Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce - Juliusz Verne - ebook

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce” to powieść Juliusza Verne’a,  uznanego za jednego z pionierów gatunku science fiction.

W 1854 roku na obrzeżach pustyni Kalahari w Afryce Południowej ląduje międzynarodowa ekspedycja angielsko-rosyjska, która ma za cel dokładny pomiar południka ziemskiego.

W rezultacie ich pomiarów ma zostać ujednolicony światowy system miar i wag.

Rywalizacja Anglików i Rosjan utrudnia jednak organizację prac naukowych, a kiedy z Europy dochodzą wieści o wojnie Anglii i Francji z Rosją, cel ekspedycji staje pod znakiem zapytania


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-186-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I. Nad brzegami rzeki Pomarańczowéj

W dniu 27 Stycznia 1854 roku, dwóch ludzi, wygodnie rozciągniętych u stóp brzozy płaczącej, prowadziło rozmowę. U stóp ich toczyły się szerokie nurty rzeki Pomarańczowej. Wodozbiór ten, zwany przez Hollendrów wielką rzeką, a przez Hottentotów Garrjepem, może śmiało współzawodniczyć z trzema wielkiemi arterjami afrykańskiego lądu: Nilem, Zambezą i Nigrem. Nie zbywa jej, równie jak tamtym, ani na wodospadach, ani na prądach gwałtownych i wylewach. Znakomici podróżnicy, jak Thompson, Alexander i Burchell, których imiona dobrze są znane nad brzegami tej rzeki, sławią czystość jej wód i czarowny wdzięk jej wybrzeży.

 W miejscu, gdzie nasi wędrowcy spoczywają, rzeka Pomarańczowa zbliża się ku łańcuchowi gór księcia Jorku. Okolica tutaj prześliczna: nieprzebyte skaliste ściany, potężne masy nastroszonych głazów, mnóstwo pni drzewnych skamieniałych, olbrzymie lasy dziewicze, nietknięte dotąd niszczącą siekierą europejskiego przybysza — wszystko to razem, ujęte w ramę błękitniejących zdala gór Garrjepu, wspaniały przedstawia widok.  W górze, rzeka zgnieciona skalistemi brzegami, niedozwalającemi ciasnemu łożysku objąć ogromnej masy wód — wre, kipi, szaleje, aż wreszcie, straciwszy nagle pod sobą grunt, rzuca się z wysokości czterystu stóp z przerażającym grzmotem w przepaść. Powyżej wodospadu szeroko rozlane nurty rozbijają się o podwodne głazy, a dalej opływają mnóstwo kęp zielenią okrytych. Poniżej czarna, niezgłębiona otchłań, w którą bez przerwy spadają wody z hukiem, przewyższającym turkot gromów szalonej burzy. Z przepaści tej wypadają kłęby pary, a w kropelkach ich świetlne promienie słoneczne rozszczepiając się, tworzą wieczystą tęczę.  Z pomiędzy dwóch podróżnych, których tu niezawodnie zapędziła chęć zbadania tych tajemniczych krain Afryki południowej, jeden prawie nie zważał na roztoczone przed nim wdzięki przyrody. Byłto myśliwiec — piękny okaz walecznego plemienia o bystrém oku i muskularnej budowie, prowadzącego życie koczujące śród nieprzebytych puszcz południowej Afryki.  Anglicy zowią je Bushmanami. Plemiona te koczują w północno-zachodniej stronie Przylądka, a właściwie osady i miasta Kapu. Nie mają one stałych siedzib, życie im spływa na ciągłem błąkaniu się w krainach leżących pomiędzy rzeką Pomarańczową a wschodniemi górami. Bushmani prowadzą wieczną wojnę z osadnikami, którzy ich wyparli z żyznej rodzinnej ziemi i zapędzili w te jałowe okolice, gdzie głaz zastępuje roślinność. Mszcząc się za to, plądrują i palą ich fermy, niszczą zbiory i zabierają cały dobytek.  Bushman, o którym mówimy, miał około lat czterdziestu; odznaczały go, wysoki wzrost i silna muskularna budowa; ciało jego nawet podczas spoczynku, zdradzało energię. Twarz spalona słońcem, siła i łatwość ruchów, przypominały sławionych piórem Coopera myśliwców kanadyjskich; nie posiadał jednakże zimnej krwi „Sokolego Oka“, którego powieściarz amerykański w „Ostatnim Mohikanie“ uwiecznił; zmiana cery za każdém silniejszém wzruszeniem wewnętrznem, dowodziła tego dobitnie.  Bushman nie był dzikim, jak pokrewne mu plemiona Sagnasów. Syn Anglika i niewiasty krajowej — metys ten zyskał raczej, aniżeli stracił na ciągłem obcowaniu z Europejczykami. Ubiór jego pół-europejski, pół-hottentocki, składał się z szkarłatnej koszuli wełnianej, z kaftana i spodni ze skóry antylopy, z kamaszy, na które żbik swej odzieży dostarczył. Na szyi miał zawieszoną torbę z nożem, fajką i tytuniem; barania czapka pokrywała mu głowę; pas skórzany surowcowy otaczał kibić; ręce powyżej pięści zdobiły bransolety misternie wyrzezane z kości słoniowej; nakoniec z ramion zwieszał mu się płaszcz sporządzony ze skóry lamparciej i spływający aż do kolan. U stóp jego spoczywał pies rasy krajowej.  Bushman, co chwila pociągając dym i puszczając go kłębami, dawał widocznie oznaki niecierpliwości.  — Uspokój się, uspokój, Mokumie — rzekł do niego towarzysz w języku angielskim, który Bushman dobrze posiadał. — Nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć tak niecierpliwego człowieka jak ty, gdy nie polujesz. Zastanówże się, zacny mój towarzyszu, że położenia naszego nie jesteśmy w stanie zmienić; ci, na których czekamy, prędzej czy później przybyć muszą, jeżeli nie dziś, to jutro.  Towarzysz myśliwca był człowiekiem młodym, zaledwie 25 lat liczącym, a zupełnie odmiennym od Mokuma. Każdy ruch jego odznaczał się spokojem i flegmą. Dość było spojrzeć, ażeby poznać że to Anglik. Ubiór zbyt miejski świadczył wymownie, że włóczenie się po lasach nie było jego rzemiosłem. Miał minę mieszczucha zbłąkanego w pustyni, coś nakształt buchaltera, tak że oko mimowolnie szukało pióra po za uchem, które wiecznie tkwi tam u wszystkich kasjerów, buchalterów, rachmistrzów i tym podobnych okazów z licznej rodziny pracujących w bankach i komtoarach.  W istocie, młodzian ten nie był podróżnikiem, a tem mniej kancelistą, ale za to uczonym astronomem, którego wysłano do Kapu dla pracowania w tamecznem obserwatoryum, oddającém od wielu lat, jak wiadomo, prawdziwe usługi nauce.  Uczony ten, przesiedlony nagle w pustynie afrykańskie, oddalony o kilkaset mil angielskich od miasta Kapu, z trudnością powstrzymywał niecierpliwość swego towarzysza.  — Panie Emery — rzekł Mokum czystą angielszczyzną — od ośmiu już dni napróżno oczekujemy zapowiedzianych gości na punkcie zbornym, nad rzeką Pomarańczową, przy wodospadzie Morgheda. Jeszcze się też żadnemu z mej rodziny nie przytrafiło, ażeby na jednem i temże samem miejscu pozostawał przez tydzień; pamiętaj pan, że jesteśmy plemieniem koczowniczém, i że nam się ziemia pali pod nogami, gdy tak bezczynnie siedzimy.  — Mój kochany Mokumie, pamiętaj znowu ty o tem, że ci, na których czekamy, przybywają z Anglii, a więc, że można im jakiś tydzień sfolgować. Trzebaż wziąć w rachubę rozległość oceanu, trudności jakich doznają płynąc w górę rzeki Pomarańczowej statkiem parowym, słowem tysiączne przeszkody, połączone z podobném przedsięwzięciem. Polecono nam, ażebyśmy przygotowali wszystko do wyprawy, mającej na celu zapuszczenie się w głąb południowej Afryki, a następnie oczekiwali przy wodospadzie Morgheda, mego uczonego kolegi pułkownika Everesta, z obserwatoryum w Cambridge. Otóż jesteśmy w miejscu naznaczonem, przy katarakcie. Czego chcesz więcej, mój zacny Nemrodzie?  Zdaje się, że myśliwiec pragnął czegoś więcej, bo palce jego raz wraz konwulsyjnie dotykały sztućca wybornej dziwerówki, której kule stożkowe zatrzymywały w odległości dziewięciuset jardów pędzącego żbika lub antylopę; pokazuje się, że Bushman wzgardził kołczanem i strzałami zatrutemi swych ojców, a przenosił nad nie broń europejską.  — Czy nie mylisz się tylko, panie Emery? Czy w istocie naznaczono ci w tem miejscu i w końcu stycznia spotkanie?  — Nieinaczej, mój przyjacielu, oto list pana Airy, dyrektora obserwatoryum w Grenwich, który cię przekona, że się wcale nie mylę.  Strzelec wziął list, obracał go na wszystkie strony, ale znać nieobznajmiony z wynalazkiem Fenicyan, oddał go napowrót Williamowi, mówiąc:  — Powiedzże mi pan, co nabazgrano na tym świstku papieru?  Młody uczony, obdarzony zadziwiającą cierpliwością, powtórzył co najmniej po raz dwudziesty treść listu. W ostatnich dniach zeszłego roku otrzymał on pismo, zapowiadające prędkie przybycie pułkownika Everesta i komisyi naukowéj międzynarodowéj do południowéj Afryki. O celu, w jakim ją wysyłano na kończynę najdalszą stałego lada afrykańskiego, list nie wspominał. P. Airy o tém zamilczał. Stosownie do otrzymanych instrukcyj, Emery udał się do Lattakou, stacyi angielskiéj, posuniętéj najdaléj na północ w krainie Hottentotów. Przygotował tam wozy, zapasy żywności, słowem wszystko, czego w pustyni mogła potrzebować karawana. Późniéj, znając z rozgłosu Mokuma, strzelca krajowca, który towarzyszył Andersonowi w wycieczkach myśliwskich, przedsiębranych na zachodzie Afryki, i był przewodnikiem nieustraszonego Dawida Livingstone, kiedy ten udawał się po raz pierwszy na wyszukanie jeziora Ngami i obejrzenia wodospadów Zambezy — William ofiarował mu dowództwo karawany.  Po zrobieniu przygotowań, Bushman, znający wybornie krainę do któréj się karawana miała udać, podjął się doprowadzić Emerego do miejsca, gdzie naznaczono spotkanie. Tu miała się z niemi połączyć komisya naukowa. Rzeczoną komisyą wyprawiono na fregacie „Eagle“, należącéj do marynarki królewskiéj; miała ona zarzucić kotwicę przy ujściu rzeki Pomarańczowéj, na wysokości Przylądku Voltas, i wyprawić małą szalupę parową w górę téj rzeki, aż do wodospadu Morgheda, a tam wysadzić uczonych na ląd. William i Mokum przybyli tutaj wozem, który pozostawili w głębi doliny. Wóz ten miał przywieźć oczekiwanych gości i ich rzeczy do Lattakou, w razie gdyby nie chcieli nałożyć kilku mil drogi dla ominięcia wodospadu i odbyć podróży rzeką Pomarańczową i jéj dopływami aż do rzeczonéj stacyi.  Wysłuchawszy relacyi i tym razem ulokowawszy ją sobie dobrze w głowie, Bushman posunął się aż na krawędź otchłani, w głąb któréj spieniona rzeka rzuca się z łoskotem. Astronom posunął się za nim. Miejsce to, górujące nad biegiem wód, pozwalało objąć okiem kilkumilową przestrzeń w dół wodospadu.  Przez kilka minut obadwa śledzili pilnie powierzchnię rzeki, która o ćwierć mili poniżéj przybierała znowu postać gładkiego zwierciadła. Na osamotnionych jej falach nie widać było ani łodzi europejskiéj, ani czółen krajowców.  Była godzina trzecia z południa; w miesiącu styczniu, który tutaj zupełnie odpowiada naszemu lipcowi, upał był nie do zniesienia. Pod dwudziestym dziewiątym równoleżnikiem szerokości południowéj, promienie słońca padające prawie pionowo, palą nieznośnie. Upał dochodził w cieniu do stu pięciu stopni Farenhejta, łagodził go jedynie słaby wietrzyk zachodni; gdyby nie to, byłby nie do wytrzymania dla każdego innego człowieka, wyjąwszy Bushmana. Ale i młody uczony, budowy zawiędłéj, jakoby z samych nerwów i kości złożonéj, wcale nie cierpiał. A zresztą gęste sklepienie gałęzistych drzew, zwieszających się aż ponad otchłań, nie dopuszczały promieniom słonecznym przypiekać naszych podróżników. Pora to najgorętsza w całym dniu; podczas niéj wszelkie stworzenie kryje się przed skwarem — ptak w gałęziach drzew, zwierz w gęstych zaroślach, i gdyby nie huk wodospadu, panowałaby tutaj głucha cisza.  Po dziesięciu minutach daremnego śledzenia, nic nie dostrzegłszy, Mokum gwałtownie uderzył nogą w ziemię, a zwróciwszy się do Williama, z niecierpliwością zawołał:  — A jeżeli nie przybędą? to cóż?  — Ależ przybędą, mój dzielny myśliwcze! Są to astronomowie, a więc ludzie nadzwyczaj słowni i punktualni, jak gwiazda przechodząca przez południk. Cóż wreszcie możesz im zarzucić: powiedzieli, że przybędą w końcu stycznia. Dziś dwudziesty siódmy, a zatém mają jeszcze cztéry dni czasu.  — A jeżeli te cztery dni miną, a oni nie przybędą?  — W takim razie będziemy mieli wyborną sposobność nauczenia się cierpliwości; postanowiłem bowiem na nich czekać, dopóki nie przybędą, lub dokąd nie otrzymam pewnej wiadomości, że zaniechali przybycia.  — Na Boga! pan gotówbyś czekać cierpliwie, aż ta rzeka przestanie spadać w otchłań — krzyknął Bushman gwałtownie.  — Nie, mój celny strzelcze — odparł Emery z flegmą — trzeba się zawsze rządzić rozsądkiem. Otóż cóż nam mówi rozsądek? „Gdyby pułkownik Everest i jego towarzysze, strudzeni uciążliwą podróżą, pozbawieni najpierwszych potrzeb, zbłąkani w téj samotnéj okolicy, nie zastali nas w miejscu naznaczoném, zasłużylibyśmy na wielką naganę. Gdyby ulegli jakiemu nieszczęściu, odpowiedzialność spadłaby na nas. Musimy więc zostać na stanowisku, dopóki obowiązek nam to nakazuje. Zresztą cóż nam tu brakuje? Wóz nasz oczekuje w głębi doliny i daje nam bardzo wygodny nocleg; zapasów mamy podostatkiem; okolica tak piękna, tak cudowna. Dla mnie jestto życie zupełnie nowe. Jakież to szczęście spędzić kilka dni zdala od teleskopów i sekstansów, pośród cienia tych przepysznych lasów, nad brzegami téj wspaniałéj rzeki: a tobie, mój Mokumie, cóż brakuje: zwierzyny skrzydlatej i czworonogiej nieprzebrane mnóstwo uwija się w koło; broń twoja nie próżnuje i codziennie dostarcza nam przysmaków. Idź więc i poluj, zabijaj zwierzynę i czas, morduj daniele lub bawoły. Ja sobie tymczasem będę tutaj spoczywał i wyglądał naszych gości — a ty w pole! żebyś przypadkiem nie zapomniał chodzić.  Myśliwcowi snać trafiła do przekonania rada astronoma, bo powstał z ziemi i postanowił przejrzeć okoliczne zarośla. Dzielny strzelec, nawykły do błądzenia po lasach południowo-afrykańskich, nie lękał się ani lwa, ani pantery, lub lamparta; gwizdnął na psa zwanego Top, podobnego z sierści do hyeny a pochodzącego z pustyni Kalahari, z rasy, z której niegdyś Balabasowie utworzyli swoje psy gończe, i skierował się ku zaroślom. Roztropne zwierzę zdawało się podzielać niecierpliwość pana, gdyż w skok zerwało się z miejsca, a radosnem szczekaniem zdawało się potakiwać zamiarom pana. Wkrótce i myśliwy i pies znikli w gąszczu, którego rozległe obszary zaległy wzgórza po za wodospadem.  William Emery, pozostawszy sam, rozciągnął się pod wierzbę, a w błogiem oczekiwaniu snu, który mu duszące powietrze obiecywało sprowadzić, a tymczasem rozmyślał o swem obecnem położeniu. Oddalony od osad, znajdował się nad mało znanemi brzegami rzeki Pomarańczowéj. Oczekiwał Europejczyków, współrodaków, którzy opuścili ojczyznę dla rzucenia się w wir przygód, nieodłącznych od dalekiéj podróży. Ale jakiż był cel tej wyprawy? jakież zdania naukowe postanowiono rozwiązać w tych pustyniach południowéj Afryki? jakie spostrzeżenia miano zbierać pod trzydziestym stopniem szerokości południowéj? Tego wszystkiego nie wyjaśniał bynajmniéj list szanownego Airy, dyrektora obserwatoryum w Greenwich. A że jego, Williama Emery, jako uczonego, obeznanego z tutejszym klimatem, wezwano do współdziałania, więc widocznie szło o jakieś prace naukowe i wiadomości jego były niezbędne uczonéj komisyi trzech połączonych królestw.  Podczas, gdy młody astronom rozmyślał nad temi kwestyami i zadawał sobie tysiące pytań, na które odpowiedzi znaleźć nie mógł, upał przygniatał ołowiem jego powieki i nakoniec, nie wiedząc kiedy, usnął głęboko. Gdy się obudził, słońce już zapadło za wzgórza zachodnie, których łagodne, siniejące kontury wyraźnie rysowały się na szkarłatném niebie wieczorném. Kurczenie się żołądka zapowiadało mu, że się zbliża godzina wieczerzy; w istocie była już godzina szósta — czas, w którym zwykle odwiedzano wóz prowiantami napełniony.  Prawie w téj chwili wystrzał rozległ się wśród zarośli, okrywających stoki wzgórz i dochodzących do piętnastu stóp wysokości. Zaraz potém wybiegł z nich Top, a tuż za nim ukazał się myśliwiec.  Mokum wlókł za rogi zwierza, którego powalił celny strzał jego strzelby.  — Prędzéj, prędzéj, kochany szafarzu — zawołał William Emery. Cóż nam przynosisz na wieczerzę?  — Koziorożca — odrzekł strzelec, rzucając u stóp astronoma piękne zwierzę, którego potężne rogi zakrzywiały się łukiem.  Była to antylopa, znana pod imieniem kozła skalnego, znajdującego się licznie w tych okolicach Afryki południowéj. Piękne to zwierzę cisawéj barwy, ma grzbiet pokryty bujnym jedwabistym włosem, podbrzusze śnieżnéj białości, centkami kasztanowatemi upstrzone. Mięso jego wybornego smaku, miało stanowić główną potrawę dzisiejszéj wieczerzy.  Myśliwy związał nogi kozła, założył je na drąg, a obadwaj z astronomem, wziąwszy go na ramiona i opuściwszy brzegi wodospadu, w pół godziny potém doszli do swego obozowiska, kędy czekał na nich wóz, strzeżony przez dwóch ochjesmańskich przewodników.

II. Przedstawienie urzędowe

 Przez trzy dni następne Mokum i Emery nie opuszczali miejsca zbornego; w czasie gdy pierwszy, ulegając nawyczkom myśliwskim, uganiał się po przyległych wodospadowi okolicach, za płową zwierzyną i dziczyzną wszelkiego rodzaju, młody astronom wciąż zwracał uwagę na rzekę. Widok téj przecudnéj krainy, tak dzikiéj a tak uroczéj, wprawiał go w zachwycenie i duszę przepełniał przyjemnemi wrażeniami. Matematyk ten, bez odpoczynku pochylony nad stolikiem przy robieniu zawikłanych obliczeń, przepędzający noce z okiem przykutém do szkła lunety, liczący godzinami sekundy przechodzenia gwiazd przez południk, polujący na chwilę w któréj jedna chowa się za drugą — nagle znalazł się w objęciach dziewiczéj przyrody, pod ciemnym lazurem niebios, pod liściastemi sklepieniami pierwotnych lasów, śród wzgórz fantastycznie zatoczonych dokoła wodospadu Morgheda. Nieznane uczucie poezyi owionęło tego zapleśniałego ducha, który, otrząsnąwszy pęta matematycznych obliczań, lubował się wdziękiem pustych i nieznanych Europejczykom obszarów. Wrażenia te osładzały mu nudę oczekiwania, a duch i ciało rosły w siły na łonie przyrody. Właśnie położenie to, całkiem dla niego nowe, wytłumaczyć potrafi tę niezachwianą cierpliwość, któréj towarzysz jego zrozumieć nie zdołał. Ztąd też, gdy myśliwiec zżymał się i szerzył nieustannie skargi — uczony odpowiadał mu z słodkim spokojem, który jednakże nie zdołał ułagodzić nerwowej natury Mokuma.  Nakoniec nadszedł 31 stycznia, ostateczny termin spotkania się, naznaczony listem p. Airy. Gdyby uczeni nie pojawili się, Emery byłby w niemałym kłopocie. Spóźnienie bowiem mogło przedłużyć się do nieskończoności, a dopókiż miał pozostawać w takim razie na swojém stanowisku.  — Przyszła mi pewna myśl — odezwał się w tym dniu Mokum. — Jak mniemasz, panie Williamie, czy nie byłoby stosowném udać się w dół rzeki na ich spotkanie? Wszak nie mają innéj drogi, jak koryto rzeki Pomarańczowéj. Ponieważ więc płyną w górę rzéki, więc jest niepodobieństwem, abyśmy się z nimi rozminęli, idąc w dół.  — Przewyborna myśl, pogromco koziorożców! Idźmyż więc wdół, a w najgorszym razie wrócimy tutaj doliną południową; ale czy znasz dobrze dolny bieg rzeki?  — Ba! przebywałem ją dwukrotnie aż do samego ujścia i znam jéj cały bieg, jak moją kieszeń, od przylądka Voltas, aż do połączenia się z nią Harta, na granicy rzeczypospolitéj transvallskiéj.  — Czy od wodospadu aż do ujścia cała jest żeglowną?  — Wyjąwszy, że na pięć lub sześć mil przed ujściem przy schyłku pory suchéj, wody ma bardzo mało; tworzy się tam wtenczas rodzaj mielizny, o którą biją wściekle od zachodu fale oceanu.  — Mniejsza o to; w czasie kiedy ją nasi przyjaciele przebywali, wody jeszcze było poddostatkiem, a zatém nie istnieje żaden powód, któryby im nie dozwolił przybyć na czas — i przybędą.  Bushman nie odrzekł słowa, zarzucił strzelbę na ramię, gwiznął na psa i, poprzedzając towarzysza, ruszył wazką ścieżką, która spuszczając się z wyżyny wodospadu o czterysta kroków poniżéj, zbiegała na brzeg rzéki.  Było to około godziny dziewiątéj zrana; dwaj badacze, których tem mianem godzi się obdarzyć, szli lewym brzegiem rzeki w kierunku ujścia. Ścieżka ta nie miała najmniejszego podobieństwa ze zwykłemi nadbrzeżnemi drogami, jakie służą do holowania statków w górę. Urwiste i strome brzegi gęsta pokrywała roślinność; girlandy cynanchum filiforme, wspominanego przez Burchella, przeskakując z drzewa na drzewo, rozciągały gęstą siéć na drodze wędrowników. Nóż Bushmana wciąż szerzył zniszczenie, wycinając w tym żywym murze zieleni przejście.  William Emery pełną piersią wciągał balsamiczny oddech lasów, a szczególnie przenikającą woń, którą niezliczone kwiaty diosmów wkoło rozsiéwały.  Wędrówka więc, jak widzimy, nie mogła odbywać się śpiesznie. Szczęściem, miejscami brzegi były obnażone, a tam obaj podróżni przyśpieszali kroku, wynagradzając czas stracony na przebywanie gąszczów.  Do godziny jedenastéj przebyli zaledwie cztery mile angielskie; w odległości téj łoskot wodospadu zaledwie słyszéć się dawał, bo powiéw zachodni niósł go w przeciwną stronę, tém łatwiéj zato mogli uchwycić uchem szmery dochodzące z dołu rzéki.  William Emery i myśliwiec, zatrzymawszy się wtém miejscu, mogli przejrzéć, przynajmniéj na trzy mile w dół, łyżysko rzéki, wrzynające się tutaj głęboko, o brzegach urwistych, które kredowém wzgórzem wybiegały blizko na dwieście stóp ponad zwierciadło wód.  — Zaczekajmy w tém miejscu — odezwał się astronom — i odpocznijmy; nie mam stalowych nóg twoich, Mokumie, bo jestem bardziéj przyzwyczajony do przebiegania okiem przestrzeni niebieskich, aniżeli do mierzenia nogami ziemskich odległości. Ztąd możemy co najmniéj przejrzéć trzy mile biegu rzéki, a jeżeliby tylko statek parowy ukazał się na ostatecznym zakręcie, łatwo go dostrzedz będziemy mogli.  Młody astronom oparł się o pień wilczo-mleczu drzewnego, którego wierzchołek strzelał na czterdzieści stóp w górę; ztąd wzrok jego sięgał daleko. Strzelec, nieprzyzwyczajony do siedzenia, w ciągłym był ruchu, nie zważając wcale na Topa, który, uwijając się do koła, płoszył chmury dzikiego ptactwa.  Nie upłynęło pół godziny, gdy William dostrzegł, że Bushman, stojący w oddaleniu stu kroków, robił dziwne poruszenia, dając poznać, że coś zauważył. Czyżby dostrzegł statek, tak niecierpliwie wyglądany?  Natychmiast, zerwawszy się ze mchu, na którym chwilę spoczywał, pośpieszył ku myśliwcowi.  — Czy widzisz co, Mokumie? — zapytał z niespokojnością.  — Dotąd nie widzę nic, ale mniemam żem coś usłyszał. Ucho moje, nawykłe do odgłosów przyrody, zda mi się pochwyciło jakiś niezwykły szmer w dole rzéki.  Poczém, zaleciwszy cichość astronomowi, położył się na ziemi, przytknął do niej ucho i słuchał z wytężoną uwagą.  Po kilku minutach podniósł się, a wstrząsłszy głową, rzekł:  — To nic, pomyliłem się; odgłos, jaki słyszałem, jest poświstem wiatru igrającym z liśćmi, albo téż szumem wody rozbijającéj się o głazy łożyska... a jednak... — I znowu wytęży słuch, lecz i tym razem nadaremnie.  — Mokumie — zauważył uczony — jeżeli łoskot który słyszałeś, pochodzi od machiny parostatku, to aby go rozróżnić, należy zejść na dół i przyłożyć ucho do powierzchni wody.  — Masz pan słuszność; kilkakrotnie już wytropiłem tym sposobem płynącego konia rzecznego.  I z niezwykłą lekkością zbiegł na brzeg wody, wszedł w nią po kolana, a schyliwszy się, przyłożył ucho do jéj powierzchni.  — Słyszę, wyraźnie słyszę! — tam w dole rzéki, w znacznéj odległości, słychać jakieś uderzania, bijące gwałtownie w wodę — pluskanie jednotonne w jéj głębi.  — To skrzydła szruby parowéj, mój drogi — zawołał z radością William.  — A więc ci, na których tyle dni czekamy, są już niedaleko.  Emery, znający dobrze bystrość słuchu syna puszcz, nie wątpił bynajmniéj o prawdziwości słów jego. Myśliwy wrócił na dawne stanowisko, a obadwaj w niemem oczekiwaniu wytężali wzrok ku zachodowi, wyglądając niecierpliwie, rychło potwierdzi się to, co im słuch zapowiadał.  Pomimo cierpliwego usposobienia, młody uczony przepędził następne pół godziny w wielkiéj niespokojności; czas mu się dłużył, co chwila zdawało mu się, że dostrzega kontury statku, prześlizgującego się po zwierciedle rzeki, lecz zawsze się mylił. Nareszcie z dumania wyrwał go donośny głos strzelca, wołającego:  — Dym! dym!

William, zapuściwszy wzrok w kierunku przez Bushmana wskazanym, z trudnością zaledwie dostrzegł lekki obłoczek biały, unoszący się nad wodą. Nie było już wątpliwości. Statek posuwał się szybko w górę rzéki; wkrótce dostrzegli i jego komin, wyrzucający kłęby czarnego dymu, pomieszanego z białemi obłoczkami pary. Widocznie osada nie żałowała węgla, ażeby spotęgować siłę pary i na oznaczony czas stawić się na miejscu.  Statek znajdował się jeszcze w odległości siedmiu mil angielskich od wodospadu Morghedy.  Słońce dochodziło połowy dziennego biegu, a ponieważ miejsce, w którym znajdowali się oczekujący, nie było odpowiedniem do wylądowania, przeto astronom postanowił wrócić do wodospadu. Uwiadomił on o tém Mokuma, który, w miejsce odpowiedzi, puścił się z powrotem drogą przez siebie wyciętą. William szedł za nim, a obejrzawszy się jeszcze raz w dół rzéki, ujrzał na maszcie tylnym flagę Wielkiéj Brytanii.  Powrót odbył się szybko. O godzinie pierwszéj, astronom i strzelec wstrzymali się o ćwierć mili od wodospadu, w miejscu gdzie brzeg, zataczając się w półkole, tworzył małą zatokę, bardzo przydatną do wylądowania, w tém bowiem miejscu głębia wody dochodziła do samego brzegu.  Statek, płynący daleko szybciéj, aniżeli idący pieszo, był już zapewne niedaleko; dostrzedz go nie było można, bo zarośle wysokie, zbiegające aż do samego krańca wody, zasłaniały widok; lecz słyszeli wyraźnie jeżeli nie turkot szruby rozbijającéj fale, to przynajmniéj przeraźliwy gwizd machiny parowéj, górujący nawet nad grzmotem blizkiego wodospadu.  Gwizd nie ustawał; znać komenderujący dawał sygnał oczekującym przy katarakcie o przybyciu statku.  Myśliwiec na to hasło odpowiedział wystrzałem ze sztućca, którego huk powtórzyły kilkakrotnie nadbrzeżne skały.  Statek ukazał się wreszcie; obydwóch oczekujących spostrzeżono. Na znak dany przez astronoma statek, skierowany ku brzegowi lewemu, przybił do lądu: myśliwiec pochwycił wyrzuconą linę i przymocował do drzewa.  W téj chwili człowiek wysokiego wzrostu, wyskoczył lekko na brzeg, zwrócił się ku Williamowi, reszta osady także na ląd wysiadła. William Emery poszedł naprzeciw wysiadającego i zagadnął:  — Pan pułkownik Everest?  — Pan William Emery?  Młody astronom i kolega jego z obserwatoryum w Grenwich powitali się, podając sobie ręce.  — Panowie — rzekł pułkownik, zwracając się do swych towarzyszy — pozwólcie sobie przedstawić szanownego Williama Emery, z obserwatoryum w mieście Kap, który był łaskaw oczekiwać nas przy wodospadzie Morgheda. Cztérech podróżnych, otaczających pułkownika, powitało kolejno Emerego, a następnie z angielską flegmą Everest oficyalnie prezentował swych towarzyszów Williamowi.

 — Panie Emery, oto rodak twój, sir John Murray z Devonshire; pan Mateusz Strux, astronom z Pułkowa; pan Mikołaj Palander z obserwatoryum w Helsingforsie i pan Michał Zorn, z obserwatoryum w Kijowie, trzech uczonych, biorących udział w naszéj międzynarodowéj komisyi.

III. Przenosiny

 Po przedstawieniu wzajemném, William Emery ofiarował przybyłym swoje usługi. Jako pomocnik głównego astronoma w Captownie, uważał on uczonego Eyeresta za swego zwierzchnika, delegowanego rządu królowéj, który wraz z Struxem objął prezydyum komisyi naukowéj. Znał on go jako bardzo wykształconego astronoma, który zjednał sobie rozgłos w świecie uczonym badaniem mgławic i obliczaniem zaćmień gwiazd stałych. Mąż ten liczący około 50 lat, zimny, systematyczny, rozłożył sobie zajęcia, godziny za godziną z matematyczną ścisłością, Wszystkie prace przedsiębrał on podług chronometru, a każdą wykonywał z punktualnością gwiazdy, przechodzącej przez południk. Wiedząc o tém, Emery był przekonanym, że komisya stawi się na miejscu przeznaczenia w umówionym czasie.  William oczekiwał na wyjaśnienie ze strony pułkownika, w jakim celu komisya została wysłaną do południowéj Afryki, lecz Everest milczał, a William nie śmiał go badać. Zapewne jeszcze nie był czas stosowny do objawienia celu misyi.  Emery znał także z opinii Johna Murraya, współzawodnika James Rossa i lorda Elgina; bogaty ten uczony, chociaż nie w służbie rządowéj, ale mimo to pracował użytecznie na polu astronomiczném w Anglii. Poświęcił on 20 tysięcy funtów szterlingów na wybudowanie olbrzymiego reflektora, walczącego o lepszą z teleskopem z Parson-Town, za pomocą którego obliczono ściśle elementa pewnéj liczby gwiazd podwójnych. Był-to mąż czterdziestoletni, o pańskiéj minie, lecz którego powierzchowność nie zdradzała bynajmniéj jego charakteru. Co do panów Struxa, Palandra i Zorna, nazwiska ich nie były obcemi Emeremu, ale nie znał ich osobiście. Palander i Zorn okazywali Struxowi pewne względy, odnoszące się, być może nie do zasług na polu naukowém, jak raczéj do stanowiska przezeń zajmowanego.  Jednę tylko rzecz zauważył Emery, to jest, że liczba uczonych obojga narodów była równą, a nawet załoga statku, noszącego nazwę „Królowa i Cesarz“, składała się z 10 ludzi, z których po pięciu należało do dwóch narodowości.  — Panie Emery — zagaił pułkownik zaraz po przedstawieniu — znamy się dobrze, jak gdybyśmy wspólnie odbyli podróż z Londynu do Przylądka Voltas. — Poważam pana bardzo za pracę, któréj pomimo swéj młodości zawdzięczasz zasłużoną sławę. Na moje przedstawienie, rząd królowéj wezwał pana do wzięcia udziału w ważnych pracach, jakich komisya pragnie dokonać w Afryce Południowéj.  William skłonił się na znak podziękowania i mniemał, że dowie się nareszcie w jakim celu komisya międzynarodowa została wysłaną na południową półkulę, lecz pułkownik wcale nie dotknął téj kwestyi; zapytał tylko:  — Czy pan ukończył przygotowania? — Zupełnie — odpowiedział; — stosownie do instrukcyi nadesłanéj mi przez p. Airy, przed miesiącem wyjechałem z Kapu do Lattakou; przybywszy tam, zgromadziłem wszystkie przedmioty, niezbędne do odbycia dłuższéj podróży w głąb lądu: wozy, konie, żywność i przewodników. Eskorta, ze stu ludzi uzbrojonych złożona, oczekuje panów w Lattakou, a dowódcą jéj jest doświadczony myśliwiec Bushman Mokum, którego pozwoli sobie pułkownik przedstawić.

Myśliwiec Mokum.

 — Bushman Mokum! — wykrzyknął Everest, wychodząc po raz pierwszy na chwilę z flegmatycznego usposobienia — Bushman Mokum — powtórzył, — ależ to nazwisko jest mi znaném.

 — Jestto nazwisko zręcznego i nieustraszonego myśliwca — odezwał się John Murray, zwracając się do niego — któremu Europejczycy, pomimo swéj zarozumiałości, nie zdołają zaimponować.  — Myśliwiec Mokum — rzekł Emery, przedstawiając go pułkownikowi.  — Ach ! ach! przypominam sobie — mówił Everest, zwróciwszy się do strzelca. — Imię twe doskonale jest znaném w połączonych trzech królestwach. Wszakto pan byłeś przyjacielem Andersona i przewodnikiem Dawida Livingstone, który mię swą przyjaźnią zaszczyca? Przez moje usta składa ci podziękowanie Anglia, a ja panu Emery, że cię wybrał na naczelnika naszéj karawany. Strzelec taki, jak pan, zapewne jest lubownikiem pięknéj broni; mamy tu z sobą cały arsenał; zechciej z pomiędzy wszystkich wybrać tę, która ci się najlepiéj podoba. Wiemy, że się dostanie w dobre ręce.  Bushman zarumienił się z radości. Uznanie jakiego używał w Anglii, pochlebiało mu, ale bardziéj zachwycił podarek pułkownika. Podziękował dobranemi wyrazami i usunął się na bok, aby nie przeszkadzać rozmowie, toczącéj się pomiędzy Emerym a nowo przybyłymi. Sprawozdanie pod względem przygotowań, zrobionych przez uczonego z Kapu, zachwyciło pułkownika. Szło teraz o dostanie się jaknajprędsze do miasta Lattakou, gdyż karawana wyruszyć miała w pierwszych dniach lutego, natychmiast po przeminięciu pory dżdżystéj.  — Racz, pułkowniku, oznaczyć sposób, w jaki pragniesz dostać się do Lattakou.  — Rzéką Pomarańczową, a następnie uchodzącym do niéj Kurumanem, nad którym leży Lattakou.  — Jakkolwiek szybkim i wybornym jest twój statek, nie zdoła jednak wpłynąć w górę wodospadu Morgheda.  — Ominiemy go — odpowiedział spokojnie pułkownik. — Szalupa przewiezioną zostanie o kilka mil w górę wodospadu, zkąd, o ile mi wiadomo, rzeka Pomarańczowa znowu jest spławną dla statków mało wody biorących.  — Spławną jest, lecz jakimże sposobem przewieźć tak ciężki parowiec? — zauważył Emery.  — To najmniejsza — statek nasz jest arcydziełem warsztatów Learda i Spółki w Liverpoolu, rozbiera się na drobne części i składa z największą łatwością. Klucz i pewna ilość nitów aż nadto wystarczy ludziom, którzy się zajmą tą robotą. Czy pan masz jaki wóz przy wodospadzie?  — Opodal ztąd w dolinie, gdzie jest nasze obozowisko — odpowiedział William.  — Dobrze więc. Panie Mokum, każ sprowadzić ten wóz do miejsca, gdzieśmy wylądowali; za jego pomocą przewieziemy kolejno część łodzi, a następnie i machinę, która również się rozbiera, na miejsce odkąd rzéka zaczyna być żeglowną.  Rozkazy pułkownika wykonano; Mokum, przyrzekłszy sprowadzić wóz za godzinę, znikł w gęstwinie. Podczas jego nieobecności, szybko szalupę wypróżniono. Ładunek nie był zbyt wielkim; składały go skrzynie z instrumentami fizycznemi, poważny zapas wyborowéj broni z fabryki Purdey-Moore z Edymburga, kilka baryłek wódki i mięsa suszonego, skrzynka amunicyi, tłomoczki możliwie małéj objętości, płótno na namioty i dobór utensyliów, pochodzących jakby z jakiego bazaru, urządzonego wyłącznie dla podróżnych, wreszcie łódka kauczukowa, zajmująca niewięcéj miejsca jak dobrze zwinięty i skrępowany pled; nakoniec rodzaj wachlarzowatéj kartaczownicy, niezbyt jeszcze udoskonalonéj, ale straszliwéj dla tych, którzyby chcieli naprzekór woli osady dostać się do statku.  Wszystko to złożono na brzegu. Machina parowa o sile ośmiu koni, nieważąca nad 250 kilogramów, składała się z trzech części: kotła, ogrzewacza, który do niego umocowanym był na gwintach, a wreszcie szruby przytwierdzonéj do sztuki drzewa na spodzie statku. W miarę wynoszenia tych części, statek się wypróżniał; szalupa, oprócz miejsca obejmującego machinę parową, miała jeszcze dwie kajuty, tylną dla oficerów, przednią dla ludzi składających osadę. W mgnieniu oka ściany przegród znikły, a rzeczy i posłania wyniesiono na brzeg; pozostało jedynie jakby pudło na wodzie.  Pudło statku, długie na dziesięć do jedenastu metrów, składało się z trzech części, podobnie jak szalupa Mâ-Robert