sekundnika wielkiego ściennego zegara z koniem, który był jedyną ozdobą staroświecko urządzonej kuchni. Druga piętnaście. To znaczyło, że mama może otworzyć drzwi w każdej chwili. Prawdopodobnie mogłaby poprosić o dodatkowy dzień do namysłu, ale to oznaczałoby porażkę. Nie wywiązałaby się z umowy w ustalonym terminie, do czego nie mogła dopuścić. Nadeszła pora, by oddać los w ręce przeznaczenia. Dżinsy w rozmiarze XS, które i tak nie miały szans być obcisłe na kościstych nogach ciemnowłosej nastolatki, skrywały cały aktualny majątek Poli. Wygrzebała z kieszeni pięciozłotówkę. „Orzeł – zielony, reszka – sypialnia”. Chuchnęła na szczęście i podrzuciła. Jedno uderzenie serca i już wiedziała, czego chce, a właściwie czego nie chce. Nie chce się więcej ukrywać za książkami. Nie chce więcej się bać. Wyciągnęła rękę po lecącą monetę, nie patrząc, którą stroną wpada w jej dłoń. Zamek w drzwiach zazgrzytał głośno. Mama szamotała się z kluczem, jak zwykle nie pamiętając, że Pola otwiera drzwi przed jej przyjściem.

– Przepraszam – powiedziała jak zwykle. Ku uciesze każdego, kto kiedykolwiek spędził trochę czasu w ich domu, mama nieświadomie przepraszała przedmioty, o które się potknęła, i drzwi, którymi niechcący trzasnęła. Pola często budziła się nad ranem, kiedy mama szykowała się do pracy, przepraszając kolejno sztućce, szafki i frontowe drzwi. Nie pamiętała czasu bez tego porannego rytuału. Musiał być z nimi od zawsze.

– Biorę sypialnię.

– Dobrze. – Niewysoka, bardzo drobna kobieta o krótkich kruczoczarnych włosach, bystrych oczach i zmęczonych dłoniach uśmiechnęła się szczerze. – Nie wymienimy wszystkiego, biurko zostaje, możesz wziąć komodę z książkami i wybrać między łóżkiem Róży a swoją kanapą. W weekend pojedziemy po farby, firanki, jeśli chcesz, to obrus.

– Po co mi obrus?

Mały stolik w sypialni dziewczynek zawsze stał nagi i dumny, odcisnęły na nim okrągłe piętno wszystkie długie rozmowy przy herbacie. W ich domu nie używało się podstawek. Nie chciała tego zmieniać. Mama zamknęła za sobą drzwi i szybkim krokiem przeszła do kuchni.

– Mięso mi się rozmraża…

Lata pracy w urzędzie skarbowym sprawiły, że mama nabrała wielkiej cierpliwości do ludzi, jednocześnie zaś nigdy nie pozostawała długo skupiona na jednym temacie rozmowy. Pola lubiła mamę urzędniczkę. Mała miejscowość, w której się urodziła i wychowała, wynosiła urzędników na bardziej lub mniej zasłużony piedestał. Każdy wydawał się mamę znać, a zdecydowana większość osób ją lubić. Wszystkie spacery czy wyjścia na zakupy kończyły się spotkaniem kogoś z malutkim pytankiem o wnioski, terminy, opłaty, dotacje i inne sprawy, których Pola nie znała i nie rozumiała. Mama z cierpliwością mniszki odpowiadała na wszelkie pytania. Wiedziała dużo, a inni chcieli wiedzieć, co wie. Szczególnym przypadkiem był pan Staszek. Pięćdziesięcioletni mężczyzna poruszający się po mieście na starym rowerze. Znak rozpoznawczy: dżinsowa katana i ekscentryczne podejście do higieny osobistej. Nie wyglądał na człowieka, który lubi kąpiele, prysznice i mydło jako takie, ale odmawiał podania ręki ze względu na strach przed bakteriami. Może i dobrze. Miał wiele pytań, choć nie oczekiwał odpowiedzi. Chciał tylko zadawać pytania. Mama z reguły słuchała go przez minutę lub dwie z wyuczonym urzędniczym uśmiechem, a później przepraszała i odchodziła, ciągnąc Polę za sobą. Pan Staszek zwykle szedł za nimi jeszcze przez kilka minut, ale ostatecznie poddawał się, nie zyskawszy oczekiwanej uwagi.

– Pomóc ci gotować?

– Nie umiesz.

– Fakt. – Pola się zaśmiała i szybko ruszyła w stronę sypialni dziewczynek. Mama wychodziła czasem z propozycją, że nauczy ją gotować, ale kiedy przychodziło do akcji kuchennej, szybko traciła cierpliwość, zabierała córce łyżkę z ręki i stwierdzała, że sama zrobi wszystko lepiej.

Pokój był jej. Za oknem świeciło słońce, dając fałszywą nadzieję na odrobinę ciepła, ale prawda była okrutna. Temperatura od tygodni nie wzrastała powyżej zera, jednocześnie zaś nigdzie nie było nawet odrobiny śniegu. Pola marzyła o świątecznych feriach na sankach, ale wydawało się, że to marzenie nie miało się spełnić. „Może na Wielkanoc”. Podniosła ze stolika telefon i zaczęła tworzyć długą wiadomość do Adama. Od teraz będą mogli spotykać się w jej pokoju sami, bez siostry wpadającej bez pukania w najmniej oczekiwanym momencie. Właśnie stawiała pierwszy pełen ekscytacji wykrzyknik, kiedy drzwi do domu znów się otworzyły.

Nie będzie się bała.

Najpierw pojawia się przeczucie. Coś zmienia się w smaku powietrza. Słońce świeciło za oknem, pokój był jej, a szkoła nie miała się zacząć jeszcze przez wiele dni. Drzwi otworzyły się odrobinę gwałtowniej, niż powinny. „To mógł być wiatr”. Uporczywym spojrzeniem zaczęła badać firanki w otwartych oknach sąsiadów z bloku naprzeciwko. „To mógł być wiatr”. Wiatr wyrywa czasem drzwi z rąk. „Nie muszę się bać”. To tylko wiatr. Usłyszała kroki. Żadnego głosu. Ciężkie, szybkie kroki. Człowiek, który cały dzień pracuje fizycznie, ma prawo stawiać ciężkie i szybkie kroki. Firanki sąsiadów falowały delikatnie. Większość z nich była biała, przynajmniej w czasach swojej świetności. Odłożyła telefon, nie odrywając wzroku od okna. Jeśli odwróci się w stronę drzwi, będzie musiała przez nie wyjść. Zaczęła nasłuchiwać. Obiad nie był jeszcze gotowy, nikt się nie spodziewał, że będzie potrzebny wcześniej niż o czwartej. Wydawało jej się, że słyszy falowanie firanek, wskazówki zegara z kuchni, może nawet rżenie namalowanego na nim konia. Zobaczyła to wcześniej, niż poczuła, lekka gęsia skórka przebiegająca wzdłuż przedramion. Nie miała pewności, czy stoi w miejscu, bo chce, czy nogi zaczynają wypuszczać korzenie przez podłogę i sufit sąsiadów piętro niżej. Gdyby się zaplątały wokół balkonu, mogłaby już nigdy nie ruszyć z miejsca. „Nie będę się bać”. Szybciej niż chciała, odwróciła się w stronę drzwi. Pokonując lekkie zawroty głowy, przeszła do pokoju dziennego. Jeśli wcześniej mogła mieć nadzieję, musiała ją stracić. Mama ze sztucznym uśmiechem zamykała kolejno okno za oknem. Plask. Plask. Plask. Pola patrzyła na poprzecinaną pajęczynkami zmarszczek dłoń zaciśniętą na klamce nowej futryny z PCW. Do góry – uchylne, pozycja środkowa – otwarte. Pozycja w dół – zamknięte.Pierwsze okno w dół. Drugie i trzecie. Na palcach prawej ręki połyskiwał lakier. Nawet z tej odległości Pola widziała, że z serdecznego trochę już odprysło.

– Nieszczelne – szepnęła mama. – Podaj mi sweter z szafki.

Boazeria w przedpokoju, przytłaczająca liczba mebli i narzut, dywanów i ozdób, a nawet kwiatki doniczkowe, to wszystko sprawiało, że mieszkanie numer siedem zawsze było odrobinę duszne. Decyzja o zamknięciu okien i zatkaniu jedynego, które nawet po wymianie pozostawało nieszczelne, była tylko próbą kupienia sobie kilku sekund. Nieskuteczną. Należało po prostu przeczekać. W przedpokoju zaskrzeczała drabina, chwilę później małe drzwiczki pawlacza wiszącego nad wejściem do kuchni. Stukot przesuwanych po pawlaczu rzeczy. Nie, nie przesuwanych, przewracanych i zrzucanych na ziemię. Nie było już na co czekać. Mama podeszła do taty spokojnym krokiem, nie gubiąc uśmiechu, który w najmniejszym stopniu nie obejmował jej oczu.

– Pomóc ci?

– Nic tu nie można znaleźć! – To nie był krzyk. Raczej warknięcie, dodatek do muzyki zrzucanych na podłogę gwoździ i śrubokrętów. Brzdęk, wyzwisko, brzdęk, wyzwisko. Powtarzalne jak poezja agresji.

– Jak mi powiesz, czego szukasz, to ci pomogę.

Uderzenie zimna, uderzenie ciepła, uderzenie zimna, uderzenie ciepła. Koszulka zaczynała delikatnie oblepiać skórę Poli. Poczuła kropelkę potu spływającą pomiędzy jej drobnymi piersiami. Małymi kroczkami w zwolnionym tempie skierowała się w stronę taty. Dzisiaj pomoże. Nawet nie zdążyła ułożyć w głowie zdania, które mogłoby być dobre na start, a już wiedziała, że przegrała. Mama wysłała jej długie, poważne spojrzenie. To znaczyło jedno: „Idź do zielonego i zajmij się sobą po cichu, najlepiej poczytaj”. Kapitulacja. Co jest gorsze, strach czy wstyd?Zanim przekroczyła próg pokoju, z pawlacza spadł słój z jakąś osobliwą oleistą mazią. Szkło rozprysło się po pomieszczeniu, wdzierając się maleńkimi odłamkami do kuchni i pokoju dziennego.

– Jego mać! –krzyknął ojciec, zeskakując z drabiny. – Założę się, że go ukradła, żeby ćpać z kolegami!

„To brzmiało jak fragment bardzo słabo napisanego scenariusza do filmu z kategorii powyżej lat szesnastu” – pomyślałaby Pola, gdyby strach nie płynął zimnym potem po jej ciele. Zeskakując z drabiny, tato nastąpił na spory kawałek szkła. W dalszym ciągu miał na sobie ubłocone buty, na szczęście. Zaklął jeszcze raz i ruszył w stronę drzwi frontowych. Pola uskoczyła z drogi, rejestrując w pamięci twarz ojca.

– Zaczekaj –prosiła mama, ale nie słuchał. Nigdy nie słuchał. Szał, w który wpadał, przypominał Poli jakby trans. Zupełnie jak w Requiem dla snu Darrena Aronofsky'ego. W jej pamięci nie zostawały przyczyny i skutki, raczej kolory, pojedyncze słowa i drobiazgi. Jego dłoń przypominała żurawia, kiedy wyrzucał przez okno kolejne rzeczy. Z kolei gdy zaciskał pięści, środkowy palec podążał za innymi z lekkim opóźnieniem. Pamiątka po urazie sprzed lat. Szarpnął klamkę i wybiegł na klatkę schodową. Krzyk, wyzwiska i oskarżenia poniosły się echem od parteru do piątego piętra. Dziesięć rodzin w jednym pionie. Żadne drzwi się nie otworzyły. Pola nienawidziła wrażenia, że całe sąsiedztwo stoi przy wizjerach, podczas kiedy ona i mama tkwią nieruchomo w środku czarnej dziury. Nic nie dało się zrobić. Trzeba było czekać i nie prowokować. Wrócił po chwili.

– Gdzie jest mój klej? – rzucił w stronę Poli. Zwykle mama była winna i to ona musiała odpowiadać. Palec wskazujący, który pojawił się centymetr przed jej twarzą, sprawił, że straciła panowanie nad aparatem mowy, jednocześnie zaś nie chciała i nie mogła przestać na niego patrzeć. Zaraz za palcem znajdowała się twarz, a w niej oczy. Piękny, bardzo rzadko spotykany kolor. Jakby wylać trochę mleka na letnie niebo. Jasne, z roku na rok jaśniejsze i coraz straszniejsze. Z roku na rok coraz mniej było w nich kontaktu z rzeczywistością, odpływały gdzieś w obłęd, z którego nie dało się zawrócić. Wspinaczowi zerwała się lina, może już tylko spadać. Próbuje chwytać się skałek, które zna, ale nie może się zatrzymać.

– Nie brałam.

Szarpnięcie ręki.

– Wszystko z szafek na podłogę, już!

– Ja ci znajdę – uspokajała go mama, zagłuszając swoim głosem przekleństwa fruwające w powietrzu. – Chodź, znajdziemy w pawlaczu. Pola, idź, poszukaj u siebie, my poszukamy tutaj.

Zza zamkniętych drzwi mogła traktować słowa, jakby dobiegały z innego wymiaru, może z telewizora? Może wcale nie dotyczyły jej, jej rodziny, jej pokoju i kleju butapren, niezbędnego do wykończenia domku dla lalek. „To tylko film klasy B. Słabe oświetlenie, przeciętnej urody aktorzy i głupie rozmowy. W rzeczywistości nikt tak nie mówi…” Minęła trudna do opisania chwila, sąsiedzi pewnie kończyli już popcorn. Klej wyśmiewał sytuację z samego dna pawlacza. „Jakie to żałosne – myślał. – Stoję tu sobie, widać mnie przecież. Nie jestem powodem, jestem pretekstem”.

Znów trzasnęły drzwi, jeszcze przez kilka chwil słyszała podniesiony głos na klatce schodowej. Krzyczał do siebie? Do innych? Do czegoś, co go opętało? Nie wiadomo. Mieszkanie numer siedem. Szczęśliwa liczba, jeśli ktoś w to wierzy. Wystarczyła chwila, żeby świat rozszerzył się do tysięcy, może nawet milionów oczu, które patrzyły, jak wymachuje palcem przed jej twarzą. Tysiące, może miliony uszu słyszały, jak nazywa ją narkomanką i się odgraża. Trzask drzwi musieli słyszeć wszyscy, nie znała dokładnej liczby. „Co jest gorsze, strach czy wstyd?”

***

Mama sprzątała przedpokój.

– Poszedł do garażu. – Z palca wskazującego ściekała jej maleńka strużka krwi, poza tym nie wydawała się fizycznie zraniona.

– W jakim stanie wróci?

– Nie wiem. Idź sobie poczytać. Obiad o czwartej.

RÓŻA

Cisza należała całkowicie do niej. Potrzebowała jej od dawna, chłonęła każdym centymetrem kwadratowym skóry. Było jeszcze wcześnie, ale za oknem zapadał zmierzch. Różowe, fioletowe i złote chmury bajkowymi kształtami zasłaniały zasypiające słońce. Marek kończył pracę o szesnastej. Oficjalnie. W praktyce, jako młody, początkujący kierownik budowy, zazwyczaj zostawał znacznie dłużej, dyskutując ze współpracownikami o geodetach, przepisach i planach bezpieczeństwa. Współpracownikami, ale niekoniecznie przyjaciółmi. Sprawy służbowe lubił zaczynać i kończyć w pracy. Poznali się, kiedy Róża zaczynała studia pedagogiczne pierwszego stopnia, a Marek budownictwo drugiego. Pierwsza randka, zaaranżowana przez wspólną koleżankę Laurę, okazała się mało fascynującym wstępem do fascynującej znajomości.

Róża zaparzyła zieloną herbatę w pachnącej świeżą farbą kuchni, owinęła się szczelnie puchatym brązowym kocem i usiadła wygodnie na balkonie, wspominając ich pierwsze spotkanie. Nie był rozmowny, zamówił dla siebie dwa różne ciastka. Pachniał drogimi perfumami, ale nie układał blond włosów na żel. Schludny, nie wymuskany.Wspomnienia bardzo cichej randki wywołały uśmiech na jej twarzy. Przypominała sobie moment, kiedy postanowiła dać mu kolejną szansę. I kolejną. I kolejną, a każda z nich okazywała się świetną decyzją. Róża była krągłą, niewysoką dziewczyną o ciemnych włosach i nieco wyniosłym wyrazie twarzy. Mimo niewątpliwej urody nie robiła wrażenia ciepłej i sympatycznej. Nie przyciągała tłumów, nie była najgłośniejsza na imprezach. Wielokrotnie zakochana nieszczęśliwie dziwiła się, że tym razem, na przekór własnej intuicji, znalazła miłość. No i miała urodzić mu dziecko. Ostatni miesiąc minął bardzo szybko. Formalności związane z kupnem ich pierwszego mieszkania dobiegły końca. Farba na ścianach wysychała powoli. Nikt nie maluje ścian zimą – ale tak bardzo jej zależało, żeby zdążyć przed świętami.

Herbata stygła w zastraszającym tempie, a myśli Róży błąkały się między przeszłością a teraźniejszością. Kiedy balkonowe kafle pod stopami zaczęły lekko przymarzać, postanowiła wrócić do domu i obejrzeć postępy. Trzy ascetycznie umeblowane pokoje stanowiły ogromny kontrast z mieszkaniem, w którym się wychowała i spędziła cały okres studiów, ale to była dobra zmiana. Stanęła bokiem przed wielkim lustrem w sypialni. „Jakaś wypukłość jest”– myślała, rozważając, czy dwunasty tydzień to już czas, żeby było widać ciążę. Równie dobrze mogła to być pizza zjedzona na obiad. Nieważne.To był najpiękniejszy czas w jej życiu i miał trwać już zawsze.

Marek wrócił chwilę po dziewiętnastej.

– Jak się dzisiaj czujemy? – zapytał, obejmując Różę jednym ramieniem, a drugim delikatnie gładząc jej brzuch. To miała być ich pierwsza wspólna noc w nowym mieszkaniu.

– Dobrze, aż nie mogę uwierzyć. Bez wymiotów, bez zawrotów głowy, bez wzdęć. Mogę się ciążami zajmować zawodowo –roześmiała się Róża.

– Dobrze, bo mam dla nas dzisiaj coś wyjątkowego –stwierdził Marek, wyjmując z torby bezalkoholowy szampan Piccolo. – Mamy co świętować. Oto nasza baza na następnych siedemdziesiąt lat. Trzy czwarte tego czasu będziemy ją spłacać, ale przynajmniej nie musimy nikogo pytać, czy możemy zawiesić obraz. Tutaj mamy kuchnię, niedoschnięte, trochę śmierdzące ściany. Tu sypialnia z naszym łóżkiem, a tam wstawimy łóżeczko dla fasolki – trajkotał, wskazując ręką kolejne pomieszczenia, zupełnie jakby był Mufasą wskazującym Simbie lwią ziemię.

– Jestem tu od rana, nie uważasz, że to ja powinnam cię oprowadzać? –złościła się żartem Róża.

– Nie. Ja tu jestem szefem!

Dzwonek do drzwi niespodziewanie przerwał ich rozmowę. „Inny niż u mnie w domu” –pomyślała Róża, nie uświadamiając sobie, że jest u siebie w domu. Dom rodziców już nigdy nie miał być jej. Odeszła, oddaliła się na odpowiedni dystans. Nie była już ani w zasięgu spaceru, ani w zasięgu krzyku. W drzwiach stała starsza kobieta w grubym, robionym na drutach swetrze i zielonej spódnicy do ziemi. Włosy związała w ciasny, schludny kok, znacznie bardziej elegancki niż wykonany niewprawną ręką makijaż nieco podkrążonych, ciekawskich oczu.

– Witamy ostatnich lokatorów! Cały blok wyprzedał się szybko. Ja mam mieszkanie z bocznych, najmniejsze, syn mi kupił, no bo mieszka w Ameryce, to mógł sobie pozwolić –zaczęła i nie czekając na zaproszenie, prześlizgnęła się do przedpokoju.

– Zapraszamy. –Marek uśmiechnął się krzywo. – Ale nie na długo – dodał szeptem do Róży. – Napije się pani herbaty, pani…?

– Jolanta Wiśniewska, spod dwójki. Przychodzę późno, bo dopiero zobaczyłam, że pan podjeżdża; wcześniej widziałam światło, ale nie chciałam przeszkadzać, skoro pani sama siedzi w domu i nie wiadomo, co robi.

– Zrobię herbatę – wybąkała zaskoczona jej bezpośredniością Róża.

– Nie trzeba, ja się chciałam tylko przedstawić, ale wiek nie pozwala mi się zasiedzieć. Nogi mnie już bolą nawet od patrzenia na schody, tutaj mam taki żylak, że doktor sam się boi oglądać. – Wskazała na lewą nogę obleczoną szarawą pończochą.

– Ja też się trochę boję – zaśmiał się Marek.

– Tu się wam, młodym, będzie dobrze mieszkało, prawie sami młodzi, to i przyjaciół znajdziecie, tylko w kawalerkach starszyzna. Raczej cisi wszyscy, tylko jedni piją, ale też są cicho, to niech piją, nie nasza sprawa, nie?

– Nie. – Róża się skrzywiła, uświadamiając sobie, że sąsiadka ma już prawdopodobnie kartotekę wszystkich osób mieszkających w budynku. – Późno już. Jutro wcześnie wstajemy… – Nie lubiła wścibstwa.

– Tak, ja się już muszę kłaść, ale pomyślałam, że auto zajechało ładne, widać, że nie byle kto się wprowadził, to się przedstawię. Teraz wszyscy się boją mafii, ale ja już mam swoje lata, to się niczego nie boję. – Potarła ręką lewe oko, rozmazując kolorowy makijaż. – Szampan bezalkoholowy? Macie dzieci? Bo ja nie przepadam, jak jest w nocy głośno. Nie mieszkam bezpośrednio pod wami, ale w bloku i tak się niesie.

– Niesie się, niesie, a pani już się chyba musi wynieść do siebie– stwierdził prawie ostro Marek.

Róża stanęła naprzeciw sąsiadki, uniemożliwiając jej potencjalne wślizgnięcie się dalej do mieszkania. Przez otwarte drzwi wdzierał się lekki wiatr i zapach nowości. Cały budynek był nowy. Wszyscy mieszkańcy mieli dopiero się poznać. Podpisując umowę i odbierając klucze, nikt nie miał pojęcia, z kim związał swoją przyszłość na najbliższe lata, może nawet na całe życie. Blok rodziców miał cztery piętra, dziesięć mieszkań w jednym pionie. Dziesięć rodzin, które spędziły życie w odległości kilkudziesięciu centymetrów od siebie i były głuche na problemy innych. Ślepe na strach. Milczące, kiedy powinno się zabrać głos. Róża nienawidziła ludzi mieszkających po sąsiedzku ze szczęśliwą siódemką. Mama kazała im się kłaniać dosłownie wpół. Pytać o to, jak się mają, uśmiechać się i udawać, że nie wiedzą, że oni wiedzą. Wyglądało na to, że w nowym mieszkaniu miało być inaczej. Marek położył rękę na plecach sąsiadki i delikatnie pokierował jej kroki na zewnątrz.

– No to miło było poznać. Jak będę czegoś potrzebować, to zapukam. – Drzwi zamknęły się za nią z lekkim stukotem.

– Nie mówi się czasem: „Jak będziecie czegoś potrzebować, to zapukajcie”? – Róża się skrzywiła.

– Wygląda na to, że Jolka będzie częścią naszej rodziny!

– Nawet nie zapytała, jak my się nazywamy.

– Pewnie już wie – zaśmiał się Marek. – Nie pozwólmy temu zepsuć naszej pierwszej nocy. – Spojrzał wymownie na dziewczynę. Róża zawsze znajdowała się w kategorii plus size, ale to nigdy nie odebrało jej pewności siebie. W czasach, kiedy wybiegowe modelki z dumą obnosiły swoje wystające żebra, ona z jeszcze większą dumą prezentowała pokaźny biust w obcisłych koszulkach. Nie można było przejść obojętnie obok jej stylu. Kolorowe, nawet pstrokate ubrania, połyskujące dodatki, szalone upięcia włosów. To wszystko miało się niedługo skończyć albo chociaż odrobinę złagodzić. Podjęła pracę jako nauczyciel przedszkolny w placówce, która obrała sobie za cel ingerowanie w jej garderobę. „Okej – myślała Róża. – Okej, dobrze płacą. W każdej pracy obowiązuje dress code”. W duszy nie zgadzała się na to, by podważano jej kompetencje na podstawie stroju.

– Dzieci nie muszą oglądać za dużo ciała, prawda? – zapytała, nie zdając sobie sprawy, że reszta myśli pozostała tylko w jej głowie.

– Nie muszą –odpowiedział Marek, przyzwyczajony do jej „odpłynięć”,jak lubił nazywać chwile, gdy Róża gubiła się w swoich myślach, żeby za moment się ocknąć i rzucić jakiś zupełnie oderwany od rzeczywistości komentarz. – Ale ja poproszę! – zażartował, przesuwając ręką po jej ramieniu. Róża zrzuciła z ramion sweter, odsłaniając opaloną skórę.

– Naleję szampana – zdecydowała, przechodząc zalotnie obok ukochanego. Kieliszki nie były jeszcze rozpakowane. Jak wiele innych rzeczy. Pudła zastawiały podłogi w każdym pokoju, nie było mowy o poszukiwaniach. Z szafki kuchennej uśmiechały się wesoło papierowe kubeczki pozostawione przez ekipę remontową. – Oto nasza zastawa.

– Idealna –odpowiedział Marek, patrząc Róży w oczy. Wznieśli toast, dyskutując o sąsiadce szpiegu. Ciągle się śmiejąc, przeszli do sypialni, w której jedynym gotowym do użytku meblem było drewniane łóżko ze zdobną ramą.

– Delikatnie – poprosiła Róża, myśląc o małej istotce w jej brzuchu.

– Delikatnie – zgodził się Marek.

Pierwsza wspólna noc w nowym mieszkaniu. Pierwszy raz będą zasypiali we trójkę. Lekko oszołomiona bezalkoholowym szampanem (czymże byłoby życie bez placebo?!) poddała się chwili. „W blokach się niesie” – przemknęło jej przez głowę, ale dłonie ukochanego nie pozwalały się skupiać na tak nieistotnym detalu jak sąsiedzi. Minęło kilka minut, zanim uspokoiła oddech. Lepki pot na jej ciele przypomniał obojgu, że nie wypakowali jeszcze ręczników. Róża usiadła po turecku przed największym z pudeł i zaczęła przerzucać szmatkę po szmatce, nucąc pod nosem.

– Myślałam, że może się dzisiaj oświadczysz – rzuciła lekko. Chyba nawet nie chciała tego powiedzieć. Ot, znów poddała się chwili.

– A po co? – zapytał Marek i nie czekając na odpowiedź, przekręcił się na bok. Po chwili spał.

BOGUSIA

Krzesło Bogusi nie było wygodne. Irytowało ją to, szczególnie że gabinety dyrektora i zastępcy były wyposażone w skórzane, profilowane fotele. Po trzy, na wypadek ważnych spotkań. Ona dostała zwykłe obrotowe krzesło bez tego specjalnego wygięcia na plecy, a przecież jako sekretarka spędzała na siedząco najwięcej czasu ze wszystkich osób pracujących w szkole. Uczniowie też nie mieli lekko. Duszne klasy i drewniane krzesła, a do tego porysowane ławki, ale to ostatnie było ich winą, więc w sumie nie powinna im współczuć. Wszystkie dni w tej pracy zaczynały się dla niej tak samo. Sprawdzenie księgi korespondencyjnej, przeglądanie kalendarza spotkań, przygotowywanie raportów i całej reszty papierologii. Od samego rana każde zajęcie, którego się podjęła, przerywane było licznymi telefonami.

– Pierwsze Liceum Ogólnokształcące imienia Cypriana Kamila Norwida, sekretariat, wczym mogę pomóc?

– Tak…

– Yhym…

– Od dwunastej do czternastej, ale sugerowałabym dzwonić około dwunastej, największe prawdopodobieństwo, że uda się złapać.

– Yhm.

– Rozumiem, ale takie są godziny…

– Wniedzielę nie…

– Nie trzeba zrodzicami, ale papiery muszą być kompletne…

– Tak… Nie… Oczywiście… Już zapisuję… Przekażę… Dziękuję… Do widzenia.

Tusz rozmazywał się pod naciskiem jej dłoni. Codziennie obiecywała sobie kupić jeden z tych wyszukanych długopisów dla leworęcznych i codziennie zapominała, mimo że Trudex, mały sklepik z artykułami papierniczymi prowadzony przez sympatyczną panią Gertrudę, stał na rogu ulicy, którą każdego dnia musiała pokonać w drodze do pracy. Pani Truda w pewnym sensie znała ich rodzinę. Bogusia starała się nie myśleć często o czasie spędzonym na snuciu się między pokojem dziewczynek a zielonym. Było, minęło – chciała wierzyć, ale tak naprawdę nie minęło i miało nigdy nie minąć. Za każdym razem, kiedy pomyślała o długopisie, przed oczami stawała jej twarz przestraszonej pani Trudy trzymającej w ramionach słaniającą się na nogach Polę.

Tamtej niedzieli sprzed trzech lat Pola wybiegła z domu, zanim zrobiło się jasno, ale nikt za nią nie pobiegł. Osiedle było spokojne, a ona zawsze wracała po godzinie lub dwóch, ale kiedy domowa burza przeszła, a Pola nie wracała, mama zaczęła się niepokoić. Ojciec wyszedł już do kościoła. „Do kościoła” – huczało ironicznie w uszach Bogusi. Kiedy zadzwonił domofon, wszystkie dziewczyny, które czekały w domu, odetchnęły z ulgą, ale to uczucie nie trwało długo. Z białej słuchawki nie dobiegło otwierające wszystkie polskie drzwi „to ja”. Zamiast tego usłyszały głos obcej kobiety.

– Mam pani córkę – powiedziała.

Okazało się, że Pola słabo spała, nie zjadła śniadania, przestraszona wybiegła na dwór i biegła tak jak Forrest Gump, aż zwyczajnie zasłabła. Nie pamiętała, czy straciła przytomność, czy tylko równowagę, ale kiedy znalazła ją pani Truda, dalej miała problemy z utrzymaniem pionu.

Co przywołało te wspomnienia? Chyba pogoda była podobna tamtego poranka, a może to tylko ten długopis – zastanawiała się Bogusia, przeglądając internetową skrzynkę odbiorczą sekretariatu. Była niespokojna. Wszystkie dni w tym budynku zaczynały się tak samo, tylko nie czwartki. W czwartki rano testowano alarm przeciwpożarowy. Tydzień w tydzień jego pieśń przywoływała nieprzyjemne wspomnienia. Alarm to zawsze coś złego, mimo że jego dźwięk może komuś uratować życie. Ludzie nie powinni bać się dźwięku, tylko tego, co się za nim kryje, jednak coś w ryku alarmu przerażało młodą kobietę dogłębnie. Sekretariat był nieduży, wręcz klaustrofobiczny. Szafki z aktami wypełniały prawie całą jego przestrzeń. Szczupła Bogusia czuła się w nim jak olbrzym. Drzwi na lewo – dyrektor. Szalenie przystojny mężczyzna o szorstkim stylu bycia. Z wykształcenia matematyk, twardą ręką rządził szkołą z miękkiego fotela. Prawe drzwi – zastępca dyrektora, nauczycielka fizyki. Jedna z najbardziej inteligentnych osób, jakie Bogusia poznała w swoim życiu. Skromna, siwiejąca pani Danuta uczyła w tej szkole już w czasach, kiedy Bogusia ledwo ogarniała różnicę między protonem a neutronem. Miała dar do tego, żeby widzieć i słyszeć prawdę nawet wtedy, kiedy ktoś z całej siły starał się ją ukryć. Nauczycielka z powołaniem. Z misją i wiarą, że znalazła się w danej chwili w danym miejscu w jakimś celu. Z ogromną pasją do fizyki i całkowitym niezrozumieniem, dlaczego ktoś miałby się fizyką nie pasjonować. Bogusia widziała w niej nie tylko byłą nauczycielkę i przełożoną, ale też mentorkę i przyjaciółkę. Czas zatarł odrobinę ich różnicę wieku. Bywały dni, kiedy siadały razem w sekretariacie, piły kawę i rozmawiały o kosmosie. Pani Danusia nie opowiadała o sobie dużo, ale chętnie słuchała, potrafiła wyciągnąć z człowieka zwierzenia, nawet te wstydliwe. Uwielbiała patrzeć w gwiazdy. Bogusia zaraziła się tą pasją, sama nie wiedząc do końca kiedy. Któregoś dnia obudziła się i zdała sobie sprawę, że potrzebuje teleskopu. Pani Danusia całym sercem wspierała jej aplikację na stanowisko sekretarki, a kiedy Bogusia nią została, chętnie udzielała rad. Jej towarzystwo odpędzało złe duchy – jeśli ktoś w nie wierzył.

Bogusia miała właśnie wpisać kolejne spotkanie w kalendarzu zastępcy dyrektora, kiedy rozwrzeszczał się alarm. Niepokój.Odłożyła długopis, zamknęła oczy i zaczęła odliczać: „dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, szczęść, pięć, cztery – co się dzieje?”.Zazwyczaj alarm milkł przy czwórce. „Trzy – dlaczego nie przestaje?”. Dwa. Jeden.Otworzyła oczy, przesunęła myszką w róg monitora wysłużonego komputera. „ŚRODA” – pomyślała z przerażeniem. Zerwała się z krzesła. Ewakuacja trwała w najlepsze, wszystko to przypominało Bogusi cyrk. Nauczyciele krzyczeli i próbowali zapanować nad roześmianymi nastolatkami.

„Dlaczego się śmieją? Sytuacja może być poważna. Dlaczego się śmieją? Niczego się nie boją, jakby chcieli umierać”.

Ruszyła korytarzem w kierunku schodów. Śmiech nastolatków huczał jej w uszach coraz głośniej, wypełniając pustą przestrzeń między kolejnymi sygnałami alarmu. Postawiła stopę na pierwszym stopniu. Ktoś przebiegł obok niej, pokrzykując radośnie.

– Patrz, gdzie ona lezie! –usłyszała dziewczęcy głos za swoimi plecami. Druga stopa na drugim stopniu. Głos był wysoki, nawet jak na nastolatkę, irytujący, wręcz głupawy. Taki sam jak ten, który śmiał się z niej w tej samej szkole, ale w innym czasie. Pierwsza stopa na trzeci stopień. Alarm nie przestawał wyć, ale Bogusia zdawała się nie słyszeć. Zbyt gwałtownie ruszyła szyją i coś strzeliło. Zabolało, ale się nie przejmowała. Coraz szybciej stawiała kroki, już prawie biegła. Nie mogła uciec przed hałasem, nie mogła uciec przed alarmem, możliwe nawet, że ogniem, ale przede wszystkim nie mogła uciec przed śmiechem. Ktoś pewnie, choć delikatnie złapał ją za ramię.

– A ty dokąd, kochanie? – Pani Danuta spojrzała na nią znad grubych, oprawionych na złoto okularów. –Ewakuujemy się na dół, wszyscy do miejsca zbiórki. – Złapała Bogusię pod rękę i ruszyła w dół schodów. Musiało minąć już kilka minut, odkąd alarm się rozpoczął, ale pojedynczy uczniowie ciągle biegali po korytarzach ganiani przez rozwścieczonego do granic możliwości wuefistę.

– Jak małpy –skomentowała krótko nauczycielka, zauważając brak reakcji na swoje kolejne perswazje. – Nie bój się, to się zaraz skończy.

Bogusia drżała lekko. Uszy jej się zatkały, jakby leciała samolotem. Słyszała panią Danusię, ale sens słów do niej nie docierał. Jedynym realnym dźwiękiem był śmiech. Panika rozlała się po jej ciele z niesamowitą mocą. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak się bała.

„Ale czego? Co jest gorsze, wstyd czy strach?”

– Ja… – zaczęła Bogusia, czując na skórze powiew zimnego powietrza, który w żadnym stopniu nie hamował rozlewających się po jej twarzy czerwonych plam wstydu.

– Jest okej – stwierdziła rzeczowo pani Danuta, wypowiadając ostatnie słowo z wyraźnie fałszywym angielskim akcentem.

– Uczniowie pani potrzebują.

– Potrzebują raczej odrobiny dyscypliny, patrz na nich. – Wicedyrektorka wskazała palcem grupkę nastolatkówpodskakujących i wydających dźwięki przypominające odgłosy goryla. Straż pożarna pojawiła się na miejscu w ciągu kilku chwil. Oznaczony na zielono punkt, w którym zbierała się szkoła w sytuacjach zagrożenia, ożył i hałasował. „Czyim pomysłem było upchnięcie kilkuset młodych ludzi w jednym budynku?”. Sytuacja prosiła się o tragedię. Kolorowe ubrania i nieustający ruch przywodził na myśl festyn. Dziewczyny marzły zbite w ciasne grupki, jedna oddalona od drugiej o kilka metrów. Chłopcy biegali między nimi i udawali małpy. – A tamci dwaj mogli się spalić, gdyby ich siłą nie wygonić na dwór. Durnie.

Wizja płonącej młodzieży nie była do końca zgodna ze skalą zagrożenia. Po sprawdzeniu szkoły strażacy stwierdzili, że alarm został uruchomiony przez niedużą awarię w kuchni stołówki i wszyscy mogą wracać do klas. Nauczyciele wykrzykiwali polecenia, puszczając z ust pary zimnego powietrza. Uczennice przewracały oczami i ostentacyjnie pocierały ramiona rękami. Kolorowa masa ruszyła w stronę szarawego gmachu.

– Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Z roku na rok wydają się głupsi. Twój rocznik miał chyba więcej rozumu.

– Sama nie wiem –zastanowiła się Bogusia, wyswobadzając się z uścisku pani Danuty. Włosy przykleiły jej się do spoconego czoła. Koszula na plecach niemal przymarzała do skóry. Na dworze musiało być kilka stopni poniżej zera. Mijająca je wysoka i szczupła blondynka głośno komentowała zajście. Otoczona grupką popiskujących koleżanek, wygłaszała opinie o niedorzeczności sytuacji, brzydkiej pogodzie i o tym, że jej ojciec o tym wszystkim usłyszy. „Miniaturowa samiczka alfa” – pomyślała Bogusia. Pozostałe dziewczyny w tej grupie nie były tak wysokie i szczupłe. Miały skromniejsze ubrania, niektóre z nich były pryszczate. Te ostatnie wpatrywały się w koleżankę z największą czcią. Zaszczyt, którego dostąpiły, wchodząc w skład tej grupki, powodował prawie namacalną ekscytację. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

– Dobrze się czujesz? Jesteś bardzo blada. Zaprowadzę cię do pielęgniarki – zdecydowała pani Danuta.

– Nie! Nie ma takiej potrzeby.

W liceach z reguły nie pracowały pielęgniarki. U nich nazywano tak starszą niż świat woźną, która w dawnych czasach ukończyła kurs pielęgniarski. Miała ręce kowala i gołębie serce, a jej kieszenie zawsze były pełne paracetamolu i ibuprofenu. Nieoficjalnie, rzecz jasna. Zgłaszano się do niej w każdej sytuacji wymagającej pierwszej pomocy. W czasach, kiedy Bogusia była jeszcze uczennicą, często prowadzano ją do „pielęgniarki”. Znaleziona zapłakana w toalecie – do pielęgniarki. Spotkana bardzo blada na trasie do szatni – do pielęgniarki. Pielęgniarka sadzała uczniów w swojej kanciapie i ręką badała temperaturę. Potem podawała wodę lub po prostu kazała chwilę posiedzieć. Grono pedagogiczne przechodziło obowiązkowe kursy pierwszej pomocy, ale większość nauczycieli niechętnie korzystała ze zdobytej wiedzy. Znacznie łatwiej było wysłać ucznia na chwilę na korytarz, „żeby się przewietrzył”, gdzie do akcji wkraczała „pielęgniarka”.

– Po co pani to robi? Założę się, że pani umowa tego nie obejmuje, wypłata z pewnością też nie – zapytała kiedyś Bogusia.

– Jak pracujesz w szkole, to nie ma znaczenia, jakie stanowisko masz w papierach – odpowiedziała wtedy woźna.

„Pielęgniarka” była jedyną osobą w szkole lubianą przez wszystkich, od dyrektora po najtrudniejszego z uczniów. Bogusia była przekonana, że gdyby podjęła studia, z łatwością dostałaby oficjalną posadę szkolnego psychologa. Dopiero po latach zrozumiała, że nie każdy marzy o edukacji uniwersyteckiej, a nawet pośród tych, co marzą o studiach, nie każdy będzie w życiu wykonywał zawód, do którego ma największe predyspozycje. Część potencjału ludzkiego musiała zostać zmarnowana lub przeoczona. Trudno. Większość rodziców przymykała oko na zostawianie od czasu do czasu ich bezcennych skarbów pod okiem woźnej, inni prawdopodobnie nigdy się nie dowiedzieli. To były dziwne czasy.

– Wyglądasz jak trup, chodź się przynajmniej czegoś napić – nalegała pani Danusia. – Odkopcili stołówkę, posiedzimy chwilę przed moim zebraniem. Chyba że wolisz wziąć dzień wolnego? Masz rzut beretem, dojdziesz do domu.

– Dojdę do domu – powtórzyła bezmyślnie.Bicie serca stopniowo wracało do normalnego rytmu. Wszyscy poza nimi byli już w budynku. Bogusia zauważyła, że jej towarzyszka trzęsie się z zimna. Sama nie odczuwała nic.

– Co masz w pokoju? – zapytała fizyczka z troską w głosie.

– Tylko torebkę i kurtkę.

– Przyniosę.

Nie minęły dwie minuty, a już była z powrotem. Żwawym krokiem podeszła do Bogusi i ze zwinnością tygrysa owinęła ją kurtką.

– Będziesz chora, za długo tu stałaś. Jest ktoś w domu?

– Marcin przyjedzie do mnie wieczorem. Do tego czasu się prześpię.

– Okej.

Ruszyły w stronę zielonej furtki, przed którą mieścił się mały parking. Skrzyżowanie, Trudex, a tuż za nim osiedle z kolorowymi blokami. W jednym z nich mikroskopijne dwupokojowe mieszkanko – azyl Bogusi.

– Dziękuję pani – powiedziała, zerkając na twarz wicedyrektorki.

– Daj spokój. Odpocznij dzisiaj. Widzimy się jutro.

„Nie widzimy” –pomyślała Bogusia, przekraczając w ciszy bramkę.

***

Kierunek łóżko. Nie była w stanie sformułować żadnej innej myśli. Świat się zmienił, chociaż właściwie nic się nie zmieniło. Możliwe też, że świat się w ogóle nie zmienił, ale ona pierwszy raz od bardzo dawna zobaczyła jego rzeczywiste oblicze.

Przeszłość Bogusi była naznaczona blizną biegnącą od dolnej części nosa do górnej wargi. Pozostałością po trudnej operacji rozszczepu, której była poddana jako niemowlę. Tylko tyle i aż tyle. Rozsądek (głosem pani Danusi) podpowiadał płaczącej dziewczynce, żeby się nie przejmować, że to głupota, że nie warto, że każdy nastolatek to przechodzi, że trzeba przetrwać i nie można im pokazać łez, że uszy do góry i klata do przodu, że będzie okej. Bywały dobre dni pełne kulturalnego ignorowania, ale było ich znacznie mniej niż dni, kiedy piskliwy głos gonił Bogusię po korytarzach Liceum imienia Norwida, a zaraz za nim pędził śmiech. Niektórzy odwracali wzrok, inni przyglądali się z zainteresowaniem. Większość nauczycieli trwała w zmowie milczenia. Bogusia nienawidziła tego śmiechu. Była pewna, że jej prześladowczyni po prostu próbuje odwrócić uwagę od siebie, ale nigdy nie miała odwagi powiedzieć jej tego w twarz. Z każdego można się śmiać. Ktoś ma wystające kolana, ktoś chorobę, przez którą chodzi krzywo, ktoś biednych rodziców, a jeszcze inna osoba jest gruba. Są jąkały i pryszczaci, są dziewczyny, które nie potrafią wskazać na mapie Afryki. Ze wszystkich można się śmiać, ale czy się powinno?

Marcin przyjechał o dziewiętnastej. Powiesił skórzaną kurtkę na haku w przedpokoju, rozwiązał sznurówki wytartych glanów i wszedł do pokoju gościnnego, gasząc po drodze światło, niepotrzebnie zapalone w maleńkiej sypialni. Jak zwykle przywiózł ze sobą ciepłą kolację. Zapach ryby i frytek rozchodził się miło po pokoju. Bogusia leżała w łóżku, patrząc w sufit.

– Co jest, mała? Tak leżysz i patrzysz bezmyślnie? – zaczął ciepłym głosem.

– Nie bezmyślnie – odpowiedziała. – Jestem osłabiona, chyba mnie coś bierze.

– Uhum –odparł, patrząc, jak jej łagodne brązowe oczy zachodzą łzami. – Chcesz mi opowiedzieć, co się stało?

– Sama nie wiem, co się stało, mieliśmy alarm przeciwpożarowy. Wszyscy się ewakuowali, a ja szłam do góry. Coś kierowało moje kroki do góry. Coś strzeliło mi w głowie i po prostu nie wiedziałam, gdzie jestem. – Marcin usiadł na skraju kanapy i zaczął gładzić Bogusię po głowie. Z przyjemnością przyjęła tę czułość, sygnał, by mówiła dalej. – Usłyszałam głos jakiejś dziewczyny i nagle poczułam, jakbym wróciła do liceum. Wiem, że byłam w liceum, ale mam na myśli dosłowne wrażenie, jakbym znów była nastolatką.

– To nie był twój czas, mała – odpowiedział spokojnym głosem chłopak. – Teraz jest twój czas. Wygrałaś z tym. Masz wszystko. Skończyłaś studia, masz fajną pracę. Wiem, wiem, nudnawą – wtrącił, widząc, jak przewraca oczami – ale nie jest źle. No i masz mnie – dodał z szelmowskim uśmiechem. – A ja o ciebie zadbam i już nie będziesz musiała się bać. Tylko wstań, weź prysznic, wyrzuć z głowy głupich nastolatków i zjedz ze mną kolację. Ta ryba po tygodniu na słońcu pachniałaby lepiej niż ty w tej chwili. Chodź, przygotuję ci kąpiel.

– Nie jestem głodna. Miałam długi dzień. Prześpię się, rano wszystko ogarnę. – Odwróciła się do niego plecami. Nie była z siebie dumna. Już dawno postanowiła, że nie będzie znów oglądał jej w takim stanie. Czuła jednak, że coś w powietrzu otacza ją niewidzialnymi rękami. Coś silniejszego od niej.

– Nastawić ci budzik? – zapytał z troską Marcin.

– Nie trzeba, wzięłam kilka dni wolnego. Czuję, że będę miała grypę.

Delikatny pocałunek w czoło pozostawił na ustach Marcina mocny posmak soli. Przeniósł kolację do kuchni, nastawił czajnik. W zlewie piętrzyły się naczynia, podłoga kleiła się od rozlanego soku. Na dworze było już ciemno, przez okno wpadało pomarańczowe światło latarni. Szkoła rzucała długie, groźne cienie. Dosłownie i w przenośni. Wrócił do pokoju, żeby zaciągnąć zasłony. Miarowy oddech Bogusi był jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę zimowego wieczoru. Kochał ją.

„Drugi raz nie dam rady” – pomyślał smutno.

Trzy kaczki. Historia pewnej rodziny

ISBN: 978-83-8219-369-5

 

© Ewelina Chudzik i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Wiola Pierzgalska

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.