Los toros - Władysław Stanisław Reymont - ebook
4,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Los toros„ to opowiadanie Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

„Niektóre z powozów jechały na „corridę”, przystrojone wspaniale, wedle starego zwyczaju, wykryte kapami z jedwabiów kolorowych, że czerwień i złoto, fiolet i biel śnieżna, jakby się rozbryzgując z powozów, lały się po kołach aż w kurz i pod nogi przechodniów. Witano je rzęsistemi brawami, a z pod białych mantyl błyskały wdzięczne spojrzenia, uśmiechy i purpurowe dumne usta.

Lecz cały ten korowód posuwał się coraz wolniej i zatrzymywał się co chwila mimo pośpiechu, gdyż przed bramą cyrku już zapanował tłok straszliwy i nieopisana wrzawa.

Chaos krzyków, śpiewań i turkotów huczał w powietrzu jak burza, a tysiące handlarzy przekrzykiwało się nawzajem, wijąc się wśród ciżb, tłoków i niebosiężnych wrzasków.”

Fragment książki „ Los toros


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 24

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-288-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

LOS TOROS

Z. Casanowie Lutosławskiej w dowód szczerej admiracji i głębokiej przyjaźni.  Był zwykły dzień sierpniowy.  I chociaż nie biły odpustowe dzwony, a nawet kościoły stały pozamykane, już od samego rana zapanowało na całem pobrzeżu jakby uroczyste święto, gdyż tysiące olbrzymich, żółto-czerwonych afiszów, niby nieprzeliczone stado ptactwa, spadło na wioski, góry i miasteczka, rozgłaszając ze wszystkich murów i domów, ze wszystkich drzew przydrożnych i z tablic, wynoszących się z pól zielonych, ze skał nawet i urwisk, że w nowej, wspaniałej „Plaza de Toros w S. Sebastian“ odbędzie się:  „Seis grandes corridas de Toros“.  Więc jeszcze przed południem tego uroczystego dnia, we wszystkich miastach i wioskach, zamykano pośpiesznie sklepy, rzucano roboty w polach i szykowano się gorączkowo do drogi, nie bacząc na coraz większą spiekotę.  Upał był straszliwy.  Po niebie, rozpalonem do białości, toczyło się słońce w rozwichrzonych kołtunach płomieni.  Rozprażone powietrze wrzało falami oślepiających blasków, jakby szkliwem roztopionem.  Ognisty, suchy i duszący pył zapierał piersi.  Parzyła spieczona ziemia, parzyło powietrze, parzyły mury, a nawet cienie parzyły, niby blachy, zrudziałe w pożodze.  Pastwiska leżały puste i spalone, strumienie wyschły, że po zboczach gór, wśród drzew pomdlałych w spiekocie, bieliły się suche, spragnione gardziele łożysk.  Cała dolina, zalana słonecznym wrzątkiem, zionęła niby krater ognisty, zaś niebosiężne szczyty Pirenejów, potrzaskane zwały i rumowiska, posępne ściany granitów, podarte ranami przepaści, wydźwigały się dokoła olbrzymim amfiteatrem płomieni, rozmigotanym złotawym fioletem, jakby te wszystkie pustkowia, i te dzikie poszarpane spiętrzenia kamieni zapłonęły cichym, straszliwie palącym ogniem.  A upał jeszcze się wzmagał i potężniał.  I kiedy nadeszły pomdlałe godziny południa, wszystek świat jakby się zapadł w otchłań ognistą i spłynął w biały, oślepiający war słońca, że góry stawały się już tylko rozdrganemi obłokami ognia, mury i dachy widniały rozpalonemi płachtami białawego żaru, a wieże kościołów buchały, niby złote, roziskrzone pochodnie.  Że już ni jeden ptak się nie ważył w powietrzu.  I ni jeden powiew chłodzącego wiatru nie zawiał od morza.  Tylko chwilami, w głuche rozmigotane milczenie pożogi sypał się przytłumiony, daleki grochot kamieni, spadających w niewidzialne przepaście.  I przez głębokie rozpadliny gór, podobne do zwalonych bram jakichś zamków prawiecznych, gdzieś daleko, jakby w złudnym mirażu tęsknoty, błyskał ocean modro-zielonawą taflą, a niekiedy głuchy łoskot fal walił się omdlewającym krzykiem w martwą rozpaloną ciszę.  Czasami niewiadomo skąd, chrapliwe głosy syren okrętowych wołały przeciągle i strzępiasty zwał dymów rozkładał się na niebie czarną, leniwą pręgą.  Lecz mimo tej nieopowiedzianej spiekoty, na oślepiająco białych drogach, zaczynał się już zgiełkliwy, przyśpieszony ruch.  W kurzawie, wiszącej nad drogami białym i ciężkim obłokiem, coraz częściej turkotały powozy, wiły się długie, błyszczące automobile, brzęczały zaprzęgi mułów, a bokami, w powiędłych cieniach drzew, czerniały ludzkie mrowiska.  I zwolna