Promień - Stefan Żeromski - ebook

Promień ebook

Stefan Żeromski

0,0

Opis

Promień” to książka autorstwa Stefana Żeromskiego, polskiego prozaika, publicysty i dramaturga. Żeromski był czterokrotnie nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“ Tymczasem wagon, przebywając zwrotnice, zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż wagonów pod ciężarem swego niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to niech wysiada.”

Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-668-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

I

Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżył się wreszcie do stacyi Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski, zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale «niepalącym» klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, któreby primotygodniami moczono w wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskiem. Kupował tam, co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla starego jegomości, niewiadomej kondycyi, w baranach, dla dwu chłopów, zdążających do sądu w mieście, dla kucharki, wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucyi rzeszy prusko-niemieckiej, który budził się kiedyniekiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincyonalnym. Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to wymawiał każdorazowo imię stacyi, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien dawna niepozbawiany ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia — i mianował usty wsie i folwarki leżące w polu widzialnem, przytaczał nazwiska zawiadowców stacyjnych, pomocników, starszych i młodszych telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z niewątpliwą sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku erudycyi koszt, wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym pietyzmem słuchał tych szczegółów, ale nadewszystko rozpytywał się o przestrzeń z Sapów do Łżawca. Przepowiadał sobie po kilka razy za panem w baranach nazwiska czterech stacyjek, a wymówiwszy każde z nich, dziwacznie odwracał głowę i patrzał na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale starały się nie zostawać zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś szczegół już to o samych stacjach, już o przyległej prowincyi.

 Tymczasem wagon, przebywając zwrotnice, zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż wagonów pod ciężarem swego niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to niech wysiada.  — No, moi szanowni państwo, — zawołał Raduski głosem wesołym, — ja do Łżawca. Szczęśliwej podróży...  Ujął szybko swój mały skórzany kufereczek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacyi i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki... Na peronie snuły się osoby ze wszelkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych kożuchach i od żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i w butach najordynarniejszego kalibru, — aż do dżentelmenów, z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. Wpoprzek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać do wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształową, błogosławiona szczęśliwość, ubezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze sobą, głowę, miał co chwila przy czyjeś głowie i kimkolwiekby był ten drugi człowiek, dotykał go ramionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny, zwrócił się do niego i rzekł: — Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, dajno setkę, czy tysiąc rubli... — uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których twarz pochylał zbyt blizko.  — Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... — szeptał do siebie.  Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpraszała ułudę: to nie jest tamten człowiek... Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze, albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacyi Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy wczesnej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmienione, że snuło się w oczach, niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć, jak przykra chimera, wymykająca się z objęć myśli. Zagarnięty przez świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wysoka. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zczerniały, jakby do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś, niby pracy i zużycia. Raduski siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który możnaby chyba nazwać gorączkowem marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą, skupiał się w tamtem miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod zczerniałym sufitem cicho huczał, jak tony organów wiejskiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jakgdyby melodyą chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszem wzruszeniem miłosnem a ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłem pograniczu, kończył się już kraj, utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niemateryalna rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża.  Zadumę jego przerwał donośny głos portyera, który, uderzywszy trzykroć energicznie w mały, ręczny dzwonek, wołał:  — W Morysow, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...  — Cha-cha-cha... Łżawiec... — zaśmiał się Raduski zcicha, patrząc na twarz starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ciągnące się wpoprzek sali ku wyjściu. — Ten sam portyer, ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu...  Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie, nad wyraz prędkim, widział, jak coś obcego, młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku próżni, jęknęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systematu, z całego świata i niebios tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby na niej mogła jedna łza spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową różnicą dwu egzystencyi tego samego człowieka, stanu młodzieńca i stanu trzydziestokilkoletniego mężczyzny, tak odmiennych, jak byt gołębia chyżo lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się wylągł, — a jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącemi zdarzeniami, podróżny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili zwolna tam i napowrót, mrucząc od niechcenia:  — W Morysów, Tarcice, Palenisko...  — A gdzie jest wagon dla niepalących? — zapytał grzecznie Raduski pierwszego z brzegu.  — Dla niepalących? Ij... Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon...  Ów pierwszy wagon był nie tylko «palący», ale wszystkimi otworami swymi wydzielał dym z machorki i cygar, wonny, jakby ze spalenia kupy badylów kartoflanych w drugim tygodniu września. Na ławkach, półkach i pod ławkami mieścił się tam lud izraelski, zajęty konwersacyą niewymownie ożywioną. Raduski stał we drzwiach przez chwilę i upatrywał dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go nie znalazł. Zeskoczył tedy znowu na peron i wgramolił się do innego wagonu klasy trzeciej, nie zasięgając już u konduktora informacyi. Był tam tłok jeszcze większy, aczkolwiek aryjski. Dym zresztą posiadał ten sam zapach kapuściano-kartoflany. Panowała tu jeszcze większa swoboda ruchów, niż w przedziale semickim, były zajęte nie tylko miejsca, ale nawet przejścia. Dopiero w trzecim wagonie wędrowiec trafił na wolny brzeżek ławki i tam z ochotą przysiadł. Słychać już było sygnały konduktorskie, gdy do tego wagonu obydwoma wejściami wpadła nowa gromada ludzi i zapchała go tak szczelnie, że szpilki jużby tam nie wepchnął. W przejściach między ławkami stało po pięć i sześć osób, dróżka wzdłuż wagonu była tak zaludniona, że drzwi wewnętrznych żadną miarą nie można było otworzyć. Pociąg ruszył. Nos i usta Raduskiego znajdowały się wobec rozpiętego surduta i rozpiętej kamizelki, obejmującej pokaźny brzuch jednostki, której korpus chroniła od upadku wysunięta półka. Obok siedziały dwie małe dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podróży, siostry prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki, czy babki w salopie ze staromodnym kołnierzem. Na twarze ich, poobwiązywane chustkami padał z okna nikły blask i dał je poznać Raduskiemu.  Siedziały, jak dawniej, uroczyście wyprostowane, o ile na to zezwalały plecy, brzuchy, ręce, wspierające się na nich co chwila, jak o martwe zawiniątka i pakunki, — i wytrzeszczały oczy w podziwie, przechodzącym częstokroć w strach rzetelny. Starsza pani usiłowała chronić je od zgniecenia, zasłaniać od uderzeń licznych łokciów, ale sama wkrótce dostała wyraźne, a niby nieumyślne szturchnięcie i apostrofę, poczem dała pokój wszystkiemu. Za plecami dziewcząt, na ławce mającej wspólne oparcie, siedział jakiś pasażer w szopach bardzo wytartych i kapeluszu, t. zw. melonie. Żółtawa twarz, której barwa znajdowała się w zależności bezpośredniej od piwa «słomkowego» łączyła się tak samo z rudym kołnierzem futra, jak kształt czaszki z formą przypłaszczonego kapelusza. Odwracając nieco na bok głowę, Raduski widział biust tego sąsiada, którego głos słychać było w całym wagonie. Wśród mnóstwa anegdot starych, jak jego futro i nie większą mających wartość, które wygłaszał tonem donośnym, żeby go mogła słyszeć przynajmniej połowa osób w przedziale, rudy obywatel wtrącał od czasu do czasu:  — A ty, parchu, bierz chałat w troki, pókim dobry i nie czekaj na moją ostatnią pasyę!  — Co pan się wtrącisz w nie swój interes... — krzyczał w odpowiedzi kilkunastoletni żydek, skromnie siedzący na końcu ławki. — Co pan jesteś fagas od wyrzucania ludzi z tego wagonu?...  Właściciel spłowiałego futerału robił minę, że nie słyszy. Opowiedział z talentem najbliższym sąsiadom nowy «kawał», a ledwie go skończył, wnet szepnął przyduszonym głosem:  — Idź stąd, żydzie starozakonny, bo, mówię ci, z kwikiem wieprzowym wylecisz. A do żydowskiego wagonu, śmierdzielu!  — Mnie i tu wolno, ja mam bulet!  — Choćbyś i miał bulet, to ja ci perswaduję, jak tkliwa matka rodzonemu dziecięciu, nie siedź koło mnie, skoro cię stąd wypycham, bo w przeciwnym razie będę zmuszony tak ci dać w oko, że cię wprost z tej ławki w białej trumience wyniosą na kirkut...  — Co pan myśli, czy ja tosamo nie mam pięści na oko?  Ledwie izraelita słów tych domówił, rozległ się krzyk jego, cały tłum osób, stojących wokoło ławki, zakołysał się na nogach...  — Gwałt! — wrzasnął żydek... — gaspadin konduktorze, co to jest... rozbój, rozbójnik, rabuś!  — Milcz! — wrzasnął pan w szopach, który go przed chwilą zepchnął był z ławki.  — Co to milcz! Ty sam milcz, złodziej! — zaczął na całe gardło wrzeszczeć pokrzywdzony.  — Nie piszcz mi tu, żydzie! Czego na mnie włazisz? Prać go w ucho bez gadania! — wołało teraz kilkanaście głosów.  Udzielono mu nadto z tylu stron admonicyi pięściami pod boki, że się całkiem udobruchał i skromnie stanął w tłumie. W samym środku wagonu mieścił się okrągły piec żelazny i właśnie o tej porze bryły węgla, zatlone przy wyjeździe ze Sapów rozżarzyły się w nim na dobre. Pasażerowie siedzący i stojący bez ustanku ćmili tytuń. Zaduch, dym i brak powietrza były nie do zniesienia. Bardzo ucierpiały dwie małe sąsiadeczki Raduskiego. Jeden z pasażerów, usadowiony prawie na nich, wysunął się był cokolwiek dla zbadania czegoś, co się hałaśliwie działo z tamtej strony pieca — i małe panienki odetchnęły, ale wnet wejrzenia ich znowu sposępniały. Na przeciwległej ławce siedzieli, żywo rozprawiając, dwaj kawalerowie, z których młodszy kopcił papierosa za papierosem, a strugi dymu z nadzwyczajną równowagą umysłu puszczał prosto w twarz starszej, zapewne siedmioletniej dziewczynki. Wypalił w ten sposób jedną sztukę, drugą i sięgnął właśnie do pudełka, żeby poczęstować towarzysza, gdy starsza z dziewcząt otrząsnęła się szczególnym ruchem i zwiesiła bladą twarzyczkę. Za chwilę dostała mdłości. Raduski szybko rozepchnął gadających sąsiadów, spuścił okno i zwrócił się do wszystkich z grzeczną prośbą, żeby się na czas pewien wstrzymali od papierosów. Młodzi ludzie rzucili na niego wzrokiem zdumionym, jakby przemawiał w języku malajskim i podjęli dalszy ciąg rozmowy. Nim upłynęła chwila czasu, dziecko przyszło do siebie, a okno trzeba było zamknąć, gdyż pewien bladożółty jegomość z szerokim nosem, śpiczastą brodą i wyrazem kwaśno-wilgotnego pesymizmu na melancholijnem obliczu wołał z trzeciej ławy, że dostaje zapalenia w prawem płucu. Skoro tylko szyba podniesioną została, sąsiad z przeciwka wydobył swoje niewyczerpane pudełko, częstował towarzysza i wziął się do zapałek.  — Panie, — rzekł do niego Raduski — nie palże u licha choć chwilę! Widzisz przecie, że dziecko z tego dymu omdlewa...  Młodzieniec uśmiechnął się w sposób niezdecydowany, wstrzymał w ręce zapałkę, ale i cygaretki z ust nie wyjął.  Właśnie podówczas szedł wzdłuż wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego asystenta — i obydwaj z chwalebną pieczołowitością zajęli się badaniem, czy każda z osób ma prawo korzystać z dymu i zaduchu w pozie, jaką jej wyznaczył srogi los na spółkę z oszczędnością akcyonaryuszów. Raduski zwrócił się do tych urzędników z żądaniem, ażeby mu wskazali przedział dla niepalących i ażeby go tam wraz z małemi sąsiadkami zaprowadzili. Okazało się, że takiego asilum w pociągu niema.  — Publika wszędzie kopci, proszę pana, cóż my na to poradzimy... — rzekł nadkonduktor, badając bilety.  — To mnie pan prowadź do klasy drugiej. Te dzieci są chore...  — W drugiej klasie tłok taki sam, a może i gorszy. Jedna rzecz, co jest, to zrobić z tego wagonu niepalący... Weźno pan, przekręć tabliczkę — zwrócił się starszy do konduktora. Wkrótce nade drzwiami widniała sentencya, zabraniająca palić. Obadwaj konduktorowie powtórzyli przepis ustnie, ale bez skutku. Katolik w szopach, który poróżnił się był niedawno z sąsiadem semitą, wstał ze swego miejsca i ostentacyjnie zapalił cygaro. To samo uczynili natychmiast dwaj młodzieńcy. Pan w szopach, obgryzając koniec swego kapustosa i naokół wypluwając włókna, rzekł:  — Dopiero był palący, już niekuraszczy... A mnie co obchodzi? Komu dym kręci w nosie, to niech rżnie do pierwszej klasy.  — Ależ kiedy pan nie chce zwrócić uwagi... — żołądkował się Raduski, — że to nie o starszych mowa, bo starszy wytrzyma, ale dziecko dostaje mdłości. Jakże można? Słyszał pan, że niema innego miejsca.  — Dziecko... mdłości. Mnie to te mdłości zawsze idą na zdrowie i tej hrabiance nie zaszkodzą...  — Cha-cha-cha... — zaśmiali się sąsiedzi. Pan Jan skompromitowany zamilkł. Wódz palaczów, pewny teraz sukursu, mierzył go wzrokiem tak wyzywająco-zaczepnym, jakby w górnych, miarodajnych sferach jego czaszki, skrytej w głębi «melona», rozbrykane piwo chlebotać się poczęło w sposób burzliwy i niebezpieczny. W samej rzeczy zwycięstwo tytuniu było coraz oczywistsze. Obok dwu młodych ludzi palących, a za plecami jegomości w rozpiętym surducie, dał się słyszeć trzask zapałki i nowa fontanna dymu skierowała się ku sufitowi...  Przy samych drzwiach stał krępy człowiek w granatowej czapce i paltocie z aksamitnym kołnierzem gorszego gatunku. Twarz jego, ruchy i sposób bycia zdradzały robotnika, czy rzemieślnika. Gawędząc z sąsiadami, wtrącał wiele wyrazów fachowych, jaskrawych i malował rzecz nadzwyczaj wyrazistymi gestami. Gdy nowy palacz zaciągnął się dymem i wypuścił go z ust pod nos siedzącym, ów ruchliwy pasażer rzucił okiem na wszystkich i rzekł kategorycznie:  — A też panowie to sobie poczynają nie jak panowie, ale nieprzymierzając, jak śwynie!...  Pan w szopach uczuł się dotkniętym i odrazu, pchając przed sobą wszystkich z zamiarem, widać, starcia z nowym anty-palaczem, groźnie mruknął:  — Dzisz go! Drugi kaznodzieja! Właśnie że będziemy palili i cała rzecz, a pan stój i ujadaj!  — Ale kopć, panie! Każdy będzie trzymał swoje: pan swojego cygarusa, ja swoje słowo...  Ryży obywatel łypnął białkami raz i drugi, nie znalazłszy, widać, punktualnie w umyśle swym ciętej repliki. Nawet i w parę chwil później mruczał tylko przez zęby i wąsy grubijańskie wymysły, ale dowcipnego słowa nie urodził. Młódź, paląca za jego inicjatywą, przeszywała wprawdzie kaszkietowego złowrogiemi oczyma, ale również zatopiła swe wzburzone uczucia w pomruku nieparlamentarnym. Jan Raduski był aż nadto przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju scen wagonowych. Zdarzało mu się widzieć, jak podochocona publika, wskutek jakiegoś przewinienia względem niej kasyera stacyi, szturmem brała dworzec, bufet, wagony, pędząc z nich na cztery wiatry wszystko, co żyło, i odbywała wojaż według swej chęci. To też wystąpienie obywatela w kaszkiecie bardzo mu przypadało do smaku, było mu tak miłe, że tego słowem opisać nie można. Z za ramienia pasażera stojącego patrzał ciągle na swego adherenta i postanowił zaznajomić się z nim niezwłocznie. Tymczasem tamten, wciąż ciskając śmiałe wejrzenie między gremium palące, przedostał się ku środkowi wagonu za piec, gdzie już oddawna umiejscowiona była jakaś heca. Dawały się stamtąd słyszeć ciągłe okrzyki, sprzeczki, groźby, przyduszone szepty i chóralne śmiechy. Raduski wstał ze swego miejsca, ustąpił je otyłemu sąsiadowi, a sam przecisnął się na środek i wyjrzał z za pleców mężczyzn pochylonych. Bawiono się tam hazardownie w szczególną grę. Wysoki i chudy młodzieniec, z miną kryminalisty trzymał w ręku długi, cienki i wąski rzemyk skórzany. W oczach wszystkich ujmował palcami prawej ręki jego dwa końce, lewą — miejsce, gdzie przypadał środek i od tego środka zwijał rzemień w ścisły rulon. Gdy zeń utworzył płaski krążek, kładł go na ławie i proponował komukolwiek, żeby cienkim drutem trafił w środek.  — Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla — i granie idzie... — mówił tonem tak andrusowskim, że Raduski zaśmiał się mimowoli. — Widzisz pan przecie, że biorę za końce paseczka, widzisz pan, że ciągnę... — gadał dalej wysmukły. — Jeśli drucik zostanie panu, skoro cały rozkręcę, między dwiema połówkami paska, rubelians pański, jeśli zaś będzie na «polu» — rubelians mój. Rozumiesz pan przecie?...  Drucik zawsze zostawał na «polu» i rzadko kiedy trafiał w «opłotki». Czasami, gdy rozwścieczony gracz domyślał się jakiegoś złodziejstwa po przepuszczeniu kilku «rubeliansów», drucik trafiał w «opłotki» i ochota do próbowania szczęścia wzmagała się znowu. Jegomość w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywał się tej grze, przekrzywiając głowę z ramienia na ramię. W pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykujących szukał po kieszeniach «fajgla» i w żadnej go znaleźć nie mógł, stronnik Raduskiego zawołał:  — Stawiam dwadzieścia kop!  — Idzie granie... — powiedział właściciel paska, wznosząc ku górze białą źrenicę. Okazało się, że nowy gracz trafił w środek i zabrał czterdzieści groszy. Nie zwlekając, postawił obiedwie czterdziestówki — i wygrał. Wówczas puścił w kurs tylko jedną i zwyciężył.  To jego szczęśliwe prowadzenie druta powitano ze wszech stron cichym szmerem. Błyszczące oczy wpijały się w ruch palców, rozchylone usta pchały je, zdawało się, namiętnym oddechem. Żywy robotnik wygrał jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szczęście go zdradziło. Poczytywał to za chwilowy lapsus oka, gorączkował się, stawiał coraz więcej i brnął w przegraną. Śmiech, rozlegający się dokoła jego uszu, nękał go i prowadził w pasyę coraz większą. Strugi potu lały się z jego czoła...  Raduski, schylony nad tą ławką, patrzał w twarze grających, jedną po drugiej badał ciekawym wzrokiem. Dopiero świst lokomotywy zmącił jego myśli.  — Morysów... — wymówił ktoś od niechcenia.  W istocie pociąg zatrzymał się i znaczna liczba pasażerów wysiadła z wagonu. Przez otwarte drzwi wleciały kłęby zimowego powietrza i sprawiły ulgę dziewczętom, do których Raduski wrócił znowu. Starsza z nich wciąż była żółta i miała oczy zamglone, to też pan Jan, uzyskawszy zezwolenie damy w salopie, wyprowadził omdlewającą na peron i przeszedł się z nią tam i napowrót. Dokoła stacyjki czerniał las sosnowy. Wrony z krzykiem przelatywały z drzewa na drzewo; daleko wśród lasu słyszeć się dawał łoskot siekiery. Żelazne szyny drogi za lokomotywą biegły z początku prosto, a następnie zginały się nieznacznym łukiem i niknęły między drzewami.  — Tam pojedziemy... — szepnął Raduski niby to do dziewczynki, czując, jak się w nim szarpie rozdrażniona, nie cierpiąca zwłoki żądza ujrzenia skrytego za lasem widoku. Wkrótce uderzył drugi dzwonek. Trzeba było wracać do wagonu. Miejsca tam już było nieco więcej, ale zawsze kilka osób stało pośrodku. Zaledwie pan Jan z towarzyszką zdobył na nowo jej miejsce, zjawił się we drzwiach duży tobół w kraciastej chustce, a za nim staruszka, pchająca go po schodkach i we drzwi. Głowę miała owiniętą w chustki tak szczelnie, że widać było tylko twarz pomarszczoną, wargę wysuniętą i rzadkie zęby. Za pierwszą szła druga kobiecina w wieku, chuda i równie opatulona. Skoro tylko dźwigająca tobołek stanęła przy drzwiach, zaczęła mówić nie wiadomo do kogo w sposób uroczysty, jak w chwili przesłuchania na sądzie:  — Jechalimy — wołała, głośno ciapiąc długiemi wargami — z panią Pisarkiewiczową do dom i bzdurzylimy se gadu-gadu... Aż tu stacya. Pani Pisarkiewiczowa powiada: Palenisko. A boś pani najpierwsza powiedziała!... No, jak Palenisko — my za toboły i szast z kolei na ziemię. My do miasta, niby na Palenisko, a tu niema. Stoi jakisi cudaczny budynek, przy nim obora, a dalej las, jak sadze. Jezu! zawołałam ja pierwsza, cóż to jest takiego? Stanęlimy, patrzymy się, a tu koleja pychu, pychu, pychu, pychu... poszła! Wczoraj się to zdarzyło, przed północkiem. Święta Domicelo, powiedzielimy z panią Pisarkiewiczową, a to my, widać, nie w Palenisku wysiedli... Dwa kuferki, jeden mężusiów, drugi pani Pisarkiewiczowej na bagaż nam zdać kazali w Sapach. Cóż tu będzie teraz, ludzie kochające?...  — A cóż ma być, trza się było pilnować — mruknął ktoś z kąta — mąż pogrzebaczem plecy wyłoi, to i po bólu.  Pani Pisarkiewiczowa strzeliła okiem w tamtym kierunku, a staruszce mówiącej przez ten czas długa warga ruszała się mechanicznie i szybko, jak sprężyna silnie przyciśnięta, a później wolno puszczona.  — My do naczelnika — zaczęła, skoro tylko nastręczył się czas przemawiania, — opowiadamy, jak, co, pytamy się, upraszamy — nic. Ręce rozłożył, — do jutra, mówi, panie zaczekacie, do popołudnia, a dopiero, mówi, bilety na nic, a rzeczom, mówi, nic złego się nie stanie. Rzeczom nic złego się nie stanie, a tam mężuś miał czekać z kobyłką uproszoną od Zielińskiego, bo do nasz, niby do kuźni, dziewięć, a no tak, albo ośm, albo dziewięć wiorszt... Zdębiałymy z panią Pisarkiewiczową. To fonduszu mamy na kupie niecałą czterdziestówkę, a tu mówi, bilet nowy kup — i jeszcze weź i nocuj! Zafrasowalimy się...  — Ale mężuś pogrzebaczem wypierze, to niema o czem gadać. Sprawa skończona...  Starowina przerwała opowiadanie i zawstydziła się. Blade rumieńczyki ubarwiły jej zmarszczone jagody. Wkrótce jednak przyszła do siebie i pytlowała dalej, wszelako cichszym głosem i zwracając się do najbliższych sąsiadów:  — Kupili my na noc u bufeciarzów dwa kubki herbaty i po bułce, po kajzerce. Te bułki my wdrobili do herbaty i była wieczerza, a zapłaciło się za toto ośmnaście groszy. Spać nam kazał potjer na sali między chłopiskami. Tak my ta leżeli na drewnianych ławach z tobołami pod głową. Stękania było więcej, jak czego. Teraz my do wagonu, ale co ta może być z tego, to już nic nie wiem. Chyba że wyrzucą... My bez biletów jedziemy! — krzyknęła raptem z tak rozpaczliwą determinacyą, jak gdyby wyznawała publicznie, że jest morderczynią.  Pewien pasażer usunął się nieco i zrobił jej miejsce. Zaraz, wdzięcznie dygając, przysiadła, tobołek umieściła na kolanach i, splótłszy dłonie, objęła go rękami. Wypadek ten rozbił znowu fale jej elokwencyi. Wargi tylko pracowały bezdźwięcznie. Czasami padał z nich projekt jakiegoś zdania:  — Nie wiem nawet, co tu z nami może być takiego...  Ruch wagonu, atmosfera